piątek, 30 czerwca 2017

Za co uwielbiam moich przyjaciół?

Hello!
Jest taka ogólna zasada przy pisaniu różnorakich tekstów, powtarzana przez wszystkich, że wstęp powinno się pisać na końcu. Zwykle jej nie stosuję - nie lubię rozpoczynać pisania od środka, a poza tym i tak zwykle albo wstęp wcale nie do końca dotyczy tego, o czym będzie dalsza część notki, albo i tak wiem, o czym i jak będę pisała więc napisanie wstępu przychodzi z łatwością. Ale zdarzają się takie teksty jak dzisiejszy, który w trakcie pisania nieco wymknął się spod kontroli i postanowił żyć własnym życiem. Początkowo miał to być bardzo osobisty, ale jednak wyliczankowy post. W trakcie pisania odkryłam jednak, że mam dużo więcej do przekazania niż początkowo sądziłam. I okazuje się, że piszę dużo bardziej o sobie, niż o moich przyjaciołach.

Zdjęcie prawie bez związku, ale kocham herbatę i długo czekałam, aby je wykorzystać.

Więc post jest i bardzo osobisty (chyba najbardziej ze wszystkich jakie napisałam), i nieco wyliczankowy, ale jednocześnie zawarłam w nim drugą stronę medalu, bo relacje międzyludzkie to najbardziej skomplikowana i niedefiniowalna (pomijając kwestie formalne; ale nawet małżeństwo, dla różnych osób, może oznaczać coś innego) sprawa na świecie. Przy okazji odkryłam, że mogłabym napisać dokładnie odwrotny post, ale byłoby to... przykre. W sumie to jest przykre, ale ładnie pokazuje, że jest i białe, i czarne. Rozważam jednak napisanie, ale w nieco bardziej ogólnej formie.

Nie wiem czemu akurat teraz poczułam potrzebę, aby to napisać. Mniej więcej od roku wiedziałam, że to zrobię, ale materiał zbierałam całe życie. Dlatego też część poniższych punktów dotyczy przeszłości. Część wyliczanki obejmuje osoby, które są moimi bliskimi znajomymi (to bardzo nieprecyzyjne wyrażenie, oksymoron normalnie, ale skoro się go używa i lepszego nie ma). Jeszcze żebym zostawiła sytuację na tyle jasną, na ile się da: to nie tak, że każdy punkt dotyczy jakiejś konkretnej osoby. Nawet jeśli podaję przykład lub sytuację, to głównie dlatego, że prawdopodobnie akurat to, wydarzyło się ostatnio i o tym pamiętam.

Za to, że są.
Bo to nie jest wcale takie oczywiste. Zaczynając od faktu, że mogę policzyć ich na palcach jednej ręki, a kończąc na tym, że
mnie znoszą
bo potrafię być naprawę męczącym, narzekającym i skarżącym, użalającym się nad sobą, rozemocjonowanym człowiekiem, a oni wiedzą
jak ze mną rozmawiać i jak mnie powstrzymać. 

Za to, że chce się im ze mną spacerować. 
Kocham chodzić, gdyby tylko UG było bliżej to na pewno nie jeździłabym tramwajem. Mogłabym spacerować godzinami (dopóki nie pościeram sobie stóp) i cieszę się, że znalazłam w swoim życiu podobnych włóczykijów.


Za to, że wspierają bloga.
Skoro już ich tutaj chwalę, to nie mogło zabraknąć tego punktu. Blogasek chociaż mały, jest dużą i bardzo ważną dla mnie częścią życia, więc, gdy osoby, na których mi zależy okazują zainteresowanie tym, co tutaj piszę oraz na facebooku, to naprawdę bardzo wiele dla mnie znaczy. Ich zaangażowanie w to, co robię jest bardzo motywujące.


Są domyślni. 
Przykłady z czerwca, ale niestety pokazujący dwie strony medalu. Miesiąc sesji był dla mnie bardzo stresujący nie tylko ze względu na egzaminy, ale także na bardziej osobiste sprawy. Dużo mojej uwagi pochłaniał Instagram i publikowałam tak zdjęcia z dość silnie nacechowanymi emocjonalnie cytatami z piosenek. Emocjonalnie to znaczy tęsknie i smutno. I któregoś dnia, po kolejnym takim zdjęciu, pisze do mnie jedna z ważnych osób, że zauważyła, co zamieszczam i się zastanawia czy coś się stało. Dawno nie dostałam tak miłej i kochanej wiadomości. Tym bardziej, że mój kontakt z tą osobą jest dość ograniczony.
A z drugiej strony w tym samym czasie, byłam na uczelni dostałam wiadomość, która dość mocno mną wstrząsnęła i jak to ja, rozemocjonowałam się bardzo. Było też bardzo widać, że coś jest nie tak. Nikt się nie zainteresował.

Za to, że pozwalają mi być częścią ich dnia.
Nawet jeśli oznacza to tylko czekanie, aż wyszykują się na spotkanie z kimś innym. Ale mogę wtedy z nimi być i im towarzyszyć, a nawet odprowadzić. Możliwość pójścia do kogoś bez zapowiedzi i świadomość, że nie będę przeszkadzać, a zostanę przyjęta, jak członek rodziny to coś niesamowitego. Ostatnio bardzo mi tego w kontaktach z ludźmi. Nie należę do najbardziej spontanicznych osób, ale fakt, że mogłam po prostu do kogoś zajść, bez umawiania się 3 dni wcześniej na konkretną godzinę, był cudowny. Oczywiście działało to w dwie strony. Szkoda, że obecnie poczucie, że można komuś przeszkadzać jest silniejsze.

Że mamy wspólne zainteresowania i plany.
To chyba nie wymaga dodatkowego komentarza. Chociaż z drugiej strony, być może to wcale nie jest takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać.

Nie oceniają. Oceniamy razem innych.
Ten punkt pozwala mi bardzo łatwo sprawdzić, jak bliska jest relacja z drugą osobą z mojej strony. Jeśli nie boję się powiedzieć, o moich najbardziej dziwnych hobby czy zainteresowaniach i wiem, że nie usłyszę niemiłego komentarza na temat tego, co właśnie oznajmiłam, to relacja jest naprawdę bliska. Oczywiście 'nieocenianie' dotyczy też dużo poważniejszych spraw, w przeciwieństwie do drugiego zdania, które jest pół żartem, pół serio.

Odpisują.
Co ważne od razu lub prawie od razu. I bardzo szybko, jeśli temat jest ważny.
A tak jeszcze w ramach ciekawostki: nic mnie tak nie denerwuje, jak osoba, która rozpoczyna rozmowę, po czym gdy jej odpiszę, nie odpisuje przez 20 minut. Po co do mnie piszesz, jeśli robisz tysiąc innych rzeczy, którym musisz poświęcić uwagę?

Pomagają budować pewność siebie. 
W przypadku znajomości ze mną to jest o tyle ważne, o ile trudne. I musiałabym się zdecydowanie za bardzo rozpisywać chcą wszystko wyjaśniać, ale jest jeden szczególnie istotny punkt: łatwo ze mną przesadzić. To znaczy, uwielbiam moich przyjaciół, że dokładnie wiedzą, jak mnie wspierać i jak cieszyć się razem ze mną z moich sukcesów (i ja uwielbiam cieszyć się z ich!), tak aby nie popaś w przesadę. Bo bardzo łatwo się przeentuzjazmować, a chodzi o to, aby cieszyć się ze mną, nie bardziej niż ja lub, co najgorsze, zamiast mnie.

Robią to, co zapowiedzieli 
Idziemy na wycieczkę, to idziemy na wycieczkę, chociaż byśmy musiały przekładać jej termin 3 razy.  I tyczy się to praktycznie każdej aktywności. Hasła typu powinniśmy, moglibyśmy, dobrze by było się wybrać, nawet z konkretnym planem, ale bez daty to słowa rzucane na wiatr. 

