poniedziałek, 16 listopada 2020

Chciałabym nie być tak rozczarowana / zła / smutna

 Hello!

Pierwszy dzień opisywania jak wygląda trzeci semestr studiów magisterskich na kierunku filologia na Uniwersytecie Gdańskim i wszystko w pandemii. Plus jest taki, że w tym semestrze wszytko odbywa się przez MS Teams i to stwarza jakieś pozory normalności.

literatura XIX wieku
 

Ogólny przegląd tego semestru wygląda tak, że moja cudowna specjalizacja edytorsko-redaktorska ma najmniej zajęć, dosłownie dwa dni co tydzień i jedne zajęcia w poniedziałek co dwa tygodnie, ale specjalizacje nauczycielskie (nauczycielska i nauczanie polskiego jako obcego) mają bardzo, bardzo dużo zajęć, ponieważ coś zmieniło się w prawie czy ustawach i muszą przerobić dodatkowe godziny. Także mają zajęciami wypełnione także czwartki i piątki.

W poniedziałki co dwa tygodnie mam zajęcia z literatury polskiej XIX wieku i umówiliśmy się z prowadzącą, że będziemy omawiać na nich Lalkę metodą bliskiego czytania i zajęcia nazywają się lalkologia. Zaliczenie przedmiotu to praca pisemna (niekoniecznie o Lalce). 

A teraz przejdę do głównego wątku dzisiejszego wpisu - tego jak studenci bywają traktowani na studiach. Ma to związek z egzaminem z literatury polskiej XIX wieku.

Tytułem wstępu: Przez 5 lat studiowania, dwóch kierunkach, miałam styczność z naprawdę różnymi prowadzącymi: od świetnych dydaktyków, pasjonatów nauczania, poprzez osoby, które mają ogromną wiedzę, ale nie potrafią jej przekazać i osoby, które tak prowadziły zajęcia, że człowiek się zastanawiał, jakim sposobem zrobiły habilitację; osoby, które wykonywały swoją pracę, mniej lub bardziej stereotypowych doktorantów - przeróżne osoby. Ale wszystkie one faktycznie wykonywały swoją pracę. Tu będzie opowieść o osobie, która pracy zdecydowanie nie wykonuje i nikt nie może nic na to poradzić.
(PS Zawsze mam dużo wątpliwości, czy opisywać takie sytuacje, ale uczelnie w Polsce są publiczne, więc czemu ludzie nie mieliby wiedzieć, co się w nich dzieje i jak traktowani bywają studenci)

Z literatury XIX wieku jest egzamin na koniec tego semestru. I to jest tragedia, muszę jednak opisać tę historię od początku. Na pierwszym wykładzie z literatury XIX (w zeszłym semestrze, to jest mniej więcej w połowie lutego) wykładowca nie podał nam informacji o wymaganiach egzaminacyjnych. Nic, zero, nul, cały rok nie ma zapisanego nawet słowa na ten temat. Na ćwiczeniach też o tym nie mówił (w tym semestrze ćwiczenia mamy z kimś innym) - podał program ćwiczeń. Po czym przyszła pandemia. Wykładowca nie przeprowadził z nami nawet jednych zajęć online - ani wykładu, ani ćwiczeń. Wysyłał nam swoje artykuły/teksty w ramach ćwiczeń i wykładów i kazał pisać na ich podstawie mniejsze teksty. Pomijam fakt, że był to ostatni profesor, który się z nami skontaktował po przeniesieniu nauczania do internetu. Nie trzeba wyjaśniać, że o ile wypracowania z ćwiczeń były do zaakceptowania (aczkolwiek tematyka tych ćwiczeń była bardzo szczegółowa i nietypowa i nigdy nie zdarzyło mi się pisać prac na takim poziomie abstrakcji i w sumie nierozumienia tego, co sama pisałam), pisanie wypracowań z wykładów to trochę przesada - bardzo trudno było jednak przekonać do tego profesora. Ile wiadomości do różnych osób wysłała nasza starościna w tej sprawie, to wie tylko ona. W każdym razie się udało i ponad miesiącu, może dłużej, zostaliśmy łaskawie zwolnieni z obowiązku pisania prac zaliczeniowych z wykładów. Ale zasadniczo profesor mocno nas ignorował, lekceważył i nieszczególnie chciał z nami współpracować. O przeprowadzeniu zajęć w ogóle nie było mowy. O informacji zwrotnej, czy to, co pisaliśmy miało sens - też nie. Do tej pory nie wiemy, na jakiej zasadzie powystawiał nam oceny.

Zastanawiam się, jak nie jest mu głupio brać pieniądze za pracę, której nie wykonuje. 

Po czym nadszedł nowy semestr. W dalszym ciągu nic nie wiemy o egzaminie, więc nasza starościna pisze maila, że profesor się z nami nie kontaktuje. Po czym profesor odpisuje, że obowiązuje nas cały sylabus. Jest początek listopada, w sylabusie jest około 30 książek, szczegółowych opracowań z epoki, które w dużej części dostępne są tylko w czytelni biblioteki UG. Pomijam różne zapisy sylabusa, że prowadzący powinien co semestr informować o liście lektur, że część lektur to lektury uzupełniające. Pomijam, że jest pandemia, wielu z nas nie ma dostępu do biblioteki UG, nawet do żadnej biblioteki, to ogólnie nie są książki do dostania w zwykłych bibliotekach. 

