środa, 31 sierpnia 2016

Miodobranie 2016

Hello!
Miodobranie Kurpiowskie to impreza, która odbyła się po raz 39 w miniony weekend w Myszyńcu i Wykrocie. 
W sobotę odbyła się Miodobraniowa Noc Kabaretowa, natomiast w niedzielę główne uroczystości: msza święta w Bazylice w Myszyńcu, a wyjątkowa ponieważ z elementami gwary, przejazd furmanek do Kurpiowskiej Krainy w Wykrocie, a następnie widowiska i prezentacje zespołów folklorystycznych. Gwiazdą tegorocznego Miodobrania był Mrozu.

A na poniższych zdjęciach:
Kurpiowska Kraina i "Podbzieranie niodu na Kurpsiach" oraz tańce.












Ludzi było mnóstwo, miejsca sporo, ale było wąsko i niekiedy ciasno. Nie zagospodarowano tej przestrzeni odpowiednio, ale to dopiero trzeci raz, gdy impreza jest organizowana w nowym miejscu, a ono samo też jeszcze jest niedokończone. Sama ostatni raz byłam na Miodobraniu jeszcze w podstawówce.
Na stoiskach można było kupić wszystko. Zaczynając od oczywistości, czyli miodu, którego stoiska tworzyły alejkę, poprzez stragany twórców ludowych - moje ulubione - po stoiska piekarń, ubrań, z jedzeniem, lodami, przyborami kuchennymi, zabawkami, biżuterią, aż do takich typowo odpustowych tandet. Ale wszystko razem pasowało i tworzyło sympatyczną atmosferę.











Nie byłam ani w sobotę na kabaretach, ani w niedzielę na gwieździe wieczoru, a i tak bawiłam się świetnie. Na Miodobranie zjeżdżają tysiące osób z różnych stron Polski. Jeśli chcecie doczytać o historii imprezy zapraszam na stronę Regionalnego Centrum Kultury Kurpiowskiej - tu.

Pozdrawiam, M
 

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Wyznania blogerki albo 4 urodziny bloga

Hello!
Przyjęło się informować czytelników, ile lat blog, którego czytają ma. Podobnie jak o ilości postów - wszystkie 100, 200, 500. Ludzie lubią świętować i ja także będę - Mirabell kończy 4 lata!


Od zeszłego roku zmieniło się niewiele więc nie będę się powtarzać. Zamiast tego zostawiam to:

Czasami myślę, że skoro piszę już 4 lata a obserwatorów mam tylko 104 to powinnam skończyć pisać, bo i tak nikt tego nie czyta. 

Czasami nie wierzę, że liczba obserwatorów przekroczyła 100.

Czasami nie wierzę, że pod postami pojawiają się jednak komentarze.

Czasami myślę, że odkryłam magiczną formułę posta, która sprawia, że ilość wejść przekracza dopuszczalne normy. A potem, gdy przygotuję podobny materiał, nie ma tego efektu.

Czasami zaskakuje mnie, jakie posty i na jakie tematy wzbudzają największe zainteresowanie.

Czasami bardziej martwię się tym, czym spowodowana jest nagła duża liczba wejść niż tym, czym mogłaby być spowodowana mała. 

Czasami nie wierzę, że mam stronę bloga na facebooku.

Czasami myślę, że powinnam bardziej zadbać o spójność bloga, jego wygląd i przestać ozdabiać posty gifami.

Czasami nie wierzę, że posty o studiach przyniosły zaplanowany skutek - gdy zbliżał się czas wyboru kierunków kilka osób napisało do mnie w sprawie ZIA. 

Czasami zapominam, że piszę 4 lata i wiem o czym będę pisała w grudniu i styczniu.

Czasami nie wierzę, że postów opublikowanych jest 663, a na publikację czeka zwykle około 20, do tego 10 pomysłów jest w trakcie realizacji.

Czasami jestem wkurzona na małą liczbę komentarzy i wyświetleń.

Czasami jestem wkurzona, bo nie robię nic, aby było ich więcej.

Czasami jestem wkurzona, bo coś robię i nie przynosi to efektów. 

Czasami nie wierzę, że ustawiłam bloga jako pracę na prywatnym facebooku.