Wyszło 10, chociaż wcale tego nie planowałam. Na ten moment o tylu jestem w stanie pomyśleć. Możliwe, że punktów powinno być więcej i niedługo to odkryję. Jeśli tak będzie to na pewno o tym napiszę.
Trzymajcie się, M
 

środa, 28 czerwca 2017

ZIArt ZIArtem, czyli nic się nie zmieniło, a może jest jeszcze gorzej?

Hello!
Mniej więcej od początku kwietnia ziartownisie, którzy mają na facebooku zaznaczone, że studiują zarządzanie instytucjami artystycznymi, dostają po kilka wiadomości, w których kandydaci na studia pytają o to, jak właściwie na ZIArcie jest. Ja prywatnych wiadomości nie dostaję, ale na blogu jak najbardziej. Dlatego wiem, że jest sens pisać i opisywać kolejne semestry i kolejne zajęcia. Chociaż muszę przyznać, że po tym semestrze mam prawdziwy problem. ZIA w tym semestrze było wyjątkowo denerwujące i będę się wyzłośliwiać. Ale mam trochę wewnętrznych obaw, że robię kierunkowi czarny PR, a to moje odczucia względem niego. Staram się pisać jak faktycznie jest, ale to moje postrzeganie poszczególnych zajęć. 
Notka będzie podzielona na 4 części i jest bardzo długa.


Analiza dzieła muzycznego. Byłam tylko na kilku pierwszych zajęciach i wydawały się profesjonalne: słownictwo, określenia, itd. Ale ciężko powiedzieć coś konkretnego. Może taką ciekawostkę, że zajęcia mieliśmy z pierwszym rokiem, co oznacza, że my ich nie mieliśmy na pierwszym. Nie wiem dokładnie, jakie my mieliśmy, a one nie, ale jak widać, plan zajęć jest dość płynny. Tym bardziej, że dla pierwszego roku był to przedmiot na ocenę. 
Nowa historia sztuki. Wykład i nawet nie zapowiadał się najgorzej, chociaż był we wtorki o 8. Ale było nudno i trudno. Chociaż pani profesor wymyśliła, że będzie nas zabierała na wycieczki, dzięki czemu oglądaliście zdjęcia z Pałacu Opatów i Łaźni. Im było bliżej końca semestru, tym wykład stawał się nudniejszy. W pewnym momencie się poddałam i przestałam przychodzić. Na koniec był egzamin, pani podała nam zagadnienia, po czym na samym zaliczeniu dała nam inne pytania, pokrywające się z tym, co zapowiedziała mniej więcej w 20%. Ale nie tym pani profesor zostawiła po sobie nieprzyjemne wrażenie. Przy oddawaniu prac powiedziała, że ona wie, że wszyscy ściągaliśmy (nie tak do końca, wszyscy uczyliśmy się z dokładnie tych samych materiałów) i, że dwie dziewczyny pisały prace razem, ale napisały je tak dobrze, że ona im to zaliczy i wstawi te 4. Nie chodzi tu o fakt ściągania czy pisania razem, bo to oddzielny temat, ale o to, że kobieta o tym mówiła, chociaż tych dziewczyn i tak nie było, a nas naprawdę nie interesowało, czy ściągały czy nie. Po co ona nam to opowiadała, pozostaje dla mnie niewyjaśnioną i irytującą zagadką.
Angielski i retoryka mówiona. Angielski to dalej BE, dużo słówek, mało wszystkiego innego. Natomiast retoryka była nawet ciekawa, chociaż ze względu na zajęcia na polskim byłam na co drugiej. Nie chodzi o to, że układanie argumentów było szczególnie fascynujące, ale nasza prowadząca okazała się bardzo interesującym człowiekiem, który chętnie rozmawia i dzieli się tym, co wie ze studentami. 
I jeszcze najszczęśliwsza historia z egzaminu. Otóż M nie lubi, boi się, nie cierpi mówić po angielsku i konieczność zdawania ustnego egzaminu mnie przerażała. Ale mieliśmy pytania więc mogliśmy się przygotować. A wylosowałam najłatwiejsze zagadnienie jakie mogłam: o planach i ambicjach na przeszłość. Nie mogłam być szczęśliwsza, a efekt był taki, że zaliczyłam na 5.
Sztuka dzieła filmowego. Bardzo analityczne i ciekawe zajęcia z super profesorem z filmoznawstwa. Na każde zajęcia oglądaliśmy film, ale mieliśmy zapowiedziane pod jakim kątem mamy na niego patrzyć, po czym profesor dokładnie wyjaśniał dany aspekt, pokazywał inne przykłady i dalej o nich opowiadał. 
Performans w sztuce. Wykłady na które chodziłam z Mart, zamiast na zajęcia z Antropologii widowisk, które miało ZIA więc nie będę się rozpisywała. 
Policies of Performing Arts Festivals. Zajęcia prowadzone przez skypa przez panią profesor z Belgradu. Wykład. Ciekawy, ale ponieważ prowadzącej nie było z nami fizycznie pokusa, aby robić wszystko, co nie byłoby słuchaniem, była ogromna.

Teraz zaczynają się przedmioty, z których nasz kierunek jest taki dumny
Zarządzanie teatrem. Z panem dyrektorem Teatru Wybrzeże. Taki wykład konwersatoryjny. Z tym, że nas jest 13 osób, a przez cały semestr odzywało się tak 5. Po semestrze tych zajęć czuję się tylko okruszynkę lepiej doinformowana na temat pracy teatru, ale do zarządzania droga dalej wydaje się wydłużać zamiast skracać.
Zarządzanie instytucjami kultury. Z panem dyrektorem departamentu kultury urzędu marszałkowskiego i z panią zastępcą. Głównie omawialiśmy naszą ulubioną ustawę, ale ponieważ, to ludzie, którzy wprowadzają jej zapisy w życie mogliśmy posłuchać historii o przeprowadzanych konkursach na dyrektorów czy o tym jak były dzielone czy budowane instytucje kultury w Gdańsku i na Pomorzu.
PR/Organizacja wydarzeń muzycznych. Teraz się zaczynają ziarty. I jedne, i drugie zajęcia prowadzone były przez pracowników Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Powinny odbywać się na zmianę, co tydzień, czyli mniej więcej 15 spotkań w sumie. Jeśli jednak dobrze liczę odbyło się do 9 nie więcej. Zajęcia były notorycznie odwoływane, czasami trzy tygodnie z rzędu, nawet na godzinę przed rozpoczęciem (to PR). O to, czy muzyczne zajęcia będę się odbywały sami musieliśmy pisać i pytać, bo moglibyśmy pójść do GTSu i okazałoby się, że prowadzącego nie ma. Poza tym na pierwszy zajęciach zrobił totalnie fatalne wrażenie. Rozumiem, że to był jego pierwszy raz w takiej roli, ale to nie wyjaśnia: żucia (i to niezbyt subtelnego) gumy oraz błędów ortograficznych na prezentacji. I to nie takich, że człowiekowi może się zdarzyć, tylko licznych i rażących. 
O treściach merytorycznych zajęć: mam trochę notatek z PR, kto wie może kiedyś do nich zajrzę. A z muzycznych dobrze wspominam zajęcia o organizowaniu hipotetycznego festiwalu techno w lesie, było zabawnie. 

