niedziela, 30 grudnia 2018

Gangster w bibliotece - Banana Fish

Hello!
Jeśli śledzicie mnie od dłuższego czasu to wiecie, że nie przepadam za 24 odcinkowymi seriami. Ale Banana Fish mogłoby mieć i 48, i 72, i 96, i więcej, a ja dalej bym je oglądała. A to duże osiągnięcie, bo chociaż moja generalna miłość do anime nie osłabła, w praktyce obok niego oglądam tyle innych rzeczy, że spadło ono trochę na drugi plan.


Czym jest Banana Fish w największym skrócie dla osoby, która widziała kilka innych anime i nie denerwuje jej porównywanie jednych tytułów do drugich? Jest jak połączenie 91 Days z Yuri On Ice!!! oraz No.6. Przy czym skojarzenie z 91 Days jest najsilniejsze, a do tego z No.6 trzeba trochę więcej obejrzeć żeby je dostrzec. Co do łyżwiarzy to dość szybko fandom, który wytworzył się wokół tego anime zaczął zestawiać Banana Fish i Yuri On Ice (już po zakończeniu anime okazało się, że i za Yuri on Ice, i za Banana Fish stoi to samo studio produkcyjne - MAPPA). Nie bez racji, ale Banana Fish nie jest zbyt cukierkowym anime, wręcz porusza najtrudniejsze i poważniejsze tematy niż którekolwiek z wymienionych anime. I  zresztą z wielu innych, które widziałam.


Bo w jakim anime znajdziemy i narkotyki (żeby wystartować z najniższego pułapu), i morderstwa, i wojnę, i handel ludźmi, i dziecięcą prostytucję? A to tylko kilka przykładów. Do tego wojny gangów, układy na najwyższych szczeblach i wielkie pieniądze. Niech no jeszcze ktoś powie, że anime jest dla dzieci. A wszystkie wątki pokazane są intrygująco i ciekawie, historie łączą się w większe całości, odcinki mijają w mgnieniu oka i chciałoby się więcej.


Bardzo chciałabym napisać spójna recenzję dlaczego to anime jest tak dobre, ale ma on 24 odcinki i naprawdę wypełnione jest zdarzeniami po brzegi. Stwierdzenie, że zaczyna się niewinnie a potem rozwija to wielkie niedopowiedzenie, bo jedynym niewinnym i uroczym elementem tego anime jest relacja Asha i Eijiego. Cała reszta (może bez niektórych postaci drugoplanowych) jest okrutna i brutalna. Tak w świecie przedstawionym, jak i dla uczuć widzów. Naprawdę od samego początku Banana Fish nie pozostawia złudzeń w jakim dzieje się świecie i że nie ma z niego ratunku.


Chciałam napisać, że nie jest to tragiczne i dramatyczne anime, ale jest. A im bardziej patrzy się na nie jako na całość, jest tym bardziej. Ale z drugiej strony doskonale balansuje humorem i żarty rzucane w wydawałoby się nieodpowiednich momentach, zaskakująco często idealnie rozładowują napięcie albo dają czas do wymyślenia, jak to napięcie rozładować.


W tym całym strasznym, smutnym, rządzonym żądzami i pieniędzmi świecie spotykają się Ash i zdecydowanie mniej doświadczony przez życie Eiji. Świat Asha to ciemne uliczki Nowego Jorku, gdzie Eiji przyjechał, aby nie myśleć o tym, co zostawił w Tokio. Przyjaźń Eijiego i Asha to najjaśniejszy (trochę dosłownie i trochę w przenośni) element tego anime. Szczególnie dla Asha to odskocznia od postrzegania siebie jako potwora i wentyl bezpieczeństwa i zrozumienia. Ale dynamikę ich relacji oraz cały i skomplikowany, i trudny obraz psychologiczny Asha trzeba zobaczyć samemu. Z ciekawych postaci trzeba jeszcze wspomnieć o Singu oraz Yut-Lungu. Pierwszy, wraz z przywódcą trzeciego gangu, udowadnia, że Ashowi należy ufać i pokazują, że dla większego celu gangi potrafią się zjednoczyć. Drugi, choć jest złośliwą i złą postacią, okazuje się tylko bardzo skrzywdzonym dzieckiem, które nie umie sobie poradzić z emocjami. Ogólnie, chociaż calusieńki sezon jest okropną postacią, chciałabym zobaczyć co się z nim stało po zakończeniu tego wszystkiego.


Na  temat zakończenia: ostatni odcinek to jazda bez trzymanki i już zakończenie przedostatniego mówiło, że lekko nie będzie i trzeba się spodziewać zupełnie innego poziomu akcji. I tak jest, cały czas do samego końca dzieje się coś zaskakującego. Nie dajcie się zwieść. Chyba, że czytaliście mangę, która liczy już sobie sporo lat lub macie zamiar czytać w trakcie oglądania. Nie róbcie tego - będziecie mieli serce złamane dwa razy. Bo chociaż mniej więcej od początku wiadomo, że cała ta historia nie możne się dobrze skończyć, fabuła i dramaturgia ostatniego odcinka poprowadzona jest tak, żeby widz czuł jak wbijany mu jest nóż w plecy i łamie mu się serce. Twórcy jeżdżą sobie po emocjach widzów walcem. Inne skojarzenie jakie miałam to zakończenie wątku dziesiątego książątka (granego przez Baekhyuna) ze Scarlet Heart Ryeo. Zastanawiałam się, czy nie jest to z jakiejś strony też zakończenie typu zakończenia Hotarubi no Mori e, ale doszłam do wniosku, że jednak nie. Bohaterowie Banana Fish nie mieli możliwości zaznać tego, czego mogli bohaterowie Hotarubi - względnej normalności i stabilności ich relacji. 


Mam wrażenie, że moja recenzja jest mało przekonująca, ale to dlatego znajduje się w niej tyle odnośników do innych tytułów - po prostu te 24 odcinki to naprawdę dużo wątków do ogarnięcia i opisania, ale wierzcie mi wszystkie są dobre i ciekawe, anime jest bardzo emocjonujące i jeśli, tak jak ja, macie problemy ze znalezieniem czegoś naprawdę wciągającego i czegoś w czego oglądanie chcielibyście się zaangażować to powinniście dać szansę Banana Fish, bo jestem na 99% pewna, że się nie rozczarujecie. 

LOVE, M

piątek, 28 grudnia 2018

Things that are bothering me - Aquaman

Hello!
Czasami, szczególnie, gdy a) naczytam się za dużo mang, a czytam je głównie po angielsku, b) naoglądam się za dużo seriali, a ostatnio oglądałam Suits, a teraz jestem w trakcie ponownego oglądania Gossip Girl, zaczynam zastępować frazy, które wydaje mi się, że brzmią lepiej po angielsku niż po polsku w codziennym życiu. Albo po prostu ich angielska wersja przychodzi mi pierwsza do głowy. To słowem wstępu dlaczego tytuł wpisu jest po angielsku. Ale gdyby nie był to brzmiałby "Rybciu ty moja. Mój ty narcystyczny mięczaku". I gdyby był tytuł był po polsku, tekst miałby formę spójnego tekstu, a nie punktów.


1. Postaci pod wodą mają za krótkie włosy.
Z jakiegoś powodu strasznie mnie to irytowało.Każdy wie że mokre włosy robią się dłuższe, a w wodzie ogólnie wyglądają na dłuższe. W przypadku Aquamana różnica nie była aż tak dostrzegalna, ale w przypadku Mary takie niedbalstwo o szczegóły było irytujące.

2. Greenscreen. Albo bluescreen.
Jak na film z taką ilością efektów specjalnych, które naprawdę robią wrażenie, sceny na pustyni wyglądają jak wycięte z filmy sprzed 20 lat albo jakby robił je ktoś, kto dopiero się uczy. Tak bardzo było widać, że one były nagrywane w studiu. Parę innych scen też prezentowało się mocno średnio, a tym gorzej w kontraście do wszystkich efektów komputerowych.

3. Teleportacja.
Trochę się to łączy z poprzednim punktem, bo największą zagadkę tego filmu w moim mniemaniu stanowi to jak bohaterowie przedostali się z Sahary na Sycylię. Znaczy prawdopodobnie przepłynęli, ale to dalej stanowi problem, bo jak oni dostali się ze środka Sahary w jakiekolwiek pobliże wody. Plus ta cała Sycylia też nie wygląda przekonująco.

4. Czas.
Bardzo się zastanawiam, ile czasu zajęły naszym bohaterom ich przygody. Bo ja mam trochę wrażenie, że nie więcej niż 48 godzin. Ale bardzo trudno to stwierdzić.

