środa, 25 października 2017

Z bólem przez temat ("Anime - w poszukiwaniu istoty fenomenu")

Hello!
Od czasu, gdy zaczęłam zeszłoroczny Rok z anime, zastanawiałam się czy są w Polsce książkowe, profesjonalne opracowania tego tematu. Więc wpisałam w wyszukiwarkę biblioteki UG hasło anime. Znalazłam dwie potencjalnie interesujące książki, niestety były wypożyczone na zastanawiająco długi czas (jakiś magistrant albo doktorant zainteresował się tematem) i nie udało mi się ich dostać w zeszłym roku akademickim. W tym postanowiłam nie czekać i wypożyczyłam je nawet wcześniej od lektur na romantyzm.

Nie miałam zamiaru pisać o tych książkach, chciałam przeczytać, dowiedzieć się rzeczy i później wykorzystywać wiedzę w pisaniu o anime. I jeszcze nie wiem czy o drugiej napiszę, ale "Anime - w poszukiwaniu istoty fenomenu" to tak fatalnie napisana książka, że  muszę Was ostrzec. 

Pierwszy czytelniczy kryzys pojawił się na 13 stronie i dotyczy kwestii seiyuu: "Warto wspomnieć, że seiyuu są swego rodzaju aktorami użyczającymi swych głosów postaciom z japońskich animacji. W krajach zachodnich głosów animowanym bohaterom użyczają zwykle aktorzy, ale w Japonii rzecz ma się zupełnie inaczej (...)". Seiyuu to nie są "swego rodzaju aktorzy" tylko aktorzy głosowi, po prostu. Aktorzy głosowi to są aktorzy, podobnie jak aktorzy powiedzmy dubbingowi to aktorzy dubbingowi, a nie swego rodzaju aktorzy. Już widzę, że będzie ciężko przebrnąć przez resztę. 

Sprawa numer dwa. Powtórzenia. I to nie tylko wyrazów w kolejnych zdaniach, ale całych akapitów - pisanie dokładnie tego samego innymi słowami. Naprawdę wystarczy raz napisać, że bohaterka jest dobra, nie trzeba pisać, że jest tak dobra, że aż nudna, ani tak dobra, że aż schematyczna na dwóch stronach obok siebie. A to naprawdę najmniejszy przykład, bo i znacznie większe partie wypowiedzi są powtarzane dwu-trzykrotnie.
W pewnym momencie chciałam zacząć liczyć ile razy pojawiają się w książce słowa "tradycja i kultura Japonii" i ile stron dzieli ich użycie. Szczególnie w rozdziale o filmach Miyazakiego są one tak mniej więcej co 2-3. A później każdy rozdział i podrozdział kończy się mniej więcej takim stwierdzeniem: "(...) w percepcji dzieła przez odbiorców, którzy w zależności os stopnia znajomości japońskiej tradycji i kultury mogą okazać się mniej lub bardziej wyrozumiali dla inwencji twórczej autora."
W pewnym momencie autorka zaczyna też zdecydowanie nadużywać słowa albowiem, do tego stopnia, że po pierwsze niesamowicie rzuca się w oczy, a po drugie zaczyna zwyczajnie irytować. 

Sprawa numer trzy. Nie wiem czy to wynika z tego, że cały poprzedni rok miałam zajęcia z edytorstwa i uczyli mnie porządku i pilnowania pewnych aspektów tekstu, ale naprawdę irytowało mnie w tej książce posługiwanie się i polskimi, i japońskimi tytułami animacji bez żadnego uzasadnienia raz pisząc w tym, a raz w tym języku. I takim sposobem na jednej stronie mamy Tonari no Totoro, ale niżej Ruchomy zamek Hauru. Nie wiem dlaczego tak, przecież mamy tłumaczenie Mój sąsiad Totoro. I jeszcze gdyby dany tytuł zawsze występował w tylko w tym języku, w którym pojawił się w książce jako w pierwszym. Ale nie. Autorka potrafi rozpocząć jedno zdanie tytułem japońskim, a następujące po nim polskim.
Sprawa numer trzy i pół: jestem prawie pewna, że część przypisów w książce jest źle zrobiona. A z drugiej strony do książki dołączona jest bibliografia i filmografia, co daje pewien punkt wyjścia do szukania kolejnych książek.  
Trzy i trzy-czwarte: Autorka opisuje Death Note, główny bohater ma na imię Light. Ktoś nie zauważył i co najmniej dwa razy to imię pozbawione jest literki "h", także w tym w momencie, gdy autorka przedstawia tę postać.