A teraz te, z których jest jeszcze dumniejszy. Wszystkie je łączy fakt, że były prowadzone przez osoby sprowadzone specjalnie dla nas z zagranicy i odbywały się  w weekendy.
Społeczny i edukacyjny wymiar sztuki. 4 dni zajęć, 2 różnych prowadzących. Pan był od społecznego wymiaru, zastanawialiśmy się między innymi nad tym jak zorganizować zajęcia/warsztaty powiedzmy teatralne w więzieniu. Praca w grupach, pan podpowiadał i tłumaczył dlaczego pomysły są dobre lub średnio dobre. Pani aktorka od edukacyjnego pokazywała i opowiadała, jak przez zajęcia dramatyczne można uczyć. Robiliśmy sporo różnych rzeczy na scenie, w tym pracę w grupach - moja miała za zadanie zorganizować warsztaty o myciu zębów.
Międzynarodowe instytucje i organizacje kulturalne. To jest trochę straszne, bo pisząc, musiałam po kilka razy sprawdzać dokładnie, co to za przedmioty i kto je prowadził. Tym razem 3 panów. Niestety, przyznaję się bez bicia z pierwszego prawie nic nie pamiętam, wiem, że opowiadał o widzach i widowni, jak badać, jak pozyskiwać. Ale mam notatki. Na zajęciach drugiego pana być nie mogłam, był w weekend przez kolokwium z literatury staropolskiej. Jednak z tego, co opowiadały ziarty, to pan opowiadał o finansach i co prawa próbował, ale, ponieważ miał zerowe pojęcie, jak działa Polska, jak u nas odbywa się zbieranie funduszy i ogólnie jak działa cały polski  rynek, to mu nie wyszło. Ostatni pan z Olsztyna, z którym mieliśmy już warsztaty w zeszłym roku, to najjaśniejszy i najciekawszy punkt programu. Marketing, promowanie i social media to bardzo ciekawe tematy i można o nich słuchać i słuchać, szczególnie od osoby, która faktycznie w tym siedzi, to robi i przekazuje nam wiedzę, która z tego wynika. 
Najnowsze europejskie modele zarządzania i promowania kultury. To jest chyba najdumniejsza rzecz na całym zarządzaniu. Otóż pan, z którym mieliśmy pierwszą część tych zajęć, został ministrem kultury w Macedonii, przez co nie mógł do nas przyjechać na ich drugą część, ale to nic, ponieważ towarzyszyła mu pani z Białegostoku i to ona zajęła się ostatnim spotkaniem. Co do samych zajęć: były głównie o tym jak instytucje z jednego kraju współpracują z instytucjami z innych krajów. Niestety, wszystko bardzo teoretycznie i nawet fakt, że musieliśmy przygotować film i prezentację o współpracy międzynarodowej danej instytucji z Gdańska niewiele pomógł. 

Największy problem w tym roku, oprócz przepływu informacji, a ten był fatalny, gdybyśmy sami się nie dopytywali i korzystali z faktu, że niektóre zajęcia mieliśmy z trzecim rokiem, a oni czasami wiedzieli troszkę więcej niż my, to byśmy nic nie wiedzieli; oprócz odwoływania zajęć i to nie tylko tych już opisywanych wyżej; oprócz ogólnej fatalnej komunikacji; oprócz tego, że zajęcia z zarządzaniem dalej mają wspólną tylko nazwę; oprócz tego, że część jest nie tylko nieprzydatna, ale i nudna; oprócz braku szacunku dla naszego czasu i momentami chyba do nas samych; to problemem są te najdumniejsze zajęcia. Albo ja mam z nimi problem. Częściowo na pewno widać to w sposobie, w jaki opisałam zajęcia. Ale teraz Wam napiszę, to co powtarzam do znudzenia innym ziartownisiom - po co? Po co prowadzać ludzi z zagranicy, o nazwiskach, które powinny robić na nas wrażenie, ale nie robią, bo brakuje nam podstawowej wiedzy w tym zakresie. Dlaczego ci ludzie, skoro mamy powiedziane, że to najlepsi praktycy, zamiast referować nam książki nie wezmą takiego festiwalu, który organizowali, czy innego kulturalnego przedsięwzięcia i nie rozłożą go z nami na czynniki pierwsze, pokazując, co i jak po kolei. To ogromny minus tych studiów, bardzo często jest tak, że prowadzący (ogólnie) przychodzi i jest pewien, że my to wiemy, bo to wiedza elementarna w zawodzie, który chcemy wykonywać, a my pierwszy raz słyszymy daną nazwę, określenie czy nazwisko. Bardzo wiele rzeczy jest wyrwanych z kontekstu i przedstawionych nam bez żadnych fundamentów czy podparcia. Po co sprowadzać ludzi, którzy nie mają pojęcia jak działa Polska, skoro na pewno w samym Gdańsku znaleźliby się ludzie, którzy byliby w stanie nawet te finansowe zawiłości nam wytłumaczyć. Dlaczego nikt nie wykorzystuje tego, że w Gdańsku (bo już nie bądźmy tacy szaleni, aby myśleć o Trójmieście - chociaż z Muzycznym się udało) jest filharmonia, opera i Teatr Miniatura, z tych najbardziej oczywistych przykładów. UG dogaduje się z uniwersytetami w różnych krajach, a nie może z instytucjami w mieście, w którym się znajduje? To nie jest tak, że my jesteśmy niewdzięczni (bo już to słyszeliśmy). My chcielibyśmy być wdzięczni, ale z faktu, że przyjedzie do nas pani aktorka z Londynu (absolutnie nic do niej nie mam, bo pani była przeentuzjastycznie nastawiona i do swojej pracy i do naszych zajęć) nic nie wynika, jeśli nie widzimy w tym sensu oraz uznajemy, że to samo można by osiągnąć efektywniejszymi dla wszystkich sposobami.

To już chyba wszystko. Jeśli coś mi się przypomni lub jeśli ziarty postanowią mi coś przypomnieć to dopiszę.

Pozdrawiam, M


poniedziałek, 26 czerwca 2017

Coś nowego, coś starego, coś niebieskiego ("Doctor Who" S10 "World Enough and Time")

Hello!
Ostatnie odcinki Doctora Who całkiem mi się podobały, ale brakowało w nich podekscytowania z oglądania. World Enough and Time przedostatni (kiedy to minęło) odcinek dziesiątego sezonu wprowadza te dodatkowe emocje. 


Doctor bardzo wierzy, że może zmienić Missy i bardzo, bardzo mu zależy, aby stała się dobra. Bill ma wątpliwości czy poddawanie Mistrzyni testowi to dobry pomysł, ale zgadza się, gdy widzi, jaki Doctor jest przejęty. Bill mówi Doctorowi, że Missy ją przeraża. Ale gdy się nad tym zastanowić to czemu? W serialu nie mamy pokazane, aby Doctor opowiadał Bill coś o postaci zamkniętej w pudle, tym bardziej Bill nie jest świadkiem niczego, co Missy robiła. Ich interakcje w serialu praktycznie nie istnieją. Można przyjąć, że Doctor musiał wytłumaczyć towarzyszce, o co chodzi z Missy (i mamy w tym odcinku rozmowę, ale na temat przeszłości Doctora i Missy/Mistrza), ale nie zmienia to faktu, że antypatia, którą Bill żywi wobec Missy, w świetle wydarzeń przedstawionych w serialu jest bardzo na wyrost. 


Misją testową Missy ma być wyprawa na statek, który wysłał sygnał ratunkowy. Okazuje się, że to nowy statek dla kolonistów, który znalazł się bardzo blisko czarnej dziury. Sprawa już po trzech minutach robi się dużo bardziej skomplikowana niż miała być, a im odcinek dłużej trwa, tym robi się bardziej złożona. Odrobinę za długo zajmuje wyjaśnianie faktu, że na szczycie statku kosmicznego czas płynie wolniej względem dołu, ale jest to prosto acz ciekawie i miło zmontowane, więc oglądanie jest całkiem przyjemne. W tej części odcinka Bill czeka na Doctora na dole statku, a Doctor z Missy i Nardolem próbują ogarnąć co się dzieje, a potem dotrzeć na dół. Niestety, gdy już do tego dochodzi, okazuje się, że jest za późno.


