wtorek, 29 lipca 2025

K-pop 2025 - lipiec

Hello!

Zacznę od tego, że chciałabym naprawdę serdecznie podziękować za życzenia urodzinowe pod poprzednim postem wszystkim Wam i każdemu z osobna!


Na początku lipca wydawało mi się, że będziemy mieć fantastyczny k-popowy miesiąc i chociaż wiele wydanych w lipcu piosenek bardzo mi się spodobało, nie wygląda na to, aby któraś została ze mną na dłużej, a i żadna piosenka nie porwała szerokiej publiczności, aby stać się koreańskim wakacyjnym hitem.

AHOF - Rendezvous

To debiut zespołu, który powstał w kolejnym z niepoliczalnych już w tym momencie programów survivalowych. W zasadzie wspominam o nim tylko dlatego, że jego nazwa AHOF kojarzy mi się ze skrótem nazwy jakiejś jednostki militarnej... Sama piosenka jest miła do posłuchania i nawet ciekawa, z lekko rockowym zacięciem, ale nie powiedziałabym, aby wyróżniała się szczególną innowacyjnością. 

Jeon Somi - Extra

Gdy migały mi w social mediach zapowiedzi tego wydania, zastanawiałam się, jaki dokładnie będzie jego koncept. I okazało się, że lepszy niż mogłam przypuszczać. Extra bardzo mi się podoba - zarówno piosenka, jak i teledysk - kojarzy mi się z takim połączeniem, jakby Sunmi i Sabrina Carpenter miały córkę.  

Doh Kyung Soo - SING ALONG!

Z jednej strony podoba mi się ta piosenka, z drugiej mam wrażenie, że jak na swój zamysł wyszła nieco monotonnie. Za to teledysk naprawdę się udał i bardzo pasuje do słów piosenki. Z albumu zatytułowanego Bliss najbardziej przypadły mi do gustu początkowe piosenki, druga część albumu jest nieco smętna i odrobinę te utwory się zlewają. Ogólnie jednak to płyta naprawdę warta uwagi.

Lee Changsub - Vroom Vroom

Oto spadkobierca PSY!

CLOSE YOUR EYES - Snowy Summer

To mi się bardzo (bardzo!) kojarzy z konceptem z Married to the Music SHINee.

NOWZ - Fly to the youth feat. YUQI (i-dle) oraz Everglow

Zespół przeszedł rebranding (wcześniej nazywali się Nowadays i widziałam, że pisałam, że koncept ich debiutu mi się podobał) i wydał dwie naprawdę dobre piosenki. A Everglow totalnie ma vibe pop-rockowego hitu, co uwielbiam.

KANG YUCHAN - Champagne Poppin'

Piosenka jest bardzo, bardzo przyjemna do słuchania, problemem jest to, że jest po angielsku i niektóre słowa momentami są... przezabawne, chociaż na pewno nie miały być. Wspominam jednak o tym utworze ze względu na klip - nie wiem, kiedy pojawi się kolejny wpis o Bonnie i Clydzie w k-popie, ale na pewno on się na tej liście znajdzie.

BLACKPINK - JUMP

Po pierwszych przeciekach z koncertu spodziewałam się, że będzie to o wiele słabsza piosenka, a okazało się, że to przyzwoity head banger. Bardzo dosłownie, bo stanowi to integralną część teledysku. Który zebrał wiele raczej negatywnych opinii, bo jest specyficzny i bardzo... niesterylny w przeciwieństwie do wielu innych klipów BP. Nie będę broniła wykorzystania AI w teledysku (oraz tego, że najwyraźniej był robiony bardzo pospiesznie), jednak w innych aspektach mam wrażenie, że wiele osób niepochlebnie wypowiadających się o klipie nie widziało innych projektów, przy których pracował Dave Meyers  (zrobiłam o nim nawet wpis w 2017 [!!!] roku - Nie tylko w kinie i teatrze XX - Z drugiej stronie kamery Dave Meyer), jak na przykład Shivers Eda Sheerana czy Sweetes Pie. Mi w klipie najbardziej podobało się wykorzystanie wachlarzy i trąb, które kojarzyły się z wcześniejszymi teledyskami BP. 

TWICE - THIS IS FOR

Niecringowa piosenka TWICE ze słowami po angielsku i bez zbędnego rapu! Przy pierwszym przesłuchaniu byłam trochę zaskoczona pomysłem, ale w zasadzie bardzo mi się spodobał. Niestety piosenka zaskakująco traci przy kolejnych przesłuchaniach, a choreografia refrenu to najgorszy przykład tego, że w JYP Entertaiment taniec musi pasować do słów utworu.  

ATEEZ - In Your Fantasy

To raczej nie zdarza się za często, abym słuchała piosenki i oglądała teledysk z opuszczoną szczęką, ale tak właśnie było tutaj. Mam wrażenie, że ktokolwiek tworzył tę piosenkę, zrobił dokładny research wśród docelowej grupy odbiorców, którą określiłabym jako fanki fanficków z Wattpada i piszę to z całą miłością, bo z tego, co widziałam, piosenka bardzo trafiła.

LEE CHANHYUK 

Nie słuchałam całego albumu, ale mamy trzy piosenki z teledyskami i tytułami po koreańsku, co trochę niestety utrudnia mi o nich pisanie. W każdym razie jak zazwyczaj nie mam problemu z nazywaniem wszystkiego po prostu k-popem bez różnicy, czy to hip hop czy rock, tak tutaj czuję, że bardzo brakuje mi muzycznej terminologi, aby opisać to, co słyszę i wyjątkowo tego żałuję, że nie potrafię określić tego słowami. Wydaje się, że piosenka 멸종위기사랑 to inspiracja disco i może latami 70. (i może muzyką typu gospel?). Sama zwróciłam uwagę bardziej na piosenkę 비비드라라러브 ze względu na miniaturę teledysku, bo wydawało mi się, że może nawiązywać do obrazu Ofelia Johna Everetta Millais'go, ale mimo moich zdolności naciągania nawiązań do Szekspira, po obejrzeniu nie zostałam jednak przekonana. Ale klip i tak bardzo, bardzo warto zobaczyć. Ogólnie mam nadzieję, że uda mi się posłuchać całej płyty, bo to wygląda na to, że to jeden z ciekawszych projektów muzycznych w ostatnim czasie.

aespa x PUBG: Battlegrounds - Dark Arts

Czy Dark Arts jest lepszą piosenką od Dirty Work, jest poważnym pytaniem - na pewno komentarze pod teledyskiem sugerują, że jest to piosenka, która bardziej wydaje się pasować do lore aespy. I coś zdecydowanie jest na rzeczy.

ONEW - Animals

Dawno nie miałam takiej sytuacji, że co 45 sekund moje zdanie o piosence się zmieniało, a tak mam w przypadku Animals i dalej nie wiem, czy ta piosenka przypadła mi do gustu czy nie. A może jej nie łapię, nie wiem. Podobają mi się niektóre części, pomysł na piosenkę jest ciekawy, ale może należało trochę mniej muzycznie w niej kombinować.

WayV - Big Bands

Bardzo lubię WayV i do tej pory ich comebacki podobały mi się w większości w zasadzie bez zarzutu, a w przypadku Big Bands przy pierwszym przesłuchaniu pomyślałam, że sama muzyka podoba mi się bardziej i w zasadzie członkowie WayV mogliby nie śpiewać. Przy drugim całość bardziej zaczęła mi razem grać, ale raczej nie będę do tej piosenki wracała.

TOMORROW X TOGETHER (TXT) - Beautiful Strangers

To bardzo ładna piosenka z elektronicznymi elementami, która zarówno muzycznie, jak i klip kojarzy się z wydaniami Monsta X sprzed kilku lat. 

ONE PACT - Yes, No, Maybe

Jestem bardzo zaskoczona, że ONE PACT nie jest bardziej rozpoznawalnym zespołem, bo wypuszczają naprawdę świetne, często nieoczywiste piosenki. Nie powiedziałabym, że ta jest szczególnie innowacyjna, ale przynajmniej w przeciwieństwie do wielu innych wydań z tego miesiąca, jestem w stanie zanucić jej refren i ogólnie zapadła mi w pamięć. 

THE BOYZ - Stylish 

Spadek jakości kolejnych głównych singli zespołu powinien być zbadany przez naukę. A w sumie to nie, bo wygląda po prostu na to, że One Hundred nie ma kasy. Szkoda, bo ogólnie bardzo zespół lubię, ale co z tego, jeśli ich główne single są niesłuchalne i nie zapraszają do sprawdzania reszty albumu.

Podobnie jak w zeszłym roku, w tym także biorę blogowy urlop na sierpień, bo odkryłam, że to naprawdę świetna i potrzebna sprawa, aby raz na jakiś czas od blogowania odpocząć - choć tak naprawdę to intensywny czas szykowania wpisów na kolejne miesiące. Na pewno będę w tym czasie publikowała na Instagramie bookart_klaudia i zostało mi jeszcze kilka wpisów o literówkach na redaktorskie_drobnostki. Może nieco reaktywuję Facebooka bloga na sierpień. Do przeczytania za miesiąc! 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

piątek, 25 lipca 2025

29

 Hello!

Zapraszam na tradycyjny post urodzinowy!

Jest tu trochę nowych osób więc wyjaśniam tradycję: dawno temu przeczytałam o pomyśle na szukaniu kreatywności wokół siebie poprzez dokumentowanie jednego dnia co godzinę - okazało się, że jestem na to nieco za leniwa, ale później wymyśliłam sobie, że to znakomity pomysł na dokumentowanie dnia urodzin - w który praktycznie nie robię nic szczególnego, a ogólnie najbardziej kocham święty spokój. Ale kocham też ten pomysł, więc oto kolejny post!  

7:30 


Ostatnio dorobiłam się nowego kubeczka i oto piękna okazja, aby go pokazać.

8:30


Zazwyczaj rano piję kawę jakieś 40 minut, a potem jem śniadanie, sprawdzając, co dzieje się w internecie.

9:30


Miałam trochę rzeczy do załatwienia na mieście - bo jak wiadomo wszystkie kosmetyki lubią kończyć w tym samym czasie. Ponadto obiecałam bratu, że pomogę mu z jego zakupami na obóz kolarski i miałam kilka mniejszych sprawunków. I czy ktoś może mi powiedzieć, dlaczego sklep tej samej marki w jednym miejscu jest otwarty od 9, a w drugim od 10? I jeszcze są tak blisko siebie, że dojście od jednego do drugiego zajmuje może 6 minut...

10:30


Pomiędzy pasmanterią a centrum handlowym.

