wtorek, 29 listopada 2022

Książki influencerów 2022 - podróżnicze

 Hello!

Zaczynamy doroczną wyliczankę książek, których autorami są influencerzy. To część pierwsza: szeroko pojęte książki podróżnicze i o różnych krajach oraz językowe. Widać, że kryzys dotknął podróżujących influencerów, bo książek jest zaskakująco niewiele. Lub podróżnicy działają w self-publishingu a mi trudno wyłapać ich książki - więc jeśli ktoś o jakiś wydanych w tym roku wie, będę wdzięczna za informacje!

Książki influencerów podróże

Kto? Aleksandra Chabros-Zagórska
Co? Bałkany na czterech kółkach
Skąd?
Bałkany według Rudej
Gdzie?
Pascal 

Kto? Katarzyna Ławrynowicz
Co? Maroko. U mnie w Marrakeszu
Skąd? U mnie w Marrakeszu
Gdzie? Pascal 

Kto? Dodo Knitter
Co? Wszędzie w domu. Tajlandia, Kambodża, Wietnam.
Skąd?
Dodo Knitter
Gdzie?
Językowa siłka

Kto? Dodo Knitter
Co? Wszędzie w domu, ale dobrze najlepiej
Skąd?
Dodo Knitter
Gdzie?
Językowa siłka

Kto? Dodo Knitter
Co? Wszędzie w domu. Tanzania, Mauretania
Skąd?
Dodo Knitter
Gdzie?
Językowa siłka

Kto? Weronika Truszczyńska
Co? Oswoić smoka
Skąd? Weronika Truszczyńska (YouTube)
Gdzie? Altenberg   

Kto? Agata Spendowska
Co? Hiszpański na lekko
Skąd? Agata uczy
Gdzie? Altenberg

Kto? Kamil Kaszubski
Co? Odczaruj niemiecki w 100 dni
Skąd? Zapytaj Poliglotę
Gdzie? Altenberg   

Kto? Anna Nowak. Marcin Nowak
Co? W Polskę na weekend. 70 pomysłów na niezapomniany wyjazd
Skąd? gdziewyjechac.pl, YouTube: Wędrowne Motyle
Gdzie? Wydawnictwo Bezdroża

Kto? Mijin Mok
Co? 7736 km. Pomiędzy Koreą Południową a Polską
Skąd? Koreanka
Gdzie? Wydawnictwo Otwarte

Kto? Magdalena Żelazowska
Co? Nowy Jork. Opowieść o mieście
Skąd? zgubsietam.pl
Gdzie? Wydawnictwo Luna

 Kto? Magdalena Żelazowska
Co? Americana. To, co najlepsze w USA
Skąd?
zelazowska.pl
Gdzie?
Wydawnictwo Luna

Kto? Katarzyna Węgrzyn
Co? Gdzie w Polsce do miasta
Skąd?
gdziewpolscenaweekend.pl
Gdzie?
Znak

Kolejne książki za dwa dni! 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Plus blogasek - oraz Instagram - są nominowane w rankingu Opowiemci! Jeśli macie ochotę zagłosować to polecam się życzliwej uwadze! Możecie mi też dać znać, czy Wasze blogi lub inne kanały SM są nominowane. 

LOVE, M

 

sobota, 26 listopada 2022

Proste - Wednesday

 Hello!

Rodzina Addamsów to coś, co z założenia powinno mi się spodobać, ale nie wiem, czy tak by było - bo nigdy się nie złożyło, abym miała okazję obejrzeć cokolwiek z nimi związanego. Jasne, znałam ich z kulturowej osmozy, ale to wszystko. Netflix sprawił, że serial Wednesday to moje pierwsze prawdziwe spotkanie z Addamsami.

Wednesday recenzja

Wednesday to taki fajny serial do patrzenia. Jest niezbyt angażujący emocjonalnie, na wielu poziomach jest zwyczajnie zbyt prosty i przewidywalny, ma też tendencję do zapominania o pewnych wątkach, tylko po to, aby przypomnieć o nich w niekoniecznie pasujących momentach, niektórych wątków wcale nie kończy.

Tematycznie i klimatem Wednesday ma chyba być godną następczynią Sabriny, ale dla młodszych odbiorców. Trudno mi napisać, że bawiłam się świetnie, oglądając - chociaż pewne wątki podobały mi się zdecydowanie bardziej niż inne i byłam ich naprawdę ciekawa - bo zwyczajnie zbyt wiele rzeczy w tym serialu jest zbyt oczywistych. I to zarówno na planie fabularnym, jak i czasami przemyślenia bohaterów są wyłożone tak niesubtelnie i jakby ktoś chciał widzowi wsadzić je do głowy łopatą. Poza tym to serial, który dzieje się w liceum - i ma cały bagaż szkolnych klisz, z których czerpie pełnymi garściami z niewielką kreatywnością.

Ten serial oglądało mi się naprawdę dobrze, ale gdyby zacząć się nad nim zastanawiać, to jest w nim tyle urwanych wątków, że to trochę szantaż, aby fani pisali, że chcą drugi sezon i jednocześnie widzowie powinni się zastanawiać, czemu w ogóle niektórym bohaterom został poświęcony czas w kontekście, który nic nie wnosi do głównej fabuły, a jedynie zapowiada przyszłe możliwości. Jednocześnie prawie niczego nie dowiadujemy się o różnorodności uczniów Nevermore. Wednesday to nie jest studium charakteru - chociaż serial chciałby nim być momentami - robi jednak nieco za mało, a główna bohaterka notorycznie wszystko (i wszystkich) podminowuje i naprawdę nie jestem pewna, czy na koniec się czegoś nauczyła (robi wielki gest, ale chciałabym w nią tak bardzo nie wątpić). 