 

Najdziwniejsze w pisaniu bloga jest, to że osób, które czytały go od samego początku, gdy jeszcze nazywał się "Kto walczy" już nie ma. Oczywiście nie umarły, wątpię czy ktoś mógł tak pomyśleć, ale lepiej to wyjaśnić,  najczęściej same już blogów nie piszą. Byłam świadkiem zawieszania i kończenia blogowej przygody przez bardzo dużą grupę osób. Niekiedy było to prawie jak tracenie przyjaciół, bo do internetowych osób przywiązuję się dużo szybciej niż do tych w rzeczywistości.  

Jednocześnie, oczywiście pojawiały się nowe osoby i blogi (pozdrowienia dla Agaty, Sophie, addicted to books, sue, Małgorzaty i Indywidualnego) i jeszcze nowsze (pozdrowienia dla Moon light i Pionka) oraz najnowszych odkrytych głównie dzięki serii Rok z anime (Matylda B. i Kamila B. oraz Patrycja i Mirella). Jest także kilka osób, które pojawiają się, komentują czasami częściej, czasami rzadziej, ale są, doceniam i jestem wdzięczna.

W zeszłym roku na urodziny założyłam stronę bloga na facebooku (słowo fanpage mi nie pasuje), a w tym będzie konkurs! Malutki, bo trochę na próbę. Do wygrania 4 pocztówki z Frankfurtu, o ile zgłosi się co najmniej 10 osób, jeśli mniej, to do wygrania będą 2. O ile w ogóle ktoś się zgłosi.  Zadanie konkursowe: wybierz jeden post z Mirabell z tego roku, który uważasz za najlepszy i napisz dlaczego. Wybiorę najciekawsze uzasadnienie. Może być naprawdę krótkie, jedno zdanie wystarczy. Plus warunkiem koniecznym jest polubienie facebooka bloga. Konkurs trwa od dziś do 21 września. 

Regulamin:
1. Organizatorem konkursu jest właścicielka bloga mira-bell.blogspot.com
2. Konkurs trwa od dziś (28 sierpnia) do 21 września. Wyniki będą 22 września, a zwycięzcę ogłoszę na dole tego posta oraz na facebooku.
3. Nagrodą są pocztówki. Jeśli zgłosi się więcej niż 10 osób, wybranych zostanie 4 zwycięzców, jeśli mniej - dwóch.
4. Warunki uczestnictwa:
a) odpowiedź na zadanie konkursowe w komentarzu pod postem (wybierz jeden post z Mirabell z tego roku, który uważasz za najlepszy i napisz dlaczego)
b) polubienie strony bloga na facebooku
c) w komentarzu należy także napisać adres e-mail
5. Ewentualne reklamacje można składać na mirabelka612@gmail.com

Mam nadzieję, że regulamin jest dobry. Powodzenia! I naprawdę mam nadzieję, że ktoś się zgłosi.

LOVE, M

sobota, 27 sierpnia 2016

"Dantalian no Shoka" & "Divine Gate"

Hello!
Wśród niezliczonej ilości anime pojawiają się lepsze i gorsze tytuły. Nie jest to nic zaskakującego, tak działa każdy wytwór kultury. Z tym, że nawet wśród tych gorszych może być coś ciekawego. Takie momentami jest pierwsze opisywane anime, natomiast dla drugiego nie ma żadnej nadziei. 

"Dantalian no Shoka"
Młody Lord Hugh Anthony Disward po śmierci swojego dziadka dostaje w spadku podniszczoną rezydencję i zostaje mu powierzona opieka nad niejaką Dalianą, zwaną również czarną księżniczką. Okazuje się, że jego dziad był wielkim kolekcjonerem książek: zdarzyło się nawet, że wydał ponad połowę majątku na jeden egzemplarz. Odkrywa również, że owa Daliana jest "światem zamkniętym w tykwie", o którym słyszał w opowieściach, jednym słowem: jest ona biblioteką, w której zebranych jest 900.666 nawiedzonych ksiąg, które według niej samej nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Jeśli człowiek przeczyta daną księgę i będzie w stanie ją zrozumieć, dostanie we władanie jakąś nadnaturalną zdolność, np. przywołanie stwora, kontrolę nad ludzkim umysłem, moc leczenia, wiedzę o wszystkim itp. Hugh na początku nie wierzy w słowa czarnej księżniczki o nawiedzonych księgach i wielkim księgozbiorze Dantalian, który jest w niej zawarty, jednak po tym, jak zostaje zaproszony na rozmowę przez wiecznego wroga jego dziadka, odkrywa, że wszyscy obecni w - jeszcze przed chwilą pięknym - domostwie są martwi, a sam budynek został doszczętnie zniszczony. Ponadto, młodzieniec zostaje zaatakowany przez niestworzone istoty, które po śmierci zamieniają się w proch. Podczas starcia z pewną kreaturą Anthony i jego nowo poznana towarzyszka wpadają w pułapkę, z której jedynym wyjściem jest zawarcie kontraktu, który na zawsze zmieni życie obojga. (shinden.pl)