Cybermeni to chyba najstraszniejsi i najsmutniejsi przeciwnicy Doctora. Płaczące Anioły są podobnie przerażające, ale brakuje im tej emocji, która każe współczuć osobom zamienionym w Cybermenów. Co będzie z nową pulą tych postaci zobaczymy dopiero w finale. Podobnie jak przekonamy się zapewne, że Missy zmienić jednak nie można. No i całkiem zaskakująco, w jego stylu wrócił Mistrz. Bardzo nie mogę się doczekać następnego odcinka, już bardzo chcę zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie. 
Ah, no i twórcy już na samym początku odcinka przypomnieli nam, że regeneracja tuż-tuż. 

Trzymajcie się, M

sobota, 24 czerwca 2017

Ten niekochany / Ten trzeci

Hello!
Dawno, dawno temu pisałam o powtarzających się elementach w shoujo anime i mangach. Pojawił się tam punkt "Więcej niż jedno wyznanie" - oznaczający konkurenta do ręki głównej bohaterki, który wyznaje jej swoje uczucie, ale zostaje odrzucony. Ewentualnie zaczynają się spotykać, ale im nie wychodzi. 
Później napisałam post z przykładami koleżanek głównych bohaterów w bardziej 'męskich' anime. Punktem wspólnym obu tematów jest to, że pary się nie schodzą. 
Później na długo zapomniałam o tym, że mogłabym rozwinąć punkt pierwszy i podać przykłady takich odrzuconych bohaterów drugoplanowych. W połowie kwietnia Kamila z bloga Welcome to my little big word dała mi impuls i przypomniała, że temat czeka na opracowanie. A ponieważ bardzo lubię bloga Kamili, niesamowicie przyjemnie czyta się jej teksty, postanowiłam zapytać, czy nie zechciałaby przygotować posta razem ze mną. I Kamila się zgodziła! Dzięki temu możecie przeczytać 5 przykładów odrzuconych bohaterów bądź bohaterów, którym nie wyszło w związkach, z produkcji, których ja nie widziałam. Różnorodność rządzi!
W notce są informacje, które niektóre można odebrać jako spoilery.

Touma i Futaba (Ao Haru Ride)


Pierwsze spotkanie tej pary nie należy do szczególnie udanych (wystarczy, że zerkniecie na powyższego gifa... nie wygląda to najlepiej, co?), jednakże dzięki inicjatywie Toumy, stosunki pomiędzy nimi dosyć szybko ulegają poprawie i wkrótce udaje im się zapomnieć o owym niefortunnym incydencie. Niedługo po tym, Touma zakochuje się w Futabie i nawet świadomość, iż darzy ona uczuciem kogoś zupełnie innego nie przeszkadza mu w tym, aby wyznać jej swoją miłość. Futaba zgadza się zostać dziewczyną Toumy, jednakże nie trwa to zbyt długo, bowiem chłopak, w którym zakochana była od czasów gimnazjum, w końcu odwzajemnił jej uczucie. 
Touma to jedna z najbardziej pozytywnych postaci, jaką znam; jest pogodny, wierny i przede wszystkim bardzo szczery. Z tego też względu bardzo żałuję, że Futaba nigdy nie odwzajemniła w pełni jego uczuć. Nawet jeżeli Touma jest tylko fikcyjną postacią to i tak życzę mu, aby kiedyś znalazł tę jedyną.

Yuta Takemoto i Hagumi Hanamoto (Honey and Clover)


Niezbyt przepadam za tym bohaterem, ale jedno trzeba mu przyznać- mało kto miałby odwagę porzucić swoje dotychczasowe życie i wyruszyć w daleką podróż, by odnaleźć w niej samego siebie. Niestety, ale jeżeli chodzi o kwestię uczuć, Yuta nie jest już w niej tak dzielny.  
Podczas studiów na Akademii Sztuk Pięknych, Yuta poznał swój przyszły obiekt westchnień- Hagumi. Dziewczyna od razu ujęła go swoim uroczym wyglądem i zachowaniem, jednakże wykonanie pierwszego kroku stanowiło zbyt poważne wyzwanie dla chłopaka. Zanim Yuta się zorientował, został wrzucony do szuflady "tylko kolega", a Hagumi bardzo poważnie zainteresowała się jego przyjacielem. Szkoda, bo Yuta był jej naprawdę szczerze oddany. 

Hotohori i Miaka Yuuki (Fushigi Yuugi)


Postać do której mam ogromny sentyment. Bawił mnie jego narcyzm, ale bardzo często też urzekał mnie swoją delikatnością i walecznością. 
W momencie, gdy Hotohori dowiedział się o rychłym nadejściu tajemniczej kapłanki z innego świata, od razu zapragnął ją poznać. Jego pierwsze spotkanie z Miaką - kapłanką bóstwa Suzaku - utwierdziło go w przekonaniu, iż tylko ona może być jego miłością i wybawieniem. Nawet jeżeli Miaka nie odwzajemniła później jego uczucia, a on sam poślubił inną kobietę, jego serce wciąż należało tylko do niej.

Mamoru Zaitsu i Misaki Yamamoto (Hatsukoi Limited)


Mamoru i Misaki od zawsze mieszkali w sąsiednich domach, przez co spędzali ze sobą wiele czasu i byli w bardzo zażyłych stosunkach. Z powodu różnicy wieku, starsza Misaki stale myśli o Mamoru wyłącznie jako o młodszym bracie, a nie jako o kimś, kto mógłby być jej sympatią. Chłopakowi bardzo ciężko jest pogodzić się z tą sytuacją, a jeszcze bardziej pogarsza ją fakt, iż Misaki jest wyjątkowo atrakcyjną dziewczyną i przyciąga uwagę wielu mężczyzn. 
Moim zdaniem Mamoru miałby szansę na miłość gdyby tylko dostrzegł, ile dziewczyn w jego otoczeniu jest nim oczarowana. Może gdyby zaryzykował i poznał lepiej którąś z koleżanek, zapomniałby o niespełnionym uczuciu?

Hakuryuu i Morgiana (Magi: The Labirynth of Magic)


Nigdy nie zapomnę sceny, w której Hakuryuu wyznawał Morgianie miłość. Jest to jeden z najbardziej wzruszających momentów, jaki kiedykolwiek widziałam!
Wspólna wyprawa do magicznego labiryntu, stworzonego przez jednego z dżinów, była dobrą okazją, aby Hakuryuu i Morgiana mogli lepiej się ze sobą poznać. Początkowo, młody książę nie czuł do swojej towarzyszki zbytniej sympatii, a to wszystko za sprawą jej nadludzkiej siły i dosyć chłodnego usposobienia. Dopiero jakiś czas później, gdy dostrzegł jej oddanie wobec przyjaciół oraz ogromną waleczność zrozumiał, jak bardzo pomylił się w jej ocenie. Po zakończeniu wyprawy Hakuryuu i Morgiana bardzo się do siebie zbliżyli, jednakże gdy książę miał zamiar zabrać ją do swojego królestwa, ta odmówiła. Mimo, iż para rozstała się w przyjaźni, już nigdy później nie byli ze sobą tak blisko, jak kiedyś...
 

A teraz szybka lista przykładów z mojego podwórka.

Souma Kei (Last Game)




W mojej ulubionej mandze biedy Kei nie miał szans z Yanagim. Chociaż Kujou nie od początku zdawała sobie sprawę, jak bardzo lubi Yanagiego, to wyznania Keia odrzucała kilkakrotnie. Nie ma tu dramatu, bo Kei to jeden z najbardziej typowych przykładów odrzuconego bohatera drugoplanowego. Co go jednak wyróżnia, to fakt, że utrzymywał (i utrzymuje) przyjacielskie relacje zarówno z Kujou, jak i Yanagim.

Baryu (Untouchable) 


Tego jeszcze nie było: Untouchable to koreańska manhwa (albo dokładniej komiks sieciowy). Zaczęłam go czytać przypadkiem i przepadłam, bo to bardzo ciekawa historia, ale, co najistotniejsze dla tematu notki, pojawia się tam Baryu. Jest to przyjaciel z dzieciństwa głównej bohaterki - Sii - i od samego początku wiadomo, że jest w niej zakochany od zawsze i po uszy. Niestety, dla Sii całym światem jest Jiho.