Nie pomińmy też, że w pewnym momencie oprócz tego, że Wednesday ubiera się na czarno i nie zmienia miny serial zapomina, że powinien być upiorny i zabawny i upiornie zabawny i porzuca ten aspekt. Może nasza główna bohaterka stwierdza, że nie musi już aktywnie mówić innym bohaterom, że ich nie lubi (albo że ma dziwne tradycje rodzinne) i wystarczy, że zachowuje się jeszcze bardziej egocentrycznie (i po trupach do celu - prawie (?)). 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Plus blogasek - oraz Instagram - są nominowane w rankingu Opowiemci! Jeśli macie ochotę zagłosować to polecam się życzliwej uwadze! Możecie mi też dać znać, czy Wasze blogi lub inne kanały SM są nominowane. 

Trzymajcie się, M

czwartek, 24 listopada 2022

Relacja z oglądania: Hamilton

 Hello!

Dawno, dawno temu na blogu pojawił się wpis Nie widziałam a kocham (tytuł sam się wyjaśnia), gdzie zebrałam wiadomości na temat najnowszego w tamtym czasie musicalowego fenomenu, jakim był - a chyba nawet wciąż jest - Hamilton. Jakiś czas temu na Disney+ pojawiło się nagranie musicalu, ale dopiero teraz odważyłam się je zobaczyć. Ostatnio nie było okazji, aby o tym pisać, ale jestem wielką fanką musicali z wielkim strachem, że wykonania sceniczne mnie rozczarują. W każdym razie w końcu się zebrałam i oto moje wrażenia z oglądania Hamiltona

Biały napis Relacja z ogladania: Hamilton na złotym tle z czarnym obrysem gwiazdy

Pierwszy akt jest szybki, dynamiczny, wojenny, rozgrywany na wysokich emocjonalnych nutach. Sądziłam, że gdzieś między piosenkami są delikatne przerwy, ale w Hamiltonie nie ma dialogów, wszystko jest piosenką, więc wszystko jest kwestią tego, jak piosenki przechodzą jedna w drugą. I zwykle jest to bardzo płynne, ale były i zaskakujące momenty cięć.

Zaskoczyło mnie też wykonanie - szczególnie końcówka - Wait for it, które jest moją ulubioną piosenką z całego musicalu. W pierwszym odruchu nie przypadło mi do gustu, bo różniło się od tego znanego z płyty, ale to magia teatru i aktorzy mogą zmieniać swoje interpretacje. Z innych zaskoczeń - Dear Theodosia! W nagraniu partia Aarona Burra jest zaśpiewana w dużo delikatniejszy, łagodniejszy sposób niż wersja z płyty i brzmi bardzo ładnie. Przy czym to wykonanie zestawione z częścią Hamiltona chyba najbardziej w całym musicalu pokazuje, że być może Lin-Manuel Miranda nie jest aż tak dobrym aktorem musicalowym (wiem, że to nie jest niepopularna opinia, bo pamiętam, że tuż po tym, gdy nagranie ukazało się na Disney+ wiele osób zwracało na to uwagę).

Drugi akt natomiast jest polityczny i intrygancki i od początku czuć - nawet jeśli ktoś nie wie - że będą się w nim działy niedobre, nieprzyjemne rzeczy. Oglądając drugi akt, ma się poczucie kuli śnieżnej - historia będzie się kumulowała i kumulowała - aż się rozbije. 

Także Burn jest zaskakujące. To smutna piosenka, taka, że od razu chce się płakać (i miałam ochotę ją przewinąć, bo niestety ja często bardzo łatwo płaczę), ale to wykonanie pała raczej wściekłością niż smutkiem. Co w sumie ciekawie współgra z tym, że gdy Hamilton przyznaje się do romansu, to widzowi go nie szkoda, ma raczej satysfakcję, podobnie jak jego adwersarze. 

Tyle że po Burn jest gorzej. It's Quiet Uptown to zdecydowanie piękna, ale za smutna piosenka. Ogólnie chyba nawet gdybym miała okazję zobaczyć Hamiltona na żywo, to poważnie bym to rozważała, bo przepłakałabym ostatnie 30 minut spektaklu bez wytchnienia. 

Widziałam zdjęcia sceny, na której odbywał się spektakl, wiedziałam też, że się kręci. Ale oglądając, miałam poczucie, że jest ona bardzo mała, wręcz klaustrofobiczna. W sumie jednak Hamilton jest raczej bogaty muzyką niż scenografią (poza samą budową sceny). Chciałabym napisać coś więcej o pozostałych tancerzach i aktorach, ale nagranie (być może nieco kontrintuicyjnie) zmusza do większego skupienia się na głównych aktorach - tym bardziej, że mamy liczne zbliżenia (i równie liczne dziwne cięcia pomiędzy zbliżeniami a pokazywaniem dalszego planu).

Co było jednak widać w nagraniu, a nie na zdjęciach, to rola światła. Musiałabym obejrzeć to jeszcze raz, aby dokładnie je przeanalizować, ale od razu widać, że jest ono bardzo ważne, pomaga opowiadać historię i podkreśla to, co najistotniejsze. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Plus blogasek - oraz Instagram - są nominowane w rankingu Opowiemci! Jeśli macie ochotę zagłosować to polecam się życzliwej uwadze! Możecie mi też dać znać, czy Wasze blogi lub inne kanały SM są nominowane. 

LOVE, M

sobota, 19 listopada 2022

Relacja z oglądania: The Crown sezon 5

 Hello!

To nie była łatwa przeprawa. Prawie zasnęłam w połowie pierwszego odcinka i przez wiele dni nie mogłam się zmotywować, aby wrócić do ogladania. Nie pomagały też głosy pod tytułem "ten sezon dotyczy najbardziej współczesnych zagadnień i jednocześnie najbardziej je przekręca!".  

