wtorek, 31 maja 2016

Przedsiębiorców kinowych upadki i wzloty ("Dwóch panów z branży")

Hello!
Alfred Hitchcock powiedział: "Film to życie, z którego wymazano plamy nudy". "Dwóch panów z branży" to książka napisana według tego zdania. 

Wcale nie obłożyłam książki dziejącej się na początku XX wieku, karteczkami z całkiem nowych filmów superbohaterskich.

Pożar, kobiety, porwania i inspektorzy podatkowi. To nie fabuła powieści gangsterskiej, to historia dwóch niedoszłych prawników – Polaka i Żyda, którzy po wyrzuceniu ze studiów uznali, że założenie kina będzie dobrym pomysłem.
Czy da się jednak prowadzić spokojny i rentowny biznes w międzywojennej Warszawie, kiedy w tle rozgrywa się wielka historia? Mimo przeciwności losu dwójka bohaterów ma tylko jeden wspólny cel – nie zbankrutować.

Książka Katarzyny Czajki to fascynująca, utrzymana w klimacie retro, okraszona sporą dawką bezpretensjonalnego humoru opowieść o przyjaźni, historii i magii wielkiego ekranu.

Akcja książki rozpoczyna się w 1909, o czym bardzo ładnie informują czytelnika plansze w kształcie klapsów filmowych. A mniejsze oddzielają poszczególne fragmenty dziejące się w danym roku. Fabuła przeskakuje do przodu najczęściej o mniej więcej 3 lata i są o nieco za długie odstępy. W książce prawie nie czuć upływającego czasu, a z drugiej strony im bliżej końca tym robi się lepsza, choć bardziej niepokojąca. Nieubłaganie zbliżamy się do 1939 roku i fakty historyczne zaczynają coraz bardziej doskwierać bohaterom. 

 Jedna informacja o "nowoczesnych lampach" na stronie zdecydowanie wystarczy.

Przez większą cześć książki spoglądamy na wydarzenia oczami Adama, ale szczególnie na początku, opisy są tak sugestywne jakbyśmy mieli do czynienia z narratorem wszechwiedzącym. Nawet się zaczynałam obawiać, że ta tendencja się utrzyma, ale później wpadamy w wir wydarzeń i na tego typu detale nie ma czasu. Co nie znaczy, że nie ma innych szczegółów, bo tych jest całkiem sporo. 
Muszę przyznać, że choć pomiędzy narracją z punktu wiedzenia Adama i Mariana nie ma kolosalnej różnicy, to jednak lepiej czytało mi się fragment (bo to mniej niż 1/3 książki) gdzie czytelnik siedzi w głowie Mariana. Z jakiegoś powodu przyjemniej patrzy się na świat jego oczyma.

Jednym z pierwszych określeń jakie przyszło mi do głowy, gdy czytałam "Dwóch panów z branży" było: błyskotliwa. Przede wszystkim rozmowy pomiędzy głównymi bohaterami, które często były też nad wyraz zabawne. Cudne są rozmowy na temat repertuaru. Panowie debatują 2 strony czy dany tytuł się dobrze sprzeda, a czytelnik musi się sam domyślić o jaki film chodzi, bo tytuł pada w ostatnim zdaniu. Nie spodziewałam się też, że czytanie kontrolach pożarowych, pożarach, na których nasi bohaterowie się niczego nie uczą czy próbach nie zbankrutowania może być tak ciekawe. Chociaż fragmentaryczność książki trochę doskwiera.

Kinowi przedsiębiorcy - oprócz przygód z kontrolami wszelkiej maści - mają także rodziny. Szczególnie (nadużywam dziś tego słowa) ważny jest wątek ojców obu panów, którzy sami będąc prawnikami, tego samego oczekiwali od synów. Jeden z najbardziej wzruszających momentów w książce to fragment gdzie jeden z ojców godzi się z faktem, że jego syn ma kino. Adam i Marian mają także żony i dzieci, i te postaci umiejętnie trzymają się drugiego planu, tak, że ich obecność jest wyraźna i ważna, ale wszyscy wiemy, że kino jest najważniejsze.
Z pewnych powodów zaintrygowało mnie nazwisko jednego z bohaterów.

Gdy dotarłam mniej więcej do 1933 roku, a potem 1938 czytanie stawało się coraz trudniejsze. Choć jak wspominałam wyżej im dalej tym książka robi się lepsza. Ale historia i te lata bardzo ciążą. Bardzo chce się dowiedzieć co będzie dalej, ale czytelnika bardzo się tego obawia. Kończy się to tym, że czyta się fragment z danego roku, odkłada książkę, parzy ile zostało, myśli ile jeszcze można powiedzmy bezpiecznie przeczytać, dociera do kolejnego roku i znów odkłada, bo historia kroczy za nim, a potem czyta dalej. Fabuła nie obejmuje czasu II wojny światowej, nasi bohaterowie spotykają się już po niej. Nie muszę dodawać, że ostatni rozdział przeczytałam płacząc. 

Słuchałam wywiadu, gdzie autorka przyznaje się, że ma pomysł na kontynuację. Tak. Bardzo proszę. 

LOVE, M

piątek, 27 maja 2016

Myszyniec - Boże Ciało 2016

Hello!
Wczoraj na facebooku bloga było wyjątkowo cicho, a normalnie dzieje się tam zaskakująco dużo (naprawdę, sama się nie spodziewałam, że będę potrafiła opublikować tam 4 rzeczy dziennie), bo byłam w Myszyńcu na procesji Bożego Ciała. Dziś więc pokazuję zdjęcia. Chciałam zrobić nieco lepszą relację, ale było naprawdę bardzo dużo ludzi, poruszanie się pomiędzy nimi było trudne i tak, a dodatkowo ja nadal chodzę w stabilizatorze (i jeszcze trochę pochodzę). Mam pewien pomysł jak to zrobić lepiej w przyszłym roku.
A zdjęcia z Myszyńca były też w jednej z najpierwszych notek na blogu. Tak mi się przypomniało.