11:30

W tym tygodniu spędzam codziennie około godziny na rowerze (nie wyrabiając jednocześnie moich dziesięciu tysięcy kroków - chociaż dzisiaj akurat się udało) i niżej opiszę, dlaczego.

12:30

13:30

14:30

Wszystkie powyższe zdjęcia są zrobione w jednym miejscu - na tarasie. Tak się składa, że w tym tygodniu moja mama została rodzinną opiekunką piesków, a ja dostałam możliwość spędzania czasu na tarasie (tylko trzeba na ten taras dojechać - skąd rower). Chociaż dzisiaj była na to najgorsza pogoda - siedziałam na nim w kurtce i zawinięta w koc (a przypominam, że jest w zasadzie środek lata; widziałam też jednak prognozy pogody na kolejny tydzień - i dalej ma padać; a susza jak była, tak jest) i ogólnie rozczarowana doświadczeniem. Liczyłam, że uda mi się dokończyć książkę, którą zaczęłam wczoraj czytać i przeczytałam około połowy, ale dzisiaj dałam radę może około 20-30 stron. Z czego i tak się cieszę, bo ostatni raz, gdy czytałam (pomijam audiobooki i pliki z książkami, przy których pracowałam) papierową książkę był gdzieś w marcu. 

15:30

Minisad w drodze powrotnej. Niespodziewanie przez przejazd znajdujący się na mojej trasie jechał też pociąg i nie był to oczywiście pierwszy raz, gdy coś takiego widziałam (w zasadzie to był chyba duży, ale jeden wagon), ale byłam zaskoczona, bo gdy dojeżdżał do przejazdu nie wydawało się, że nie jedzie tak szybko, ale przez przejazd przemknął migiem. 

16:30

Szykuję ambitny projekt na konkurs hafciarski. W minionym tygodniu udało mi się obrobić serwetki, a teraz muszę je jeszcze wypełnić zasadniczą treścią haftów. Które mam już wymyślone, ale muszę jeszcze opracować, bo nie uprawiam haftu płaskiego i trudno jest przewidzieć, co mi z tych moich pomysłów wyjdzie. O ile wyjdzie. Ale coś musi, bo konkurs jest jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny, więc bardzo chcę wysłać na niego swoją pracę. 

17:30

Potem oczywiście siedziałam przed laptopem, bo internet sam się nie przypilnuje i seriale się same nie obejrzą, ale prawda jest też taka, że cały dzień nie za dobrze się czułam, a czekało na mnie jeszcze jedno zadanie - ponieważ mama zajmuje się pieskami, obiecałam jej, że zastąpię ją w pracy (już to robiłam, to nic trudnego i zabiera ok. 2 godzin - dlatego będzie tu dziura w zdjęciach). Ale jeszcze w zeszłym tygodniu byłam przekonana, że będzie to od przyszłego 28 lipca - podsumowując: drugi tydzień urlopu trochę zaskoczona spędzam, jeżdżąc rowerem w te i we wtę, aby pospędzać czas na tarasie, po czym idę do pracy mojej mamy. Co ma swoje plusy, bo nie siedzę po 12 godzin przed ekranem, tylko jakieś 4.

20:30 

Dosyć często z okazji urodzin robię jakieś ciekawe ciasto (w zeszłym roku cytrynowe tiramisu), ale w tym jak widać, nie miałam czasu (a poza tym robiłam tiramisu z samodzielnie pieczonymi biszkoptami we wtorek), więc po pracy poszłam do cukierni po miniaturowy tort. Zaskakująco smaczny (bo w tych cukierniach nigdy nic nie wiadomo). Zjadłam go i zabrałam się za wgrywanie zdjęć do posta i jego pisanie (które w sumie zajęło mi nieco ponad dwie godziny - a to niby taki nieskomplikowany wpis). 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M


poniedziałek, 21 lipca 2025

Czymże trzeba zapłacić za prawdę o naturze wszechświata? - O ruchach Ziemi

Hello!

Po kilku miesiącach przekonywania i około czterech miesiącach od zakończenia emisji anime w końcu udało mi się namówić brata, aby uratował sekcję anime na tym blogu i napisał tekst o animacji, którą bardzo się zachwycał w ostatnim czasie, czyli O ruchach Ziemi.

Sama zaczęłam oglądać to anime, podchodziłam do niego nawet dwa razy, ale przyznaję, że zupełnie mi nie idzie. I choć mam zamiar je kiedyś dokończyć, to na pewno nie będzie to szybko. 

Tytuł ma 25 odcinków i jest dostępny na Netflixie. Mangę o tytule Ziemia i jej obroty wydaje w Polsce Waneko.


Rozdział 0 – O czym jest anime o Koperniku (bez spoilerów)
 

Ach tak, to to słynne anime znane z tego, że jest o heliocentryzmie, Koperniku i dzieje się w Polsce.
A przynajmniej byłoby z tego znane gdyby było o heliocentryzmie, Koperniku i działo się w Polsce. Bo żadnego Kopernika tam nie ma, a heliocentryzm jest konceptem, który idealnie się wpasował – po pierwsze symbolicznie (np. gwiazdy jako piękno nauki, ruch Ziemi jako rozwój), a po drugie kontekstowo (odrzucenie przez konserwatywną instytucję tj, kościół) – ale temat tej historii jest zasadniczo uniwersalny. Heliocentryzm to tylko katalizator do omówienia idei.
A jest to brutalna (tak obrazowo, jak i narracyjnie), filozoficzna historia o racjonalizmie, rozumie, celu, wpływie na przyszłość, niesprawiedliwości, wierze, a (przynajmniej według mnie) główny temat to rozwój. Rozwój człowieka ograniczany przez jego niechęć do cofnięcia się z raz obranej drogi. Rozwój nauki jest dopiero w drugiej kolejności. Bo seria wielokrotnie stwierdza, że aby zmienić wszechświat, najpierw trzeba zmienić swój sposób myślenia.

Wrogiem tutaj jest konserwatywny kościół, prawie bezlitośnie (bo jednak dają drugą szansę) tępiący wszelkie odstępstwa od swych doktryn i odrzucający możliwość zmian, no i oczywiście rządzony przez hipokrytów interpretujących Biblię jak im akurat wygodnie. A główny antagonista (i jeden z najlepszych animangowych złoli) to inkwizytor, którego celem jest zachowanie status quo przez walkę z herezją i ignorowanie głosiku w głowie sugerującego mu, że coś jest z tym wszystkim nie tak. Jednocześnie tu należy zaznaczyć, że ci źli to władze kościoła i inkwizytorzy, którzy „tylko wykonują rozkazy” – są tam też postacie pozytywne, a sama wiara jest przedstawiona jako wręcz potrzebna.

Z drugiej strony, nawet protagonistom na początku daleko do ideaów. Mamy tu bowiem na przykład: narcyza, zabójcę, drugiego narcyza… Ale tym, co odróżnia ich od kościoła jest fakt, że są oni w stanie się zmienić, i do tego ideału dążyć. Wymaga to od nich odrzucenia swoich dotychczasowych – błędnych –  założeń o świecie, co oczywiście nie jest proste – w końcu opierali na nich całe swoje życie. Jednak jeśli oni nie byliby w stanie się zmienić, to dlaczego reszta świata miałaby to zrobić?

Teraz jeszcze o technikaliach. Po pierwsze i najważniejsze: to chyba miało być tak specjalnie, ale jednak ktoś mocno przesadził, przez co kontrasty światła i ciemności zamiast coś wnosić, to psują imersję, bo żeby cokolwiek widzieć, muszę zmieniać jasność ekranu co scenę, a czasem i to nic nie daje i jest po prostu za ciemno. Poza tą jedną (ale powtarzalną) bardzo wyraźną wadą, to nie wygląda źle, oczywiście bez porównania do topowych bajek, ale to dość oczywiste, w końcu to nie jest marketable battle shounen tylko średnio – jeśli nie mało – znany seinen. Muzykę nie bardzo umiem opisywać, więc powiem tylko, że jest dobra. A opening to top tier i trzeba go obejrzeć przynajmniej cztery razy, bo tyle ma wersji (od razu widać kiedy się zmieniają), więc polecam nie skipować, tylko szukać symbolizmów i foreshadowingów.

No i tyle z części bez absolutnie żadnych spoilerów. Dalsza część tekstu to już analiza konkretnych wątków, oczywiście zawierająca minimalne spoilery, żadnych dużych – tylko tyle ile trzeba by przedstawić omawiane koncepty. I jak już wspomniałem na początku, akcja nie dzieje się w Polsce, trafiamy bowiem do…

Rozdział 1 – Królestwo P, pierwsza połowa XV wieku

Niezwykle inteligentny trzynastolatek Rafał już swoje przeżył, gdyż zanim został przygarnięty przez swojego nauczyciela Potockiego, żył na ulicy jako sierota. Obecnie jego życie jest usłane różami, wystarczy tylko grać skromnego i wszyscy głupcy wokół będą zachwyceni, jaki to on mądry i pobożny. Wystarczy się nie wychylać, a zaraz trafi na uniwersytet i będzie ustawiony na resztę życia. Wystarczy być racjonalnym, a nigdy nie zazna trudności.
Aż spotkał heretyka Huberta, który proponuje mu bluźniercze nauki. Idea oczywiście irracjonalna, bo po co miałby ryzykować narażanie się kościołowi, gdy ma praktycznie wszystko. A jednak się skusił i co? No i kończy się to zarażeniem tą całą irracjonalnością. Nie zyskuje na tym nic konkretnego. Przynajmniej nic namacalnego.

Jednocześnie na heretyków poluje inkwizytor Nowak. Nowak jest w zasadzie stereotypowym konserwatystą. Głęboko wierzący, pracuje dla kleru i nawet do głowy mu nie przyjdzie go podważać, nie ma oporów przed użyciem brutalnej siły, i naprawdę wierzy, że to, co robi jest dobre – w końcu zwalcza heretyków, którzy są źli, a dzięki temu chroni swoją córeczkę, która jest dla niego całym światem. No i zupełnie nie rozumie abstrakcyjnych idei heretyków. Dlaczego przeciwstawiać się kościołowi, który jest dobry? Albo dlaczego nie wygadać wszystkiego od razu i uniknąć tortur? Przecież to łatwe, racjonalne wyjście z sytuacji. Może to dlatego, że są opętani ale… spotkał ich już zbyt wielu, by to miało sens. Są po prostu irracjonalni i choćby chciał, to nie rozumie czemu.