Sprawa numer cztery: dygresje. I może nie byłyby one najgorsze, bo czasami zawierają ciekawe dodatkowe informacje, ale jest ich zdecydowanie za dużo, a autorka wraca do zasadniczego tematu w szkolno-rozprawkowy sposób. Ogólnie wykorzystuje za dużo schematycznych, utartych zwrotów, które powinny spajać tekst, a dają tylko wrażanie, że to nie tekst książki a rozprawki maturalnej.

Sprawa numer pięć: do kogo jest ta książka. Zaczynając nawet od języka tytułów, sama nie kojarzę wszystkich tytułów dzieł Miyazakiego w oryginale, a więc jak może je kojarzyć osoba, która nie miała wcześniej styczności z anime? Raczej nie może, ale na przykład istnieje całkiem duże prawdopodobieństwo, że o Moim sąsiedzie Totoro słyszała. Po drugie dla osoby, która choć trochę orientuje się w anime czytanie tej książki to będzie męczarnia, nie ma w niej nic na tyle odkrywczego, że nie można samemu się tego domyślić. Stwierdzenia typu: jest wiele gatunków anime, które przeznaczone są dla widzów w różnym wieku, powtarzane po pięć razy to więcej niż oczywistość. Osoba, która chciałaby czytać tę książkę bez żadnego kontekstu i z jakiegoś powodu z niej dowiadywać się jak działa anime i na czym polega, powinna po prostu obejrzeć Spirited Away i sama będzie w stanie wyciągnąć wnioski.

Sprawa numer sześć: streszczenie. Rozdział o Hayao Miyazakim to streszczenia jego pięciu filmów, po trzy razy każdego, przy czym przy każdym powtórzeniu treści autorka stara się dodać jakąś interpretację. Przy okazji powtarzając w każdym z podrozdziałów informacje z części dotyczącej samego autora. I tak na przykład co najmniej 3 razy czytamy, że Miyazaki zafascynowany był lotnictwem, a w każdym podrozdziale o tym, że tworzył charakterystyczne scenografie i ważną rolę w jego filmach odgrywa przyroda.
Ale o tym, że Ruchomy zamek Hauru powstał na podstawie książki, autorka pisze w ostatnim akapicie podrozdziału dotyczącym tego anime. Zdziwiłam się, bo prawdę powiedziawszy, byłam już prawie pewna, że wcale o tym nie wspomni. 

Sprawa numer siedem: podejście autorki do rozróżnienia bajek (głównie Disneya) oraz anime. W największym skrócie: anime jest bogate, niesie ze sobą przesłanie, drugie dno, trzeba zawsze szukać ukrytych znaczeń, zakończenia często są otwarte, fabuły zagmatwane i dla zachodniego widza mogą być ciężkie w odbiorze, a dzieciom to może wcale nie pokazywać i tak nic nie zrozumieją, w sumie to i tak rodzic w Europie czy Ameryce nie pokaże, bo to za brutalne i skomplikowane dla dziecka. A bajki Disneya są płytkie, zawsze dobrze się kończą, nie trzeba się wysilać aby je zrozumieć, itp. Cieszę się, że autorka ma tak wysokie mniemanie o anime, ale naprawdę nie docenia, a powiedziałabym, że wręcz kwestionuje inteligencję widzów. I to nie tylko dzieci, ale i dorosłych.