LOVE, M

środa, 25 maja 2016

Banał ("Teatr odtrąconych poetów")

Hello!
Każdy z nas ma swoje dziwactwa, mniejsze, większe, a którymi musi się mierzyć na co dzień. Bohaterka książki "Teatr odtrąconych poetów" ma nerwicę natręctw i ataki paniki, i próbuje z tym żyć.


Każdy pragnie akceptacji.
Ale jak być zaakceptowanym, jeśli jest się innym? Jeśli nie akceptuje się samego siebie?
Sam ma 16 lat, robi sobie mistrzowski makijaż i jest jak inne dziewczyny w liceum.
Samanta cierpi na ataki paniki i natręctwo myśli.
Sam bardzo zależy na jej popularnych przyjaciółkach, bez których nie wyobraża sobie życia.
Samanta bezpiecznie czuje się tylko w basenie, podczas samotnego treningu.
Sam i Samanta to ta sama dziewczyna.
Swoje problemy ukrywa, żeby nie być samotną w szkole. Jej życie zmienia się, gdy trafi a do Teatru Poetów w piwnicy szkoły, w którym spotykają się niedopasowani, ignorowani albo odrzucani przez innych uczniów. Znajduje ciepło i akceptację. A nawet uczucie. Ale wtedy zdarza się coś, co każe jej nie ufać sobie…

Teatr odtrąconych poetów to opowieść o odmienności. Młodzi bohaterowie naznaczeni chorobą, wyglądem, pochodzeniem, przeżytą tragedią czy nadmierną wrażliwością zmagają się z samotnością i odrzuceniem przez rówieśników. Nie akceptują siebie i czują, że świat nie akceptuje ich. Mimo to szukają swojego miejsca i… je znajdują.

Prawie nie czytam młodzieżowych powieści obyczajowych, a dzięki tej książce przekonałam się, że szybko więcej czytać nie zacznę. Opis sugeruje, że może być to bardzo ciekawa opowieść i nawet całkiem poważna. Nic z tych rzeczy. Naprawdę, pomijając obsesję bohaterki na punkcie trójki, niewiele jest powiedziane o objawach jej choroby, bo sytuacje, w których zaczyna się denerwować i ich opisy, nie odbiegają od normy, tego co może stres wywołać. Chociaż istotną postacią jest psychiatra Sam - Sue i sesje terapeutyczne, być może to nawet najciekawszy wątek całej książki.

Oprócz swojej choroby i obsesji na punkcie tego, by nikt się o niej nie dowiedział, Sam nie ma charakteru, a w sumie to sensem tej książki jest stworzenie go. Bohaterce pomaga w tym nowa przyjaciółka - Caroline i to chyba najbardziej zaskakujący element książki, ale nawet po pewnym wydarzeniu, wszystko wraca do stanu poprzedniego więc... po co to było.

Ten tytuł to naprawdę ogromny banał. Od pierwszego pojawienia się AJ wiadomo, że Sam z nim będzie. I nawet nie jest to spoiler, to jest tak oczywiste, że bardziej się nie da, to musiało się tak skończyć innego wyjścia nie było. Po drodze jest mały dramat, ale, tak jak w przypadku Caroline, wszystko się jakoś układa. Druga ciekawa kwestia, że Sam jest wyjątkowo napalona. Wybaczcie kolokwializm, nie potrafię znaleźć lepszego słowa. Nic tylko myśli o pocałunkach i zastanawia się nad innymi romantycznymi rzeczami (to natomiast są lekkie eufemizmy). Między innymi dołeczkami AJ. Sama mam dołeczki (tak jakby ktoś miał wątpliwości: chodzi o takie w policzkach, które pojawiają się przy uśmiechaniu), czuję mentalny związek ze wszystkimi osobami, które też je mają, ale nie potrzebuję być informowana co trzy strony, że bohater też je ma.

Poza tym książka jest porównywana do "Stowarzyszenia Umarłych Poetów", albo może lepiej stawiana obok tego tytułu. I jedna, i druga rzecz, to ogromna ujma, oczywiście dla Stowarzyszenia . Przykładać tak banalną, przewidywalną i zupełnie nieporuszającą historię do tego, co zostało przedstawione w Stowarzyszeniu to hańba. Ale, ale angielski tytuł to: "Every last word", który nie tylko ma nieco więcej sensu niż polski, ale także nie ma jednoznacznych konotacji ze "Stowarzyszeniem Umarłych Poetów". To chyba wydawnictwo chciało coś osiągnąć tłumacząc, a w zasadzie nadając taki a nie inny tytuł.

Narracja prowadzona jest pierwszoosobowo i cała książka jest bardzo Samocentryczna. Zasadniczo tam nie ma drugiego planu, tylko od razu przechodzimy do trzeciego. Szalona Ósemka, czyli niby najlepsze przyjaciółki bohaterki są wyjęte ze stereotypu, tak bardzo, że czytanie o nich boli, podobnie jak Poeci, którzy oryginalnością także nie grzeszą i każdego można opisać jednym określeniem. Kwestia poezji jest dość sztucznie stawiana na piedestale i chyba nikogo nie zaskoczy, że wiersze bohaterów w dużej większości są naprawdę słabe. Poza tym nie ma ich aż tak wiele, ile można by się spodziewać. W sumie jest ich bardzo niewiele.

Nie jestem pewna, ale nie będę sprawdzać, bo nie będę czytać całej książki jeszcze raz, ale wydaje mi się, że autorka w trakcie historii pokręciła coś z datami i tym kto Teatr Poetów zakładał. Ogólnie w książce jest kilka błędów typu: nie ma kreseczki nad ó i tym podobnych. Jest to nieco irytujące, ale niedopracowana forma pasuje do banalnej treści.