To anime byłoby cudowne gdyby miało fabułę i sens, niestety i jednego, i drugiego w nim brakuje. Nie przeszkadza to jednak w oglądaniu. Przeszkadza to, że tytuł wygląda tylko jak reklamówka mangi i to niestety marna, bo, no właśnie, brak w niej fabuły. Epizody to szukanie, albo raczej znajdowanie, Nawiedzonych Ksiąg i odzyskiwanie ich, najczęściej z dużym uszczerbkiem dla osoby, która była w jej posiadaniu. 


Pomimo braku głębszego sensu, to ogląda się bardzo dobrze, szczególnie jeśli ktoś lubi klimaty Anglii początku XX wieku, hrabiów, będących byłymi pilotami, książki i trochę magii. Chyba nie muszę pisać, że dla mnie brzmi to prawie jak opis idealnego anime. Byłam tylko odrobinę rozczarowana, że w anime, w którym walczy się używając książek, w mniej i bardziej dosłownym znaczeniu (jeden bohater ma broń, której paliwem są książki) nie było odniesienia do Szekspira. 


Dalian jest małym, gadatliwym i pyskatym stworzeniem, natomiast Huey, jak przystało na arystokratę, jest szlachetny do szpiku kości, co objawia się głównie w znoszeniu zachowań Dalian. Która z kolei tak naprawdę, pomimo narzekań, cieszy się, że może szukać ksiąg z Diswardem. To miła parka, całkiem przyjemnie się ich ogląda. A anime należy do lekkich tytułów, a jeżeli klimat jest wasz to warto zahaczyć. Warto dodać też, że jest całkiem ładne i ma absolutnie najpiękniejsze karty przejścia połowy jakie widziałam - to te pierwsze obrazki.



Divine Gate 
Zaczęłam oglądać to anime, bo brat powiedział, że pojawia się w nim Szekspir i gdyby nie to, na pewno bym po nie nie sięgnęła. I nie pomyliłabym się w osądzie, bo to nie jest dobre anime.

 Akane miał największy potencjał, ale nie został wykorzystany.

Gdy otworzyła się brama między niebem, światem zmarłych a ziemią, cały glob zanurzył się w chaosie. Aby opanować sytuację, zostaje powołana rada światowa, która osiąga spektakularny sukces i tym samym porządek zostaje przywrócony. Po latach tytułowa "boska brama" staje się tylko miejską legendą, w którą wierzą nieliczni. W tych okolicznościach zostali zebrani chłopcy i dziewczęta, których rada uznała za godnych podjęcia wyzwania, jakim jest dotarcie do portalu. Każdy z naszych bohaterów ma do osiągnięcia swój własny cel, który bez pomocy bramy byłby niemożliwy do zrealizowania. W końcu mawiają, że ten, kto dotrze do boskiego przejścia, będzie mógł poustawiać świat po swojemu. To krzyżuje losy szóstki protagonistów Divine Gate. (shinden.pl)


Teoretycznie najważniejszym bohaterem z najbardziej mroczną przeszłością jest Aoto. W praktyce widzowie wszystkiego domyślają się po 3-4 odcinkach.

Po pierwsze powstało na podstawie gry i prawdopodobnie w celu jej reklamowania. A po drugie, pomimo że powstało na podstawie gry, nic się tam nie dzieje i tak przegadanego anime akcji ze świecą szukać. Nieco to paradoksalne, ale prawdziwe. Do tego odpowiada za nie studio Pierrot (będące, z tego co zdążyłam zauważyć, w świecie anime uznawane za synonim złego studia) i twórcy bardzo głęboko do serca wzięli sobie fakt, że to była gra i niestety tak właśnie niekiedy wygląda. Co daje naprawdę straszny efekt scenek przejściowych z niezbyt dobrych gier. Paskudne walki, a na dodatek osoby odpowiedzialne za ten element, nie mogły się zdecydować, czy wszystkie, czy tylko niektóre, będą tak wyglądać. Potwornie nierówny tytuł pod względem wyglądu, animacji i całej estetycznej otoczki.