Plansza z napisem Relacja z oglądania: The Crown sezon 5 na tle koloru ceglastego z białą koroną nad napisem

Gdy już przebrnęłam przez dwa pierwsze odcinki było łatwiej - ale wciąż The Crown to The Crown. Odcinki są obok siebie i każdy sobie, czasami nie wiadomo, co się dzieje z chronologią. W tym sezonie zaskakująco często nie wiadomo też, co dzieje się z samą królową. Jest sporo wspominek, odcinki mają tendencję do ciągnięcia się i są bardzo nierówne. Obrazki się przewijają przez ekran bez większego znaczenia, aż jakaś postać postanowi otworzyć usta i przedstawić coś na kształt teorii spiskowej. 

Tak się też złożyło, że o tym słynnym annus horribilis oglądałam wcześniej bardziej poruszające i emocjonalne dokumenty - a w The Crown naprawdę jako największą tragedię pokazano płonący zamek. Bohaterowie dużo mówią o rozwodach, ale - pomijając zamek - najbardziej rozemocjonowaną postacią jest Małgorzata (co też nie jest zasługą błyskotliwości scenarzystów tego sezonu, bo ona cały czas taka była). 

Przed 6 odcinkiem powinno być też chyba jakieś ostrzeżenie, bo pokazują w nim bez subtelności jak zastrzelono cara Mikołaja II i zadźgano jego dzieci i co działo się później. Ogólnie całe wprowadzenie do 6 odcinka jest okrutne i cały ten odcinek jest... osobiście miałam ochotę go pominąć. Ale jak zawsze w epizodach jest tyle namieszane (choć z innej strony są one często jak pojedyncze historie), że nie było to za bardzo możliwe. Na szczęście - z czyjejś podpowiedzi - oglądałam ten serial na przyspieszeniu... 

W każdym razie jeśli na przykład w dzieciństwie byłyście fankami Anastazji i to przerodziło się w szukanie informacji o jej rodzinie, a później na przykład w liceum miałyście rozszerzoną historię - darujcie sobie ten odcinek; tym bardziej, że następny skupia się na Dianie. I jest niemożebnie nudny. 

Nie kojarzę sytuacji, abym musiała tak naprawdę zmuszać się do ogladania serialu, ale nie można określić inaczej przebijania się przez kolejne odcinki. Chyba w tym sezonie najbardziej czułam, że brytyjska rodzina królewska to w ogóle nie jest mój temat, a na bohaterów szczególnie trudno było patrzeć mi jak na ludzi.  

Zmusiłam się i dokończyłam ten serial, ale było trudno. Część dziewiątego odcinka, gdy Diana i Karol rozmawiają po rozwodzie przewijałam - w całym kosmosie nie ma sceny, która bardziej krzyczy "Jestem niemożliwa i zostałam wymyślona przez scenarzystów!". 

Oglądałam ten sezon, będąc pewną, że jest ostatni i nie będzie 6, więc wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy historia skończyła się znaczenie wcześniej, niż się spodziewałam. Chciałam jednak napisać, że sceny w Hongkongu były przejmujące, podobnie jak sceny z królową na statku. 

Na szczęście zanim będzie sezon 6 zapewne zapomnę, jak ten mnie znudził. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Plus blogasek - oraz Instagram - są nominowane w rankingu Opowiemci! Jeśli macie ochotę zagłosować to polecam się życzliwej uwadze! Możecie mi też dać znać, czy Wasze blogi lub inne kanały SM są nominowane. 
 
Trzymajcie się, M

środa, 16 listopada 2022

Podobało się - Czarna Pantera: Wakanda Forever

Hello!

Wakanda w moim sercu trafi do historii jako jedno z najgorszych tłumaczeń podtytułu kiedykolwiek. Z jednego słowa zrobiono trzy, gdy można było zrobić dwa - Wakanda na zawsze nie brzmi źle. A teraz o filmie. Spoilerowo. 

Plakat filmu Czarna Pantera Wakanda Forever

Chciwe rządy światowe chcą, aby Wakanda podzieliła się wibranium, podczas gdy Wakanda musi mierzyć się z nieoczekiwaniem zagrożeniem zewnętrznym i utrzymaniem porządku wewnątrz własnego państwa.

Podobał mi się! Był trochę długi (ale trudno powiedzieć, co dokładnie należałoby z nie wyciąć, aby był krótszy - może poza jedną postacią), był trochę ciemny, szczególnie w pierwszej połowie (ale pościg na moście bardzo mi się podobał), momentami ma się wrażenie, że rzeczy dzieją się na zasadzie szybko, szybko zanim dotrze do nas, że to nie ma sensu (mamy tam Hermesa z Atlantydy, który ma bardzo, bardzo mordercze zamiary, jest supersilny i ma wielką armię, a ja w pewnym momencie wybuchłam śmiechem, bo już nie mogłam wytrzymać z jakiegoś absurdu tej postaci).

Podoba mi się, że ten film jest tak nienachalnie o kobietach. Tak wyszło, nie trzeba tego specjalnie podkreślać. Co prawda o naszej nowej bohaterce Riri dowiadujemy się zupełnie niewiele - chociaż aktorka ma sporą charyzmę - ale jej wprowadzenie w świat jest bardziej naturalne niż Ameriki w Doktor Strange. Mam trochę problem z tym, jak droga Shuri jest pokazana w tym filmie, bo odniosłam wrażenie, że jej charakter jest zmieniany skokowo i nie wiem, czy przegapiłam jakieś subtelności, czy ich tam po prostu nie było. Na pewno można było pokazać nieco więcej z jej życia wewnętrznego. A jednocześnie na ludzkim poziomie trudno dziwić się temu, co czuła i że nie były to przyjemne emocje (eufemistycznie to napisałam - Shuri chce się mścić, wiadomo, że zemsta to najstarszy motywator).