Pozdrawiam, M

poniedziałek, 23 maja 2016

O pragnieniach szczęścia ("Księżniczka Kaguya")

Hello!
Ciąg dalszy odkrywania niesamowitych animacji studia Ghibli. Dziś chyba najbardziej niezwykła "Księżniczka Kaguya". Film powstał na podstawie legendy o zbieraczu bambusa - wikipedia dostarcza bardzo ciekawych informacji - a reżyserował go Isao Takahata.


Zbieracz bambusa znajduje w jednej z łodyg mikroskopijną dziewczynkę i zabiera ją do domu. Z żoną postanawiają ją wychować jak własne dziecko. Dziewczyna rośnie jak na drożdżach, bawi się z dziećmi i jest nad wyraz ciekawa świata. W jakiś czas potem jej tata znajduje w bambusie szaty i złoto. Myśląc, że to znak z niebios, aby dziewczynkę wychować po królewsku, postanawia kupić dom w stolicy, zatrudnić nauczycielkę i rozpocząć bogate życie. Choć Kaguya jest nad wyraz zdolna, przez większość czasu podchodzi do nauki jak do zabawy. W pewnym momencie wszystko się zmienia. Księżniczka zaczyna być prawdziwą damą, a jej urodę zna cały świat. Dziewczyna przed piątką najważniejszych zalotników postawiła zadania, które musieli spełnić, aby móc ubiegać się o jej rękę. Nawet sam cesarz był zainteresowany piękną Księżniczką. Kaguya nie chciała jednak za nikogo wychodzić, wtedy też przypomniała sobie o swoim księżycowym pochodzeniu.


"Księżniczka Kaguya" intrygowała mnie od momentu, gdy zobaczyłam pierwsze kadry. Rysunki są tak różne od tego, do czego przyzwyczaiło nas studio Ghibli, że kontrast jest absolutnie uderzający i robi ogromne wrażenie. To uczta dla oczu i totalne przeżycie estetyczne. I choć można się kłócić, bo rysunki tak naprawdę są dość mało szczegółowe, postaci niekiedy wyglądają wyjątkowo dziwnie (szczególnie, gdy mają mieć zdziwione miny - można się ich wystraszyć) i bez wątpienia trzeba się przyzwyczaić do tego charakterystycznego wyglądu, ale gdy już raz wsiąknie się w ten świat nie można go opuścić. Muzyka jest bardzo ładna, ale niekoniecznie zapadająca w pamięć, natomiast, mam wrażenie, że głosy aktorów zostały wyjątkowo starannie dobrane, bo idealnie pasują do postaci. A wszystko razem powoduje, że w czasie oglądania człowieka ogarnia jakiś niesamowity spokój.


Fabuła i relacje pomiędzy bohaterami pozostawiają naprawdę szerokie pole do interpretacji, naprawdę każdy element należałoby poddać wnikliwej analizie. A jednocześnie w czasie oglądania tak duża ilość rzeczy, nad którymi warto się zastanowić nie przytacza, ale zdecydowane sprawia, że o filmie długo nie można zapomnieć.


Dla mnie najciekawszym i chyba najważniejszym wątkiem oprócz, oczywiście samego dorastania głównej bohaterki, jest jej ojciec. To bardzo typowy przykład rodzica, który chce dla swojego dziecka jak najlepiej i robi dokładnie na odwrót niż trzeba, to znaczy rzeczy, które mu się wydają są dla Księżniczki dobre. Z drugiej strony ona nieszczególnie oponuje, wierząc, że robiąc to co tata jej każe uszczęśliwia go i koło się zamyka. W końcu Kaguya sama mówi, że nie była w stanie przyjąć szczęścia jakiego chcieli dla niej rodzice.


"Księżniczka Kaguya" to dość poważna historia, momentami, szczególnie na początku (a warto dodać, że film trwa ponad dwie godziny) jest nawet całkiem zabawne, ale im dalej tym robi się ciężej. Ale nie jest to męczące, po prostu Księżniczka dorasta i wszystko także robi się poważniejsze.


Powtórzę się po raz kolejny, ale wszystkie długometrażowe animacje tego typu, które obejrzałam do tej pory, wymagają zdecydowanie, aby wracać do niech co jakiś czas. Po pierwsze za każdym razem odkrywa się coś nowego, albo zauważa wcześniej niedostrzegane szczegóły, a po drugie można lepiej zrozumieć to co wychwyciło się przy wcześniejszym oglądaniu. Pewne jest to, że jeden seans nie wystarczy.  

Pozdrawiam, M



sobota, 21 maja 2016

"Henryku, nie" ("X-Men Apocalypse")

Hello!
Każdy z nas ma ważne filmy, seriale, a nawet całe cykle filmowe. Dla mnie jednym z najważniejszych są "X-Meni". Wychowałam się na filmach o mutantach, oglądałam kreskówkę, a potem z rodzeństwem bawiłam się w "X-Menów". Wpis o "Przeszłość która nadejdzie" odmienił oblicze bloga, była to pierwsza Recenzja, która się tu pojawiła.
Dzisiejszy wpis z recenzją raczej nie będzie miał wiele wspólnego, to jeden wielki spoiler i fanowskie uwagi. 


1. W przeciwieństwie do "Civil War" nowi "X-meni" nie zbierali przed premierą zbyt dobrych opinii, przypuszczam, że ta tendencja będzie się utrzymywać, bo fabuła filmu jest niezbyt mądra, ale o tym za chwilę, byłam pełna obaw i prawie pewna, że ten film mi się nie spodoba. Ale podobał mi się. Co prawda bez efektu "Civil War" - chcę więcej, bo więcej bym nie wytrzymała, ale dobrze się bawiłam oglądając go, a to wcale mi się często nie zdarza. 
2. A nie wytrzymałabym więcej, bo a) nie wiem czy to wina kina i 3D, ale w trakcie seansu bardzo rozbolała mnie głowa i b) ból głowy mógł też być spowodowany tym, że cały film zastanawiałam się nad tym jak Apocalypse jest niepotrzebny. To nawet nie jest zmarnowany potencjał, to po prostu zbędny dodatek. Ta fabuła jest tak płytka, że szkoda klawiatury, aby pisać o niej coś więcej.
3. A dokładniej to katalizator potrzebny, aby Magneto miał usprawiedliwienie do robienia złych rzeczy. 