Chciałabym napisać, że postaci nadrabiają brak wizualne, ale niestety nie mogę. Zamiast charakteru mają historie z przeszłości i moce. Przez pierwsze 6 odcinków wałęsają się po ekranie i świecie przedstawionym bez większego sensu, potem nie wiadomo skąd dzieje się COŚ i anime prawie zyskuje fabułę. Ale spokojnie tylko się tak wydaje, dalej nie za bardzo wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. Chociaż w przypadku tego anime wydaje się celem zabicie jak największej liczby postaci pobocznych w jak najbardziej dramatycznych okolicznościach. A ostatni odcinek bardzo dobitnie udowadnia, że tytuł nie ma ani sensu, ani potrzeby istnienia. To jest takie złe anime. Co gorsza zakończenie zostawia ewentualną furtkę na kolejny sezon, ale patrząc po ocenach i popularności na szczęście się go nie doczekamy.


Jedna rzecz mi się jednak podoba: faktycznie był Szekspir, ale co lepsze nie tylko on. Pojawił się Loki w anturażu Jokera, inni nordyccy bogowie - niestety jako zbiorowość, Mikołaj, motyw króla Artura i rycerzy okrągłego stołu, a także Dorotka i Oz. Drugi plan wypada dużo ciekawiej niż pierwszy, nawet jeśli to prawie nie pełnoprawne postaci, a bardziej symbole.

Pozdrawiam, M

wtorek, 23 sierpnia 2016

Łowy we Frankfurcie

Hello!
Wróciłam wczoraj, cała i zdrowa, nawet wyspana, bo miałam szczęście i byłam jedną z nielicznych osób, które nie dostały towarzysza w Berlinie i całą drogę do Warszawy mogłam przespać. Oczywiście pierwszą rzeczą jaką się chwalę po powrocie są zakupy. 


Primark zawiódł mnie w tym roku bardzo. W porównaniu z tym, co było 2 lata temu to ubóstwo. Liczyłam, że kupię urocze, fanowskie dodatki typu płócienne torby czy nawet skarpetki, a nie znalazłam prawie nic. Oprócz piżam i zaopatrzyłam się w trzy. Ze Slytherinem, Gburkiem i puchatą, milusią z Minnie. Kupiłam bratu koszulkę z Iron Manem, a w czasie buszowania po dziale męskim także bluzeczkę z R2-D2 dla siebie. Akurat zostały same S. Skarpety z SpiderManem są dla młodszych braci. 


Torbę na zakupy kupiłam na Starym Mieście, to ta w różyczki. Natomiast reszta rzeczy to prezenty. Także dla czytelników bloga, szczegóły już niedługo.


Młodsi bracia nie wybaczyliby mi gdybym nie przywiozła słodyczy. Erdbeer Joghurt to moje ukochane czekoladki, a Hanuty są lepsze niż Knopersy, żelki w tych mini opakowaniach są wręcz idealne do podziału, podobnie jak mini czekoladki, stworzone po to, aby móc spróbować wszystkich smaków.
Ale najbardziej jestem zadowolona z zielonej herbaty matcha. Jeszcze nie jestem pewna do czego jej użyję, bo nie posiadam super sprzętu do jej robienia, ale widziałam tysiące przepisów, w których jest wykorzystywana. Natomiast druga stała obok i nie mogłam przejść obok niej obojętnie i zostanie prezentem. 

To by było na tyle, M

niedziela, 21 sierpnia 2016

Podobno idealne ("5 centymerów na sekundę")

Hello!
Filmy Studia Ghibli mają jedną wadę - wszystkie postaci wyglądają tak samo. Dlatego postanowiłam poszukać czegoś innego. Idąc tropem popularności i poleceń wybrałam "5 centymetrów na sekundę" i chyba jednak powrócę do sprawdzonego Ghibli. Spoilery.