Zero (Vampire Knight Guilty) 
Miałam problem z umieszczeniem Zero na tej liście, ale anime kończy się tak, że Yuuki odchodzi z Kaname, więc spełnia kryteria. A ja po prostu lubię Zerio i chociaż do samego anime mam dość neutralny stosunek to byłam zła na wybór Yuuki. Wiem, że w mandze relacje Kaname-Yuuki-Zero są dużo bardziej skomplikowane niż zapowiada to anime. Ale na potrzeby notki Zero się wpisuje do kategorii niekochanych bohaterów.

Inaho Kaizuka oraz Slaine Troyard (Aldonah Zero) 



 szukałam, ale nie udało mi się dotrzeć do autora tej grafiki

Przygotowując przykłady, przeglądałam tytuły anime i, gdy zobaczyłam Aldonah. Zero, zapaliła mi się żaróweczka, jak w kreskówkach: przecież obaj główni bohaterowie zostali wykiwani przez Księżniczkę Asseylum. Poza tym, kto będzie 'tym trzecim' przed zakończeniem drugiego sezonu anime, zależy od osobistych preferencji widza. Ja kibicowałam Slainowi, ale równie dobrze można było chcieć, aby Księżniczka zeszła się z Kaizuką. Ostatecznie anime kończy się trochę bardziej zaskakująco niż sugerowało swoim poziomem.

Hiroto Suwa (Orange)  
Suwa to jeden z dość oczywistych przykładów, ale ze względu na niesłabnącą popularność i mangi, i anime nie sposób o nim nie wspomnieć. Chociaż z drugiej strony, przecież istnieje ta pierwsza rzeczywistość, w której Naho faktycznie jest z Suwą (bo Kakeru nie żyje). My jednak zostaniemy w alternatywnej, gdzie biedy Suwa stara się jak może, by być najlepszym przyjacielem dla Naho i wspierać Kakeru z całych sił, aby... nie zostać w przyszłości mężem Naho. W recenzji anime poświęciłam na opisanie tego, jaki Suwa jest poszkodowany w tej sytuacji cały akapit, podlinkuję w tytule.


Yuzuriha Kanade (Fukumenkei Norise) 


To jest strzał na wyrost, bo anime kończy się dopiero w przyszłym tygodniu, ale jeśli przez jedenaście odcinków główna bohaterka nie zmieniła zdania i ciągle próbuje dotrzeć do Momo, mam wątpliwości czy jeden odcinek wystarczy, aby odwzajemniła cudne uczucie Yuzu. A szkoda, bo przez sposób w jaki prezentowani są nam bohaterowie, widzowie na przekór uczuciom bohaterki kibicują raczej właśnie Yuzu niż Momo. Wszytko jednak zapowiada, że Yuzu skończy w friendzone.
Co ciekawe w tym samym anime mamy jeszcze jedną parę, a w zasadzie trójkąt. Otóż bohaterka z drugiego planu kocha się w Yuzu, ale w niej kocha się ich wspólny kolega. I najprawdopodobniej im też nie wyjdzie, o ile w ogóle zostanie coś na ten temat powiedziane.
Będę pisała o tej serii, pewnie w przyszłym tygodniu, i zobaczymy, czy przypuszczenia się sprawdzą.


Jak widać po wszystkich powyższych przykładach z odrzuconymi i niekochanymi bohaterami, sprawa jest skomplikowana i chociaż klisza znana i powszechna, znajdują się twórcy, którzy próbują wykorzystać ją, czy to w innych sytuacjach niż zwykle czy to zaskakująco kończąc znajomość bohaterów. Widzowie czy czytelnicy mogą tylko prosić o więcej zaskakiwania, a mniej wykorzystywania niekochanych bohaterów drugoplanowych do rozciągnięcia akcji w czasie i wywołania zazdrości u chłopaka, w którym faktycznie zakochana jest bohaterka.

Jeszcze raz ogromne podziękowania dla Kamili!
Mam nadzieję, że jej styl pisania spodobał Wam się tak bardzo, jak podoba się mnie. Zajrzyjcie koniecznie na jej bloga!

LOVE, M

wtorek, 20 czerwca 2017

Doctorowo ("Doctor Who" S10 "The Eaters of Light")

Hello!
Dziesiąty odcinek dziesiątego sezony "Doctora Who" to najbardziej doctorowy odcinek od dwóch miesięcy, bo podobne uczucia towarzyszyły mi na samym początku sezonu. A ponieważ filozoficznie czy pod względem skomplikowania fabuły, to nic nadzwyczajnego, ale doskonale się to ogląda, to dzisiejsza notka w dużej części (niestety) jest opisem wydarzeń z odcinka z emocjonalnymi epitetami.


Przenosimy się z Bill, Doctorem i wyciągniętym prosto z łóżka Nardolem w szlafroku do Szkocji, w której są Rzymscy legioniści. Bill kłóciła się z Doctorem, o to, kto wie więcej na temat 9 Legionu więc postanowili naocznie sprawdzić, co się z nim stało. W czasie poszukiwań bohaterowie się rozdzielają - Doctor trafia na broniących swoich ziem Szkotów, a Bill spotyka przesympatycznych i uroczych Rzymian. Oczywiście, potem chcą się odnaleźć. Ale zanim do tego dojdzie, potrzeba dowiedzieć się czegoś o potworze. Tytułowym bohaterze odcinka, który nie jest ani szczególnie straszny (nawet wizja, że gdyby pojawiło się ich więcej to zjadłyby gwiazdy, nie wydaje się szczególnie przerażająca) ani interesujący. To tylko pretekst, aby zakończenie odcinka było odpowiednio wzruszające. 


Bill udaje się spotkać wymarzony Legion i chociaż to oni są najeźdźcami na Szkocję, to w odcinku przedstawieni są dużo sympatyczniej niż Szkoci. Nie wiem, czy to dlatego, że uważają się za tchórzy, a tak naprawdę są przerażeni, czy to po prostu milsze postaci. Natomiast Szkoci, chociaż rozumiem, Rzymianie ich napadli, zabili, jako postaci nie są zbyt przyjemni. Ale mieli to nieszczęście, że to Doctor ich znalazł (oni jego, aby być precyzyjnym), a Doctor w tym odcinku był wyjątkowo niecierpliwy, a momentami wręcz okrutnie odnosił się do mieszkańców wioski. Trafił swój na swego. Chociaż prawda jest taka, że i Legioniści i Szkoci byli zwyczajnie przestraszeni. 


Akcja odcinka rozwija się bardzo powoli i zmierza do zakończenia w typie wielkiego poświecenia. Doctor dostaje mówkę o byciu strażnikiem bram świata i w kontekście odcinka wypada najakuratniej jak się da. Ale dostaje też w łeb, za wtrącanie się w przeznaczenie innych bohaterów, aby im nie przeszkadzał. Można się wzruszyć, bo dostajemy ładne, choć niczym niezaskakujące pojednanie i poświęcenie wrogów w imię tego, aby świat się nie skończył. Gdy myślę o typowym odcinku Doctora Who, to właśnie na tego typu fabułę bym stawiała, jako na reprezentatywną. 


Nie wspominałam ostatnio o Missy. A ona coś wie. I Doctor wie, że ona wie, coś o czym nie wie nikt inny i chyba jest z tego faktu zadowolony, bo pozwala jej siedzieć dalej w TARDIS, zamiast zamknąć ją w skrzyni. Zobaczymy, czego twórcy nam nie mówią i to być może szybciej niż przypuszczamy. 