4. Z tym, że tym razem złe rzeczy robione przez Erika mają wyjątkowo dobre podstawy. Dziwnie brzmi to zdanie, ale Magneto żył sobie w Prószkowie w Polsce spokojnie przez 10 lat, po czym uratował kolegę z fabryki, na oczach innych, którzy na niego donieśli, milicja po niego przyszła i niestety w wyniku nieszczęśliwego wypadku, żona i córka Erika zostały zabite. Takiej rozpaczy dawno w filmie nie widziałam, oczywiście milicjanci z miejsca stracili życie. Po czym Magneto idzie do fabryki mścić się na kolegach, ale w tym momencie teleportuje się tam Apocalypse, morduje pracowników i zabiera Erika ze sobą.
5. Wątek polski. Polskie internety oszalały gdy okazało się, że Magneto mieszka w Polsce, a bardziej ,że mówi i śpiewa po polsku. Mnie też takie rzeczy ogromnie cieszą więc byłam mocno ciekawa co pokażą. W fabryce w tle słychać sporo polskich głosów, praktycznie cała rozmowa Erika, albo Henryka, bo pod takim imieniem żył w Polsce, z milicjantami jest po polsku, jego córka i żona (grana przez Carolinę Bartczak) mówią po polsku, a Erik śpiewa kołysankę. Ich dom, co prawa, nie wygląda jak polski dom z tamtych czasów, szczególnie z zewnątrz, ale wybaczamy.
I trzeba zmienić teraz klasyczne "Erik, no" na "Henryku, proszę cię, nie rób tego".
Gdy Apocalypse przychodzi po Magneto, zabiera go do Auschwitz, które Erik niszczy. Napisać, że to było dziwne to nic nie napisać. 
6. Córka Erika była Królewną Śnieżką. 


7. A Quicksilver znów kradnie cały film. I choć mówi Raven, że jest synem Erika to jemu samemu jednak nie. Poza tym w "Przeszłość, która nadejdzie" pokazano także jego siostrę, która także powinna być córką Magneto, ale w tym filmie zupełnie ten wątek porzucono i powiedziane jest, że Erik odszedł od mamy Petera jeszcze przed jego narodzinami. Quicksilver dostaje cudowną scenę ratowania wszystkich z wybuchającej szkoły, wypada to przezabawnie, ale w poprzednim filmie miał dużo lepszą piosnkę (której notabene słucham pisząc to wszystko).
8. Linie czasowe "X-Menów" są chyba bardziej skomplikowane od tych "Doctora Who". Zasadniczo jeśli jeszcze nie oglądaliście żadnego filmu z serii to możecie spokojnie obejrzeć tylko 3 najnowsze, a resztę sobie darować, bo przestały mieć rację bytu. A szkoda, bo bardzo je lubię. I trochę odrobinę jestem zła, na to pisanie tej historii na nowo. 
8a. A nawet początek filmu, gdy przenosimy się w czasie ze starożytnego Egiptu to czasu, w którym dzieje się akcja też nieco przypomina początek "Doctora Who"


9. Postacią, która w tym filmie jest jeszcze bardziej niepotrzebna niż Apocalypse jest Moira. Proszę nich koś mi logicznie wytłumaczy po co ona tam jest, oprócz bycia irytującym love interest Charlesa. Nigdy jej nie lubiłam, ale w tym filmie tak bardzo można ją wyciąć, że ktoś powinien zostać ukarany za to, że tego nie zrobiono. 
10. Rozwiązała się zagadka dlaczego Charles jest łysy. 
11. Momentami film cudnie gra światłami. Genialna jest scena, gdy Magneto i Charles komunikują się telepatycznie, Magneto stoi w pomarańczowym świetle, towarzyszą mu Apocalypse i jego jeźdźcy, którzy stoją w świetle niebieskim. W dalszej części filmu jest scena dziejąca się w głowach Apocalypsa i Charlesa (pomijam fakt, że odrobinę nie rozumiem tego zamysły i jego wykonania, ale mniejsza) gdzie Apocalypse ma ciemnoszare, prawie ciemne tło, a profesor jasnoszare, prawie białe. To tak dla pewności, żeby widzowie dobrze wiedzieli kto tu jest dobry a kto zły.

12. Młodzi X-Meni są totalnie nieinteresujący z wyjątkiem Quicksilvera. A naprawdę lubiłam dorosłe wersje Cyklopa i Jean oraz Kurta. 
12a. Storm z każdym filmem faktycznie ma coraz krótsze włosy.
13. Ale dostajemy scenę, w które poznają oni Wolverina i wiele ona wyjaśnia. Bardzo wiele. Poza tym Logan nie wypowiada ani słowa, tylko wybiega na, oczywiście, a jakżeby inaczej, ośnieżoną, lesistą przestrzeń.
14. Młodzi X-Meni wybrali się do kina na "Powrót Jedi" i po wyjściu sobie dyskutują, zgodnie uznając, że "Imperium kontratakuje: to najlepsza część, ale jeszcze bardziej zgadają się ze stwierdzenie, które padło z ust Jean, że trzecia część jest zawsze najgorsza. Wszyscy fani załapali, prawda?  
W "Civil War" też było nawiązanie do "Gwiezdnych wojen", czy ktoś mógłby mi powiedzieć, czy w "Batman v Superman" też się przypadkiem jakieś pojawiło? 


15. Ogólnie, jeśli miałam jakieś wątpliwości, czy lubię Magneto, straciłam je po tym filmie i z całym przekonaniem jestem jego fanką.  A niestety Charles traci w moich oczach. Ale McAvoya kocham całym sercem zawsze i czego by nie grał. Poza tym relacja profesora i Magneto jak zawsze opiera się na tym, że jeden wierzy w drugiego, ale temu drugiemu nie wychodzi spełnianie oczekiwań pierwszego, a i tak się kochają. 