Animacja podzielona jest na 3 rozdziały, każdy to inny etap życia bohaterów - dzieciństwo, później to nastolatkowie, a w ostatnim epizodzie dorośli. W pierwszej części poznajemy przeszłość: początek znajomości bohaterów, ich rozdzielenie z powodu przeprowadzki dziewczyny. Podróżujemy razem z Tohno na ostatnie spotkanie z nią, ponieważ on także się przeprowadza i to jeszcze dalej, i nie będą mieli już możliwości się spotkać. Chłopak jedzie pociągiem, który, przez śnieg, ma ogromne opóźnienie (a tyle się słyszy o punktualności w Japonii), ale Akari wciąż czeka na stacji. Dzieci spotykają się rozmawiają, całują i gdy chłopak odjeżdża życzą szczęścia. Kolejny segment. Kilka lat później, szkoła do której przeniósł się bohater. Jedna z jego koleżanek od zawsze go kocha i obserwujemy jej próby wyznania mu uczucia. W końcu się na to nie decyduje, chociaż chłopak jest dla niej miły, ale ona zauważa, że żyje on obok, ciągle myśląc o kimś innym. A tym kimś jest Akari, oczywiście. Trzecia część bohaterowie są dorośli, Tohno miał pracę, ale ją rzucił, a Akari ułożyła sobie życie. Zasadniczo cała ta część to piosenka. Bardzo ładna z resztą. 


Tym razem czytałam opinie i komentarze przed obejrzeniem. Wszyscy są zachwyceni, piękne, smutne anime, nie mogę mówić z zachwytu, codzienność pokazana tak pięknie, takie zwyczajne rzeczy przedstawione tak niesamowicie. I zastanawiam się czy widzieliśmy tę samą animację. Po pierwsze trudno uwierzyć, że dla 13-latka cała ta znajomość może być tak ważna i tak filozoficzna. Po drugie to film dla rodziców mówiący: nie przeprowadzajcie się, bo jak oddalicie swojego syna od jego najlepszej przyjaciółki, to nie poradzi sobie w dorosłym życiu. To chyba najbardziej fascynujący element - fakt, że widzimy tę historię właśnie z perspektywy chłopaka oraz to, jak mocna relacja łączy go z Akari i jak ogromny wpływ będzie ona miała na jego dorosłe życie. Po trzecie, to nie jest smutne. Nawet jeśli 50 osób napisało, że jest. "5 centymetrów na sekundę" jest pod niektórymi względami bardzo życiowe i prawdziwe, ale nie smutne. To, że chłopak od 13 roku życia nie mógł pogodzić się z tym, że nie będzie z dziewczyną, która mu się wtedy podobała i jako dorosły facet dalej o niej myśli, owszem jest smutne, ale z zupełnie innych powodów niż argumentują ludzie zachwycający się animacją. 


Jedno jednak trzeba filmowi przyznać - wizualnie to coś wspaniałego. Jednak też nie do końca, bo postaci wyglądają jakby były wycięte z zupełnie innej animacji i wklejone w naprawdę piękne i dopracowane tła (obrazek poniżej). Szczególnie razi to w oczy w pierwszej części, później można się przyzwyczaić. Albo nie patrzeć na postacie - naprawdę niewiele się straci - i zwracać uwagę tylko na to co za nimi. 


Twórca tego anime uważany jest za mistrza strony wizualnej swoich filmów jednak od strony fabuły jest bardzo źle, a ludziom łatwiej oglądać coś nieco mniej estetycznie i dokładnie zrobionego, ale z niesamowitą historią, niż odwrotnie. Dam Makoto Shinkai'emu kolejną szansę, bo możne cudo łączące na odpowiednim poziomie oba te aspekty filmu także stworzył.

Pozdrawiam, M

piątek, 19 sierpnia 2016

Dziewczyna z balonem

Hello!
O tym, że podobają mi się murale, graffiti, obrazy tworzone przez (raczej) pana ukrywającego się pod pseudonimem Banksy pisałam już bardzo dawno temu. Gdy zobaczyłam wzór dziewczyny z balonikiem wiedziałam, że muszę ją wyszyć.
Wiem, wiem znów coś nieszczególnie ambitnego, ale to, że proste, minimalistyczne, jedno- dwukolorowe wzory też już wiecie. Ale obiecuję poprawę (znów), gdy tylko wrócę do Polski zabiorę się za coś większego i bardziej kolorowego. 