Sprawa numer osiem: rozdział o tym, kto może być bohaterem anime, nie jest taki zły. To najbardziej udana ze wszystkich części książki. Nie jest pozbawiona wad, bo wszystkie zarzuty o powtarzanie i schematyczność też się jej tyczą, ale autorka robi całkiem niezły przegląd przez typy postaci.
W tym rozdziale jest też chyba mój ulubiony cytat: "Istotnym wydaje się również fakt, iż bohaterem anime może być także homoseksualista, czyli osoba o odmiennych preferencjach seksualnych." Zastanawiam się, czy to zdanie jest wynikiem faktu, że książkę opublikowano w 2011 i stan powszechnej wiedzy na temat homoseksualizmu był dużo mniejszy niż obecnie, czy autorka kwestionuje w tym miejscu już nie tylko inteligencję potencjalnego widza, ale także bezpośrednio czytelnika swojej książki. 
Ale to nie jedyny fragment, który każe się zastanowić, czy przypadkiem postrzeganie pewnych spraw oraz samo anime przez ostatnie sześć lat nie zmieniło się na tyle, że książka wymagałaby pewnej aktualizacji.

Sprawa numer dziewięć: spoilery. Można pisać o filmach, książkach, serialach i anime tak, aby nie tylko nie streszczać fabuły, ale co ważniejsze nie zdradzać zakończenia. Albo chociaż nie zdradzać go tak wprost jak robi to autorka "Anime - w poszukiwaniu istoty fenomenu". O ile streszczenia można przeboleć i nawet byłabym w stanie przeboleć zdradzanie zakończeń filmów, to pisanie 'wszyscy giną, nie ma happy endu' jeśli mowa o serii dwunasto- czy dwudziestoczteroodcinkowej, to przesada.

Sprawa numer dziesięć: wracanie do tych samych przykładów. Brakuje w tej książce różnorodności. Autora poświęca jeden rozdział na opis Full Metal Alchemist i naprawdę nie ma potrzeba aby później przy typach postaci, czy w ostatnim rozdziale dotyczącym nawiązań do mitologii i legend, wracała do tego przykładu. Innymi ciągle pojawiającym się tytułami są na przykład Naruto, Princess Miyu, Dragon Ball, ale autorka bardzo często w kilku miejscach odnosi się do tego samego tytułu. A przecież anime jest tyle, jestem pewna, że znalezienie innych tytułów do zobrazowania pewnych zjawisk nie byłoby problemem. 

Dowiedziałam się z tej książki dużo mniej niż bym chciała, jej czytanie było bardzo męczące i ogólnie jest wielkim rozczarowaniem. 

Trzymajcie się, M

7 komentarzy:

  1. Aghhh
    Przeczytalem tytuł jako "Anime - w poszukiwaniu fandomu"

    Pytanie: Jakies specjalne plany blogowe na halloween?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że fandomu też można by szukać ^^

      Odpowiedź: nie, żadnych planów.

      Usuń
    2. D:
      D:
      D:
      Serio, serio żadnych??

      Usuń
    3. Serio, Halloween nie ma dla mnie jakiegoś szczególnego znaczenia :>

      Usuń
    4. Ale to dobra okazaja do zdobycia fanow/nowych czytelnikow

      Usuń
  2. Szkoda, że brakuje kompetentnych książek w tym temacie :/
    Genialnie czytało się tę recenzję! Bardzo przejrzysta i dobrze uargumentowana. Oby tak dalej!
    Pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Coś się podkręciło w przedostatnim zdaniu. A ogolnie to bardzo fajnie sie czytalo i dobrze zabilo mi nudę na plastyce. I ostatnie. Ja znam tlumaczenie "Mój przyjaciel Totoro".

    OdpowiedzUsuń

Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3