Chyba wszytko. Sophie z Bucherwelt napisała coś co zdecydowanie jest recenzją, pod którą z resztą w 99% mogę podpisać się obiema łapkami, także zachęcam do przeczytania. 

LOVE, M

czwartek, 19 maja 2016

Róża Belle

Hello!
W nawiązaniu do zakończonego właśnie piątego sezonu "Once Upon A Time" przedstawiam Wam różę Belli (Belle's Rose)


Powyżej: M czasami udaje, że umie w przerabianie zdjęć, a nie umie. Chociaż pierwsze zdjęcie całkiem ciekawie wyszło.

Spodobał mi się wzór znaleziony w internecie i chciałam zobaczyć jak wyjdzie wyszyte, ale efekt, niestety, nie spełnia moich oczekiwań. Być może, gdyby róża została wyszyta na kanwie o jeszcze rzadszych oczkach prezentowałoby się to lepiej, bo na wzorze krzyżyki faktycznie były większe, ale nie sądziłam, że będzie to miało aż tak duży wpływ. Co nie zmienia faktu, że wyszywać takie miniaturki uwielbiam i trzeba próbować, aby dowiedzieć się jaki będzie efekt.

Poniżej: stan surowy. Zdjęcie nie było robione ani kalkulatorem, ani tosterem, ale za to na kolanie i taki oto jest tego rezultat.

PS. Znów nastąpi przesunięcie daty notki o anime, gdyż w weekend pojawi się kilka słów o nowych X-Menach.

LOVE, M

wtorek, 17 maja 2016

Najlepiej ("Once Upon A Time" S5 P2)

Hello!
Po dramatycznej końcówce pierwszej części piątego sezonu, o którym możecie przeczytać tutaj, udajemy się wraz z Emmą i spółką do zaświatów ratować Haka. Spoilery.


Nasi bohaterowie w królestwie Hadesa zajmują się  głównie pomaganiem osobom, które się tam znalazły przejść na drugą stronę. Trochę scenarzyści wpadli w pewien schemat, ale było sporo retrospekcji i drugi plan dobrze grał więc nie było to szczególnie irytujące. Pojawia się między innymi Herkules i ogromnie żałuję, że ma on tak małą acz uroczą rolę; Gaston czy brat Kiliana. 


W tej części sezonu zasadniczo powiększono rolę Zeleny, której nie lubiłam, a wręcz w poprzedniej recenzji sugerowałam żeby ją z serialu wyciąć. Cofam swoje słowa, bo tutaj jej postać została wykorzystana doskonale. Uwielbiam gdy bohaterowie się zmieniają i rozwijają a Zelena jest przykładem jednej z najbardziej zjawiskowych metamorfoz - zarówno w kontekście jej relacji z Hadesem i tego co mu zrobiła, ale, co jeszcze ważniejsze, Reginy i historii rodzinnych. Matka czarownic też wraca na moment i naprawia swoją rodzinę. Na moment wraca Ruby i Mulan oraz Dorotka z Oz. To był bardzo ciekawy odcinek, bo okazało się, że pocałunek Ruby uratował Dorotkę z klątwy. A bieda Mulan dalej jest sama. 


Konsekwencja z jaką scenarzyści piszą postać Rumpla jest ogromna. Raczej nie mam co liczyć na to, że stanie się on w końcu dobry. Ale w tym sezonie odkryłam jak bardzo on jest głupi. To znaczy - jeszcze się nie nauczył, że 'potrzebuję więcej mocy; wtedy zobaczysz, że wszystko co robiłem było dla ciebie; nie działa na Bellę i nigdy nie zadziała. (Prawdziwą naturę Rumpla cudownie pokazuje scena, gdy najpierw rzuca się po kryształ, a dopiero potem chce ratować Bellę) Poza tym prawie dokładnie wykorzystano oryginalną opowieść Rumpla, z tym, że to jego dotyczył kontrakt. Bardzo ładnie się to złożyło, bo jeśli się nie mylę, to Emilie grająca Bellę faktycznie jest w ciąży i scenarzyści całkiem pomysłowo to wykorzystali, zarówno w kontekście tego sezonu jak i przyszłego.


Denerwującym trendem jakim ostatnio karmią widzów scenarzyści jest kończenie sezonu na dwa odcinki wcześniej, po czym robienie 'wielkiego finału' wprowadzającego w to co będzie się działo w kolejnym sezonie. Jest irytujące zjawisko, bo chociaż finał jest ciekawy i przyszły sezon zapowiada się na bardzo inny od poprzednich, to jednocześnie jest to dowód na brak umiejętności i pomysłów scenarzystów na sprawne połączenie zakończenia i podprowadzenia do nowej historii. To natomiast jest smutne, bo w toku serialu nie raz udowadniali, że chociaż czasami kreatywność nieco ich ponosi, to są to naprawdę pomysłowe osoby. A odcinek przed wielkim finałem, to jeden z najbardziej grających na uczuciach widzów epizod w całym serialu. Ilość emocji towarzyszących oglądaniu przekracza wszelkie dopuszczalne normy. 


Zauważyłam to dopiero pisząc powyższe akapity, że główny wątek - ratowania Haka - nie był tak fascynujący jak by się chciało. To znaczy, znów, gdyby chodziło tylko o powrót z Zaświatów, byłoby za mało. Chociaż nie żeby udało się to bez komplikacji. Ale tło nieco przyćmiło najważniejszą sprawę. Co nie zmienia faktu, że ten sezon był chyba najlepszym w historii seriali. Ogromnie mi się też podobało, że go akcja działa się w Zaświatach czołówka z niebieskiego zmieniła kolor na taki brudno-pomarańczowy. 