5. Czas dwa.
To znaczy film jest za długi, a wystarczyłoby wyciąć cały wątek Czarnej Manty (i zrobić z nim oddzielny film, drugą część; albo pierwszą, a duży wątek fabularny z tego filmu przenieść na część drugą), ale widać ktoś bardzo musiał pokazać i zaprezentować tę postać właśnie w tym filmie.


6. Gra komputerowa.
Są sceny i to liczne, które są tak nagrane, że wyglądają jak cut scenki z gier komputerowych. I robiłby większe wrażenie, gdyby, jak właśnie scenki w grach, były krótsze, a nie cale sekwencje walki są tak nagrane.

7. Kto się z kim bije?
To jeden z większych problemów w prawie każdej dużej (i mniejszej zresztą też)  scenie walki w tym filmie. Ale szczególnie problematyczne jest to w pierwszej walce króla Orma z Arturem. Widziałam tę scenę dwa razy, a dalej nie wiem kto tam był kim. I nawet teraz nie jestem w sobie w stanie przypomnieć, który miał złotą zbroję, a który srebrną. Bo jeśli chcemy przypisać danemu bohaterowi jakiś kolor to powinniśmy wystawić go na widok publiczności dostatecznie wiele razy i dostatecznie długo, aby widz spokojnie (ba nawet podświadomie) załapał, który kolor to który bohater. A ku kłopot jest taki, że Orma raz widzimy w srebrnej zbroi, potem widzimy w złotym orężu, a pojedynkuje się w srebrnym. Ale musiałam to sprawdzić na zdjęciach. Dwa, że scena tego pojedynku jest też dość ciemna i chaotyczna.

8. Bracia.
Nie wiem dlaczego i z jakiego powodu Patric Wilson został obsadzony w roli króla Orma, ale zupełnie do niej nie pasuje, jest bardzo nieprzekonujący. Bardzo. A nawet bardziej. Orm ma być młodszym bratem Aquamana, ale Patric Wilson ma 45 lat, Jason Mamoa 39 (a w sumie wgląda jakby miał jeszcze mniej). I nawet wychodząc z założenia, że w filmie mają bardzo różnych ojców, ci aktorzy bardzo nie pasują aby grać rodzeństwo. A Patric Wilson w ogóle nie pasuje do swojej roli.

9. Niekończący się ciąg skojarzeń.
Niestety porównywanie filmów DC do filmów Marvela to coś co mam wrażenie duża część ludzi (w tym ja) robi trochę podświadomie. Plus Aquaman wywołuje też inne skojarzenia więc wymienię kilka: Thor, Assassin's Creed, Mała syrenka, Strażnicy Galaktyki... i pewnie było tego więcej, ale wiele skojarzeń budziły bardzo pojedyncze scenki czy urywki tego filmu.



10. Muzyka
Na Oskarach przyznaje się nagrodę za najlepszy montaż dźwięku. Gdyby przyznawać ją na Złotych Malinach to dostałby ją Aquaman. Chyba, bo nie jestem pewna dokładnie czego ta nagroda dotyczy, ale tak pociętego i dziwnie nierówno zmontowanego soundtracku dawno nie słyszałam. Zwykle muzyka filmowa sobie leci i nie powinno zwracać się na nią szczególnej uwagi, a w tym filmie za każdym razem, gdy zaczynał się lub kończył kolejny utwór to bardzo się to zauważało. I nie żeby sama muzyka była zła (chociaż wiele z tej ścieżki nie pamiętam), ale to jak była pocięta i połączona ze sobą jakoś bardzo mi przeszkadzało. Z drugiej strony pozytywne wrażenie wywarła na mnie piosenka z napisów końcowych, jest całkiem ładna.  

11. Eko.
 Z tego mógł być taki łady proekologiczny film (i tak trochę jest), gdyby wyciąć Czarną Mantę i wstawić w jego miejsce więcej scen o tym, jacy ludzie są źli dla oceanu. To mogłoby sprawić, że fabuła przestałaby być taka płaska - bo jasne złol chciał walczyć z powierzchnią, bo trzeba pokazać, że cywilizacje podwodne są lepsze, ale nie da się ukryć, że na wyrzucenie wszystkich śmieci i okrętów wojennych na brzeg ludzkość całkiem zasłużyła. Żałuję też, że tak niewiele pokazali z tego jak powierzchnia radzi sobie ze sprzątaniem tego syfu. Ale to może w drugim filmie. Bo jestem przekonana, że będzie. 

12. Sensei 
Willem Dafoe jest super. 

Tu zakończę, bo chyba wszystkie najważniejsze punkty już wymieniłam. I przez niej możecie pomyśleć, że to zły, niefajny film. Otóż nie. Oprócz tego, że momentami się mocno dłuży, a fabuła jest płaska jak deska (pod warunkiem, że założymy, że ona tam jest, a niektórzy widzowie zastanawiają się mocno czy historia tam opowiedziana zasługuje na miano fabuły) to jest bardzo, bardzo ładny, taki filmowy kosmos tylko pod wodą. Plus wydali chyba tyle na zbroje dla podwodnych wojowników, że postaci na lądzie trochę na tym cierpią. Jest w nim sporo humoru i tylko niewielka jego część jest żenująca, większość pasuje. Nie zgodziłabym się, że jest to film lepszy niż Wonder Woman, chociaż jest bardziej kolorowy i ładniejszy wizualnie, ale to za mało, żeby być lepszym filmem. Ale wciąż - ogląda się go całkiem dobrze. 

Pozdrawiam, M

środa, 26 grudnia 2018

Świąteczny Book Tag

Hello!
Na początku miesiąca toukie nominowała mnie do book tagu, ale aż do tej pory nie miałam za bardzo czasu, aby usiąść, odpowiedzieć na pytania, a później znaleźć odpowiedni czas na publikację, za co bardzo przepraszam! Ale nie mogło być tak, że tag pozostanie bez odpowiedzi, bo uwielbiam takie zabawny, a dawno nie miałam okazji brać w żadnej udziału. Za nominację jeszcze raz dziękuję!


Under the mistletoe - jaką fikcyjną postać chciałabyś pocałować pod jemiołą?
To trochę wyuczona odpowiedź, jak w przypadku ulubionej książki, czyli wybieram Jace z Miasta Kości.

Dwanaście potraw - z jaką fikcyjną rodziną chętnie zjadłabyś kolację wigilijną?
Może niekoniecznie z rodziną, ale zawsze podobały mi się filmowe święta w Hogwarcie. Z jakiegoś powodu latające choinki zawsze robiły na mnie wrażenie.

Opowieść wigilijna - jaką książkę z chęcią przeczytasz/przeczytałabyś podczas świąt?
Wspominałam o tym gdzieś na blogu, ale gdy byłam mała sama Opowieść wigilijna bardzo mnie przerażała. Książek typu świątecznego ogólnie bardzo nie lubię, a sam plan moich świąt nie zakłada niestety zbyt wielu czasu na czytanie więc go za bardzo nie planuję. Kilka lat temu udało mi się przeczytać Gwiazd naszych wina, bo akurat było na fali popularności i ciocia miała je na półce. Ogólnie jednak święta są dla mnie bardziej czasem oglądania filmów (Titanic!) a jeśli coś czytam to są to książki do licencjatu lub coś innego na studia. 

Pierwsza gwiazdka - jaka książka wzbudziła w Tobie ciepłe, przyjemne odczucia?
Niech będzie łatwo, bo gdybym miała się dalej nad tym zastanawiać, o chyba bym na to pytanie nie odpowiedziała. Ostatnio więc świetnie bawiłam się czytając książkę Kultura popularna a polityka na przykładzie Korei Południowej po 1988 roku i może to wydać się dziwny wybór, ale jeśli tylko zajrzycie do mojego tekstu o niej, zrozumiecie dlaczego tu się znalazła.

Dekoracje Bożonarodzeniowe - która okładka książki jest Twoją ulubioną?
Prawdopodobnie jest to okładka książki, której nie czytałam, ale której recenzję widziałam gdzieś w internecie. Ale moja pamięć jest naprawdę słaba i chyba ogólnie nie mam jednej ulubionej, mogę tylko napisać, że ostatnio wpadła mi w oko okładka Kirke, ale tym wydaniem wszyscy się zachwycali, podobnie jak wydaniem książek Gaimana z wydawnictwa Mag.  
Świąteczna radość - jakie są Twoje ulubione świąteczne momenty lub wspomnienia z poprzednich Świąt?
Są trzy takie rzeczy: kocham robić pierniki, a potem rozdawać je na prawo i lewo, robić ludziom prezenty i robić Wigilijną galaretkę!