Jutro mój ostatni egzamin (trzymajcie kciuki, bardzo się nim denerwuję) i niedługo będę się zabierała za pisanie postów o studiach. Stąd moje pytanie: czy Wy macie jakieś konkretne pytania? Czy to dotyczące poszczególnych kierunków (zarządzanie instytucjami artystycznymi i filologia polska), ogólnie studiowania, bądź studiowania dwóch kierunków na raz. 
LOVE, M

niedziela, 18 czerwca 2017

O drugim sezonie "Ataku Tytanów"

Hello!
I Atak Tytanów, Attack on Titan, Shingeki no Kyojin powróciło po czterech latach. I jest. Pierwsze dwa odcinki mi się podobały bardzo, ale biorąc pod uwagę fakt, co zostało w nich pokazane oraz, że seria ma mieć odcinków dwanaście, zastanawiam się, gdzie twórcy chcą ją zakończyć i co ma być główną myślą przewodnią sezonu. Bo niestety samo ekranizowanie mangi to trochę za mało, tym bardziej, że anime ma rzeszę fanów, którzy do komiksu nie zaglądali. Ale czekam na każdy odcinek z niecierpliwością i jest to jedyne anime, którego recenzja na 200% pojawi się na zakończenie sezonu. 

 Nie wiem czy te kwiatki mają jakieś głębsze znaczenie, ale w ostatnich odcinkach pojawia się ich bardzo dużo.

Napisałam powyższe słowa w zbiorowej notce o pierwszych odcinkach kilku anime z mijającego właśnie sezonu. Wczoraj "Atak Tytanów" się skończył i czas skonfrontować przypuszczenia z rzeczywistością.Muszę tylko odwołać jedną rzecz albo ją naprostować - nie wiem pod jakim kamieniem musieliby siedzieć fani, aby przez 4 lata, które czekali na drugi sezon, nie dowiedzieli się co się dzieje w mandze. Nawet jeśli nie czyją, to spoilery są szybsze od światła. 


 Nie doczekałam się myśli przewodniej, chociaż ostatni odcinek stanowi ładną klamrę z pierwszym odcinkiem pierwszego sezonu. Do 6/7 odcinka dzieje się mniej więcej nic. Mamy sporo retrospekcji nawet ciekawych, ale niekoniecznie ruszających fabułę do przodu i parę pomysłów, co nasi bohaterowie będą robić w najbliższej przyszłości. Nic z tego nie wychodzi, bo dochodzi do ujawnienia tożsamości 3 ludzkich tytanów, z czego co najmniej dwóch chce porwać Erena. Co też próbują zrobić i większą cześć drugiej połowy sezonu, oglądamy albo porwanego Erena, albo próby odbicia go. A wiece zaskakująca tożsamość tytanów, byłaby bardziej zaskakująca, gdyby wszyscy (a przynajmniej zdecydowana większość) widzowie nie znali jej wcześniej. Chociaż prawie udaje się zbudować napięcie przy jej pokazywaniu. 


Sezon ma bardzo wyraźny punkt kulminacyjny właśnie w połowie, później poziom napięcia spada, ale bardzo powoli. Trzeba jednak zaznaczyć, że sceny i wydarzenia, które są nam pokazywane są dość chaotycznym zbiorem. Poboczne wątki się pojawiają, znikają bez wyjaśnienia, by pojawić się znów nie wiadomo skąd ani dlaczego, na dodatek niewyjaśnione. Ale to symptom tego, że to sezon między sezonami. Nie wiem też, jak te wydarzenia poukładane są w mandze, bo być może to nie wina twórców anime tylko materiału źródłowego. Jednak plusem dwunastu odcinków jest, to że trudno zarzucić drugiemu sezonowi nudę. Nawet jeśli to misz-masz wątków i motywów.


Teraz moja ulubiona część postaci. Nie pamiętam czy Eren w pierwszym sezonie też był taki niesamowicie irytujący, ale w tym, gdy tylko otworzył usta i miał wydobyć z siebie jakieś słowa, prosiłam, aby zamilkł. Rozumiem jego motywacje, przeogromną chęć do działania, ale, gdy zostawi mu się wolne pole do działania albo po prostu jego się zostawi samego, to na tysiąc procent zrobi coś głupiego. Ale może taki urok tej postaci. Smutne jest tylko to, że Eren chyba nigdy nie pozbędzie się poczucia winy i odpowiedzialności. A widać, że bardzo go to przytłacza. Za to Mikasa w tym sezonie jest takim badassem, że tylko prosić o więcej takich postaci wszędzie i o więcej samej Mikasy w anime. Nawet jeśli jej główną motywacją jest ochrona Erena. Co w sumie stanowi jednak odwrócenie pewnego schematu. A scena pomiędzy Mikasą i Erenem z ostatniego odcinka i wyznanie o szaliku, to jedna z najpiękniejszych scen, jakie widziałam. Ogólnie jestem wielką fanką tej pary. 


Ale, gdybym miała powiedzieć kto jest w tym sezonie najważniejszy to powiedziałabym, że Ymir i Christa. Czy też Historia, jak się później okazuje. Bardzo mi się podoba pokazanie relacji tych dwóch postaci, dynamika i ogólne zrozumienie. To jest najbardziej przemyślany i głęboki element całego sezonu. I wpada bardzo, bardzo dobrze. 

Historia też wymiata.

Co najbardziej w drugim sezonie nie wychodzi to próby CGI. Jeśli to przez to tyle czekaliśmy na kolejny sezon, to nie było warte wysiłku, bo jest bardzo złe. Na szczęście ktoś to chyba zauważył i im dalej w sezon jest tego coraz mniej. Oczywiście anime jest też śliczne, chociaż wyraźnie widać coraz więcej zabiegów, aby wydawało się bardziej mroczne. Muzyka jest jak zwykle doskonała, chociaż początkowo opening nie do końca mi się podobał. Najpiękniejszym utworem jest Call of Silence, ale jest pewien moment w sezonie, gdy pojawia się muzyka z pierwszego i wypada to wzruszająco. 

Podsumowując - fabularnie się trochę zawiodłam, było zbyt chaotycznie, ale, jak to powiedział Erwin, jesteśmy krok bliżej do prawdy, a ja już bardzo chcę ją znać. Trzeci sezon w przeszłym roku.

LOVE, M

piątek, 16 czerwca 2017

Pogadajmy ("Doctor Who" S10 "Empress of Mars")

Hello!
"Doctor Who" na szczęście wraca do normalnych historii zamkniętych historii i robi to dobrze. "Empress of Mars" nie jest niesamowicie wybitnym odcinkiem, ale po takiej dawce niedorzeczności, jakie miały miejsce w trzech poprzednich odcinkach, wiktoriańska armia na Marsie naprawdę nie jest złą perspektywą.

Tym bardziej, że zarysowany konflikt jest ciekawy na kilku poziomach. Zasadniczo to Ziemianie najeżdżają Marsa i chcą z niego uczynić brytyjską kolonię. Ziemianie, a konkretniej brytyjscy żołnierze, którzy się znaleźli na Marsie, jak to Ziemianie, bo to chyba akurat cecha całego naszego gatunku, są podzieleni między sobą i kłócą się, kto jest najważniejszy i powinien mieć władzę. Królowa Marsa się budzi i chce się bronić. Nic dobrego nie może z tego wyniknąć, chyba że Doctor da radę pogodzić zwaśnione strony. 


Prawdziwym kłopotem nie jest więc to, że wierny sługa pragnie powrotu do domu i do swojej królowej, ale to, że Ziemianie nieszczególnie chcą uznać, że Mars ma królową. A ona chce bronić swojego królestwa. I tak się układa dynamika całego odcinka. Na naturze dwóch wojowniczych gatunków, które nie chcą odpuścić. A ludzie są tymi złymi, wśród, których są złe postaci tego odcinka. Gdyby nie chciwość, chora ambicja i durny charakter jednego z wyższych rangą żołnierzy nie byłoby problemu, bo Doctor od pierwszych minut był na dobrej drodze, aby problemy rozwiązać szybko i z korzyściami dla wszystkich stron. A tak to po prostu zajmuje mu to dużo więcej czasu.