PS. Mam Disqusa więc w końcu będę mogła odpowiadać na komentarze osób, które z niego korzystają na swoich blogach. Oraz zamówiona przez Mart założyłam Twittera, póki co z niego nie korzystam, ale plan jest taki aby używać go do pisania o tym co na bieżąco oglądam, np.: wrażeń po pojedynczym odcinku jakiegoś anime, o filmie w trakcie jego oglądania, być może także jakieś krótsze cytaty z książek i oczywiście informacje o postach na bieżąco.

LOVE, M

niedziela, 15 maja 2016

"Durarara!!!"

Hello!
Nigdy w życiu nie spodziewałabym się jak bardzo "Durarara!!!" (albo "DRRR!!!") może mi się spodobać, a już tym bardziej jak bardzo będę to anime doceniać. To wbrew pozorom nie jest to samo, ale, ponieważ te rzeczy się łączą, tym lepiej dla anime. 



Miejsce akcji osadzone jest w Ikebukuro, jednej z dzielnic Tokio rządzonej przez kolorowe gangi, do której to przybywa jeden z bohaterów - Mikado Ryugamine, który zamierza uczyć się w tamtejszej szkole. W anime pojawiają się ciekawe postacie jak na przykład Dullahan - bezgłowy jeździec snujący się bezszelestnie po ulicach Tokio, albo człowiek rzucający automatami z napojami. Jaka historia kryje się wśród ulic tego tłocznego miasta i co łączy tych wszystkich barwnych bohaterów? (shinden.pl)


Ten tytuł jest jak puzzle, z każdym odcinkiem pojawiają się nowe fragmenty, a gdy zaczynają układać się w całość, robi się całkiem mrocznie. I druga sprawa, gdy widzowi puzzelki się układają to w świecie przedstawionym sprawy się komplikują. A oglądający prawie zawsze doceniają to gdy wiedzą więcej niż bohaterowie.


W "DRRR!!!" jest całe mnóstwo bohaterów i każdy jest wykreowany wyjątkowo oryginalnie. Ciekawy jest także sposób narracji tego anime, bo odcinki to najczęściej coś na kształt opowieści jednego z bohaterów, przedstawiane z ich perspektywy. Niekiedy zawierają retrospekcje, czasami pokazują tę samą sytuację z dwóch stron. Dodatkowo dzięki temu, że pierwszy sezon ma
 odcinki, praktycznie każda postać dodaje historię od siebie. Ponad to anime jest całkiem zaskakujące, chociaż po pewnym czasie można zacząć łatwo domyślać się pewnych rzeczy, bo wyraźnie widać w jakim kierunku rozwija się fabuła.



Dwa openingi z pierwszego sezonu bardzo mi się podobały, natomiast ten z drugiego jest rozczarowujący, ale pokazuje jak wiele nowych postaci pojawi się w drugim sezonie, który ma tylko 12 odcinków.
Ponadto do sposobów opowiadania  dołącza zwracanie się bezpośrednio do widza, można to było poczuć już w poprzednim sezonie, ale w tym jest już bezpośrednie, albo bywa, bo choć liczyłam, że będzie używane częściej pojawia się tylko raz.


Nie wspominałam o konkretnych postaciach, a ponieważ anime na tak wiele części, opisywanie kolejnych bez jakichkolwiek informacji o bohaterach może być trudne. Mikado - w pierwszym sezonie zaskakuje, ale z charakteru to raczej taka ciapa, choć wiele sugeruje, że powoli będzie się zmieniał w bardziej liczącego się gracza. Masaomi - przyjaciel Mikado i jedna z najciekawszych postaci w anime, odkrywanie jego przeszłości i tego jak wpływa na jego teraźniejsze działania, to naprawdę fascynująca sprawa. Anri zamyka trójkę szkolnych przyjaciół i postaci, które okazują się być ciekawsze niż na początku się wydaje. Celty i Shinra, ona jest kurierem bez głowy, a on lekarzem. Mam wrażenie, że pierwszy sezon był głownie skupiony na poszukiwaniu tej głowy, ale w kolejnym ten wątek został porzucony. Shizuo - najsilniejszy facet przypuszczalnie na całym świecie i ma z tego powodu zdecydowanie więcej kłopotów niż pożytku. Jeśli miałabym wybierać postać, z którą wiązało się najwięcej zdarzeń w pierwszej części drugiego sezonu to byłoby to właśnie on. Izaya - to anime nie ma jako takiego złola, ale Izaya jak najbardziej pretenduje do tego miana. Jest informatorem, ale tak naprawdę manipulatorem, który w wielu wypadkach zabawia się pozostałymi bohaterami, tak aby sprawy układały się po jego myśli. Choć nie wiadomo jaki miałby mieć w tym cel. Z tych najważniejszych to chyba wszyscy, ale jak już wspominałam w akapitach powyżej, bohaterów jest naprawdę wielu i praktycznie każdy dostaje swoje 20 minut.


W podziale drugiego sezonu można się pogubić, bo ma on 3 części po 12 odcinków. Teraz przejdziemy do drugiej części, drugiego sezonu.Openingi niestety staczają się i są coraz gorsze, ale za to fabuła się zagęszcza. Gdy już wydaje nam się, że sprawy z gangami są wyjaśnione, pojawią się koleje grupy oraz bardziej profesjonalni gangsterzy, a wszystko to miesza się i dostarcza naszym bohaterom sporo problemów.Ponadto z odcinka na odcinek widać w oczach Mikado rosnące i rozwijające się szaleństwo.


Trzecia i ostatnia cześć drugiego sezonu ma chyba najweselszy opening ze wszystkich, ale i tak pierwszy pozostaje najlepszym.Ogromnie dużo spraw się nagromadziło i obserwowanie jak wszystkie postaci próbują sobie jakoś radzić w zaistniałych sytuacjach (choć zasadniczo wszystko ze wszystkim się łączy więc sytuacja jest jedna, ale tak skomplikowana, że w pewnych momentach nie sposób się nie pogubić) jest fascynujące, chociaż anime zgubiło gdzieś elementy prawdziwego zaskoczenia z pierwszego sezonu i jak Masaomi widzowie się przyzwyczaili więc nie robi to na nich wrażenia. Ale jednocześnie zaciskanie się więzi pomiędzy postaciami, które wcześniej raczej się ze sobą nie trzymały i budowanie relacji staje się coraz ciekawsze. Do czasu.