Za to rozumie to Rafał. Wcześniej uważał innych za głupców, a teraz sam się za takiego uważa, bo postępuje irracjonalnie. Łatwa droga przestała mu odpowiadać, ponieważ zauważył, że nie zaprowadzi go ona do prawdy. Uwierzył w ideę większą niż on sam, co dla każdego wokół jest niepojęte. I tak zaczyna się historia o udowadnianiu heliocentryzmu.

Rozdział 2 – Ziemia łez padołem

Czy najemnik może trafić do nieba? Oczy (to imię) bardzo chciałby w to wierzyć, bo to jego jedyne marzenie, i doskonale wie, że ta praca trochę mu w tym przeszkadza, ale nie jest zbyt bystry i nie wie, co z tym zrobić. W sumie to zupełnie nie wie, co z czymkolwiek zrobić, bo praktycznie cały czas po prostu spełnia wolę innych, i sam jest niepiśmienny. Ma poważny kompleks niższości, spotęgowany przez religię – wierzy, że Ziemia to dno wszechświata, że to okropne miejsce, gdzie spadają wszystkie śmieci, i jego jedyną nadzieją jest raj po śmierci. Uwielbia patrzeć w niebo, jednak nie jest w stanie – ponieważ czuje, że nie zasługuje, by nawet spojrzeć na ten idealny, odległy świat. Jednak gdyby się okazało, że Ziemia wcale nie jest dnem, tylko jest równa innym ciałom niebieskim…

Badeni to zawieszony kapłan. Zawieszony za rządzę wiedzy. Jest on wyjątkowy i doskonale zdaje sobie sprawę ze swoich umiejętności. I bardzo mu nie odpowiada fakt, że śmiertelnicy ograniczają jego talent nadany mu przez Boga. Bo jest przekonany, że Bóg wyraźnie dzieli ludzi, i on należy do klasy wyższej. Gardzi nawet ideą pomagania żebrakom – w końcu Bóg im zesłał taki los, więc tak miało być. I wierzy też, że w końcu spotka go chwila, która pozwoli mu zapisać się na kartach historii. Więc gdy nadarza się okazja na dosłowne poruszenie świata, wie, że jego zdolności istnieją właśnie do tego.

Jolenta (tak, przez E) to młoda pracownica biblioteki, fascynuje się astronomią. Jednak mimo że zdała ten sam egzamin co reszta, faceci nie pozwalają jej uczestniczyć w zebraniach. Jej jedyną nadzieją jest jej przełożony, który wie jak utalentowana jest, ale też wie, że nikt nie będzie chciał czytać rozpraw kobiety.

Więc co łączy naszych bohaterów? Oczywiście heliocentryzm. Jolenta jest uczoną, wierzy w prawdę, ale w swojej obecnej formie świat nie będzie jej słuchał nawet w zwykłych sprawach. Badeni wierzy, że jego zdolności zmarnują się, jeśli nie osiągnie czegoś wielkiego. A Oczy wciąż nie do końca rozumie sytuację i swoje uczucia, ale wie, że wcale nie chce już wierzyć, że świat jest zły. Wszyscy pragną poruszenia Ziemi. Jednak jak już wspomniałem, najpierw muszą poruszyć samych siebie.

Rozdział 3 – Czasy się zmieniają

Do tej pory wszyscy wciąż byli wierzący. Nawet gdy głosili herezje, tak zasadniczo nie odrzucali religii, tylko rozdzielali ją od nauki. A teraz przychodzi Schmitt, kapitan z heretyckiego frontu wyzwolenia, który odrzuca wszelką religię. Ale nie Boga. Określa się jako naturalista religijny – dla niego Bóg jest w naturze, a świat nie istnieje dla człowieka, tylko człowiek w świecie. Jego celem jest obalenie kościoła, ale to też nie tak, że uważa wierzących za wrogów – szanuje ich decyzję. Jego wrogiem nie są ludzie, tylko technologia i chciwość. I wierzy w los. Nie lęka się niczego, gdyż wie, że Bóg tak chciał.

I nawet na jego odrzucenie religii znajdzie się ktoś poziom wyżej, bo Draka jest kompletną ateistką. Jedyne w co wierzy to pieniądze. A przynajmniej tak twierdzi, ale nie jest w tym zbyt przekonująca. W rzeczywistości ciągle szuka swojej drogi. I tak trafia na Schmitta, którego przekonanie jest bardzo klarowne. I rozpoczynają swoje dysputy. O tym jak blask poranka ukazuje chwałę świata oraz o tym, jak ukazuje jego brzydotę. Jak rzut monetą oddaje los w ręce Boga i jak absurdalny jest to pomysł. O tym jak uczucia są niepotrzebnym balastem i jak mimo to powinny być przekazane dalej.

A gdzie w tym heliocentryzm? Praktycznie nigdzie. Ten rozdział dotyczy konfrontacji idei wiary. Czy materializm jest w stanie zapełnić duchową pustkę? Czy oddanie się ślepemu losowi to dobry pomysł? Świat się właśnie rusza z miejsca, i trzeba się otworzyć na zmiany. A naprzeciw staje inkwizytor, który nie może na to pozwolić…

Rozdział 4 – rok 1468, miasto w Polsce

Tak, bardzo konkretnie. W pewnym sensie epilog dzieje się niezależnie od reszty, bo mimo wyraźnych powiązań, są też wyraźne sprzeczności. Jest to kulminacja przedstawionych wcześniej idei, a same historie, które je zaprezentowały nie mają już znaczenia i same się wykluczają. W końcu one dzieją się w bliżej nieokreślonym czasie i miejscu, tutaj wkraczamy w część „historyczną”. Jednak już nie będę wchodził w szczegóły, bo to wymagałoby zbyt wielu konkretów, których w tym tekście unikałem. I większość wątków przemilczałem, a to, czego nie przemilczałem, przedstawiłem jedynie powierzchownie. Idźcie obejrzeć samemu. Nie jest to raczej doświadczenie dla wszystkich, ale zdecydowanie warto.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M i M2

czwartek, 17 lipca 2025

Naoglądałam się dokumentów 10

 Hello!

Dziś paczka dokumentów tragicznych, smutnych i porażających - nie planowałam tego, tak wyszło, że wszystkie ukazały się na Netflixie niedawno. Niechcący wrażenia z dokumentów wyszły też dłuższe, niż sądziłam i wręcz musiałam się powstrzymywać, aby nie napisać więcej.


Titan: The OceanGate Disaster

Obejrzałam trzyczęściową serię SciFuna, obejrzałam wiele innych materiałów dostępnych na YouTube, ale obejrzałam i ten film. W zasadzie nie dowiedziałam się z niego niczego nowego, ale mam wrażenie, że materiałów o OceanGate nie ogląda się dla nowych informacji, a jedynie z nadzieją, że nie pojawi się nowa osoba, która stwierdzi, że w być może najtrudniejszym inżynieryjnym koncepcie, jakim jest zabieranie ludzi bardzo głęboko pod wodę, chciałaby być zapamiętana za zasady, które złamała. I w zasadzie, ile by człowiek nie oglądał tych materiałów, to myśli są tylko dwie 1) jakim cudem taki wypadek nie wydarzył się wcześniej, 2) dlaczego ludzie byli zabierani pod wodę w niezarejestrowanej, nieprzetestowanej, nieoficjalnej łodzi zanurzalnej. Na pierwsze odpowiedź w zasadzie brzmi cud, na drugie niemierzalna arogancja i bezczelność szefa OceanGate. Plusem tego dokumentu są na pewno wypowiedzi osób pracujących dla OceanGate lub mających z firmą jakąś inną styczność.

Grenfell: Uncovered (Grenfell: Prawda o pożarze)

Jako osoba wychowana na próbach ewakuacji, które odbywały się w szkole na każdym etapie edukacji, na uczelni, w akademiku - przynajmniej raz w roku, czasami częściej, a czasami, bo ktoś zostawił garnek z jajkami na kuchence i o nim zapomniał, i włączył się alarm przeciwpożarowy, czy naprawdę zapaliło się coś na dachu szkoły, wychodzenie z zagrożonego budynku jest dla mnie naturalne, dlatego gdy oglądałam ten dokument i dowiedziałam się, że zaleceniem dla ludzi, aby podczas pożaru siedzieli na miejscu w swoich mieszkaniach, nie mogłam zebrać szczęki z podłogi i ciarki przechodziły mi po plecach. 

I tak mniej więcej zostaje przez cały dokument, bo jest on porażający. Także pod tym względem, że oczywiście żadna z firm, która produkowała czy miała w jakiś inny sposób wpływ na to, jakie panele (w skrócie: plastikowe i takie, o których było wiadomo, że są nie tylko łatwopalne, ale także ze względu na kształt jeszcze bardziej mogą przyczyniać się do rozprzestrzeniania pożarów) zostały zamontowane na wieżowcu, nie tylko w zasadzie nie przeprosiła, nie mówiąc o wzięciu odpowiedzialności, ale wprost - zwalały one winę na siebie nawzajem. Lokali decydenci przeprosili, ale niezbyt przekonująco. Podczas jednego z pokazanych w dokumencie publicznych przesłuchań prowadzonego przez Richarda Milletta KC pan Eric Pickels dał taką wypowiedź, że prawie spadłam z krzesła z szoku, bo wymagał poszanowania jego czasu, ale reakcja pana Milletta to prawdziwe złoto, bo jedno słowo i wyraz twarzy przekazało więcej niż milion słów.

Rzeczą, która wydała mi się ciekawa, był oto, że dokument nie poświęca wiele - w zasadzie wcale - czasu na samą akcję gaszenia i jak to przebiegało. Poznajemy kilku strażaków, którzy byli na miejscu, ale opowiadają oni głównie o swoich wrażeniach, gdy przybyli do budynku (a początkowo miał to być tylko pożar w kuchni na 4 piętrze), zobaczyli płonący budynek i o ludziach, z którymi mieli styczność. Później niestety i ku wielkiemu zaskoczeniu okazuje się, że straż pożarna nie do końca działała tak sprawnie i profesjonalnie, jak spodziewa się po tej właśnie konkretnej jednostce. Poza nimi w dokumencie wypowiadają się osoby, którym udało się wyjść z wieżowca oraz rodziny osób, którym niestety się nie udało, specjalista od pożarnictwa, dziennikarz, który zajmował się i zajmuje tematem wieży, Theresa May (nie napisałam o tym przy serii niżej, ale w niej pojawił się Tony Blair, a ja pomyślałam, że zaskakująco łatwo złapać byłego premiera UK do produkcji dokumentalnej) czy kobieta z organizacji zajmującej się bezpieczeństwem pożarowym. 