Najciekawiej układa się relacja pomiędzy wspominanym wyżej żołnierzem a dowódcą, który okazuje się bardzo złożoną postacią. Jego charakter i przemiana jaką przechodzi jest fascynująca i ładnie pokazuje najlepsze strony ludzkiej natury (chociaż ciężko się to pisze, bo on jednak tam kogoś zabił). Ale scena pomiędzy nim a Iraxxą zrobiła na mnie ogromne wrażenie.

Inną ciekawą uwagą jest to jak Iraxxa zwraca się do Bill. Obie są kobietami otoczonymi przez mężczyzn i fakt, że pochodzą z dwóch różnych gatunków nie przeszkadza, aby poczuć wspólnotę. To miłe. I w sumie widz, a widzka pewnie nawet bardziej, jest zaskoczony nie mniej niż Bill, że królowa prosi ją o opinię.

To nie jest wybitnie genialny odcinek, ale bardzo dobrze się go ogląda (nawet dwa razy, aby wszystko zrozumieć albo się przynajmniej starać) i naprawdę to jak poszczególne postaci, wszystkie, się do siebie odnoszą, obserwuje się fascynująco.

Pozdrawiam, M

środa, 14 czerwca 2017

Tendencja spadkowa ("Doctor Who" S10 "The Lie of the Land")

Hello!
Prawie zakończyłam sesję, więc wracam do życia i zastanawiam się co robić z wolnym czasem. Na szczęście mam tyle rzeczy do nadrobienia, że na pewno nie będę się nudzić. Wy także, mam nadzieję, bo plan jest taki, aby jak najszybciej wrócić do pisania co dwa dni. 


A dziś zakończenie trzyodcinkowej serii Doctora. Po pierwszy odcinek zapowiadał coś intrygującego, problemem było tylko to, że no właśnie zapowiadał. Drugi po prostu nie był dobry i już się czuło, że te odcinki się nie kleją. W trzecim jest jeszcze gorzej. Jest oderwany od poprzedniego i, o ile przeważnie nie lubię sekcji "w poprzednim odcinku", to tutaj by się bardzo przydała. Spoileruję, opisuję odcinek prawie minuta po minucie, oprócz samej końcówki.


Po tym, co zrobiła Bill w poprzednim odcinku, wszystkim ludziom na świecie wydaje się, że Mnisi towarzyszyli ludzkości od zawsze i że obowiązujący porządek świata jest normalny. Niekoniecznie, ale prawie nikt o tym nie pamięta, ale Bill owszem i próbuje sobie z tym poradzić. Z Doctorem kontaktu prawie nie ma, bo najprawdopodobniej współpracuje z Mnichami. (I ktoś chce, aby widzowie naprawdę w to uwierzyli.) W końcu Nardole odnajduje Bill i postanawiają uratować Doctora. (Jak by potrzebował ratunku) Ten problem zajmuje jakieś dwadzieścia minut odcinka. I jest naprawdę przedramatyzowany i oczywiście okazuje się planem, pomysłem i był przewidziany przez Doctora. A straszenie regeneracją jest już nudne i irytujące. Wszyscy wiemy, że w kolejnym sezonie nie zobaczymy Petera. Naprawdę.


Potem zajmujemy się tym jak sobie poradzić z Mnichami. A ponieważ Doctor nie ma pomysłu, odwiedzamy Missy. I nic. To znaczy to jest może 1/8 Missy. Co prawda mają z Doctorem jedną błyskotliwą wymianę zdań i wpadają na pomysł jak pokonać Mnichów, ale to nie jest to samo napięcie, jakie było wcześniej. Może to wynikać z tego, że Missy jest zamknięta, ale może też z tego, że bardzo chciano ja pokazać, a tak naprawdę nie było pomysłu jak. Więc wciśnięto ją trochę na siłę. Szkoda.


Emocje w tym odcinku nie występują. To znaczy nie ma możliwości, żeby widz się zaczął czymkolwiek przejmować. Uwierzyć, że Doctor jest zły - nieprawdopodobne.  A potem, aby rozwiązanie nas poruszyło. Jest piękne, odwołuje się do ważnych wartości i jest bardzo osobiste dla Bill, ale były 3 odcinki, aby sprawić, żeby osobista sprawa Bill zaczęła być ważna także dla widzów. A tego nie zrobiono, więc efekt jest niestety banalny. I po całym trzyodcinkowym dramacie, to było trochę za proste. 

Z tego wszystkiego pierwszy odcinek podobał mi się najbardziej, a potem była równia pochyła.

Trzymajcie się, M

sobota, 10 czerwca 2017

Kocham Instagram #2

Hello!
Notka o Doctorze będzie w środę, gdy już będę po najbardziej szalonych trzech dniach mojego życia, to znaczy w poniedziałek mam egzamin z literatury staropolskiej, we wtorek z angielskiego, a w środę z poetyki. 
Miałam w sumie dziś nic nie pisać, ale wizja zostawienia bloga na tydzień to pomysł nie w moim stylu. A z drugiej strony o niczym ambitnym nie może być mowy - tylko na moment oderwałam się od podręcznika "Barok", by szybko sprawdzić, jakie zdjęcia wywołują najwięcej serduszek na Instagramie  i po raz kolejny odkryć, że jakieś szczególnej zasady nie ma. 


Chociaż pudełka z herbatami się sprawdzają bardzo oraz zdjęcia zachodów Słońca z okna akademika. W sumie się nie dziwię - uwielbiam je bardzo i kocham robić im zdjęcia. Ale moje najbardziej ulubione zdjęcia to te z pierwszego rzędu i bardzo się cieszę, że instagarmowiczom spodobały się tak bardzo jak mi. 

I bardziej ogólna uwaga, coś czego nie zauważyłam wcześniej. Dzięki Instagramowi mogę poczuć się jak emo nastolatka i totalnie to uwielbiam. Ileż radości daje mi dodawanie zdjęć i podpisywanie ich cytatami z piosenek i ogólna możliwość wyrażania siebie przez obrazy i teksty. Cudowne uczucie, polecam. Naprawdę można się ze światem podzielić wszystkim, a świat wcale nie musi tego rozumieć. 

Zwykle dodaję zdjęcia wieczorem, ale dzisiejsze jest bardzo wyjątkowe i zostało dodane przez 12. Proszę się nie martwić tym, co jest napisane, a zajrzeć na mój profil
Takie napisy można znaleźć, gdy zejdzie się z głównych uliczek Głównego Miasta i wejdzie w te mniej uczęszczane. 


LOVE, M

środa, 7 czerwca 2017

Inna bajka ("Pinokio")

Hello!
Oficjalnie zdjęłam z siebie jedno z ciążących i wstydliwych zaniedbań, jakie miałam w związku ze studiowaniem zarządzania instytucjami artystycznymi i byłam w Operze Bałtyckiej. Temat opery jako miejsca wróci w poście o czwartym semestrze ZIA. Z tym, ze to wyjście miało z pierwszym kierunkiem moich studiów dokładnie nic wspólnego, bo zorganizowała nam je Pani prowadząca zajęcia o tańcu na filologii polskiej. Jest to dość istotne dla dalszej części wpisu. 