Nie mam też zupełnie problemu z tym, że ten film funkcjonuje sobie na obrzeżu MCU i nie ma za wiele wspólnego z resztą świata. Walczą ze sobą dwa supermocarstwa (i to super znaczy coś innego niż w naszym świecie), które chcą tylko spokoju i bezpieczeństwa, będąc najniebezpieczniejszymi państwami na globie (i pod wodą). To, że w filmach Marvela giną ludzie i wydaje się, że nikt się z tym nie liczy, jest w tym uniwersum pewną normą, ale tutaj szczególnie uderzył mnie brak widocznej krwi w walce na środku oceanu. Przecież ta woda powinna być czerwona. 

Wakanda Forever to też film ciekawy wizualnie, szczególnie warto zwrócić uwagę na nie zawsze oczywiste wykorzystanie slow-motion. Sposób pokazania czy filmowania niektórych ujęć też jest czasami zaskakujący. Co do muzyki - nie słyszałam o niej złego słowa i dla wielu osób to najlepszy element filmu, ale ja wolę tę z pierwszego (chociaż tak, gdy to piszę, mam włączoną ścieżkę z Wakanda Forever i wolę Alone od piosenki Rihanny).

Momentami miałam wrażenie, że Wakanda Forever w niektórych swoich założeniach jest nieco podoba do Shang-Chi. Nie wiem, czy dla Was to komplement względem filmu czy raczej odstręczające stwierdzenie - ale takie było moje odczucie.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Plus blogasek - oraz Instagram - są nominowane w rankingu Opowiemci! Jeśli macie ochotę zagłosować to polecam się życzliwej uwadze! Możecie mi też dać znać, czy Wasze blogi lub inne kanały SM są nominowane. 
Trzymajcie się, M

sobota, 12 listopada 2022

Ludzkie podejście - Wiek paradoksów. Czy technologia nas ocali?

 Hello!

Dalej korzystam z akcji Czytaj PL i wysłuchałam audiobooka Wiek paradoksów. Czy technologia nas ocali? 

Telefon wyświetlający okładkę książki Wiek paradoksów

Tytuł: Wiek paradoksów. Czy technologia nas ocali?
Autorka: Natalia Hatalska
Wydawnictwo: Znak

Dlaczego płacimy za oszukiwanie samych siebie?
Czy robot może emocjonalnie złamać człowieka?
Jak wielkie firmy wykorzystują naszą samotność?
Natalia Hatalska pozwala inaczej niż dotychczas spojrzeć na to, czym jest życie w XXI wieku, odkryć i zrozumieć mechanizmy kierujące relacjami, technologią i polityką.
Jej książka zmusza do tego, byśmy się zatrzymali i zadali sobie najważniejsze pytania: Czy można powstrzymać rozwój technologii? Co nas czeka, gdy inżynieria genetyczna pozwoli na hodowanie ludzi na szeroką skalę?Gdzie jest granica postępu technologicznego, o ile w ogóle taka granica istnieje? To ostatni moment na zadanie niektórych z tych pytań i szukanie na nie odpowiedzi.
Natalia Hatalska mówi o najważniejszych problemach współczesnego świata: o samotności, manipulacji, dezinformacji, a także o technologii, która może przejąć nad nami kontrolę. Nie daje gotowych odpowiedzi, lecz poszerza perspektywę. Prowokuje do tego, byśmy gruntownie przemyśleli nasz stosunek do rzeczywistości XXI wieku.
(Opis wydawnictwa).

Zacznę od tego, że w książce jest o wiele więcej biografii autorki, niż się spodziewałam, że będzie. Liczyłam się z tym, że może być trochę, ale wiele z samej konstrukcji książki jest osadzone w doświadczeniach autorki; kolejna duża część osadzona jest w jej pracy. To nie jest zarzut sam w sobie - po prostu książka była promowana tak... sterylnie (? nie wiem, czy to odpowiednie słowo, ale tak mi się skojarzyło), że spodziewałam się czegoś nieco bardziej naukowego, bardziej chłodnej analizy, a jest bardziej osobiście.

Dużo uwagi - poza samą szeroko pojętą technologią - autorka poświęca tematowi skomplikowania, złożoności, wielopoziomowości, tego że dwie sprzeczne tezy czy opinie mogą funkcjonować równocześnie - czyli dochodzi do tytułowych paradoksów. Pokazuje też, że nie ma dziedziny i czasu życia, gdzie technologia nie jest obecna - jest wszędzie. Jednocześnie ta książka jest o wiele bardziej o społeczeństwie i o ludziach niż o technologii (a to też wydaje mi się nieoczywiste, że autorka przybrała taką humanistyczną perspektywę; blurb książki niekoniecznie to sugeruje).

Niektórych fragmentów książki - na przykład tych o technologii zbrojeniowej i szczególnie broni atomowej czy dosłownie dotyczących tego, co Rosja robiła na Krymie - obecnie słucha się dziwnie, bo na świecie trochę zdążyło się zmienić.
Ale jednocześnie autorka korzysta z perspektywy czasowej, bo pandemia podkreśliła wiele technologicznych aspektów naszego funkcjonowania w świecie, o których wcześniej mało myśleliśmy.