Mam też wrażenie, że nie wybrzmiało tak bardzo, jakby mogło - szczególnie dla osób niemających pojęcia o silnych podziałach klasowych w Wielkiej Brytanii - znaczenie tego, jak budynek i jego mieszkańców traktował jego zarząd. Chociaż może fakt, że podjęto decyzję, aby obłożyć wieżowiec najtańszymi możliwymi panelami tylko po to, aby ładnie wyglądał, żeby budynki wokół niego nie traciły na wartości wiele wyjaśnia.  

Gdybym miała naprawdę polecić jeden z dokumentów, który dzisiaj opisuję, to zdecydowanie ten. 

Attack on London: Hunting The 7/7 Bombers

Zacznę od tego, że to czteroodcinkowy serial, odcinki mają po około 40 minut, ale spokojnie można było z tego zrobić film. W zestawieniu z dokumentem opisywanym wyżej ten jest bardziej sensacyjny, a ponieważ to seria, odcinki muszą kończyć się w takim sposób, aby chciało się włączyć kolejny. To nie jest mój ulubiony sposób prowadzenia narracji, ale też widziałam o wiele gorsze pod tym względem produkcje - w tej jest to zauważalne, ale wykorzystanie tych elementów jest też w jakimś stopniu zrozumiałe. Większym problemem tej serii jest to, że zupełnie nie wie, na którym elemencie opowieści chce się skupić. Zamachowcy z 7 lipca byli samobójcami, więc raczej trzeba było ich zidentyfikować niż poszukiwać; natomiast trzeba było poszukiwać zamachowców, którzy chcieli zrobić to samo, czyli zdetonować bomby w metrze i autobusie, dwa tygodnie później. Dostajemy kilka wypowiedzi od szefowej MI5 oraz od premiera Wielkiej Brytanii w tamtym czasie oraz opowieści osób, które wydarzenia przeżyły. Byłam bardzo zaskoczona, jak wiele materiałów telewizyjnych z tamtego czasu zostało włączone do tego dokumentu. Ale jako seria jest to dokument trochę chaotyczny i nie chcę napisać nudny, ale pomimo tego zauważalnego tonu sensacji, wcale nie oglądało mi się go z zaciekawieniem - w tym sensie, że zazwyczaj śledztwa pokazane są dużo bardziej fascynująco, a tutaj tego nie widać. W zasadzie nawet chciałabym, aby seria dużo bardziej skupiła się na historiach i opowieściach osób, które przeżyły i ratowników, bo właśnie te historie wydają się dużo ważniejsze.

Zdecydowałam się na obejrzenie tej serii po wysłuchaniu ostatniego odcinka podcastu Korespondencja z Londynu, w którym wydarzenia z 7 lipca 2005 roku są omawiane. W przeciwieństwie do zdarzeń pokazywanych w dwóch omawianych wyżej filmach tych zamachów bombowych zupełnie nie pamiętałam - wydarzyły się w wakacje, gdy byłam pomiędzy drugą a trzecią klasą podstawówki (jeśli dobrze liczę).

W połowie 3 odcinka (i początku 4) narracja serii się zmienia. Te części poświęcone są akcji policyjnej - wraz z rekonstrukcją drogi przebywanej przez tę osobę - która zakończyła się zabiciem niewinnego człowieka - choć bardziej pasowałoby chyba napisać egzekucji, bo jeżeli policjanci i inne osoby biorące udział w tej akcji, opowiadają ją rzetelnie (a wydaje się, że tak właśnie jest), to opowieść o tym, jak udzieliła im się paranoja (trzeba przyznać, że jednym z lepszych aspektów tego dokumentu jest to, ile czasu i miejsca poświęcił na przedstawienie perspektywy i obaw muzułmańskich obywateli Wielkiej Brytanii w związku z tą sprawą i obiektami jakiego targetowania przy tym byli) i przy mniej niż powiedziałabym 10% pewności, że to ta osoba, której szukają, ją zastrzelili. W wagonie metra pełnym ludzi warto dodać. Ci policjanci mieli okazje zatrzymać tego człowieka zanim wszedł do metra, ale nie - czekali i czekali, bo też trzeba napisać, że z tej opowieści wynika, że rozkazy i linia odpowiedzialności była co najmniej dziwnie rozmazana, o ile istniejąca. Jak widać z opisu, to sytuacja, która może sprawić, że w widzu krew się zacznie gotować.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

niedziela, 13 lipca 2025

Derpy Tiger

 Hello!

Wyszywanie krzyżykami to nie jest hobby dla ludzi spieszących się i niecierpliwych, a już szczególnie nie wtedy, gdy w grę wchodzi wyszywanie dużych połaci materiału jednym kolorem. Ostatnie dwa dni spędziłam, wyszywając niebieskie części tygrysa i była to praca na pełny etat. Do tego stopnia, że gdybym w piątek nie miała wolnego z rzeczywistej pracy, nie skończyłabym tej wyszywanki. Ten post miał zostać opublikowany normalnie o 8:30, ale piszę go dobrze po 9, bo tygrysa kończyłam jeszcze dziś rano. A wczoraj wieczorem pierwszy raz w życiu doświadczyłam bólu nadgarstka związanego z tym, jak długo wyszywałam.

 Koty na obrazie to nie jest dokładnie ten sam rodzaj malunku, z którego wywodzi się derpy tiger, bo tygrys z założenia nie był zbyt poważny. Aby zerknąć na inspirację stojącą za niebieskim tygrysem, wyszukajcie minhwa artwork.

Oczywiście mogłam opublikować dziś coś innego, ale niestety jak coś sobie zaplanuję i wymyślę, to trudno mi zmienić postanowienie i uparłam się, że post z tygrysem musi być dzisiaj. Całość wyszywania zajęła mi ponad dwa tygodnie. A w sumie nie wyglądało - ale naprawdę dużo szybciej wyszywa się jakieś konkretne elementy - oczy udało mi się zrobić względnie szybko, uszy błyskawicznie, nawet rozkminienie ust i zębów poszło mi całkiem sprawnie - że będzie to aż tak czasochłonny projekt. Ale może gdy napiszę, że zużyłam dwa moteczki, czyli na metry około 30 jednego odcienia niebieskiej muliny (jeden moteczek ma 8 metrów, ale 6 nitek, które rozdziela się do wyszywania po 3, co daje 16 metrów muliny gotowej do wyszywania), i po około jednym na dwa kolejne odcienie niebieskiego na brzuszku, będzie jaśniejsze, dlaczego zajęło to tyle czasu. A ja cały czas wyszywając, myślałam tylko „Niech hype na KPop Demon Hunters, nie umrze do końca zanim nie skończę”. 

Jestem bardzo zadowolona z kolorów, które udało mi się dobrać do tego projektu - szczególnie z różowego i głównego odcienia niebieskiego. A nie byłam go pewna, bo gdy zaczęłam wyszywać przy brwiach tygrysa, wydawało się, że odcienie nie różnią się od siebie wystarczająco i będą się zlewać - na szczęście okazało się, że nie.  

Bo tygrys jest jedną z bardziej zwracających uwagę postaci pojawiających się w tym filmie, która z miejsca (i z założenia Netflixa, który od razu zapowiedział pluszaki) zdobyła serca fanów. Zgodnie ze słowami producentów filmu tygrys ma na imię Derpy i wywodzi się z koreańskiej kultury - a dokładnie ze specyficznego malarstwa. Nie będę się nad tym rozwodziła, podobnie jak nie napiszę recenzji K-popowych łowczyń demonów, bo chyba zdołano powiedzieć i napisać na temat tego filmu już wszystko - od dokładnego zbadania inspiracji płynących z kultury tradycyjnej po odniesienia do współczesnego przemysłu k-popowego. Film szczerze polecam (i kto wie, może jeszcze zmienię zdanie o pisaniu na jego temat).

Teraz muszę iść i obrazek wyprać, licząc na to, że linie z kalki się spiorą, bo wyszywałam z przekalkowanego wzoru - co dodatkowo zwiększało czasochłonność projektu - wiele elementów musiałam rozkminiać na bieżąco, gdy wyszywałam. Na przykład kwestię zębów. Myślę, że wyszły w porządku, bo osiągnięcie ostrych kłów, wyszywając je kwadratami, nie jest proste. Rozważałam też zrobienie linii na gotowym obrazku, ale gdybym zrobiła je na zębach, musiałabym zrobić je także na kwadratach, które powinny być okręgami, na czole stwora, i na nosie - i tak dalej, a ja bardzo, bardzo, bardzo nie lubię robić tych linii konturowych.

A poza tym, gdy kończyłam wyszywanie niebieskiego na głowie tygrysa, doszłam do wniosku, że wygląda on jak naprawdę psychopatyczny Stitch - Stitch ma czarne oczy i większe uszy, ale no właśnie, dzięki tym żółtym stwór wygląda niepokojąco (i przyznaję, że początkowo w K-popowych łowczyniach demonów sądziłam, że tygrys będzie miał złośliwą naturę). 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

środa, 9 lipca 2025

Naturalne konsekwencje - Squid Game sezon 3

 Hello!

Wpisałam sobie w kalendarz datę premiery trzeciego sezonu Squid Game, zaplanowałam sobie, kiedy opublikuję ten wpis, wiedząc, że dopiero w pierwszy weekend lipca najprawdopodobniej będę miała czas, aby usiąść do oglądania. I wiecie, co mnie zaskoczyło? Że przez cały ten czas wpadłam na dosłownie 3 spoilery (i to malutkie) tego sezonu. I to nie dlatego, że mam jakieś fantastyczne umiejętności ich unikania - po prostu nikt o nim nie pisał, nie wspominał, nie omawiał. Ba, widziałam więcej postów typu "co? 3 sezon? kiedy? czy oni go w ogóle nie reklamowali?" niż komentarzy o samym serialu. A marketingowo - widziałam więcej reklam KFC z różowym burgerem (jadłam, bardzo taki sobie) niż zapowiedzi tego trzeciego sezonu. Który nawet głupio nazywać trzecim sezonem, bo to po prostu druga część drugiego sezonu - a o pierwszej możecie przeczytać TUTAJ

(Poza tym całą uwagę w tym czasie zgarnęły K-pop demon hunters - ciekawostka Lee Byung-hun może pochwalić się byciem częścią i K-popowych łowczyni demonów, i Squid Game). 