Christmas Challenge - połącz jedną ze swoich ulubionych książek, z piosenką świąteczną i wyjaśnij, skąd taki matching!
Pierwsza część zadania jest łatwa - od lat za ulubioną książkę służy mi Atlas chmur - ale wymyślenie świątecznej piosenki, która by do niego pasowała to trochę trudniejsze zadanie. Dopóki nie zauważyłam na playliście Spotify "Last Christmas" i, choć pomyślałam, że większego banału być nie może, to jeśli czytaliście Atlas chmur, to mam  nadzieję, że zrozumiecie skąd to połączenie!

Lista niegrzecznych - przedstaw fikcyjnego bohatera, który Twoim zdaniem zasłużył na rózgę!
Wszystkie irytujące bohaterki literackie! Od lat zachodzę w głowę dlaczego postaci kobiece w książkach i serialach (bo w filmach z jakiegoś powodu mniej, chociaż też) tak bardzo mnie irytują. Znalazłam tylko jedną odpowiedź: bo ja na ich miejscu w wielu sytuacjach zachowałabym się inaczej. Albo po prostu są w kontraście do innych bohaterów napisane dużo słabiej, bez zastanowienia i bardzo często po prostu przez panów autorów.

All I want for Christmas is you - podaj tytuł książki, która Twoim zdaniem powinna zostać bardziej doceniona.
To była najłatwiejsza odpowiedź w tym tagu i chyba najłatwiejsza odpowiedź pod Słońcem! To oczywiście moja pod pewnymi względami ulubiona książka, czyli Kim Dzong-Il. Przemysł propagandy. Uważam, że zrobiono tej książce straszną krzywdę tytułem i okładką. A to naprawdę ciekawa książka o porwaniu (porwaniach) i przemyśle filmowym.  
 
Dear Santa - podaj tytuł książki, która Twoim zdaniem powinna się znaleźć pośród prezentów nas wszystkich, ponieważ jest wyjątkowa i wyjaśnij dlaczego jest twoim wyborem!
Ostatnio zaczęłam zauważać, że, o ile o Małym Księciu mówi się i pisze dużo, to książka, która dla mnie zawsze szła bardzo w parze z Małym Księciem, czyli Oskar i pani Róża, już nie jest tak bardzo żywo dyskutowana, a powinna być. Zdecydowanie nadaje się na prezent dla wszystkich, a pod pewnymi względami jest ciekawsze od Małego Księcia.

LOVE, M

sobota, 22 grudnia 2018

Pachinko - cytaty

Hello!
Zgodnie z obietnicą, dziś wpis uzupełniający z cytatami z Pachinko. A recenzja samej książki > Historia/e - Pachinko .
Mam nadzieję, że cytaty dużo pokażą i wyjaśnią, bo naprawdę mam wrażenie, że bez próbki stylu autorki trudno jest w pełni opisać samą książkę.



"- Ludzie są tak samo podli na całym świecie. Nie można się po nich spodziewać niczego dobrego. Chcesz zobaczyć naprawdę złego człowieka? Pozwól mu się wzbogacić ponad wszelkie wyobrażenie. Gdy będzie mógł robić co dusza zapragnie, wyjdzie z niego wszystko co najgorsze."  (53)

"Mimo to Sunja napychała sobie głowę zasłyszanymi ideami, tak jak napycha się świńskie jelito kaszanką." (53)

To będzie przypis, ale od jakiegoś czasu, dobra odkąd obejrzałam Mr.Sunshine i zaczęłam więcej czytać, bardzo interesują mnie losy Korei na przełomie XIX i początku XX wieku oraz podobieństwa, które historie Polski i Korei mają. I tu przypis ze strony 188: "Ogólnokrajowy zryw Koreańsczyków o niepodległość kraju, który zaczął się w Seulu 1 marca 1919 r. Powstanie brutalnie stłumiła policja japońskiego Generalnego Gubernatorstwa w Korei."

" - My, Koreańczycy, uwielbiamy się kłócić. Każdy ma się za mądrzejszego od innych. Przypuszczam, że ktokolwiek jest teraz u władzy, zrobi wszystko, aby się przy niej utrzymać." (279)

"No i, kurwa, co z tego? Nie szkodzi, że koledzy z klasy uważają go za głupka i zabijakę. W razie potrzeby chętnie powybija im wszystkim zęby. Macie mnie za dziką bestię, myślał, to będę dziką bestią i zrobię wam krzywdę. Mozasu nie zamierzał być dobrym Koreańczykiem. Jaki by to miało sens?" (289)

"Zakochał się w Tołstoju, ale jego ulubieńcem był Goethe - Cierpienia młodego Wertera przeczytał chyba dziesięć razy." (328)

" - Japonia była sojusznikiem Niemiec - powiedziała dziewczyna. 
- To nie należy do wykładu - ucięła profesor Kuroda, otwierając książkę leżącą przed sobą, aby zmienić temat.
- George Eliot się myli - oznajmiła niezrażona Akiko. - Może Żydzi mają prawo do własnego państwa, ale to jeszcze nie znaczy, że Mira i Daniel powinni opuszczać Anglię. Moim zdaniem ten argument o szlachetności dążeń i prawie prześladowanego narodu do posiadania własnego państwa to tylko pretekst, aby pozbyć się z kraju niechcianych cudzoziemców." (333)

czwartek, 20 grudnia 2018

Historia/e - Pachinko

Hello!
Ostatnio na Facebooku bloga dzieliłam się spostrzeżeniem, że skrót nazwy blogaska - Mik - mógłby być rozwijany, zamiast Między innymi kulturalnie na Mirabelka i Korea i znaczenie byłoby dokładnie takie samo. Przyjęłam, czy też raczej po prostu stwierdziłam fakt, że Mirabelka i Korea będzie (chociaż w sumie już jest) rodzajem oficjalnego hasła na przyszły rok. Nie będzie z tego wynikało nic konkretnego. A z drugiej strony w przyszłym roku na blogu będzie jeszcze więcej Korei. Przynajmniej przez pierwszą połowę, dopóki będę pisała licencjat, jednak nie sądzę, aby później miało się to szczególnie zmienić. 

I właśnie a propos licencjatu dzisiejszy wpis, bo to w ramach analizowania kolejnych książek, przeczytałam Pachinko.



Tytuł: Pachinko
Autor: Min Jin Lee
Tłumacz: Urszula Gardner
Wydawnictwo: Wydawnictwo Czarna Owca (2017)

Pierwszym elementem książki, który rzuca się w oczy jest styl. Powiedziałabym, że szczególnie pierwsza część jest dość naturalistyczna. W znaczeniu dokładna i opisująca aspekty życia, które albo nie są wcale opisywane, albo sposób ich opisania można podzielić na dwa motywy: metaforyczny i prawdziwie brutalny. W Pachinko jest prawdziwie, ale nie jest brutalnie. Przypuszczam, że wynika to także z punktu wyjścia historii. Powieść zaczyna się o opowieści o biednej, ale szczęśliwej rodzinie, której, że tak powiem kompetencje literackie były niewielkie, więc i sposób opisu ich losów jest dopasowany do prostoty ich życia. Najbardziej widać to w pierwszej części w kolejnych trochę się to zmienia.
A z czasem wręcz styl autorki się trochę psuje, to znaczy staje się coraz bardziej neutralny wobec tego co pisze i przestaje być wyczuwalny. O ile w początkowych rozdziałach często występuje narrator trzecioosobowy, ale jakby mówiący prosto z głowy bohatera, a nawet nie z jego perspektywy, ale właśnie tak jakby nagle stawał się narratorem pierwszoosobowym, z czasem to się zatraca na rzecz fragmentarycznych opisów życia poszczególnych bohaterów.

Najgorszy moment całej książki to naprawdę krótki, ale niesamowicie wybijający z rytmu czytania, niepotrzebny i zastanawiający, dlaczego w ogóle się pojawił fragment, rozwijający, w sumie to on nawet niczego nie rozwija, bo nic z niego nie wynika, pokazujący wyimek z życia żony przyjaciela jednego z bohaterów. Naprawdę z chęcią dowiedziałabym się, co on miał na celu, bo w takiej książce, w które wszystko wynika jedno z drugiego, nawet jeśli dowiadujemy się o tym po czasie, taka wstawiona scena dotycząca bohaterki z jakiegoś czwartego planu, bardzo nie pasuje.