Zaczynając słuchanie Wieku paradoksów, miałam trochę obawę, że autorka może wierzyć w technokrację i udzieli prostej pozytywnej odpowiedzi na pytanie zawarte w podtytule książki. Otóż nie. Odpowiedź nie jest ani prosta, ani pozytywna - a przynajmniej nie bez wielu, wielu zastrzeżeń. Wręcz momentami odpowiedź jest wprost negatywna - bo ludzi ogólnie trudno ochronić przed nimi samymi i wydaje się wręcz, że technologia nie ma tu nic do powiedzenia. W zasadzie idealna technologia musiałaby nas sama informować o dalekosiężnych skutkach swojego istnienia - ale chyba nie jesteśmy na drodze do stworzenia AI wróżek, chyba. Wtedy mogłaby nas ocalić przed samą sobą. W tym miejscu warto dodać, że autorka skrupulatnie przedstawia dwie strony medali spraw, o których opowiada. I chociaż czasami miałam wrażenie, że nadużywa wielkich kwantyfikatorów, to jej diagnozy wydają się bardzo precyzyjne, syntetyczne (poprzedzone wieloma przykładami).   

Przy czym muszę to zaznaczyć: gdyby nie moja praktyka w słuchaniu podcastów (i tak, wydaje mi się, że wywiadów z autorką także słuchałam), to mogłabym mieć problem z Wiekiem paradoksów w formie audiobooka. Dość łatwo coś może umknąć, a czasami można się zgubić w odniesieniu do cytatu czy wyników badań. Ponadto książka ma przypisy, więc dochodzi ten aspekt. Trudno było mi przerzucić się na czytanie, gdy już zaczęłam słuchać, ale chyba polecałabym jednak wydanie papierowe. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Plus blogasek - oraz Instagram - są nominowane w rankingu Opowiemci! Jeśli macie ochotę zagłosować to polecam się życzliwej uwadze! Możecie mi też dać znać, czy Wasze blogi lub inne kanały SM są nominowane. 
 
Pozdrawiam, M

środa, 9 listopada 2022

Spostrzeżenia o czterech sezonach The Crown

Hello!

Obejrzałam The Crown, bo pojawiło się wysoko na liście Netflixa a ja potrzebowałam czegoś, co mogłoby lecieć w tle, gdy robiłam inne rzeczy. To nie recenzja - to kilka spostrzeżeń poczynionych w trakcie oglądania. 

Napis "Spostrzeżenia o czterech sezonach The Crown" na tle koloru ceglastego. Nad napisem znajduje się biała korona

1. Przez cały 3 sezon zupełnie nie mogłam przyzwyczaić się do Olivii Colman w roli królowej; jednak Claire Foy pozostawiła po sobie ogromne wrażenie. Chyba nawet większe niż się spodziewałam.

2. Za to przejście pomiędzy pierwszym (granym przez Matta Smitha) i drugim (Tobias Menzies) księciem Filipem było gładkie i niezwykle pasujące. Wrażenie zrobiło też na mnie dobranie aktorki grającej księżniczkę Annę.

3. Częściej niż rzadziej fakt, że odcinki stanowią takie obrazki z życia a nie linię chronologiczną, mnie irytował, niż mi się podobał. Często brakowało mi kontekstu, czasami naprawdę miałam problem z połapaniem się, kto jest kim. 

Nie miałabym nic przeciwko, gdyby w większej liczbie odcinków były na końcu napisy wyjaśniające, co działo się z osobami czy przedstawionymi wydarzeniami dalej. Wiem, że to nie jest serial historyczny, ale mnie bardziej interesowało, co stało się w związku z wojną o Falklandy niż zaginionym synem Margaret Thatcher. Ale tutaj znów ujawnia się formuła serialu: przedstawmy dwie podobne historie równolegle - więc matczyne uczucia premier budzą w królowej chęć poznania, co dzieje się w życiu jej dzieci.  

4. Poza paroma wyjątkami sam serial jest bardzo beznamiętny. Sformułowany, a wiele odcinków przebiega według podobnego schematu. Często pokazuje się widzowi, że dwa, trzy, cztery wydarzenia dzieją się jednocześnie. Bardzo często nie pokazuje się wielu wydarzeń i widz nagle dowiaduje się o czymś z rozmowy innych bohaterów. Często nie widać konsekwencji działań bohaterów. Zaskakująco często widać to, że bohaterowie powtarzają te same błędy (nie wzięli swej nauki z przeszłości), a jednocześnie mamy też przykłady na to, że jeśli bohaterom pozwoli się zrobić, co chcą - szanse na ich szczęście także wynoszą 50 na 50. 

Jeśli mam być szczera to formuła tego serialu kojarzyła mi się z powieściami z tezą - w znaczeniu, że były one schematyczne, z tezą, miały osiągać konkretne cele i chwalić bądź wyjaśniać bardzo konkretne rzeczy, no i nie miały wiele wspólnego z realizmem w treści, a więcej z bajką lub jakąś fantazją.

5. Jeśli jest coś - a raczej ktoś - kto zupełnie mnie nie interesuje w kontekście brytyjskiej monarchii to jest to (uwaga!) księżna Diana. Być może wynika to z mojej przekornej natury, to znaczy jeśli kogoś tytułuje się królową ludzkich serc to zwyczajnie brzmi zbyt pięknie, aby mogło być prawdziwe, a z innej strony, gdy dowiadywałam się pierwszych rzeczy o jej osobie, to były to już informacje dekonstruujące jej życie i wizerunek. W każdym razie, jak dla mnie mogłoby jej nie być w tym serialu i miałam ochotę przewijać odcinki, w których się pojawiała (będę się fenomenalnie bawiła, oglądając 5 sezon).

Chociaż jej postać w serialu zdecydowanie wniosła do niego więcej emocji i czasami rozbijała te schematyczne konstrukcje odcinków (a z drugiej strony, czyż jedna ze scen kłótni Karola i Diany nie jest lustrzanym odbiciem sceny kłótni JKF i Jackie Kennedy?).