Ale przechodząc do meritum - nie przysypiałam, jak na drugim sezonie, ba! zryczałam się, jak wypadało, chociaż akurat nie na ostatnim odcinku. Pod pewnymi względami te 6 odcinków podobało mi się dużo bardziej niż sezon pierwszy i drugi - ale być może to tylko kwestia tego, że bohaterowie drugiego sezonu faktycznie byli z widzami (mieli czas pożyć w ich świadomości dodatkowe pół roku) dłużej i przez to wytworzyło się pomiędzy widzami i bohaterami większe przywiązanie. (Dlatego też teraz z większym sentymentem patrzę na pierwszy sezon niż tuż po jego obejrzeniu).

Ostatecznie okazuje się, że Squid Game i cała krucjata Gi-huna jest jednak wyprawą kameralną, która musi skupić się na tu i teraz każdego bohatera zamkniętego w grze. Skorumpowanego systemu chciwych, złych, bogatych, zdemoralizowanych, psychopatycznych ludzi nie da się zniszczyć od środka - mimo szczerych chęci, bo ludzie są różni, a wśród tych zamkniętych w grze są osoby tak samo chciwe i psychopatyczne, jak te, które grę oglądają - tyle że nie mają pieniędzy. A pieniądze rządzą światem, który nie był, nie jest i nie będzie sprawiedliwy. 

Oglądając koniec ostatniej gry, nie mogłam nie pomyśleć o Igrzyskach Śmierci i o tym, że Igrzyska Śmierci potrzebowały zwycięzcy - nawet jeśli musiałoby być to dwóch zwycięzców - natomiast Squid Game tak naprawdę nie potrzebuje żadnego - a jego brak co najwyżej rozczarowałby specjalnych gości, którzy po prostu w kolejnym roku oczekiwaliby lepszej "rozrywki". To ciekawe, że w Igrzyskach Śmierci udało się rozmontować wieloletnie systemowe, państwowe battle royale, ale ukryta inicjatywa prywatna w Squid Game w tej czy innej formie będzie trwała.  

Nie wiem zupełnie, czy było to intencją twórcy Sqiud Game, czy wyszło to nieco przypadkiem i było w pewnym sensie naturalną konsekwencją umieszczenia w serialu kobiety w ciąży, a później noworodka, ale biorąc pod uwagę sytuację demograficzną Korei Południowej, nie sposób się nie zastanawiać, czy ten sezon nie jest trochę propagandą prodemograficzną. I nie piszę tego cynicznie, bo patrzcie, że przez sezony dorośli grają w gry dla dzieci i ostatecznie to w pewnym sensie - bardziej i mniej dosłownym - dzieci "wygrywają". 

Nie jestem zła, nie jestem rozczarowana tym sezonem, w zasadzie cieszę się, że historia Gi-huna została jednoznacznie zamknięta. Mam nadzieję, że nie powstaną kolejne sezony - ani osadzone w przeszłości, ani na innych kontynentach, a to, co widzieliśmy na koniec, to tylko oznaka tego, że gry jako chciwa, okrutna, prywatna inicjatywa istnieją w innych miejscach. 

Przy czym muszę zaznaczyć, że moje odczucie wobec tego serialu nigdy nie były szczególnie intensywne, pewnie dlatego na przykład fakt, że wątek poszukującego brata detektywa bardziej pochłania czas ekranowy, niż się rozwija, zupełnie mnie nie ruszył - z jakiegoś powodu miałam poczucie, że to obraz efektu utopionych kosztów i tak właśnie miało być (nawet jeśli nasz bohater zostaje pokazany jako nie najbystrzejszy). Tak naprawdę jedyne dwie rzeczy, które wydały mi się szczególnie zaskakujące to duża rola gracza 125, czyli Min-su, oraz fakt, jak wielu anonimowych bohaterów dotarło do finałowej gry - która w zestawieniu z innymi wydawała się bardzo... naciągana. To znaczy skonstruowana bardzo specjalnie do narracji - w przeciwieństwie do naturalnych gier jak skakanka czy chowanego.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

sobota, 5 lipca 2025

K-pop 2025 - czerwiec

 Hello!

 Kolejny miesiąc za nami, więc czas spojrzeć, co nowego pojawiło się w k-popie!

ENHYPEN - Bad Desire (With or Without You) (album: Desire: Unleash)

With all my love - i w zasadzie naprawdę podoba mi się ta piosenka - ale GDZIE ona ma punkt kulminacyjny, gdzie jest to COŚ, co by ją wyróżniło. Nawet jeśli nie byłby to refren - bo to, co faktycznie jest w tej piosence, to bardziej przejście do refrenu, który nigdy nie następuje - to dajcie mi jakąś wstrząsającą sekcję dance break. No i fakt, że rzeczywista długość tej piosenki to jakieś 2 minuty 20 sekund... Ale jak napisałam, w zasadzie to ona bardzo trafia w mój najprostszy gust i po dwóch-trzech przesłuchaniach przestaje się wydawać taka dziwna - pod względem konstrukcyjnym. Bo niestety trzy pierwsze piosenki z albumu cierpią na zbyt dużą ingerencję producentów i powinno się z nich usunąć 90% wszystkich użytych efektów. Flashover, Bad Desire (With or Without You) i Outside cierpią na coś, co można podsumować: Wytwórnia: Ilu efektów użyjcie? Producenci: Tak. Co nie znaczy, że to złe piosenki, po prostu jest w nich wszystkiego strasznie dużo.

Później mamy Loose, którego angielska wersja została zaprezentowana już wcześniej, to bardzo miła do słuchania piosenka i taka minimalistyczna szczególnie w porównaniu z poprzedniczkami.

Bez zastanowienia Helium i Too Close to moje ulubione piosenki z płyty, ze szczególnym wskazaniem na Helium

ITZY - Girls Will Be Girls

Porządna piosenka dla ITZY w końcu! I brakowało mi takich teledysków, odkąd Golden Child nie jest zbyt aktywne (chociaż ich wciąż były lepsze, nie wierzę, że JYP nie stać na mniej rzucające się w oczy CGI). 

Ale wydaje się, że przeszła bez absolutnie żadnego echa i zainteresowania. 

 DOYOUNG - Memory

Pomijając k-rockowe zespoły, to Doyoung zarówno w swojej poprzedniej płycie, jak i tej brzmi, jak najbardziej idealna osoba do tworzenia muzyki do anime.

Przesłuchałam całą tę płytę i chociaż jest podobna do pierwszej, to jednak piosenki na Soar pasują mi bardziej niż te z Youth (a wróciłam i przesłuchałam jeszcze raz, bo wydawało mi się to dość zaskakujące). 

Kang Daniel - Episode

Piosenka jest bardzo ładna, ale teledysk jest cudny i fenomenalny, to bardzo kreatywny pomysł i bardzo mi się podoba, z ogromny zaciekawieniem oglądałam ten klip. 

ALLDAY PROJECT - Famous

Z jakiegoś powodu niesamowicie bawi mnie ta piosenka, ale wspominam o niej głównie z powodu teledysku - idźcie i oglądajcie! (Natomiast Wicked jest okropne). 

 aespa - Dirt Work

Naprawdę nie podobały mi się zapowiedzi tej piosenki i jest to jeden z nielicznych przypadków w SM, gdy zapowiedzi są rzeczywiście gorsze niż ostateczny teledysk. A sama piosenka przypomina mi trochę Armageddon, co jest komplementem. (Trochę rozkłada mnie na łopatki sposób, w jaki dziewczyny wyśpiewują słowo business).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

wtorek, 1 lipca 2025

Kinowe plany 2025 #2

 Hello!

Kto by przypuszczał, że to już połowa roku i bliżej nam do Bożego Narodzenia niż pierwszego stycznia. A jak drugie półrocze roku 2025 prezentuje się kinowo?

Superman 

Trochę jestem ciekawa, co z tego filmu wyjdzie, a trochę ani trochę mnie on nie obchodzi.

Fantastyczna 4: Pierwsze kroki

Fantastyczna 4  to nie jest moja ulubiona grupa bohaterów, ba! dawno temu postanowiono pokazać nam w ramach Akademii Edukacji Filmowej Narodziny srebrnego Surfera i nie był to dobry pomysł dla około 11-12 letniej mniej, która wtedy bardzo (bardzo!) bała się wszelkiego niebezpieczeństwa i możliwości końca świata nadchodzącej z kosmosu. Pamiętam natomiast, że pierwszy film (z 2005) był chyba całkiem sympatyczny - chociaż zawsze wolałam X-Menów. Filmu z 2015 nie widziałam i wcale mnie nie interesował, ale widać, co 10 lat musi powstać nowy film o F4 i tego akurat jestem nawet ciekawa. Czy na tyle, aby iść na niego do kina? Na pewno jest większe prawdopodobieństwo niż w przypadku Supermana.

Życie Chucka

Informacje o tym filmie to jedyne, co widzę na instagramowym profilu Toma Hiddlestona (który na pewno prowadzi jego management) od co najmniej 3 miesięcy, ale jakoś do czasu zbierania tytułów do tego wpisu nie zainteresowałam się głębiej tym tytułem - a chyba warto, bo wygląda na to, że może to być całkiem czarujący film.

Iluzja 3

Uwielbiam Iluzję. Tylko tyle i aż tyle. I nie interesuje mnie, że w filmach bywa więcej filmowej magii niż magii iluzjonistów. Dajcie mi film o magii i iluzjonistach, a będę szczęśliwa i zadowolona.

Wicked: Na dobre

Nie wiem, czy jestem szczególnie podekscytowana tym filmem, pierwszy mi się podobał, ale nie zostałam fanką tej historii, a na pewno jej filmowego przedstawienia. Na pewno jednak ta ekranizacja to coś, co naprawdę warto zobaczyć na kinowym ekranie.

Zwierzogród 2

Wydaje mi się, że dziewięć lat na pojawienie się drugiej części filmu animowanego to dość długo, a opis niekoniecznie oferuje jakąś wyjątkową fabułę. Mam niepokojące poczucie, że ten film może albo się udać znakomicie, bo czymś nas zaskoczy, albo okaże się kolejną klapą w długiej liście ostatnich nieszczególnych kinowych filmów animowanych dla dzieci (zastanawiam się, co było ostatnim prawdziwym popularnym fenomenem w tym temacie i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to Encanto, ale też nie jestem pewna, czy cały film cieszył się uznaniem, czy po prostu piosenka We Don't Talk About Bruno stała się viralem).

Avatar: Ogień i popiół

Mam wrażenie, że chęci oglądania Avatara akurat nie trzeba szczególnie tłumaczyć.  
 
A jakie są Wasze kinowe plany w drugiej połowie roku? 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

 

piątek, 27 czerwca 2025

Ride or die albo Bonnie i Clyde w k-popie 2

 Hello!