Drugim elementem, który się zauważa, jest oscylowanie na krawędzi poprowadzenia historii tak, aby czytelnikowi wydawało się, że na tę konkretną rodzinę spadły wszystkie nieszczęścia świata, a dobre elementy życia są efektem działania siły wyższej, ale w tym wypadku nie Boga, Buddy czy jeszcze kogoś lub czegoś innego, a pieniędzy, których źródło jest co najmniej podejrzane. Oczywiście, chociaż brzmi to pretensjonalnie, jest to opowieść o ponoszeniu konsekwencji i odpowiedzialności za podjęte przez siebie decyzje. I naprawdę skłania do zastanowienia się nad swoim życiem, spojrzenia na nie z szerszego kontekstu. Bo chociaż powieść niekiedy jest lekko przewidywalna, niektóre decyzje bohaterów dalej mnie zaskakują, ale konsekwencje i to powiedziałabym, takie długoterminowe, jeszcze bardziej.

Inną kwestią jest fakt, że oprócz Sunji tak naprawę niezbyt dobrze znamy pozostałych bohaterów. Nie do końca wiemy, co myślą i dlaczego mają takie, a nie inne punkty odniesienia względem rzeczywistości. Najciekawszą postacią jest zdecydowanie Noa, który już od najmłodszych lat, ba w sumie to od poczęcia, przeżywa prawdziwe kryzysy tożsamości na różnych poziomach i obserwowanie jego drogi jest jednym z najciekawszych wątków. Drugim jest Ko Hansu, ale jest on tak istotny dla fabuły, że najlepiej nic o nim nie pisać. Są też momenty, gdy danego bohatera poznajemy lepiej, ale ponieważ fabuła obejmuje długi wycinek czasu, bohaterowie się zmieniają.

Trzeci element to historia. W znaczeniu historii świata, która wpływa na historię biednej koreańskiej rodziny, która przenosi się do Japonii. A tam historia świata uderza w nią nie tylko jeszcze bardziej, ale pojawiają się dodatkowe elementy prześladowania w szkole, fakt, że bohaterowie nie mogą znaleźć pracy, a jak znajdują to nie jest ona najlepsza. Ciągle czytamy o tym, jak Koreańczyków w Japonii nazywano śmierdzącymi brudasami i leniuchami i tym jak owi Koreańczycy radzili sobie z tymi zaczepkami. A także z biedą, edukacją. O polityce jako takiej nie wspomina się zbyt wiele, większość bohaterów nie ma sił aby się nią zajmować, ale pomiędzy historią a polityką są postaci, które na przykład postanowiły wrócić do północnej części Korei i słuch o nich zaginął.

Zwykle hasła, które pojawiają się na okładkach, czy to blurby czy fragmenty opinii z gazet czy portali internetowych są hiperbolami, wychwalającymi książki pod niebiosa, a faktycznie mają wartość frazesu.  W przypadku Pachinko są natomiast zaskakująco trafne.
Za dwa dni - w następnym wpisie - dodam wybór cytatów, bo sądzę, że pomogą one zrozumieć klimat i to jak książka jest napisana i wyjaśnią niektóre kwestie, o których wspomniałam wyżej.

Trzymajcie się, M


wtorek, 18 grudnia 2018

Wanna vol.2

Hello!
Muszę się do czegoś przyznać, gdyż może to mniej lub bardziej świadomie znaleźć swoje odbicie na blogu - czas od połowy grudnia do początków stycznia to nie jest najlepszy czas w moim życiu. Dlaczego tak jest być może napiszę w podsumowaniu, ale lubię być szczera zawczasu i dlatego zostawiam to ogłoszenie. Albo dojedźcie do ostatniej piosenki, bo ona w jakimś stopniu jest częściową odpowiedzią.


Po tym niezbyt pozytywnym (nie ukrywajmy: pesymistycznym) wstępie mam za to wpis z zupełnie innej beczki. Chyba na własne pocieszenie. Bo jeśli kiedyś dojdzie do momentu, gdy wanny w teledyskach przestaną mnie (i Was, bo poprzedni wpis się podobał YEY!) bawić to trzeba się będzie zacząć poważnie martwić. (PS Jest już także Wanna vol. 3!)
Poczyniłam też pewne odkrycie - ponieważ te wpisy powstają przez dłuższy czas, a potem dodaję kadry i klipy dzień przed albo w dniu publikacji, to sama jestem tymi wannami zaskoczona, w sumie to nie wannami, tylko tym skąd ja te klipy biorę, jak je znajduję, a jak oglądam je ponownie to czasami nie mogę uwierzyć, że widziałam je już wcześniej. Bardzo ciekawe doświadczenie.

A teraz zostawiam Was z kolejną porcją wanien w teledyskach!

51. Można udawać, że w wannie jest się kwiatkiem i ma się za mało wody i ktoś musi cię jeszcze podlewać.

52. Tu mamy smutasową wannę z praniem. Tego jeszcze nie było.

53. Wanna jako podstawowe wyposażenie łazienki. Z resztą całkiem ładnej.

54. Całkiem możliwe, że w tym klipie mamy nowy koncept - wanna jako miejsce uwięzienia.

55. To nie łazienka - to po prostu pokój kąpielowy.  Co nie oznacza, że członkinie zespołu wiedzą jak z niego korzystać. A na dodatek cieknie w nim z sufitu.
56. Wanna na środku pokoju! Służy jako miejsce przechowywania kwiatów, a na dodatek widać ją głównie z daleka.
EXID - UP&DOWN (Japanese) (W wersji koreańskiej wanny niestety nie ma)

57. Zdecydowanie wanna rozmyślań i żałości w ubraniach, ale bez wody. A tam nawet z boku jakiś ręcznik leży, jak już nie chciał się kąpać, to mógł go sobie pod głowę podłożyć, byłoby mu wygodniej.

58.  Gdyby ktoś mi powiedział, że członkowie MONSTA X w tym teledysku są wampirami to bym mu uwierzyła, bo pasuje to do mojej koncepcji iż czerpią oni energię z roślin leżąc w wannie. Co prawda wśród gałązek i kwiatków widać tylko Hyungwona, ale wszyscy wiedzą, że ten zespół ma coś do niebieskich kwiatów.

59. Jedna wanna - dwie osoby. Chyba. Mam nadzieję, że nogi, które widać, nie należały do tej samej osoby, której widać głowę i tułów.

60. Nowość na naszej top liście tego, czym można wypełnić wannę! Szampanem!
Można też pić go w ubraniach w wannie w czasie bycia polewanym. Chociaż nie wiem, czy bohater teledysku poleca.

61. Można przerobić łazienkę na pracownię fotograficzną i oglądać film z aparatu opierając się o wannę.

62. W tym teledysku są chyba nawet dwie wanny, bo nie jestem pewna, czy ta, która pojawia się na samym końcu (i w której znajdują się zarówno Ren jak i Baekho) to ta sama, do której wcześniej z jakiegoś powodu powodu wchodzi Ren. A w ręku ma lód. Szkoda mu było się jednak zamoczyć.




63. Nie za bardzo nadążam za tym, co dzieje się w tym klipie, ale na pewno Hyuna i E'Dawn znajdują się wannie. Raz razem, raz każde z osobna.

64. Pierwsze sekundy i od razu wanna, takie teledyski kocham najbardziej! Ale ciekawe rzeczy dzieją się później. O tym, że wanna i kwiatki nieźle razem działają przekonuję się od pewnego czasu, ale o co chodzi z tymi lodami to nie rozumiem.

65. Pani twierdzi, że siedzi w ciemności, ale jak dla mnie to ona siedzi w wannie. Z wodą. W ubraniach. I ma światło. Różowe.

66. Cały ten teledysk wygląda jakby EXO chciało zrobić klip w stylu Body Mino. Mamy też prysznic, który udowadnia, że Jackson jednak umie się myć, bo w wannie (oczywiście!) siedzi w ubraniach. Brakuje mi tylko basenu, ale jest deszcz więc ewentualnie może być.



67. Jackson powinien się uczyć Junho wie, że do wanny wchodzi się bez ubrań.

68. Nie wiem czy bawienie się w chowanego z kimś, kto wygląda na psychopatę to dobry pomysł, ale najwidoczniej wanna to niezłe miejsce aby się schować. To jeden.
Dwa mamy wannę w środku lasu.
Trzy - wanna+ubrania+woda(?)+płatki kwiatów razy 3 lub 4, bo nie doliczyłam się dokładnie, ile członkiń ląduje w tej wannie. Plus pan aktor też ląduje w tej wannie. Oficjalnie ogłaszam to najbardziej wannowy teledysk jaki widziałam!