6. Po obejrzeniu tych czterech sezonów, jestem bardzo zaskoczona, dlaczego tak wiele osób podaje i powołuje się na ten serial jako źródło wiedzy lub doskonały punkt odniesienia w dyskusjach o brytyjskiej monarchii, bo POMIJA ON MNÓSTWO RZECZY! 

Jak pisałam, pomiędzy odcinkami są dziury czasowe (czasami nie wiadomo, czy minął miesiąc, rok czy kadencja premiera), o tym, co dokładnie dzieje się u bohaterów drugoplanowych dowiadujemy się z późnieniem lub musimy to wywnioskować z kontekstu/dialogu, a w odniesieniu do niektórych wydarzeń historycznych i postaci - w ogóle brakuje tego kontekstu. Sprawy pojawiają się i znikają. Rozumiem to oczywiście z produkcyjnego punku widzenia - aby wszystko pokazać musiałaby to chyba być opera mydlana - jestem bardziej zaskoczona tym, jak wiele osób powołuje się na The Crown jak na encyklopedię.

Jestem w stanie przyjąć, że ten serial jest prawdopodobny w sentymentalnym sensie emocjonalnym, ale to wciąż emocje bohaterów serialu nie ludzi żyjących (lub nie) w rodzinie królewskiej. Mam wrażenie, że chyba jednak lepiej, jeśli nasze wcześniejsze przeświadczenia wpływają na postrzeganie postaci w serialu, niż jeśli serial ma wpływać na nasze emocje wobec prawdziwych ludzi. Ale chyba wciąż najbardziej mnie uderzało, ile ten serial pomijał. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Plus blogasek - oraz Instagram - są nominowane w rankingu Opowiemci! Jeśli macie ochotę zagłosować to polecam się życzliwej uwadze! Możecie mi też dać znać, czy Wasze blogi lub inne kanały SM są nominowane. 
 
Pozdrawiam, M

sobota, 5 listopada 2022

Walka pomiędzy narracją i charakterem - Kirke

Hello!
 
Kilka lat temu Kirke podbijała blogosferę, niedawno taką samą - jeśli nie większą - falą po blogach rozlała się inna książka tej samej autorki (Madeline Miller) - Pieśń o Achillesie. Dlatego gdy zauważyłam, że Kirke jest dostępna w akcji Czytaj PL - nie mogłam przepuścić takiej okazji, aby zapoznać się z książką.  

Kirke

Tytuł: Kirke
Autorka: Madeline Miller
Tłumacz: Paweł Korombel
Wydawnictwo: Albatros

Kirke jest bardzo wdzięczną książką do słuchania. Opisy są bardzo obrazowe i narracja pierwszoosobowa przedstawiana jako wspomnienia także stanowią plusy w poznawaniu tej historii w formie audiobooka. 

Muszę też napisać, że opis wydawnictwa może być mylący, bo książka jest o wiele bardziej rozciągnięta w czasie, niż on sugeruje. Plus Kirke nie musi odnajdować się w świecie śmiertelników, bo po swoim wygnaniu żyje na wyspie i jeśli jacyś śmiertelnicy do niej docierają... cóż nawet wygnana to wciąż bogini. Czy też czarodziejka. Ale tak spotyka na swojej drodze Medeę i Odyseusza.

Co się tyczy Kirke jako bohaterki - poznawanie świata jej oczami było ciekawe, ale jednocześnie ona sama wydała się bierna, naiwna i impulsywna. Wiemy, że była trochę wyrzutkiem i jej dokuczano, ale poza tym, że głównie siedziała cicho - trudno wywnioskować coś o jej charakterze. Trochę się to zmienia w trakcie lektury, ale czasami było trudno określić, czemu bohaterka zachowuje się, jak się zachowuje. Ale jeśli lubicie książki, w których bohaterka musi przejść długą, długą drogę, to jest to lektura dla Was. Przy czym - jeśli Kirke się czegoś uczy w tej opowieści, to robi to skokowo i czasami wydaje się, że niewiele zapamiętuje. Przez całą książkę obserwujemy jej kształtowanie, ale ostatecznie nie mamy już okazji, aby poznać Kirke w pełnej krasie.

Inną kwestią jest to, że wiele informacji jest odkrywanych przed czytelnikiem (czy słuchaczem) stopniowo. I z jednej strony to rozumiem, ale z drugiej - z perspektywy naszej bohaterki - nie wiem, czy to ma sens. Albo inaczej - miałam czasami wrażenie, że była ona pokazywana jako głupsza, niż być powinna. Można to uzasadnić tym, że miała być wyrzutkiem, ale z drugiej strony wpadała do pałacu swojej babci bez większego problemu. Na dobrą sprawę nie poznajemy za dużo kontekstu, brakuje trochę innego punktu odniesienia poza naszą bohaterką - tak, aby czytelnik mógł poznać standardy świata (można się odnieść do swojej wiedzy o mitologii, ale każda wiedza o mitologii to interpretacja interpretacji i każdy może przedstawić ją jak chce). Bohaterka sama nie przykłada wielkiej wagi do swojej boskości (ma też pewną cechę, która sprawia, że nie jest ona oczywista) - bardziej utożsamia się ze swoją czarodziejską częścią - ale czasami, znów, to aż dziwne - biorąc pod uwagę, że poznajemy, co jej się wydaje, że myśleli o niej inni - jak niewielką ma ona samoświadomość. Można śmiało napisać, że brak jej błyskotliwości i spostrzegawczości.