Nasza starościna napisała więc maila tłumaczącego naszą sytuację (bo może profesor żyje na Marsie i nie wie, co dzieje się na Ziemi) - dużo szczegółów, dokładne wyłożenie problemów; prośba/sugestia o skrócenie listy lektur (da się dogadać w tej sprawie z prowadzącymi, mieliśmy przecież takie sytuacje w zeszłym semestrze - profesor wybrał dwa najistotniejsze rozdziały z książek, do których był najtrudniejszy dostęp i sam nam je zeskanował i wysłał - trzeba tylko trochę chęci i zrozumienia, a studenci naprawdę przyłożą się do przygotowań na egzamin). 

Dostaliśmy od profesora odpowiedź, którą mam ochotę przytoczyć w całości i przeanalizować, ale nie chcę go cytować. W każdym razie - twierdzi on, że podał listę lektur na pierwszym wykładzie. To zwyczajnie nieprawda (cały rok - 50 osób - nie ma żadnych notatek na ten temat, to naprawdę nie jest możliwe, że on coś powiedział i absolutnie nikt tego nie zapisał). Nie chce podać nam zagadnień - bo jeśli je poda, to egzamin zamieni się w prezentację. Paradoksem tego stwierdzenia jest to, że ze studenckich doświadczeń wynika, iż o wiele lepiej uczy się na bazie zagadnień - jest to jaśniejsze, bardziej ukierunkowane, konkretne; nawet gdy profesor powie: sprawdźcie po tytułach rozdziałów, co w książkach się powtarza - to jest już jakaś podstawa, aby robić sobie ukierunkowane notatki - a nie czytać i zupełnie nie wiedzieć, co jest istotne. 

Cytat: "Skrócenie listy lektur zniweczyłoby efekty kształcenia" - jakiego kształcenia? To jest najbardziej denerwujące zdanie w całej tej korespondencji. Jakiego kształcenia. Chyba naszego samokształcenia, bo profesor w żaden sposób nie przyczynił się do zwiększenia naszej wiedzy. Nie wiem, czy jest to jakiś taki bezwstydny człowiek, któremu niegłupio brać pieniądze za rzeczy, których nie robi. Inna sprawa jest taka, że w zdecydowanej większości my zdaliśmy już po dwa (może nawet 3) egzaminy z literatury XIX wieku. To egzaminator/prowadzący ustala listę lektur, a profesor twierdzi, że sylabus nie dopuszcza możliwości jej skrócenia - co jest znów nieprawdą, zaczynając od tego, że część lektur jest od razu oznaczona jako uzupełniająca, a kończąc na stwierdzeniu, że to prowadzący wybiera ich zakres, co oznacza, że nie muszą to być wszystkie lektury.

Tak jak pisałam - miałam różnych prowadzących, ale nigdy jakoś nie miałam wątpliwości, czy wykonują oni swoją pracę. Tutaj mam. Ogromne. Myślałam, że już naprawdę nic nie będzie w stanie sfrustrować mnie na UG, ale każdy kolejny semestr udowadnia mi, że się mylę. Chociaż różnica pomiędzy doświadczeniami z zarządzania instytucjami artystycznymi i filologią polską jest taka, że na ZIA faktycznie o organizacja była fatalna, na filologii to jednak kwestia poszczególnych prowadzących. 

Mam wrażenie, że ten tekst nie do końca oddaje jak bardzo lekceważący stosunek wobec studentów ma ten prowadzący, ale wierzcie nie robię z igły wideł. Jeśli dostajemy od innych prowadzących informację, że z tym profesorem prostu nie da się rozmawiać, to naprawdę jesteśmy na dość straconej pozycji. Jednocześnie smutne jest, że ludzie z instytutu rozkładają ręce i nie są w stanie nam pomóc, ani podpowiedzieć, co moglibyśmy zrobić. A jak się podejmuje bycie na jakimś stanowisku z dopiskiem "do spraw studenckich" to sądzę, że trzeba być przygotowanym, aby studentom pomagać.

Obiecuję, że następne teksty (w środę i piątek) nie będą tak negatywne.

Pozdrawiam, M

3 komentarze:

  1. Zabrzmi to okropnie, ale nie wiesz jak ten post nie tyle podniósł mnie na duchu, co pokazał, że nie tylko maja grupa jest w tak beznadziejnej sytuacji. Też mi się trafi taki wykładowca. Mój przed ostatni semestrze nie dawał znaku życia przez dwa miesiąca od przejścia na zdalne, a jak już się odezwał kazał pisać nam zaległe prace tekstowe na podstawie jego tekstów i ćwiczeń, które nie mają przełożenia na ten przedmiot. Inni wykładowcy szybko nam tłumaczą najważniejsze zagadnienia z niego jeśli potrzebują danej informacji do swoich zajęć (z pewnością ma wiedzę, ale kompletnie nie potrafi jej przekazać), więc podczas ostatnią sesją bardziej martwiłam się zaliczeniem u niego niż egzaminami. Oczywiście naszych prac nie omówił tylko pod koniec pierwszego terminu sesji wpisał ocenę. W tym semestrze mam u niego egzamin i już ogarną zajęcia zdalne, ale pomimo tego, że grupa się na jego zajęcia przygotowuje, to nigdy nie wiadomo o czym będzie, bo skacze po całym sylabusie. Jeszcze gdyby tak lekceważąco nie podchodził do studentów i miał jakiś szacunek, a nie wyśmiewał pytania, to może by ta sytuacja nie była taka zła. U nas też wszyscy przed nim ostrzegają, ale na tym się kończy.
    Musiałam to wyrzucić z siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie brzmi okropnie! Okropne jest tylko to, jak zachowują się wykładowcy...

      Usuń
  2. Studia magisterskie jeszcze przede mną ale wiem że może być różnie ^^ muszę przyznać że na licencjacie też trafił nam się taki delikwent wykładowca ale u mnie reakcja była niewielka ale jakaś tam zawsze :)

    OdpowiedzUsuń

Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3