69. Tu Eric Nam siedzi na wejściu do czegoś, co na potrzeby mojego wpisu jest wanną. Choć 100% pewności nie mam. Ale ta wanna mi się podoba i piosenka mi się podoba, więc to ładne coś to wanna i już.

70. Wanna jako miejsce praktyk okultystycznych. Można? Można

71. Intryguje mnie ta chęć moczenia się w ubraniach. Bo skoro kwiaty i tak pływają po powierzchni wody, nie przyjemniej byłoby wypełnić nimi po prostu całą wannę? Po co ryzykować przeziębienie?

72. Najlepsza wanna to wanna randomowa, w której człowiek się budzi po imprezie. Na przykład na platformie na środku morza.

73. Hwasa ma wannę, a wanna ma Hwasę, that ship is sailing.

74. Wanna jako chmura, wypełniona chmurkami. Zaskakująco bardzo pasujący koncept.

75. Powrót smutasowej wanny plus wyglądanie za okno.
I właśnie wpadłam na genialny pomysł na najromantyczniejsze miejsce, w którym można ustawić smutasową wannę. Pociąg. Czyż nie byłoby to idealne?

76. To dość straszno-psychopatyczny teledysk, odpowiedni dla dorosłych widzów, w którym wanna jest pełna krwi.

77. Tu spokojniej, w tym teledysku występuje wanna kąpielowa.

78. Mam nadzieję, że, pomimo tego, co napisałam wyżej, pani w wannie zdaje sobie sprawę, że samymi kwiatami to ona się nie umyje.

79. Wanna = lodówka. Coś co podobno zna każdy student, tylko lodu trochę brak w klipie.

80. Wanny nie zawsze idą w parze z uroczymi konceptami, ale tu mamy żółtą wannę wypełnioną plastikowymi kuleczkami i oczywiście, że do niczego nie pasuje, ale jest.

81. Wiecie zapowiadało się, że w najgorszym wypadku w tym teledysku będzie bardzo niewyjątkowa wanna stojąca, ale ja naprawdę wierzyłam, że okaże się, że bohaterka jednak potrafi się wykąpać. Ale nie. Wlazła do wanny w ubraniu.

82. W tym lekko złośliwym teledysku wanna po prostu jest wyposażeniem łazienki i aż nie mogę uwierzyć, że nie została jakoś lepiej wykorzystana skoro już tam była.

83. Tu wanna tęskniąca i ze szczęśliwym zakończeniem. Bardzo zakończeniem. Pojawia się dosłownie w ostatnich sekundach.

84. Wy możecie się bawić w wannie w chowanego, ale wanna może się bawić w chowanego w klipie. Ale nie ze mną te numery i tak ją wypatrzyłam!

85. Kolejny teledysk każe nam się zastanowić nad definicją wanny. Czy ta wielka filiżanka to wanna? Czy może jednak bardziej jacuzzi? Ponieważ to mój wpis to będzie wanną.

86. O tym, że pan w teledysku wie, że w wannie można się wykąpać dowiadujemy się dopiero na samym końcu klipu, ale wcześniej widzimy, go co najmniej 3 razy wycierającego włosy. Aczkolwiek jestem pewna, że były suche. Chyba jeszcze pokwestionuję, czy on wie na pewno jak z wanny się korzysta.

87. Ludzie w wannie w ubraniach przestali mnie dziwić dawno temu, ale w ubraniach i w czapce. Serio?

88. Wanna zajedzie dla siebie miejsce wszędzie, nawet na tak małym planie w tak nie najlepszym teledysku.

89. Idziemy tropem niezbyt dobrych klipów, aby odkryć wannę wypełnioną butami. Ale trzeba przyznać, że tego jeszcze nie było.

90. Znów ktoś stwierdził, że moczenie się w garniturze to dobry pomysł. Choć to ciekawe, że większość ludzi nie chce zamoczyć marynarki. Do koszuli i spodni nie mają takiego sentymentu.

91. Sunmi nie zawodzi <3
Plus: sądzę, że potrzebuję więcej pralek w teledyskach. Wróć, nie sądzę. Ja to wiem. Już rozpoczęłam poszukiwania.

92. Nie dość, że w ubraniach, to jeszcze w wodzie o wątpliwej czystości.

93. Plus 100 do fajności za wykorzystanie wanny w debiutanckim teledysku. Minus 50 za zrobienie tego mało kreatywnie.

94. W tym momencie zaczynam cieszyć się, że sama nie jestem w posiadaniu wanny, bo byłabym prawdopodobnie jeszcze smutniejszym człowiekiem niż jestem. Oraz posiadającym więcej mokrych ubrań.

95. Wanna jest  jedynym rekwizytem na planie tego teledysku. Dwa, przeważnie to dziewczyny wykorzystują wanny w seksownych konceptach.
A sama piosenka nawet nie do końca jest A.C.E., ale to nic. Plus jeśli jesteście wrażliwi na szybko zmieniające się światła to nie oglądajcie tego klipu.

96. Widać wannę w łazience w tym jakże ani trochę nie w moim stylu klipie i piosence. Chociaż słowa ma szczere.
JOOHEON - Should I do
PLUS: nie wiem, czy MONSTA X i członkowie nie odbiorą BTS tytułu najbardziej wannowego zespołu, bo patrzę, że się na to zanosi. 

97. Napisanie, że motyw wanny przewija się przez teledyski w kontekście tego klipu nabiera zupełnie nowego znaczenia.



98. Niezbyt odkrywcze połączenie wanny, bycia smutnym i prawie garnituru, ale spojrzenie na tę wannę i mokrą głowę osoby w niej siedzącej wywołało dwa przemyślenia: jeden - mam nadzieję, że woda jest ciepła i dwa - jak to jest, że makijaż im się tak dobrze trzyma.

99.Tu za to coś odkrywczego! Były już ciasteczka, kulki, woda, mleko, ale wanny wypełnionej popcornem nie było!



Trzymajcie się, M

niedziela, 16 grudnia 2018

Gdańsk i grudzień

Hello!
Chyba od pierwszego roku studiów publikowałam na blogu zdjęcia z targu bożonarodzeniowego i iluminacji, jakie instalowane są w grudniu w Gdańsku. Nie inaczej jest w tym roku. Choć zwykle robiłam wszystkie zdjęcia jednego dnia. A w tym roku robiły się one bardziej na raty.





Te powstały jako pierwsze, jeszcze na początku miesiąca i na dodatek bardzo późno w nocy. Ponieważ to czwarty wpis, to bardziej symboliczne zdjęcia niż faktycznie dokumentujące wygląd jarmarku czy miasta, ale czułabym się dziwnie, gdyby się nie pojawiły. 

I przepraszam za ich jakość, bo bloger ją zjada.


Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia ozdobionego statku, który znajduje się w środku Forum Gdańsk, a nie tylko iluminacji (na dodatek zepsutej) na zewnątrz. Ale mam zdjęcie choinki, która podobno jest najwyższą choinką w Polsce. Miałam przyjemność obserwować ludzi próbujących sobie z nią zrobić zdjęcia, tak aby było widać ją w całej okazałości i mam dla Was trick, który podobno się sprawdza - nie stawajcie pod samą choinką, odejdźcie od niej paręnaście kroków, a swojego fotografa wyślijcie jeszcze dalej i pod odpowiednim kątem powinno się udać.

 

Iluminacje w Parku Oliwskim specjalnie nie różnią się od tych z zeszłego roku. Plus prawdę powiedziawszy zdjęcia tych statków na wodzie robią większe wrażenie niż statki w rzeczywistości. I jedna rzecz, której ja nie mogę się nauczyć czwarty rok. W Parku Oliwskim jest zimno. Nawet jak jest ciepło to w parku będzie chłodniej, bo jest tam woda, płyną sobie strumyczki. A jak jest zimna to to powiedziałabym, że przebicie jest o jakieś pięć stopni. Na Śródmieściu jest 5, na Oliwie 2-3, a w samym parku około zera. I nawet jak Wam się wydaje, że się ciepło ubraliście (mi się wczoraj wydawało) to ubierzcie się cieplej.





 I jeszcze trzy zdjęcia z dzisiaj, bo spadł śnieg! Oraz, bo, choć sama nie mogę w to uwierzyć, zapomniałam, że w grudniu powinien pojawić się obok tego jeszcze wpis z zimowymi inspiracjami, a nie za bardzo mam gdzie go teraz wcisnąć. Niby publikuję wpisy co dwa dni, a mam zaległości jak nawet nie wiem kto. Może uda się to nadrobić w okolicach Bożego Narodzenia, bo tradycja wpisów na zmieniające się pory roku nie może zostać zachwiana. 