Pozdrawiam, M







środa, 17 sierpnia 2016

Jedna gorsza od drugiej

Hello!
Wypadałoby od czasu do czasu naprawdę napisać coś o książkach, a nie tylko te cytaty i cytaty. Jeszce pomyślicie, że wcale nic nie czytam. A prawda jest taka, że czytuję głównie klasyki oraz pewnych ulubionych autorów i gatunki. Ostatnio jestem też z dala od bibliotek i nie mam skąd czerpać materiału, a na regularne kupowanie nowości mnie nie nie stać. Ale dopadłam ostatnio 2 ciekawe, dość różne książki, a jedna gorsza od drugiej.

Zdecyduj się: poważnie czy nie?  

"Wilki Lokiego" 
Nawet nie wiem skąd książka wzięła się w biblioteczce brata, ale stała tam i zachęcała Lokim w tytule (prawdopodobnie to samo było przyczyną kupienia/dostania/bycia na półce). Pierwszą rzeczą jaka mnie zmartwiła był fakt, iż zakładka Dominika znajdowała się na 40 stronie. Druga to zmienianie narratora. W wydarzeniach bierzemy udział razem z Mattem - potomkiem Thora, oraz Fenem i Laurie potomkami Lokiego. A historia przedstawia się tak: zbliża się Ragnarok i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że dla niektórych koniec świata nie jest taką straszną wizją. Warto wspomnieć, że bohaterowie, ponieważ pochodzą od tak różnych bogów na początku się nie znoszą, ale muszą połączyć siły, aby zapobiec katastrofie, co oczywiście prowadzi prosto do zawiązania się przyjaźni. Póki co głównym zadaniem dzieciaków jest znalezienie potomków, krewnych, obrazów na ziemi innych bóstw z nordyckiej mitologii. Zadanie jest jednocześnie trudne i łatwe. To znaczy - autorki przedstawiają je jako niesamowicie niebezpieczne, chciałby aby czytelnik uwierzył, że bohaterowie poddani są prawdziwemu wyzwaniu, ale od początku wiadomo, że im się uda. Nawet jeśli wydaje się to mało prawdopodobne. A się nie wydaje, bo wiemy, że się uda. I tu powstaje impas w odbiorze, bo baruje poczucia zagrożenia, jakiejś niespodzianki. Po prostu bohaterom wszystko wychodzi, nawet jak nie wychodzi. 
Czyta się "Wilki Lokiego" nie czując ani magicznego, fantastycznego klimatu, który powinien tam być, ale zupełnie nie pasuje do świata przedstawionego, a naprawdę nie wiem jak do tego świata fantasy może nie pasować. 
Ale najgorsi są sami bohaterowie. Z tym, że jestem prawie pewna, że jest to wina autorek, które ich skrzywdziły twierdząc, że mają po 13 lat. Jeśli dobrze pamiętam, w każdym razie raczej dzieci niż nawet młodzież. Ale właśnie jest to informacja, o której się zapomina minutę po przeczytaniu, bo zachowanie i charaktery bohaterów zupełnie nie pasują do tych cyferek. Z tym, że jednocześnie czasami nam o tym przypominają i za każdym razem jest to jak strzał w twarz, tak bardzo wiek i zachowanie nie pasują. 
Całkiem prawdopodobne też, że jestem jakieś 10 lat za stara, aby mi się ta książka naprawdę podobała. 