Poprzedni wpis (Lepiej umrzeć, niż zostać złapanym - Bonnie & Clyde w k-popie) dotyczący nawiązań do motywu "Bonnie i Clyde" opublikowałam w maju 2021 roku i od tamtego czasu pojawiło się (lub znalazłam) kilka innych piosenek, w których albo bezpośrednio pojawią się te postaci, albo odniesienie jest pośrednie - poprzez motyw "ride or die".

Ride or die  albo  Bonnie i Clyde  w k-popie 2

VICTON - Bonnie and Clyde

Bonnie and Clyde or Sid and Nancy

Cuz we ride or die tonight 

Do Romea i Julii oraz Bonnie i Clyde'a dołącza kolejna para i to nic dobrego... 

Bambam - Ride or die

Ride or die (Die), ride or die, oh, baby
Ride or die (Woo), ride or die, just tell me
Ride or die (Yeah), ride or die, oh, baby
Ride or die, ride or die, I'm goin' crazy
 

Słowa zgodne z tytułem, bezpośredniego odniesienia nie ma, ale "ride or die" powtarza się wiele, wiele razy - jak widać. 

DeVita - Bonnie & Clyde

Jeśli jeszcze nie słyszeliście tej piosenki, to powinniście szybko to zmienić, bo jest cudna. Co ciekawe w angielskim tekście nie ma bezpośredniego odniesienia do tytułowych postaci, jest ono natomiast w wersji koreańskiej.  

We're Bonnie and Clyde
Just like Bonnie and Clyde
Like Bonnie and Clyde
Just like Bonnie and Clyde

Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,devita___46300_48708_53440__,bonnie__clyde__korean_ver__.html

We're Bonnie and Clyde
Just like Bonnie and Clyde
Like Bonnie and Clyde
Just like Bonnie and Clyde

EVNNE - Ride or die 

Ride or die to tytuł minialbumu, którego głównym singlem była piosenka Badder Love. W opisie pod teledyskiem możemy przeczytać, że: 

In the third mini album, the scope of narrative will expand to portray EVNNE’s reckless stance on love by using a phrase [RIDE or DIE], emphasizing the trust and loyalty of ‘together until the end’. 

I to bycie razem aż do końca stanowi bardzo akuratne podsumowanie tego motywu. 

AB6IX – NVKED

We don’t have time, we ride or die

SNIFF - Ride or Die 

You're my ride or die

HIGHLIGHT - Chains

We go ride or die together, baby

Przeglądając te piosenki i przykłady - jak widać niezbyt skomplikowane - zaczęłam się zastanawiać, jak można by przełożyć ten idiom na polski i chyba najlepszy odpowiednik, który udało mi się znaleźć to pójść/skoczyć za kimś w ogień. Wielki Słownik Języka Polskiego PAN podaje taką definicję: „ktoś jest gotowy zrobić wszystko dla kogoś”. 

LE SSERAFIM – HOT

Ta piosenka (oraz fakt, że Pocket, czyli miejsce, gdzie trzymam poukładane teledyski do wpisów, się zamyka) zmotywowała mnie, aby w końcu zabrać się i przygotować kolejny wpis podsumowujący pojawianie się Bonnie i Clyde'a w k-popowych piosenkach.


Wersja koreańska w tłumaczeniu:
If I can live life my own way
Turning to ashes ain’t no problem
So tonight in your embrace
Bonnie and Clyde it oh 

Wersja angielska:
There’s a fire living inside me
And it won’t burn out after dark
So tonight I’m not gonna fight it
Bonnie and Clyde it oh 

 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Wszystko, o co chciałam zapytać tłumaczkę [wywiad Dominika Chybowska-Jang]

 Hello!

Prawdę powiedziawszy, zapowiadało się, że po ostatnim wywiadzie znowu będzie dłuższa przerwa w rozmowach, bo wymagają one ode mnie swego rodzaju weny i dobrego pomysłu, a nie wyglądało, że taki przyjdzie. Aż do początku maja, gdy zbierałam kolejne książki do listy koreańskich tytułów wydawanych w Polsce i przeglądałam plan targów książki w Warszawie i zauważyłam przewijające się nazwisko Chybowska-Jang. Kojarzyłam je już wcześniej, ale w maju ciekawość uderzyła mnie szczególnie, a pytania same zaczęły się układać - a dzisiaj Wy poznacie odpowiedzi Dominiki na nurtujące mnie kwestie.


Nie wiem, jaka jest miara udanego debiutu tłumaczeniowego, ale Twoje pierwsze tłumaczenie ukazało się w prestiżowej serii z Żurawiem bo.wiem/Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak do tego doszło? Było to Twoje faktycznie pierwsze tłumaczenie książki dla wydawnictwa, czy tylko tak wyszło, że ukazało się jako pierwsze?

Jeśli chodzi o mój debiut, nie będę ukrywać, że miałam dużo szczęścia. Wiem, że nowym osobom bardzo trudno wbić się na rynek, wydawcy nie są chętni do podejmowania współprac z potencjalnymi tłumaczami bez żadnego dorobku. W moim przypadku wszystkiemu winien był… przekład pośredni Almonda. Od dziecka byłam molem książkowym, więc myśl o zostaniu tłumaczem literackim zawsze krążyła mi po głowie, ale nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. Pracowałam akurat jako tłumaczka w jednej z koreańskich firm, kiedy natrafiłam na tę powieść i bardzo mnie zaskoczyło, że postanowiono się posilić wydaniem angielskim. Napisałam wówczas do Movy i zaproponowałam, że w przypadku innych koreańskich powieści chętnie podejmę się współpracy, ale odpisali, że mają już tłumaczy. Nieco zniechęcona, zaczęłam szukać informacji, jak zostać tłumaczem literatury i właśnie tak natrafiłam na portal Rynek Książki. Zamieściłam tam swoje ogłoszenie, a redaktorka z Żurawia odezwała się do mnie dosłownie następnego dnia. Niedługo po premierze mojego debiutanckiego przekładu odezwała się do mnie Klaudia z Yumeki. Reszta potoczyła się sama.

Patrząc na Twoją karierę tłumaczeniową z zewnątrz, wygląda ona na bardzo błyskotliwą – od 2022 roku naliczyłam 16 tłumaczeń w różnych wydawnictwach: od wspominanego wcześniej Wydawnictwa UJ, poprzez Kwiaty Orientu specjalizujące się w literaturze koreańskiej, Wydawnictwie Yumeka, Albatros czy MOVA. Powiedziałabym, że jesteś rozchwytywaną tłumaczką.

Rzeczywiście, trochę się już tego nazbierało. Wkrótce miną cztery lata, odkąd podpisałam swoją pierwszą umowę na przekład. Na brak zleceń nie mogę narzekać – boom na literaturę koreańską trwa, co niezmiernie mnie cieszy, chociaż coraz częściej jestem zmuszona odmawiać wydawcom. Tłumaczę dużo, zwłaszcza na tle innych koreanistów, ale kryje się za tym jeden sekret: niemal zupełny brak życia towarzyskiego :) Mam w sobie coś z pracoholiczki, właściwie każdego dnia grzebię w jakimś tekście, potrafię siedzieć przy komputerze godzinami. Kocham to, co robię, i czerpię z tego ogromną radość, ale niestety zaczęło się to przekładać na problemy zdrowotne, zwłaszcza z kręgosłupem, więc będę musiała wygospodarować trochę więcej czasu na odpoczynek.

Czytałam „O zmierzchu”, czyli wspominaną wcześniej pierwszą książkę, na początku 2023 roku i w jej recenzji zauważyłam, że  „(...) jest [w niej] chyba najwięcej przypisów tłumaczących koreańskie słowa/zwyczaje/kulturę ze wszystkich książek, które czytałam, włączając w to reportaże, a na pewno najwięcej, jeśli weźmiemy pod uwagę literaturę piękną czy ogólnie powieści. Tłumaczka zdecydowanie wykonała znakomitą pracę i językowo książce nie można nic zarzucić”. Pozostaje mi tylko szczerze pogratulować i dopytać, czy te przypisy to Twoja inicjatywa, oczekiwał ich wydawca, czy pojawiło się ich tak wiele z jeszcze innego powodu?


Bardzo dziękuję za miłe słowa! Wiem, że przypisy bywają kwestią kontrowersyjną i nie wszyscy są ich zwolennikami. Ja akurat bardzo je lubię i w ogóle nie wybijają mnie z rytmu lektury, co jest częstym argumentem ich przeciwników. Jeśli chodzi o wyjaśnienia zamieszczone w O zmierzchu, był to akurat mój pomysł. Hwang Sok-yong jest jednym z pisarzy, którzy w swoich historiach bardzo często odnoszą się do faktycznych wydarzeń, w jego prozie kryje się wiele aluzji do koreańskiej rzeczywistości i historii – dla czytelników oryginału będą one czymś oczywistym, jednak Polacy niekoniecznie zaznajomieni z tą kulturą mogą nie zrozumieć pewnych wątków i nie wyłapać symboliki. Doszłam do wniosku, że brak kontekstu nie pozwoli przeciętnemu czytelnikowi w pełni zrozumieć przesłania autora, dlatego zdecydowałam się na przypisy. Był to mój pierwszy przekład, więc trudno było mi oszacować, jak dużo wyjaśnić. Przyznam szczerze, że do dziś bywa to dla mnie problematyczne, bo nie potrafię spojrzeć na przypisy obiektywnie. Nie zawsze wiem, co jest już na tyle powszechną wiedzą, że nie wymaga dopowiedzenia. Zależy mi na tym, by nie zostawiać czytelników skonsternowanych, choć z drugiej strony nie chcę, by czuli, jakbym patrzyła na nich z góry i traktowała jak niewiedzących nic o świecie ignorantów. Czasem naprawdę trudno znaleźć ten złoty środek. Co ciekawe, o przypisy w O zmierzchu musieliśmy walczyć! Agentka autora z początku nie wyrażała zgody na zamieszczenie ich w książce, podobno uznała je za jakiś dziwny polski wymysł. Na szczęście redaktorka zdołała ją przekonać.

Bardzo lubię pytać o skrajności, a w przypadku Twoich tłumaczeń będzie to chyba tłumaczenie manhwy/webtoona (komiksu) „True Beauty” oraz książki „Duchy i boginie. Kobiety w koreańskich wierzeniach” – czym różniła się praca przy tych tytułach, a może nie była aż tak różna, jak mi się wydaje?