Trzymajcie się ciepło, M

piątek, 14 grudnia 2018

Decyzje nastoletniej czarownicy - Chilling Adventures of Sabrina

Hello!
Pisałam o tym tysiąc razy - nie oglądam horrorów, nie lubię się bać i ogólnie łatwo mnie przestraszyć. A mimo to zdecydowałam się obejrzeć Chilling Adventures od Sabrina.

Czy było bardzo straszne? I tak, i nie. Pierwsze odcinki zrobiły na mnie wrażenie, pozostałe w strasznych momentach bardziej grały na obrzydliwości niż strachu więc patrzenie nie było przyjemne, ale znośne. Poza tym człowiek przyzwyczaja się do tej stylistyki.

Zaznaczyłam to na samym początku, bo nie chciałabym, abyście pomyśleli, że moje lęki miały wpływ na ogólną ocenę serialu. Bo nie miały. A nie dołączę się do niesamowicie entuzjastycznych głosów odnośnie serialu. Owszem podobał mi się, ale dawno nie oglądałam nic, co w trakcie sezonu tak bardzo straciłoby moje zainteresowanie. 

Pierwsze 3-4 odcinki są najlepsze. Gdy Sabrina jest butną nastolatką, postanawiającą otwarcie o siebie zawalczyć, sprzeciwić się konwencjom społecznym i narobić kłopotów. To robi wrażenie, bo nie często ogląda się na ekranie szesnastolatkę, która postanawia sprzeciwić się szatanowi. Ale później serial jakby zapomina, że początkowo Sabrina miała jakieś ciekawsze i głębsze motywacje niż tylko fakt, że ma śmiertelnego chłopaka. Nagle okazuje się, że główna bohaterka jest tak zapatrzona w siebie, a jej wydaje się, że  robi dużo głupich, lekkomyślnych rzecz dla dobra innych. Początkowo wydaje się, że Sabrina ma jakiś charakter, ale z czasem dochodzi się do wniosku, że to nie charakter to lista zadań do wykonania. 


Poza tym serial gubi wątki i dodaje nowe, które nie mają wielkiego sensu. Chciałabym zobaczyć więcej Sabriny w magicznej szkole, a mniej jej śmiertelnych przyjaciółek. Nie wiem co myśleć o chłopaku Sabriny Harveyu. Z jednej strony, pod pewnymi względami jest bardzo ciekawy, podoba mi się pomysł na tę postać i jego charakter, z drugiej nie mogę patrzeć na Rossa Lyncha w tej roli. Czasami wygląda jakby nie wiedział, gdzie jest i co robi, ogólnie jego gra wydaje mi się bardzo pusta. Na drugim końcu szali byłby za to Richard Coyle jako ojciec Blackwood, który wygląda jak gdyby nigdy nie bawił się na planie lepiej, a utrzymywanie pokerowej twarzy sprawiało mu dużą trudność, bo granie tak karykaturalnie złej postaci, która tak bardzo samoświadomie nie jest na poważnie, musi być trudne. 

Rodzina Sabriny także jest ciekawa: Hilda i Zelda nie mogłyby chyba być bardziej różne, a jednocześnie lepiej się uzupełniać, ale tak naprawdę największym sprzymierzeńcem Sabriny jest Ambrose, który kiedyś narobił chyba nawet większych głupot niż Sabrina przez cały sezon. A może i nie. Sabrina jest naprawdę momentami zupełnie bezrefleksyjną postacią, myślącą, że pozjadała wszystkie rozumy. Poza tym to trochę smutne, że z czasem dylematy z początku sezonu tracą głębię, bo naprawdę zaczyna się wydawać, że Sabrina nie wpisała się do księgi bestii, nie z powodu haseł, które początkowo rzucała, a tylko z powodu Harveya. Z jeden strony sprzeciwia się ona byciu kontrolowaną przez faceta, a z drugiej i tak w sumie jest.


A z jeszcze innej strony - sezon kończy się tak, że nawet jeśli komuś pierwszy średnio się podobał (mi) to będzie chciał się dowiedzieć, jakie konsekwencje będą miały decyzje podjęte przez Sabrinę. 

A wpis jest dzisiaj, bo świąteczny odcinek i nie znalazłabym w najbliższym czasie lepszej okazji do opublikowania wpisu, który w roboczych był pewne z miesiąc.

Pozdrawiam, M

środa, 12 grudnia 2018

Kosmici z ambicjami - Doctor Who 11: The Battle of Ranskoor Av Kolos

Hello!
I koniec Doctora Who na ten rok. Odcinek specjalny to odcinek noworoczny więc do końca grudnia już nic o tym serialu nie będzie. W nowym roku na pewno pojawią się wrażenia na bieżąco oraz podsumowanie całego sezonu, którego bardzo będę się starała nie napisać teraz, a skupię się na odcinku The Battle of Ranskoor Av Kolos.


Po pierwsze: lubię klamerki, gdy koniec i początek danego dzieła, czy to będzie serial, czy książka, czy cokolwiek innego, mają ze sobą coś wspólnego, nawiązują do siebie, zazębiają się itd., więc dziesiąty odcinek jedenastego sezonu dostał kilka punktów na samym początku. Ale temat zemsty nie jest szczególnie odkrywczy, a w tu mamy w sumie aż dwa wątki jej dotyczące.

Pierwszy to paskudny kosmita, który chce zniszczyć/skurczyć Ziemię, za to co zrobiła mu Doctor, a drugi to Graham, który nagle odkrywa w sobie pokłady niewyzwalanych wcześniej negatywnych emocji i on z kolei chce mścić się na kosmicie. I o ile wątek numer jeden spaja cały odcinek i sprawia, że bohaterowie mają co robić (a muszą trochę posprzątać po tej paskudzie z nadambicjami) to wątek z Grahamem bardzo mi nie pasował. Albo nie tyle nie pasował, co budował nam inny charakter bohatera, którego poznawaliśmy od dziesięciu odcinków i który nie wydawał się postacią żądną zemsty. 


W tym odcinku (w końcu!) jest też troszkę tego, czego brakowało mi przez praktycznie cały sezon - minimalnego zawahania etycznego. Rozwiązanie jednego z problemów, z jakim borykają się nasi podróżnicy w czasie, naraża bohaterów gościnnych, czyli mieszkańców planety, na której wylądowała Tardis, na ogromny ból. Ale po porozumieniu z nimi i tak decydują się na to rozwiązanie, chociaż Doctor bardzo ich przeprasza, że nie może wymyślić nic innego. 
Ogólnie dwójka mieszkańców tego miejsca, gdzie toczyła się akcja to bardzo ciekawi kosmici w sumie, ale nie żadne paskudy, tylko kosmici jak ludzie, choć z tego co zrozumiałam to bardzo wyjątkowa rasa. W każdym razie chciałabym bardzo, aby jeszcze kiedyś powrócili, bo mają niesamowite zdolności i moc, choć jak dowodzi ten odcinek, są trochę naiwni. Ale pokazali ogromny potencjał, są bardzo intrygujący. W skrócie: więcej ich. 


Natomiast wątek trzeci (albo dwa i pół, bo nawet nie jestem pewna, czy zasługuje na cały numer porządkowy) ze statkiem i załogą, która została wysłana wcześniej na tę planetę i została uwięziona, został chyba wprowadzony tylko po to, aby Ryan miał co robić. I to już było odrobinę denerwujące, ale postaram się pozbierać takie ogólniejsze uwagi w podsumowaniu. 

Ogólnie był to całkiem ciekawy odcinek. Może nie tak niesamowity, wybuchowy i inteligentny jak niekiedy bywały odcinki kończące sezony, ale dalej całkiem przyjemny i widać było po nim, że to kończący odcinek. Do wybitności mu jednak daleko. 

Pozdrawiam, M

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Bez serca - Illang

Hello!
Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że wśród ludzi oglądających filmy pojawił się nowy nawyk czy wręcz nowy gatunek filmowy, związany z nowymi formami dystrybucji filmów. Brzmi to prawie enigmatycznie, a chodzi tylko i wyłącznie o kategorię filmów: obejrzałam, bo był na Netflixie. Od filmów oglądanych przypadkiem w telewizji różni je to, że widz przechodzi jednak jakiś proces decyzyjny i to on klika na konkretną miniaturkę, a nie zaczyna mu się wyświetlać losowy film. Ale według ludzi, którzy oglądają tym sposobem więcej filmów niż ja, są one w większości tylko trochę lepsze od filmów typowo telewizyjnych.