Muszę przyznać, że byłam podekscytowana. Do tej pory z operą miałam wspólnego tyle, że Upiór mieszkał w operze, musical o Mozarcie ma słowo 'opera' w tytule, widziałam też transmisję "Orfeusza" z Roundhouse oraz jakiś czas temu "Goplany" z Opery Narodowej. Widziałam też kilka na TVP Kultura. A teraz będzie tak na żywo. (Przypomniałam sobie, że w Ostrołęce grupa zapaleńców-profesjonalistów zorganizowała "Wesele Figara", na którym byłam i wspominam ciepło tylko zapominam) Otóż nie było. Gdyż "Pinokio" to balet. Nawet nie przyszło mi do głowy sprawdzić wcześniej za co właściwie zapłaciłam pieniądze i na co idę. Więc, gdy aktorzy wyszli na scenę (tu się pojawiło pierwsze moje spostrzeżenie, że coś jest nie tak, jak na operę - nie te ruchy, nie ten makijaż) i po 5 do 7 minut nie dość, że nie padło z ich ani jedno słowo, nie wspominając o śpiewaniu, zaczęło być wiadome, że o nie jest to, czego się spodziewaliśmy. Bo okazało się, że nie tylko ja przyszłam taka niedoinformowana. Dopiero potem pomyśleliśmy, że przecież to Pani od tańca to organizowała, więc to nawet logiczne. Mieliśmy niespodziankę. Teraz były tylko dwa wyjścia - mogło to być miłe lub niemiłe zaskoczenie. 

 Po kilku początkowych minutach, zaczęłam się zastanawiać, czy rodzice, którzy przyprowadzili dzieci na spektakl, a one stanowiły jakieś 90% widowni, nie będą tego żałować, bo tych kilka scen jest dość dziwnych. Poza tym nie rozumiem idei stroju głównego bohatera, to ten po lewej, gdyby ktoś miał wątpliwości.

To teraz, ile mam wspólnego z baletem? Jeszcze mniej niż z operą. Oprócz magicznego i bardzo ważnego "Dziadka do orzechów". Oraz bajek z Barbie. Widziałam transmisję lub nagranie "Burzy" z Opery Narodowej. I to tyle. Oprócz takiego ogólnego rozeznania i wiedzy o co w balecie chodzi. (Chyba, że o czymś ważnym jeszcze zapomniałam i takie mam wrażenie.)

Gdyby ktoś przypadkiem wybrał się na "Pinokia", nie znając książki, nic by nie zrozumiał.

Przechodząc do samego spektaklu. Napisać, że mi się nie podobał to trochę za dużo, ale prawda jest taka, że drugi raz bym na niego nie poszła. Oglądanie "Pinokia" było fizycznie męczące. Bardzo. A to tylko półtorej godziny. Szczególnie pierwsza część (nie wiem czy dokładnie połowa, ciężko było określić upływ czasu) do momentu drugiego ważniejszego pojawienia się Kota i Lisa. Od tego miejsca było dużo lepiej. Ogromnie. Taniec w końcu zaczął być interesujący i wciągający, chciało się patrzeć na aktorów-tancerzy. 

Powyższe zdjęcia pochodzą ze strony Opery Bałtyckiej (o stąd dokładnie).

Sprawdzając obsadę odkryłam, że dla sporej ilości aktorów był to pierwszy raz w roli. Nie tylko tytułowy Pinokio, bo o tym, że Roberto Tallarigo debiutuje jako kukiełka widzowie zostali poinformowani przed spektaklem, ale także Mangiafoko (na stronie opery jest raz przez k raz przez c, a internet twierdzi, że powinno to być zapisywane w jeszcze inny sposób)/Ogniojad/Władca marionetek pierwszy raz grany był przez Macieja Ruszkiewicza, Wróżka - moja absolutnie ulubiona rola - przez Min Kyung Lee, która kradnie każdą scenę w której się pojawia, a prześliczny strój, w którym tańczyła, jeszcze to podkreśla i dzięki niej druga część baletu da się oglądać oraz Aleksandra Michalak pierwszy raz, jako jedna z lekarek. 
Inną rzeczą, którą odkryłam były zdjęcia. Które robią tysiąc razy większe wrażenie niż "Pinokio" na żywo. A trochę nie spodziewałam się, że to możliwe. Gdy człowiek się im przygląda, odkrywa, jak bardzo musiał to być przemyślany balet, jak precyzyjna jest choreografia. W operze tego nie widać. Przez zdecydowaną większość czasu. Najlepiej wypadają w całym spektaklu sceny zbiorowe. Ale największe wrażenie robi fakt, że pod sufitem zawieszona jest trampolina, która w odpowiednim momencie zostaje opuszczona na scenę, a potem z powrotem wraca na swoje miejsce. Powinnam jeszcze choć wspomnieć o muzyce, ale nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia i nic z niej nie pamiętam. 

Ja zachwycona nie była, ale dzieciaki, które mijałam wychodząc, a których rozmowy, chcąc czy nie chcąc, podsłuchałam były. A to chyba najważniejsze. Skoro im się podobało, to będą chciały przyjść po raz kolejny.

Pozdrawiam, M

sobota, 3 czerwca 2017

Innego końca świata nie będzie ("Doctor Who" S10 "The Pyramid at the End of the Word")

Hello!
Z niecierpliwością czekam na kolejne piątki lub soboty, bo one oznaczają, że będę miała chwilę czasu dla siebie i będę mogła obejrzeć kolejny odcinek "Doctora Who". Do tego pory nowy sezon wypada bardzo na plus, ale chyba zaczynają się problemy. 


W "Extremis" mieliśmy wprowadzenie do kolejnych dwóch odcinków- czyli przygoda zasadniczo trzyodcinkowa. Problem w tym, że "Pyramid at the End of the Word" jest aż za bardzo oderwany od poprzedniego epizodu. Albo właściwie to poprzedni odcinek, tak naprawdę nie jest nikomu potrzeby. Kryzys "Extremis" można było spokojnie wykorzystać w jednej zamkniętej całości. Niestety po siódmym odcinku trzeba napisać, że potencjał nie został wykorzystany, a wręcz po prostu został zmarnowany. 

Doctor i Bill wrócili ze świata projekcji i żyją w prawdziwej rzeczywistości, do czasu aż pojawia się tytułowa piramida. Ponieważ kryzys jest wielki Doctor zostaje Prezydentem i ma coś na sprawę poradzić. Okazuje się, że w piramidzie są źli, straszni i brzydcy mnisi, którzy chcą wykończyć świat. A zegary zaczęły odliczanie. Z jakiegoś powodu Doctor uznaje, że pokazanie siły Ziemi zrobi wrażenie na kosmitach. Nie robi. Wcześniej na pokład prezydenckiego samolotu zostają zaproszeni przedstawiciele wojska chińskiego, rosyjskiego i amerykańskiego. "Cool" jak to powiedziała Bill. Szkoda, że nic z tego nie wynika. W międzyczasie dzieje się coś niby niezwiązanego z mnichami i piramidą, w jakimś laboratorium. 


Największy problemem tego odcina jest to, że nie ma w nim emocji. Niby te zegarki odliczają 3 ostatnie minuty świata, niby mnisi są straszni i okrutni, a Ziemianie chcą sami decydować o losach Ziemi, ale człowiek na to parzy i myśli "I tak wiadomo, że Doctor ma rację, jak go nie posłuchają, to źle skończą." Nie jest to nawet sprawa tego, że odcinek jest przewidywalny, ale tego, że widza nie za bardzo odchodzi, czy przedstawicie wojska przyjmą czy nie przyjmą oferty kosmitów, koniec świata nastąpi czy nie. 

Troszkę lepiej zaczyna się dziać, gdy wyjaśnia się sprawa laboratorium. A jednocześnie jest ona tak bardzo nie wiadomo skąd i dlaczego, że jedynie bezkrytyczne jej przyjęcie, może sprawić, że odcinek nabierze trochę sensu i emocji.


Wspominałam, że Doctor jest idiotą? Nie? Więc robię to teraz. Ponieważ nie powiedział Bill, że nie widzi narobił jej kłopotów. A być może nie tylko je,j ale i całemu światu. Bill na pewno. Scenarzyści zostawili widzów z trochę sentymentalnym, trochę żenującym cliffhanngerem. Jestem ciekawa, bardzo, co z tego wyniknie. Jednocześnie jestem trochę zła, bo naprawdę liczyłam, że Bill po odcinku "Oxygen" zwątpi w Doctora, a tu nic, zero, null, a wręcz odwrotnie. Za to nie wspominali o regeneracji. 

Trzymajcie  się, M