Masz rację, to zupełnie inne teksty! Ja sama bardzo lubię różnorodność, moje ulubione filmy, książki i artyści muzyczni pasują do siebie jak pięść do nosa. Myślę, że widać to również po moich przekładach – nie jestem fanką szufladkowania i nie ograniczam się do konkretnych gatunków. W przypadku True Beauty oraz Duchów i bogiń praca wyglądała zupełnie inaczej, choć wbrew pozorom tłumaczenie komiksu również pochłania trochę czasu. W przypadku książek czasem trzeba się pochylać nad każdym jednym zdaniem, zastanowić, jak sprawić, że będzie brzmiało ładnie i naturalnie. Przez komiks z jednej strony idzie się o wiele szybciej, chociaż człowieka spowalnia lokalizacja tekstu – każdy dymek trzeba oznaczyć, żeby grafik wiedział, co gdzie wlać. Podczas redakcji też trzeba zwrócić uwagę, czy wszystko zostało właściwie odczytane, czy ktoś nie pomieszał onomatopej. Boginki jako książka popularnonaukowa wymagały bardzo dogłębnego researchu, sprawdzania faktów i szukania odpowiednich terminów, co zdecydowanie nie było łatwe. Praca nad True Beauty to prawdziwa przyjemność, chociaż przez komediowy charakter i lekki, młodzieżowy język i tam ogarnia mnie czasem niepewność. Jestem jeszcze co prawda przed trzydziestką, ale czasem dopada mnie lęk, że coś zabrzmi zbyt boomersko dla młodszych czytelników. Z drugiej strony nie chcę, żeby osoby starsze miały ciarki żenady na widok niektórych tekstów. Myślę, że każdy tekst stawia przed tłumaczem mniejsze lub większe wyzwania.

Czy zdarzyło Ci się pracować przy dwóch (a może więcej) przekładach jednocześnie? I nie pytam tylko o tłumaczenie, ale na przykład jeden tekst tłumaczyłaś, a drugi właśnie wrócił z redakcji i też trzeba było się nim zająć.

Oj tak, zdarza mi się to notorycznie. Czasem trudno przewidzieć, kiedy tekst wróci z redakcji i wygospodarować sobie na niego dodatkowy czas. Z większością wydawców można się oczywiście dogadać i poprosić choćby o orientacyjny termin, ale różnie bywa. Jedni odsyłają przekłady nawet po tygodniu czy dwóch, inni wyskakują z lodówki po pół roku. Kiedy zaczynałam, najpierw kończyłam jedną książkę, a dopiero potem siadałam do drugiej, ale teraz zdarza mi się skakać między tekstami. Czasem można się umówić na dłuższy termin, więc w miarę możliwości rozplanowuję sobie czas nawet na rok do przodu. Jeśli dana książka akurat mi nie idzie, nie mogę się w nią wczuć, zaczynam kolejną. Różnorodność tekstów pozwala mi pracować z tym, na co mam danego dnia humor. Borę Chung najlepiej tłumaczy mi się na przykład w ponure, chłodne dni. Do True Beauty chętnie siadam wieczorami albo z doskoku, gdy wiem, że muszę wkrótce gdzieś wyjść. W przypadku komiksu dużo łatwiej mi przerwać w dowolnym momencie.

Gdy redaguję książkę, czasami staję się na czas pracy ekspertem w danej dziedzinie, a research to moje drugie imię – czy przy tłumaczeniu bywa podobnie i tłumacz musi niemal doktoryzować się z jakiegoś poruszanego w danej książce tematu? 

Zgadza się, autorzy potrafią poruszać tematy naprawdę trudne, wymagające specjalistycznej wiedzy. Największym problemem staje się wówczas terminologia – zwłaszcza gdy nie tylko słowa koreańskie, ale i ich polskie odpowiedniki zupełnie nic mi nie mówią. O ile staram się ufać autorom i z reguły wierzę, że zrobili odpowiedni research, wolę wszystko sprawdzić. Gdy nie znam się zupełnie na jakiejś tematyce, nie zawsze mam pewność, czy wszystko dobrze zrozumiałam, czy wyłapuję należycie to, co autor próbuje przekazać. Zwłaszcza że koreański bywa pełen niedopowiedzeń ze względu na swoje struktury gramatyczne.

I druga kwestia – trochę powiązana z powyższym pytaniem – gdzie w koreańskim kryją się najtrudniejsze słowa do przełożenia? Czy będą to właśnie zagadnienia specjalistyczne, czy może jednak coś innego?


Trudności bywa sporo. Z uwagi na swoją fleksyjność i deklinację polski jest zdecydowanie bardziej precyzyjny, co czasem przyprawia o ból głowy. Koreańczycy bardzo często pomijają podmiot, a z samego czasownika nie jesteśmy w stanie wyczytać, do kogo lub czego się on odnosi. Nawet w dialogach niełatwo czasem na pierwszy rzut oka określić, czy bohater kieruje dane słowa do rozmówcy, czy mówi o sobie. Polski z drugiej strony z automatu wymaga od nas ujawnienia płci postaci, co czasem psuje cały zamysł autora, a bardzo trudno tworzyć zdania tak, by to ukryć. Czasem mam problem z pobocznymi postaciami, które nie wnoszą nic do fabuły – na przykład przewijającymi się w tle kelnerami, lekarzami czy innymi sprzedawcami. Człowiek musi czasem sam podjąć decyzję, jak wyobraża sobie tę postać. Na szczęście w większości przypadków wydawca lub agencja zezwala na kontakt z pisarzami lub przekazanie im pytań. Chociaż w kwestii wspomnianych wcześniej postaci pobocznych zdarzyło mi się usłyszeć, że sami się w sumie nad tym nie zastanawiali. Dlatego przy takich drobnostkach staram się decydować sama, by niepotrzebnie nie zawracać autorom głowy. Ja mam też o tyle łatwiej, że wszystkie wątpliwości mogę właściwie na bieżąco konsultować z mężem. Native na wyciągnięcie ręki to prawdziwe zbawienie, bo ktoś z zewnątrz nie zawsze wyłapie subtelne sugestie lub właściwie odczyta pewne dwuznaczności kryjące się między wierszami.

W języku polskim zwracamy szczególną uwagę na powtórzenia - a dokładniej na to, aby było ich jak najmniej, a najlepiej wcale. Czy jest w stylistyce języka koreańskiego coś porównywalnego, a może też są to powtórzenia? 

Powtórzenia to chyba moja największa zmora. Polski ich nienawidzi, a koreański wręcz odwrotnie – czasem mam wrażenie, że kochają powtarzać w kółko to samo. Ten sam rzeczownik potrafi się pojawić w zdaniu pięć razy, każde kolejne może się od niego zaczynać i nikomu to nie przeszkadza. Zdarzają się autorzy, którzy parafrazują to samo zdanie cztery razy pod rząd i nie jest to wcale jakaś specjalna figura stylistyczna. Po prostu tak już często mają – i w literaturze, i w mowie codziennej. To sprawia, że tłumacze muszą się czasem nieźle nagimnastykować, by uniknąć całej gamy powtórzeń. Zdarza mi się godzinami głowić nad jakimś akapitem, bo nie mogę wymyślić, jak inaczej określić bohatera, żeby nie żonglować ciągle jego imieniem i „mężczyzną”. Próbowałam to nawet wyjaśnić mężowi, ale za nic nie potrafi zrozumieć, dlaczego słownik synonimów to najczęściej odwiedzana przeze mnie strona. Twierdzi, że sami sobie życie utrudniamy, jakbyśmy nie mieli już dość problemów chociażby z fleksją.

Co uważasz za największe wyzwanie w przekładzie z języka koreańskiego na polski? Czy jest to jakiś aspekt ściśle językowy, czy może na przykład to, że w przekładzie mogą uciekać jakieś niuanse kulturowe?

Oczywiście, ze względu na to, jak bardzo różnią się nasze języki i kultury, łatwo zagubić pewne kwestie. Tyczy się to przede wszystkim różnych gier słownych – zarówno tych bazujących na wieloznaczności, jak i żartów opartych na wymowie gwarowej. Czasem da się wpaść na jakiś polski odpowiednik, ale z reguły nie pasuje on do kontekstu. Tłumacz musi więc podjąć czasem trudną decyzję – zabić żart, nagiąć kontekst, czy po prostu wyjaśnić go w przypisie. Jeśli naprawdę nie da się tego rozegrać tak, jak w oryginale, ja jestem zwolenniczką opcji trzeciej. To samo tyczy się zachowań i słów wypowiadanych przez bohaterów, które bez zrozumienia pewnych norm kulturowych będą zwyczajnie niezrozumiałe lub nielogiczne. Spotkałam się z opinią wśród czytelników i tłumaczy, że korzystanie z przypisów to droga na skróty i brak kreatywności. Sama nie mogę się z tym zgodzić, zwłaszcza w kwestii literatury z innego kręgu kulturowego, który jest nam zupełnie obcy. Osoby zainteresowane Koreą lub innymi sąsiednimi państwami mogą się czasem obruszać, uważać niektóre przypisy za niepotrzebne tłumaczenie rzeczywistości lub traktowanie ich jak głupich ignorantów. Siedząc w tej azjatyckiej bańce, nie zdają sobie nawet sprawy, że przeciętny czytelnik, który właściwie nigdy nie miał z Koreą do czynienia, nie zrozumie nawet połowy kontekstu. A ja mam wrażenie, że właśnie brak pewnych wyjaśnień często prowadzi do opinii w stylu: „no bo ta literatura koreańska/japońska/azjatycka to jest jakaś taka dziwna”. Nieskromnie przyznam, że moim zdaniem nasi rodzimi tłumacze, nie tylko z koreańskiego, robią świetną robotę, by umożliwić szerszej publice cieszenie się tekstem w pełni. Przekłady na angielski, przynajmniej te z koreańskiego, w moim odczuciu uprawiają dość mocny gatekeeping. Brak przypisów to jedno, ale zauważyłam, że wielu tłumaczy ma tendencję do zostawiania w oryginale terminów, które dałoby się przetłumaczyć. Tyczy się to na przykład wszelkich zwrotów grzecznościowych – jak widzę w angielskich dialogach te wszystkie unnie, ummy czy oppy, łapię się za głowę. Przecież to brzmi tak nienaturalnie!

A teraz zapytam z trochę innej strony – co z języka polskiego byłoby najtrudniejsze do przełożenia na koreański?