Ponieważ narracja to wspomnienia to czasami opowieść na kłopoty z pokazywaniem czasu. Bohaterka już na początku informuje, że dopiero po wielu latach swojego bycia na świecie nauczyła się odmierzać czas, bo wśród bóstw płynie on inaczej, ale narracyjnie są momenty, gdy upływ czasu jest konfundujący. Opis wydarzeń brzmi, jakby ciągnęły się one latami - okazuje się, że minął tydzień lub miesiąc. Innym razem dowiadujemy się, że minęło 300 lat! A jeśli dobrze ogarnęłam cała główna opowieść trwa jakieś 600.

Wydaje mi się, że początkowo dałam się zwieść tytułowi powieści i wstępowi do tej opowieści. Ale czytelnik czy słuchacz wcale nie ma lubić czy kibicować Kirke. Nie ma jej też rozumieć. Ma po prostu śledzić i poznawać jej historię. Ona i tak się wydarzy, dla osób znających mitologię nie będzie wielkim zaskoczeniem, ale nawet ciekawe było obserwowanie tego, jak Kirke uczyła się, że świat nie jest czarno-biały; czy może inaczej, że ludzie są tylko i wyłącznie szarzy, a bóstwa - z mojrami na czele - to złośliwe, okrutne, rządne władzy stworzenia. Nie wyłączając naszej bohaterki. Czasami wydaje się, że Kirke ma dużą samoświadomość, ale w innych momentach cały czas wydaje się, że nic nie wie. I z jednej strony często te fragmenty, gdy Kirke jest sama, były najsłabsze narracyjnie, ale z drugiej strony, gdy była z innymi bohaterami, ujawniały się słabości konstrukcji jej charakteru. Trochę jakby trwała walka pomiędzy narracją bohaterki a jej charakterem. Trochę inną sprawą jest to, że Kirke - poza kilkoma wyjątkami - jest postacią o niskiej intensywności. Tak uczuć, jak i działań. I w kontekście działań można by to wyjaśnić tym, że jest uwięziona na wyspie. W kontekście uczuć - jak wspominałam bywa impulsywna, ale poza tym jest raczej obojętna (ale czasami wybiera: czy naprawdę coś nie robi jej różnicy, czy pokazuje obojętność, ale w środku się gotuje, czy wybucha, ale tylko na pokaz). 

Widać, że mam duży problem z tą książką. Na każdą tezę czy argument, że jakiś element Kirke mi się podobał, potrafię znaleźć pięć kontrargumentów i mam ochotę się podważać. Ta książka ma podobno tylko 414 stron, a audiobook trwał 14 godzin. Nie jest pewna, jak to ocenić, ale wydawał się on dłuższy, niż być powinien dla takiej objętości. Co sugerowałoby, że książka jest trochę narracyjnie przegadana, ale jak pisałam - jest naprawdę przyjemna do słuchania i to się raczej nie zmieniało. Ma wyraźnie słabsze momenty (i wydaje mi się, że nawet łatwo byłoby wyciąć z niej całe rozdziały bez ogromnej straty), ale trudno wyrokować z samego doświadczenia audiobooka - być może w papierze te proporcje nieco inaczej się układają. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Pozdrawiam, M

czwartek, 3 listopada 2022

Dziwna sprawa kontentu true crime

 Hello!

Uwielbiam historie kryminalne i rozwiązywanie zagadek, Sherlocka Holemsa, książki Agathy Christie, kiedyś pochłonęłam wszystko, co wpadło mi w ręce autorstwa Cobana. Chcę wiedzieć co się stało, że doszło do katastrofy samolotu (pociągu, dlaczego wiadukt się zawalił, statek zatonął). Oglądałam procedurale. Widziałam wiele, wiele filmowych dokumentów true crime. Uwielbiam podcasty. A jednak jeśli jest coś, czego bardzo nie lubię i nie jestem w stanie słuchać, to są właśnie podcasty true crime (zresztą podobnie nie jestem w stanie oglądać większości youtuberów true crime). 

Wcześniej nie zastanawiałam się, czemu tak było, ale podcasty true crime zawsze wywoływały we mnie dysonans poznawczy. W końcu mnie oświeciło. W podkaście (lub na Youtube; wybaczcie też wariantywną pisownię podcast i podkast) jedna, względnie dwie, osoba opowiada całą historię. I właśnie - opowiada. Całą. Skąd ona to wie? Skąd ona to wzięła? Gdzie są przypisy? (Czasami jakieś linki znajdują się w opisach - ale chociaż Wikipedia jest bardzo użyteczna, nie zawsze jest wiarygodna, a poza tym to też była czyjaś praca, aby to tam opisać i zamieścić). Druga rzecz jest jeszcze taka, że wiele tego typu kontentu ma straszną muzykę i ogólny przerażający anturaż, a ja nie lubię horrorów i naciągania suspensu z prawdziwej historii; na niektórych kanałach YT dochodzi to aż do poziomu... szopki (bardzo brzydko pisząc). Ale jeśli materiały nie są robione specjalnie sensacyjnie i nie psychoanalizują zbrodniarzy, to takie bardziej informacyjne relacje - zdarza mi się oglądać.

W dokumencie true crime najczęściej występują: osoby bezpośrednio związane ze śledztwem w postaci policji czy prokuratorów, eksperci z różnych dziedzin, którzy pomagają przedstawić kontekst, czasami rodzina (bliższa lub dalsza), często dziennikarze, którzy wcześniej opisywali daną historię. I wiele innych osób. W podkaście - wszystko opowiada jedna osoba. Na podstawie czego? Czy sama przeprowadziła wywiady i spędziła czas w archiwum? Raczej nie. Ten typ dokumentów, który lubię, chyba lepiej określić jako prawdziwe śledztwa niż prawdziwe zbrodnie. Przy czym to nie jest tak, że zawsze łatwo powiedzieć, na co dany materiał położy nacisk i czy z czasem nie zacznie na przykład psychoanalizować mordercy. Także - o ile to nie jest bardzo oczywiste (nazwisko zbrodniarza w tytule) - granica może być płynna.