Mając za sobą te wyjaśnienia mogę przejść do pierwszego filmu (fabularnego; do tej pory Netflix służył mi do oglądania dokumentów, seriali, dram i Atlasu chmur), który trochę obejrzałam tym sposobem. Ale tylko trochę. A dokładnie to było tak, że się o nim dowiedziałam, wiedziałam, że gra w nim Minho z Shinee, sprawdziłam, czy jest na Netflixie i nie było. Ale dosłownie po 3 czy 4 dniach dowiedziałam się, że będzie. I obejrzałam. 

Po pierwsze przeczytałam na Wikipedii i sprawdziłam kilka stron z ocenami i wiedziałam, że nie jest to najlepszy na świecie film. Ba, krytycy raczej uznawali, że plasuje się poniżej średniej, a z kin w Korei został dość szybko zdjęty. Także byłam nastawiona na zły film. A Illang: Wilcza brygada jest głównie za długi w stosunku do niewielkiej ilości intrygi, którą prezentuje.

Wilcza brygada to super jednostka w super jednostce. Jej członkowie to nie ludzie to wilki. Ale jeden z nich ma traumę, którą złe siły różnych jednostek rządowych chcą wykorzystać przeciwko niemu aby dalej panował chaos. To zdecydowanie nie jest najlepszy opis tego filmu, ale lepszy być nie może, aby nie zdradzić za wiele z fabuły, która rozpoczyna się w połowie filmu. Dosłownie Illang składa się z dwóch części z czego pierwsza też ma dwie. Początek to zarys historyczny, który sam w sobie jest intrygujący, bo to antyutopia o połączeniu Korei Północnej i Południowej. Fabuła rozgrywa się w nie aż tak dalekiej przyszłości. Natomiast oprócz tego wprowadzenia o świecie przedstawionym później dowiadujemy się bardzo niewiele. W ramach wprowadzenia mamy też pokazane działania specjalnej jednostki w przeszłości, po czym przechodzimy do akcji w teraźniejszości. Obie powodują, że Im Joong-kyung zaczyna kwestionować działania brygady. Później przechodzimy do wątku, gdzie główny bohater poznaje Lee Yoon-hee i dowiadujemy się o interpretacji Czerwonego kapturka, która obowiązuje w tym świecie. I tak się kończy pierwsza połowa filmu. Przedstawienie tych dwóch elementów zajmuje ponad godzinę.

A po niej poznajemy intrygę. Która w sumie jest ciekawa, tylko, że wiemy o niej naprawdę niewiele. Bohaterowie uciekają, mordują, zmieniają albo nie zmieniają strony po których stoją i ogólnie dzieje się. Z tym, że żaden z bohaterów nie ma charakteru (główny może trochę, ale to główny bohater), ich motywacje, o ile jakieś są, to władza lub inne dość niskie pobudki, a wszystkiemu patronuje polityka. Ogólnie naprawdę żadnego bohatera nie poznajemy bliżej, a o jakiejś ewolucji charakteru mówić już w ogóle nie można. Obserwujemy ich, ale zupełnie nic wobec nich nie czujemy. Nic. A powinniśmy, bo jakby z założenia nasz główny bohater powinien być bardzo skomplikowany wewnętrznie.

Ale uwaga, na ten film nie patrzy się źle. Pod względem zdjęć jest naprawdę dobry, czasami naprawdę ma przebłyski wielkiej błyskotliwości. Widać, że był robiony na duży ekran i na pewno robił wrażenie, bo i na komputerze robi. Poza tym to jest bardzo brutalny film, bardzo. Nie wiem czy to nie najbardziej brutalny film jaki w życiu widziałam. Ale jest tak zrobiony, że nawet mi, a unikam tego typu produkcji, to nie przeszkadzało. Sceny walki robią wrażenie, a pościg na parkingu to już w ogóle WOW. A w tych technicznych kategoriach został w Korei nominowany do kilku nagród także naprawdę coś w nich jest.

Ten film jest jak członkowie Wilczej brygady - bez serca.
Brakuje mu wyjaśnienia intrygi, bohaterom brakuje charakteru. A gdyby ktoś przypadkiem chciałby oglądać tylko dla Minho to niech tego nie robi, bo nie warto.

Trzymajcie się, M
(gdybyście się zastanawiali jakie mam opóźnienie w publikowaniu wpisów to ten był napisany 21.10.2018)

sobota, 8 grudnia 2018

BTS Backstage 1000

Hello!
Uwielbiam blogowe rocznice, urodziny bloga, szykowanie postów na specjalne okazje i tym podobne sprawy. A dziś zastanawiam się co jest większym powodem do świętowania: 6 urodziny bloga obchodzone na przełomie sierpnia i września czy jednak fakt, że dzisiejszy wpis to tysięczny post na blogu. 1000. Dobra, tysiąc robi zdecydowanie większe wrażenie niż sześć.

Oto jak wygląda kalendarz z planowaniem wpisów. Każdy miesiąc wygląda zdecydowanie bardziej jak ten po prawej.

Tysięczny  post wypadł trzy lata, dwa miesiące i dwa dni po 500. Zajrzałam kto tamten komentował. Do dziś wymieniam komentarze tylko z jedną z tych osób, reszta poznikała. Ale nie będę się rozwodzić ani o stanie blogosfery, ani o ubywaniu znajomych blogerów, bo w ciągu ostatniego roku robiłam to wystarczająco wiele razy.

To jest tylko mała część zdjęć, w sumie było ich około 10-12.

Może najpierw wyjaśnię, co oznacza tytuł wpisu. Otóż jakiś czas temu wymyśliłam, że chciałabym pokazać na blogu zdjęcia, które wykonałam szykując rzeczy na Instagram bądź bloga, ale nie wyszły. Albo wyszły, ale akurat inne nadawało się lepiej do tego, co chciałam pokazać. A takich zdjęć mam tony. Albo były robione przy jakiejś okazji, ale potem nie było miejsca, żeby je pokazać.


Potem zaczęłam się zastanawiać jak nowy, przypuszczalnie, cykl nazwać. Najpierw miało być samo Behind The Scenes, ale niezbyt mi się ono podoba w pełnym brzmieniu. Potem zastanawiałam się nad samym Backstage, ale chociaż podoba mi się bardziej to samo wydaje się jakieś takie puste. Po wysiłkach mających sprawić, aby słowo backstage nie było samotne, skończyło się na tym, co widzicie w tytule. Taka konfiguracja (chyba dzięki tym dwóm B na początku) najlepiej brzmi w mojej głowie.

Gdy pisałam powyższe słowa, uświadomiłam sobie, że nawet nie brałam pod rozwagę możliwości nazwania cyklu po polsku. Ale gdybym brała pewnie kończyłabym z Kulisami bloga i chyba nie byłabym zadowolona. A może bym była, bo to i po polsku i nawet by się łączyło z ZIArtem.


Zastanawiam się czy tysiąc wpisów to nie grafomania. Ale recenzje to nie do końca utwory literackie więc można nawet jak są bezwartościowe to nie powinnam się powstrzymać. I raczej tego nie zrobię. Za bardzo to lubię. 

W środku, jeśli dobrze pamiętam, jest zdjęcie Emancypantek.

Troszkę, odrobinkę słaba jest data, kiedy ten wpis wypada. Bo zaraz koniec roku i jego podsumowanie. Ale pomyślałam, że nigdy nie zebrałam wszystkich podsumowań w jednym miejscu, a są one ładnym przeglądem tego, co robiłam na blogu przez ostatnie kilka lat.
Gdyby ktoś miał wątpliwości, bo pojawiały się głosy zdziwienia, podsumowania to mój wybór ulubionych/najlepiej klikających się wpisów z danego roku.
> W skrócie
> W skrócie 2015
> 2016 - Podsumowanie
> 2017 PODSUMOWANIE 
Nawet nie wiedziałam, że każdy jeden z tych wpisów ma inny tytuł...

W tym obchodzeniu tysięcznego wpisu zabawny jest fakt, że z moją matematyką jest naprawdę źle. To znaczy liczyłam, liczyłam i źle policzyłam. Niestety zauważyłam to za późno, aby to zmienić, bo około 6 rano 6 grudnia. Tak naprawdę to właśnie wpis z mikołajek był 1000. Ten jest 1001. Rozważałam zamienienie kolejności, ale rano tego dnia byłam na zajęciach, po południu w pracy i nie miałam czasu go dokończyć. Ale już jest. Chociaż niewiele brakowało, aby i dziś nie było, ale to już inna sprawa. Cieszmy się, że jest opcja automatycznego publikowania wpisów, bo nie wiem co bym bez niej ostatnio zrobiła.