Pomimo obejrzenia tylu anime ile obejrzałam i tego, że część z nich naprawdę nie była dla dzieci, z jakiegoś powodu ciągle zaskakuje mnie to, że coś rysunkowego może być tak poważne. I momentami brutalne. I dotykające takich problemów, choć w dość 'nadprzyrodzonej' odsłonie. A do tego "DRRR!!" ma momentami niesamowicie smutną atmosferę. Ale koniec końców utrzymuje status quo.

Pozdrawiam, M

piątek, 13 maja 2016

Podchody ("Elementary" S4)

Hello!
"Elementary" to chyba jedyny normalny serial jaki oglądam. To znaczy bez superbohaterów, magii i zjawisk paranormalnych. I naprawdę zaczynało mnie martwić, że 3 sezon nie był tak dobry jak bym chciała. Na szczęście 4 jest wystarczająco ciekawy, aby zatrzeć niemiłe wrażenie po poprzednim.


Co prawda nie było wielkiej dramy z powodu powrotu Sherlocka do nałogu, a tego się spodziewałam, temat został wyjaśniony i zamknięty dość szybko, ale ponieważ tata ostrzegał Holmesa, że jak będzie niegrzeczny to się zjawi, Morland przybywa do Nowego Yorku i miesza. Początkowo dość subtelnie, ale ciągle gdzieś przemyka, a potem sprawy robią się bardzo poważne.

















Morland jest zdecydowanie najciekawszą postacią całego, nie tylko sezony, ale serialu. Wypada bardzo intrygująco, a obserwowanie relacji ojciec - Sherlock - Joan jest niezwykle ciekawe. Sherlock jest podejrzliwy, ale próbuje ufać Morlandowi, oczywiście w swoim stylu, czyli wtrąca się w nieswoje sprawy, a jeśli jest mu tak wygodnie to także przeszkadza ojcu w życiu w Nowym Yorku. Joan natomiast jest nieco bardziej subtelna, ale praktycznie do ostatniego odcinka podejrzliwa, nie wspominając o ufaniu Morlandowi. Widzowie natomiast się wahają. Wiedzą więcej niż bohaterowie, ale to wcale nie pomaga w osądzeniu tej postaci. A dzięki grającemu go Johnowi Noble, jako ten 'o nie do końca wyjaśnionych intencjach' wypada bardzo przekonująco. Poza tym  Morland wcale nie zabiega o niczyją sympatię.


Skoro pojawił się ojciec Sherlocka, wspominana jest także jego mama. Informacje o niej są zaskakujące i smutne, ale wiele tłumaczą i wyjaśniają. Mama zawsze była ważna dla Holmesa, teraz jest chyba jeszcze ważniejsza. Sherlock w tym sezonie odkrywa swoją nieco bardziej ludzką stronę. Nawet znajduje dziewczynę, którą, jeśli dobrze pamiętam, widzimy, niestety, tylko w dwóch lub trzech odcinkach, ale jest.






Joan natomiast jest jak zawsze głosem rozsądku i jak zawsze dobrze jej to wychodzi. Dostaje nawet mini osobistą sprawę, która chyba nie zostaje do końca wyjaśniona więc może coś jeszcze z tego wyniknie. 

Niesamowicie szybko minął mi ten sezon, prawdopodobnie dlatego, że nie oglądałam go na bieżąco. Ale gdy przeszło do nadrabiania odcinków, to nawet oglądanie 4 po kolei nie było torturą. Zagadki są ciekawe, ale to nic wybitnego, za to obserwowanie detektywów to bardzo pouczające zajęcie. Rzeczą, która zawsze mi się w "Elementary" podobała był fakt, że sprawy, nad którymi bohaterowie pracowali bardzo często dotyczyły światowych spraw bieżących, podobnie jest w tym sezonie. A dodatkowo jest w nim też sporo nawiązań do książkowego pierwowzoru. 


Ah pisałam, że to normalny serial i nie ma w nim superbohaterów. Otóż zapomniałam, że w jednym z odcinków Sherlock przyznaje się, że ugryzł go radioaktywny detektyw. A odcinek dotyczył ludzi czujących się superbohaterami. Superbohaterowie są wszędzie. 

LOVE, M


środa, 11 maja 2016

10 spostrzeżeń osoby z nogą w gipsie

Hello!
Gipsu pozbyłam się 6 maja i przybywam, aby podzielić się spostrzeżeniami jakie poczyniłam w trakcie noszenia tej zbroi.
Przemyślenia są moje i dotyczą mojego noszenia gipsu, to tak aby rozwiać wszelkie wątpliwości.

Dwie różne skarpetki, bo stabilizator niemiłosiernie uwiera, a prawa jest długa i miękka co czyni noszenie tego cudu techniki nieco bardziej znośnym.

1. Brzydki i dziwny gips
Pierwszy raz w życiu miałam coś zagipsowane więc nie miałam pojęcia jak taki opatrunek powinien wyglądać i gdy zrobili mi go w Gdańsku stwierdziłam: okey gips jak gips. Do czasu kontroli w Ostrołęce - okazało się, że mój gips jest wyjątkowo brzydko zrobiony i pan technik bardzo nad tym ubolewał, a pani pielęgniarka całkiem dobrze kryła się ze śmiechem. Dobrze, że z domu nie wychodziłam. Natomiast przy zdejmowaniu pan technik (inny niż na kontroli) stwierdził, że przez dwadzieścia lat swojej kariery nie widział tak grubego i nawatowanego (właśnie stworzyłam to słowo) gipsu, a przy jego ściąganiu nieźle się napocił.