Z tymi podcastami true crime (ale nie tylko) jest trochę tak, jakby ktoś chciał zrobić podcast humanistyczny, wziął numer "Tekstów Drugich" i z każdego artykułu robił odcinek, nie podając autora, afiliacji, nawet źródła tekstu, nie wspominając o bibliografii... Tylko że autorzy podcastów biorą Wikipedię czy wprost książkowe reportaże true crime. W moim przypadku problem z podcastami true crime rozbija się właśnie o eksperckość i przypisy, ale wiem, że jest z nimi więcej problemów. 

Zaczynając od moralności true crime, gdy można oddawać się lekturze czy oglądaniu historii fikcyjnych. Wydaje się, że tutaj duże uznanie ma maksyma życie pisze najlepsze scenariusze. Nawet jeśli są to scenariusze zbrodni i morderstwa. Czy można oderwać te historie od ludzi, których dotykają najbardziej. A jeśli tak, to kiedy? Po 3, 5 czy 10 latach, po ich śmierci? Inną sprawą jest to, że nawet jeśli opowiadanie historii morderców nie prowadzi do pokazania się naśladowców, to pochłanianie tych opowieści może sprawiać - szczególnie w przypadku morderców seryjnych - że tracimy z oczu ofiary, które stają się statystyką, i uodparniamy się na pewien poziom przemocy, gubimy w tym tragedię. 

Wydaje się, że jednoosobowy, internetowy kontent prawdziwych zbrodni zgubił gdzieś (o ile w ogóle go miał) element śledztwa - i to zarówno opowiadania o nim, jak i przeprowadzania.

Ale czuję, że muszę dodać jedną rzecz - z przypisami i przyznawaniem się, że powołuje się na czyjeś ustalenia, że coś się cytuje, mają ostatnio problem (prawie) wszyscy. Mam na półce zdecydowanie więcej reportaży bez porządnych przypisów, niż bym chciała, a czytałam i widziałam takich książek jeszcze więcej. Powinniśmy - wszyscy - lepiej budować świadomość konieczność informowania o źródłach, edukować się o prawach autorskich i prawie cytatu.

Z całym trendem true crime połączone jest też coś, co w z popkultury można nazwać "If evil, why hot", czyli większe skupienie na mordercach, psychopatach, zbrodniarzach niż na ich ofiarach. Szczególnie jeśli morderca jest (był), cóż, przystojny. Chyba szczyt tego widzieliśmy przy okazji filmu (w sumie to filmów) o Tedzie Bundy'm. To już nawet nie są prawdziwe zbrodnie tylko prawdziwi zbrodniarze.

Mam jednak wrażenie, że zainteresowanie psychopatami zakradło się i rozsiadło w literaturze wcześniej, trochę niezauważone, nikt też chyba nie przypuszczał, do czego może przyczynić się takie upowszechnienie rozmów z kryminalistami. A może to wpływ popularności Hannibala, o którym trochę zapominamy? Zabójczych umysłów? Mindhuntera? Profilowania i wchodzenia w umysł mordercy. Książek typu rozmowy z psychopatami.

Inny zarzut pod adresem kontentu true crime tym razem na YouTube, który widziałam, to fakt, że są kanały, gdzie ludzie opowiadają o morderstwach i torturach, wcinając frytki. To już chyba nawet nie jest uodpornienie to rodzaj oderwania od rzeczywistości, być może brak poczucia jakiejś przyzwoitości. A przy okazji zarabianie na reklamach. Biorąc pod uwagę popularność kontent true crime, to jest wielki biznes. 

Pisałam ten wpis od lipca, gdy pojawiła się kolejna fala krytyki tego kontentu, teraz niedawno była następna - przy okazji premiery serialu Dahmer i wydaje mi się, że przy każdej kolejnej dużej premierze filmu czy serialu true crime o mordercy - szczególnie fabularyzowanego i ze znanym aktorem w roli - te fale krytyki i dyskusji będą coraz wyższe i silniejsze. 

Różne ciekawe materiały na ten temat:
Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, Zwierz popkulturalny, podcast Jeszcze słowo, odcinek 60: Co nam robią prawdziwe zbrodnie?
Cezary Łasiczka, OFF Czarek, TOK FM, Reporterzy true crime kontra podcasterzy.
Chyba najpopularniejszy tekst w tym temacie w Polsce: Kradnę, więc jestem – smutna prawda o podcastach true crime. Tekst Przemysława Semczuka, Smak Książki; i drugi: Uderz w stół, a nożyce… z bólu jękną – ciąg dalszy o podcastach true crime. Tekst Przemysława Semczuka
Marta Glanc, Dziennikarze śledczy: podcasterzy kradną naszą pracę. Będą pierwsze pozwy, Onet Kobieta.
Plagiaty to nie tylko problem na polskim podwórku:
Nicholas Quah, A Plagiarism Scandal Shakes Up the True-Crime Podcast World, Vulture.
Bailey Wharton, Podcasting’s Plagiarism Problem, UC Law Review.
Chciałam podlinkować coś konkretnego z YouTube, ale polecam wpisać "true crime controversy" i nawet przejrzeć tytuły filmów i zerknąć na miniaturki. Komentatorzy i krytycy na YT skupiają się w dużej części na kwestiach etyki monetyzowania tragedii, budowania swojej popularności na tego typu kontencie oraz jedzenia i malowania się w czasie opowiadania o morderstwie.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Trzymajcie się, M