Gdy wybierałam zdjęcia do wpisu, doszłam w wniosku, że chociaż pomysł jest niezły, to z jego wykonaniem, w taki sposób, w jaki początkowo to sobie zaplanowałam, mógłby być problem. Trzeba brać pod uwagę, jak i ile ładuje się wpis z dużą ilością zdjęć. A wiem, że bywa to problematyczne. Więc skala wpisu jest mniejsza niż zakładałam i muszę jeszcze ulepszyć ten pomysł. Może jednak bardziej pójdę w stronę kulis - to znaczy zdjęć, takich jak pierwsze, ale z drugiej strony, pokazywanie ile zdjęć się klika, zanim zrobi się i wybierze, które będzie w mediach społecznościowych też uważam, że jest ciekawe. Może Wy mi coś podpowiecie? 

Chciałabym dziś bardzo świętować, ale będę kończyła dziewięciogodzinną zmianę, gdy wpis zostanie opublikowany.
Trzymajcie się, M


czwartek, 6 grudnia 2018

Import i eksport - 1983

Hello!
Trochę planowałam, a trochę nie planowałam zobaczyć serial 1983. Na pewno chciałam zerknąć jak wygląda i co to za historia. A potem okazało się, że ma tylko osiem godzinnych odcinków, które sobie leciały i nawet pomimo tego że byłam w międzyczasie w pracy, zobaczyłam je w ciągu dwóch dni. Serial sam się ogląda i nie przesadzam, nie zauważałam momentu, gdy zmieniały mi się odcinki.

To jeszcze nie znaczy, że planowałam o nim pisać, bo tego nie planowałam wcale. (A jak zobaczyłam ile i jak się pisze o tym serialu, to ogólnie trochę zaczęłam obawiać się opublikować ten tekst). Ale gdzieś pomiędzy drugim i trzecim odcinkiem doszłam do jednego wniosku, którym muszę się podzielić. Otóż w 1983 mamy ruch oporu, rebeliantów, jak zwał tak zwał, kierowany (a przynajmniej jakaś część) przez Effy. Albo Ofelię, bo tak ją nazwali rodzice. Zawsze wydawało mi się, że taka osoba, aby przekonać ludzi, że walczy za słuszną sprawę musi mieć charakter i być charyzmatyczna. A Effy jest tak bardzo nieprzekonująca, że calusieńki sezon zastanawiałam się jakim cudem te wszystkie osoby właśnie jej słuchają. I tylko aby o tym wspomnieć piszę dzisiejszy tekst. Więc sprawa jest poważna. Bo sama koncepcja tego ruchu oporu i ogólnie wizja świata, czy też alternatywna historia Polski pokazana w tym serialu, jakoś się kupy nie trzyma.


Trochę mało wiemy o tym jak ten świat działa. To znaczy, może gdybym pokazała serial mojej Mamie i mojemu Tacie złapaliby filary tego świata w mig. Nie ja i gdy się nad nimi zastanawiam tym mniej rozumiem. Poza tym ten serial jest szary. Zarówno dość dosłownie - kolorystycznie, czasami jest tak, że nie można rozpoznać szczegółów, jest ciemno, buro i jakby ktoś nałożył filtr, ale także mniej dosłownie - dobro, zło to pojęcia względne. A przynajmniej odniosłam takie wrażenie, bo nie ma w nim komu "kibicować", kim się naprawdę zainteresować, bo z jednej strony powinniśmy chyba być za ruchem oporu - ale jest pokazany tak, że trzeba się dziwić, że w ogóle ktoś w nim jest. Można by się zastanowić, czy nie kibicować Kajetanowi, ale z każdym kolejnym odcinkiem robi się coraz bardziej nijaki. Później wręcz denerwujący, szczególnie jego stosunek do Karoliny. A Anatolowi nie ma w czym kibicować. To znaczy ze wszystkich postaci on jest najbardziej ogarnięty, ma pokłopotaną przeszłość, problematyczną teraźniejszość, ale wie jak sobie w życiu radzić i zaangażowanie widza w jego historię jest w sumie minimalne. Co prawda, mnie najbardziej ciekawiło, co on będzie robił, ale jednocześnie nie za bardzo było właściwie wiadomo co on robi. 


To, że nie wiemy o co chodzi postaciom to też problem, ale akurat milicja i Anatol najlepiej tłumaczyli się ze swoich działań. Przy czym ja dalej nie wiem, co kto chciał osiągnąć i dlaczego tak. 
Co mi się podobało? Wątek rodziców Kajetana. To było ciekawe i takie życiowe - do czego zdolny jest człowiek, aby przetrwać. Choć jednocześnie nie wiem co myśleć o jego zakończeniu. Podobała mi się też postać Wujka. Taki typ spod ciemnej gwiazdy, gangster w białym golfie, który nie wiadomo po której jest stronie. Znaczy miał być neutralny, ale trochę się to zmienia w trakcie serialu.


To nie jest tak, że mi się ten serial podobał czy nie podobał. Nie wiem, czy on jest dobry czy niedobry. Mam wrażenie, że wielu, wielu rzeczy nie zrozumiałam, ale boję się, że to nie to. Tylko, że tam tak naprawdę nie ma nic do rozumienia, bo to taka tam sobie wizja, równie prawdopodobna co spójna. Bo w sumie chyba pierwszy raz w życiu mam poczucie, że nie wiem co obejrzałam. Za dużo w tym serialu pustych miejsc i to niekiedy całkiem dosłownie, bo pojawia się jakaś postać/wątek/wzmianka, coś co wydaje się, że będzie wiele znaczyło albo odegra ważną rolę, a to znika i nie wraca do końca. Plus to chyba miało przekonywać - zupełnie nie działa. Jak wspomniałam wyżej mnie interesowały tylko losy Anatola. I rodziców Kajetana.

A ogólnie 1983 to pierwszy polski serial jak obejrzałam w całości. Netflix jednak robi swoje, bo nawet jak była nie wiem Wataha czy Belfer (bo o tych kojarzę, że dobrze mówiono) to były one w TV, a ja telewizji w Gdańsku nie oglądam. Bo TV to TV, nie lubię, wręcz nie znoszę, korzystania z playerów, ipli czy co tam jeszcze służy do odtwarzania programów telewizyjnych na komputerze.

Czekam na Wasze opinie, M

wtorek, 4 grudnia 2018

Ciekawiej - Doctor Who 11: It Takes You Away

Hello!
Nowa seria Doctora Who zbliża się do końca - jeszcze jeden odcinek sezonu oraz odcinek na Nowy Rok (a nie na Boże Narodzenie - trochę mi przykro, bo lubiłam te odcinki) i pożegnamy się z jedenastym sezonem. Ale na razie kilka słów o dziewiątym odcinku.


Początkowo wydaje się, że będzie to banalny, nieciekawy i nudny odcinek. Bo sprawia wrażenie, że powinniśmy bardzo obawiać się jakiegoś niewidzialnego zagrożenia, które tylko słychać i straszy niewidomą dziewczynkę, której pomagają bohaterowie. I w przeciwieństwie do fabuły, która gdzieś w połowie okazuje się dużo ciekawsza niż się zapowiadało, dziewczynka jest wyjątkowo nieprzyjemną postacią. 

W porównaniu z nudnawym odcinkiem sprzed tygodnia ten, dzięki początkowemu sugerowaniu, że to jakiś odcinek thriller, choć ciężko było w to uwierzyć, bo jako taki był mało przekonujący, ten oglądało się z zaciekawieniem. Trochę zabrakło w nim głębi, choć próbowano zagrać na emocjach rodzinnych i kwestii wyboru, ale bohaterowie tego odcinka byli zupełnie nieprzekonujący. Dużo lepiej zagrał wątek z Grahamem, ale nie trudno się było domyślić, jak historia się skończy. 


Bardzo przypadło mi tez do gustu rozwiązanie kosmiczne i świadomy wszechświat (albo podobnie oglądałam po angielsku, mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam) i tłumaczenie, ile Doctor miała babci. Mam wrażenie, że dawno koncepcja ingerencji kosmosu/obcych w naszą rzeczywistość nie była tak przemyślana i spójna. Choć wytłumaczenie tej koncepcji jest bardziej skomplikowane niż ona sama, ale to nic. W każdym razie Doctor miała kilka naprawdę błyskotliwych momentów, czego nie można powiedzieć o towarzyszach, może poza Grahamem. 

Ogólnie to całkiem przyjemny odcinek, z mini plot twistem, ale nie zapewnia szczególnie dużo materiału do analizy żeby się nad nim za bardzo rozwodzić.

Trzymajcie się, M