Miejscowe teorie spiskowe dla młodszego czytelnika 
"Nauka to lubię. Od ziarnka piasku do gwiazd" Tomasz Rożek
Ogólnie nie przepadam za książkami typu: księga wiedzy, encyklopedia czegoś tam, pytania i odpowiedzi na dany temat, będące teoretycznie źródłem informacji, ale nie będące encyklopediami pisanymi przed duże E, tylko książeczkami dla dzieci. Zupełnie mnie nie przekonują, a mimo to sięgnęłam po "Nauka to lubię", bo akurat była pod ręką. 
We wstępnie autor pisze: "Napisałem książkę dla dorosłych, którzy chcą poznawać świat tak, jak robią to dzieci (...) Napisałem książkę dla dzieci, które chcą być traktowane jak dorośli - poważnie". I jest to rzecz, z którą nie mogę się zgodzić. 
Jeśli miała by być to książka dla dorosłych to zdecydowanie za mało w niej konkretnych wiadomości. Najbardziej uderzył mnie brak informacji, nawet pół zdania, na temat piorunochronów, a która to aż prosiła się aby ją wpisać. Natomiast jeśli dla dzieci, to są w niej fragmenty, które sama musiałam czytać dwa razy by dokładnie zrozumieć, co autor próbuje w nich przekazać. Ogólnie w książce jest problem z wykorzystaniem języka często zdania są za długie i zbyt złożone. I zamiast coś wyjaśniać, mieszają jeszcze bardziej.  
Druga sprawa: w książce jest kilka miejsc, w których mam wrażenie autor odnosi się nieco do jakiś spiskowych, albo prawie spiskowych teorii, co wypada nieco dziwnie. Na przykładzie fragmentu dotyczącego samolotów Concorde: "Condorde'y zostały uziemione. (...) A chodziło o konkurencję. Firmy amerykańskie obawiały się, że samoloty naddźwiękowe to przyszłość lotów pasażerskich, a same niestety nie miały technologii budowy takich maszyn". Concordy były samolotami brytyjskimi i francuskimi, zostały uziemione po katastrofie, a głównymi powodami tego, że później nie latały były czynniki ekonomiczne - tak zużycie paliwa, jak i fakt, że ludzie zaczęli bać się latać samolotami, tak tymi konkretnymi, jak i ogólnie. Naprawdę nie wiem, jak konkretnie Amerykanie mieliby się do tego przyczynić, ani z czego wynika użyte w tamtym zdaniu "niestety". 
Trochę się czepiam, ale książka nie jest ogólnie i szczególnie zła, nawet czytałam ją z pewnym zainteresowaniem, po skończonej lekturze nie poczułam się jednak oświecona, ani niespecjalnie dowiedziałam się czegoś nowego. Może młodszemu czytelnikowi by przypadła do gustu, ale ja bym jej braciom nie dała. 

Podsumowując: przeczytałam dwie książki przeznaczone dla nieco młodszych czytelników i trochę się na nich powyżywałam.  Z drugiej strony nie było one dobre więc nieszczególnie mam wyrzuty sumienia. 

Trzymajcie się, M

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Ogród Koreański

Hello!
Dzisiaj zabieram Was na wycieczkę po Ogrodzie Koreańskim!
Według tego co napisane jest na tablicy, którą widzicie na pierwszym zdjęciu ogród ten jest prezentem od Korei, jednak nie pamiętam z jakiej okazji. 
Znajduje się na obrzeżach Grüneburgpark, niedaleko Palmengarten i za kampusem Uniwersytetu. Jest nieco uboższy niż Park Chiński i dość daleko od głównych atrakcji miasta, ale można tam zajść na przykład po wizycie w Palmengarten.
Zdjęcia, które oglądacie powstawały 3 dni. Pierwszego wybrałam się na spacer bardziej w celu znalezienia drogi do ogrodu niż robienia zdjęć, ale dotarłam tam nieco szybciej niż przypuszczałam i myślałam, że uda mi się sfotografować to miejsce za jednym zamachem. Nie wyszło, ponieważ na tarasie większego budynku ludzie ćwiczyli jogę i chociaż zostałam tam do 21, to oni ćwiczyli dalej. Jednak dzięki temu możecie zobaczyć jak, mniej więcej, wygląda ten park wieczorem, podświetlony. Niestety mój aparat nie jest najlepszy do robienia zdjęć w nocy. 
Drugiego dnia poszłam nieco wcześniej, ale ku mojemu zaskoczeniu ludzi było jeszcze więcej. Już na wejściu (4 zdjęcie) ludzie wymachiwali mieczami. Było sporo turystów, a także osób, które po prostu postanowiły akurat tutaj spotkać się ze znajomymi. Jednym słowem nie były to warunki do robienia zdjęć i wyszłam stamtąd szybciej niż weszłam. 
Trzeciego dnia byłam sprytniejsza i poszłam tam przed 12. Pomysł był dobry, bo spotkałam tylko parę, także kręcącą się po ogrodzie w celu zrobienia zdjęć i ledwie kilka innych osób. Okazało się też, że poranne światło sprzyja zdjęciom zdecydowanie bardziej niż wieczorne.


















Pozdrawiam, M