Uważam, że tłumaczenie poezji i różnych książeczek dla dzieci byłoby nie lada wyzwaniem – chodzi mi głównie o teksty rymowane. Głównie dlatego, że rymy w koreańskim właściwie nie istnieją. Nie dość, że jest to język budujący zdania w systemie SOV (podmiot-dopełnienie-orzeczenie), to bardzo mocno opiera się na honoryfikacji, a ta jest wyrażana przede wszystkim za pomocą końcówek gramatycznych przyklejanych właśnie do czasowników lub przymiotników stawianych na samym końcu. A to sprawia, że końcówki wszystkich zdań brzmią niemal identycznie. Niełatwo więc oddać pewien rytm, który w przypadku takich tekstów ma po polsku ogromne znaczenie.

Kiedyś, redagując polską książkę, dotarłam do bardzo gęstego fragmentu, który wydawało mi się, że udało się rozplątać, tylko po to, aby kilka stron później okazało się, że kierunek działania bohaterów był zupełnie inny. Miałaś kiedyś może podobną sytuację – sądziłaś, że coś dobrze przetłumaczyłaś, a za parę stron okazało się, że bohaterowie robili czy myśleli coś innego?

Tak, takie sytuacje czasem się zdarzają, dlatego w miarę możliwości staram się przeczytać oryginał od deski do deski przed przystąpieniem do pracy – zwłaszcza, że pewne niedopowiedzenia w strukturze językowej są często wykorzystywane przez autorów do wprowadzenia dalej pewnych elementów zaskoczenia. Terminy jednak gonią, więc nie zawsze mam możliwość zapoznać się z tekstem w całości, nim zacznę go tłumaczyć. Zdarzyło mi się cofać, by zmienić płeć postaci, która dopiero dalej wyszła na jaw. Miałam taki problem przy Dobrym uchu Kim Hye-jin. W powieści pojawiają się dwa kotki, które można w sumie zaliczyć do głównych bohaterów. Ich imiona mają znaczenie, dlatego zdecydowałam się na tłumaczenie, a jak wiemy, trudno wymyślić po polsku coś neutralnego płciowo. Zwłaszcza że jedno z nich odnosiło się do czarnego. Właściwie na ostatnich stronach młodsza z bohaterek mówi, że obydwa zwierzaki są zupełnie innych płci niż przez cały czas myślała. Trudno było to jakoś ograć.

W Polsce, Europie - nie jestem pewna, jak się to układa w inny zakątkach świata - mamy szkolny podział na epoki literackie: starożytność, renesans, dwudziestolecie międzywojenne i wszystkie pomiędzy nimi. A jak wygląda historia literatury koreańskiej? Przypuszczam, że także występują tam jakieś epoki i główne prądy i jak mogą one korespondować z historią literatury, którą znamy ze szkolnych ław?


Nie tylko podział, ale i to, jak w Korei uczy się o literaturze, znacznie różni się od tego, do czego sami przywykliśmy. Weźmy chociażby kanon lektur – wiem, że niektórzy posiłkowali się głównie streszczeniami, ale są wśród książek klasyki, które każdy kojarzy ze szkolnych czasów. Gdyby zapytać Koreańczyka, jakie lektury czytał w szkole, najprawdopodobniej podrapie się po głowie. Jak to, ale że całą książkę? Obowiązkowo? Na stronach szkół można znaleźć listy proponowanych lektur dodatkowych dla uczniów, ale wygląda to zupełnie inaczej niż u nas. Klasyki, które każdy powinien znać, pojawiają się tylko fragmentarycznie w podręcznikach. Nikt nie ma obowiązku czytać całości. Dzieciaki są tak zawalone nauką, że kto miałby jeszcze czas tracić go na jakieś powieści.

Jeśli chodzi o literaturę klasyczną, przez wieki była ona zapisywana w znakach chińskich, uczeni korzystali z niej jeszcze przez długie lata po stworzeniu przez Koreę własnego alfabetu. Takie teksty są w wielu przypadkach zupełnie niezrozumiałe dla przeciętnego Koreańczyka, na szczęście koreańskie instytucje kulturalne bardzo prężnie działają na rzecz tłumaczenia ich na język współczesny. W klasycznych powieściach znaleźć można sporo motywów historycznych i historii przypominających peany na cześć bohaterskich mężczyzn. Jest też sporo kronik zbierających legendy, przekazywane sobie ustnie podania i opowieści opisujące prawdziwe wydarzenia. Tu warto wspomnieć o dwóch najważniejszych księgach, które dla Koreańczyków mają ogromne znaczenie – Opowieści Trzech Królestw (Samguk yusa) oraz Kroniki Trzech Królestw (Samguk sagi). Na znajomość tych tekstów kładzie się ogromny nacisk. Ich znajomość sprawdzana jest nie tylko podczas ichniejszej matury, ale również innych egzaminów – na przykład koreańskich testów na urzędnika państwowego czy rekrutacji w zawodowym wojsku. Kryje się w nich kawał koreańskiej kultury i mam cichą nadzieję, że może kiedyś te księgi ukażą się również po polsku (chociaż wiem, że przekład byłby niezwykle mozolną pracą).

Teksty pisane w pełni w hangeulu, czyli alfabecie koreańskim, zaczęły się pojawiać tak naprawdę na początku XX wieku. W latach 1910–1945 Korea znajdowała się pod okupacją japońską, co oczywiście też znalazło swoje odzwierciedlenie w poezji i prozie.

Współcześni pisarze często odnoszą się do wydarzeń historycznych, nawiązują w swoich tekstach do istotnych postaci. Wydaje mi się, że można to zaobserwować nawet w tekstach, które ukazały się w Polsce. Każdy autor ma oczywiście różne poglądy, nie wszyscy zgadzają się z obecną polityką czy tym, jak wygląda obecne społeczeństwo, ale ogólnie Koreańczycy są raczej dumni ze swojego dziedzictwa. Może słyszałaś o obecnym w literaturze motywie „han” – wewnętrznego cierpienia, określanego czasem jako mieszanina smutku i gniewu, będącego cechą wspólną koreańskiego narodu, mocno zakorzenioną w ich trudnej historii. Wielu uważa to uczucie jako coś wyjątkowego dla Koreańczyków, coś, co tylko oni rozumieją. Przyznam jednak szczerze, że we mnie budzi to często pewne skojarzenia z naszym polskim mesjanizmem. Jak by nie patrzeć, też nie mieliśmy łatwej historii, więc można tu znaleźć pewne analogie.

[M: Jeśli interesuje kogoś temat han, to można zerknąć na artykuł w „Tekstach Drugich” z 2018 roku:  Han w kulturze koreańskiej. O możliwych podobieństwach między koreańskim hanem a polską nostalgią na wybranych przykładach, autorstwa Tamary Czerkies i Yongdeoga Kima oraz książkę Oh K., Uczucie han jako wartość estetyczno-moralna w kulturze i literaturze narodu koreańskiego].

Pozostając jeszcze w temacie historii literatury, pomyślałam o pięciu nazwiskach polskich pisarzy/pisarek, poetów/poetek reprezentujących różne czasy i nurty w literaturze i zastanawiałam się, czy mają oni swoich odpowiedników w Korei. Są to: Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, Bolesław Prus, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska oraz Olga Tokarczuk. Chociaż nie wiem, czy ostatnia osoba nie jest zbyt prosta, bo sama pomyślałam od razu o Han Kang. 

Zgadzam się, porównanie Han Kang do Olgi Tokarczuk byłoby chyba najbardziej trafne. Trudno porównywać jeden do jednego, bo historia literatury i popularność pewnych nurtów rozwijała się jednak zupełnie inaczej w Polsce i na Półwyspie Koreańskim.

Jeśli chodzi o Kochanowskiego czy Mickiewicza, trudno chyba znaleźć konkretne odpowiedniki. Nie ma jednej konkretnej postaci, która aż tak wybijałaby się na tle innych pisarzy, wydaje mi się, że Koreańczycy nie mają takiego swojego Shakespeara. Najważniejsze sylwetki wśród poetów to na pewno Kim Sowol, Yun Dongju, czy Yi Yuksa – te trzy nazwiska padają od razu, gdy zapyta się Koreańczyka, jakich autorów pamięta ze szkoły. Tworzyli oni w czasie okupacji, a Yun i Yi bardzo angażowali się w działalność niepodległościową.

Gdybym miała przyrównać kogoś do Prusa, to przyznam szczerze, że widzę pewne podobieństwa u niektórych współczesnych pisarzy starszego pokolenia, chociażby u Hwang Sok-yonga. Na myśl nasuwa się też Yi Gwang-su, uważany często za ojca współczesnej literatury.
 
Ile bym jednak nie myślała o Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, nie przychodzi mi na myśl żadna podobna postać. Nie będę ukrywać, że poezja to nie do końca moja działka – dużo lepiej czuję się w prozie i głównie ją zresztą czytam. 

Przed tegorocznymi targami w Warszawie byłam zadziwiona, jak niewiele koreańskich - ale nie tylko - premier na ten czas przygotowały wydawnictwa (bo pamiętałam, że było ich kilkanaście w zeszłym roku), ale potem mnie oświeciło - podczas targów wydawcy z Polski będą się spotykać z tymi z Korei Południowej i teraz dopiero obudzimy się z nową falą koreańskiej literatury wydawanej w naszym kraju. Chciałam zapytać, czy aktualnie masz dużo pracy tłumaczeniowej i czy może wiesz coś o zakulisowych potargowych planach wydawnictw?

Wbrew pozorom trochę tego było, jeśli policzymy również okołotargowe. Aż trzy koreańskie nowości w Kwiatach Orientu, po jednej w bo.wiem, Yumece, Tajfunach, ArtRage, Movie, Państwowym Instytucie Wydawniczym… Nie wiem, czy coś mi jeszcze nie ucieka. Gościliśmy aż dziesięć osób autorskich, a wielu wydawców prowadziło rozmowy z przedstawicielami koreańskich domów książki. Na ile były one owocne, to się dopiero okaże😉
Sama mam sporo pracy, właściwie do końca roku jestem już kompletnie obłożona. Trzy skończone już wcześniej teksty są na etapach redakcyjno-składowych, dwa z nich ukażą się najpewniej po wakacjach. Na razie nie mogę zbyt wiele zdradzić (chociaż tytuły niektórych najchętniej już bym wykrzyczała). Z tekstów, które nie są tajemnicą, pracuję nad kolejnymi tomami True Beauty, bo jeszcze kilka z nich ukaże się w tym roku, a także nad najnowszą powieścią Hwang Sok-yonga, która pojawi się pewnie w połowie przyszłego roku. To straszna cegła (przeszło 600 stron w oryginale), więc trochę to trwa. A co przyniesie przyszły rok? Pewnie wkrótce się dowiemy, co udało się ugrać podczas targów.

Bardzo dziękuję za odpowiedzi!
 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M