2. Zastrzyki
W szpitalu w Gdańsku miałam jeszcze plan, aby tam z tym gipsem zostać (w Gdańsku, nie w szpitalu). Do czasu, gdy okazało się że trzeba robić zastrzyki. Codziennie. Podziękuję. Zaraz po tej informacji zadzwoniłam do rodziców z żądaniem, aby po mnie przyjechali. Przez te 3 tygodnie moja Mama nieźle się wprawiła w strzykaniu. Ja liczyłam, że się przyzwyczaję i oswoję mój lęk do zastrzyków, ale to się nie stało. Za to mój brzuch był cały pokuty i w pewnym momencie miałam na nim 4 siniaki.

3. Przenoszenie czegokolwiek
Mój szalony plan zostania w Gdańsku z gipsem, oprócz zastrzyków, pokrzyżowała także sprawa przemieszczania rzeczy z miejsca na miejsca. Człowiek nie ma trzech rąk, tylko dwie, które aktualnie zajęte są przez kule. Własna bezradność to coś, co kompletnie mnie przytłacza, nie tylko w tym kontekście. Niemożliwość robienia czegokolwiek nie jest dobrym uczuciem, a świadomość, że by się chciało a nie można, jest jeszcze gorsza.

4. Kule, skakanie i przemieszczanie się
Dość szybko opanowałam chodzenie o kulach. Przez pierwsze kilka dni głównie jednak siedziałam, a w drugim tygodniu, gdy poczułam się nieco pewniej, nawet próbowałam przemieszczać się skacząc na jednej nodze. Z tym, że lewą kostkę też miałam stłuczoną, nieporównywalnie mniej niż prawą, ale też dawała o sobie znać. A skacząc spowodowałam, że zaczęła mnie boleć w jeszcze innym miejscu. Używajcie kul to najlepsze i najbezpieczniejsze wyjście.

4A. Zakwasy
Kontrolę w szpitalu, a musiałam tam pojechać dwa razy tego samego dnia, wiązała się z zejściem i wejściem po schodach na trzecie piętro. Dwa razy. Następnego dnia dowiedziałam się o istnieniu wielu ciekawych mięśni w okolicach barków i ramion, o których wcześniej nie miałam pojęcia, a teraz bolały.

5. Wszystkie kolory świata
Miały moje palce prawej stopy. Począwszy od sino-białego, poprzez fioletowy po czerwony. I towarzyszyły temu odpowiednie efekty cieplne, czyli od zimna do gorąca i z powrotem. Na szczęście obyło się bez niepokojącego drętwienia.

6. Jedzenie
Czytałam, że ludzie gdy mają gips to tyją. Otóż mnie spotkało coś prawie, że odwrotnego. Kompletnie straciłam apetyt, choć na początku miałam ogromną ochotę na słodycze, ale to chyba było odreagowywanie stresu. Za to miałam niesamowite pragnienie. Piłam herbatę, za herbatą i było mi mało. Teraz się zastanawiam, czy to nie mogło być związane z lekami na rozrzedzenie krwi i przeciw zakrzepom. Ale, żeby tego było mało, mojemu brzuchowi się nudziło i miałam kilka dni, gdy poważnie obawiałam się wystąpienia prawdziwych rewelacji żołądkowych. Na szczęście, wzięcie probiotyku bądź jakiegoś innego magicznego specyfiku, ratowało sytuację.

7. Pięta
Gdy zeszła mi opuchlizna (a przynajmniej największa jej część) w gipsie zrobiło się nieco luźniej. To, jak się okazało, nie była dobra wiadomość dla mojej pięty, która płonęła żywym ogniem. Byłam pewna, że jest obtarta jak nigdy od żadnych butów. Bardzo, bardzo, bardzo nieprzyjemne i bolące uczucie. 

8.Ból nogi a ból pupy
Jak wspominałam, w pierwszym tygodniu głównie siedziałam, a nie jestem przyzwyczajona do takiego trybu życia. Dodatkowo nogę trzeba było trzymać wyżej. I tu pojawia się dylemat, która część ciała ma cię boleć noga, bo gdy się wstaje uczucie napływania tam krwi jest dość nieprzyjemne, czy tyłek. Dla własnego zdrowia najczęściej wybierałam jednak ból pupy.

9.Ludzie
Najbardziej osobisty punkt tej listy. Na swoim profilu na fb nie publikuję zbyt wielu rzeczy, ale o skręceniu kostki postanowiłam jednak poinformować. Mogłam była tego nie robić, bo teraz mam trochę pretensji do znajomych, że się nie zainteresowali. Ale dzięki temu przynajmniej wiem kogo naprawdę obchodzę.

10. Księżniczka na ziarnku grochu.
Noga w górze - to jedna z pierwszych rzeczy jakie się słyszy przy gipsie i jak najbardziej miałam tego przestrzegać. Z tym, że ułożenie kilku koców tak, aby nodze (w gipsie!) było wygodnie było prawie niemożliwe. Naprawdę miałam wrażenie, że to osobny byt, który jakimś cudem czuje każdą fałdkę podwyższenia. I druga sprawa, gdy spało mi się zaskakująco wygodnie, to najczęściej się budziłam i odkrywałam, że noga spadła z podwyższenia.

Zabawa się dopiero zaczyna
Zapomnijcie o tym co przeczytaliście wcześniej! naprawdę uciążliwy gips robi się dopiero, gdy się go zdejmie. Póki kostka była sztywna, stabilna i bezpieczna w swojej zbroi nie bolała nawet przez moment. A gdy gips zdjęto okazało się, że moja stopa wygląda jak czerwono-fioletowy balonik i trzeba naprawdę uważać, aby go nie przebić. O stawaniu na prawą nogę bez stabilizatora mogę zapomnieć, nie da się, ale stabilizator do wygodnych rzeczy nie należy. Do tego problemem jest jednoczesne noszenie go i butów, na szczęście znalazły się jedne, w których ta sztuczka wychodzi. Moją stylówę na najbliższe dni widzicie na  załączonym obrazku.
 
Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

 Trzymajcie się, M