środa, 28 września 2022

O (nie)tłumaczeniu tytułów

Hello!

Nie wiem, kiedy dokładnie temat nietłumaczenia tytułów książek wypłynął na szerokie wody Instagrama, ale odkąd go zauważyłam, starałam się uważnie śledzić dyskusję. Tak się składa, że większość mojej części internetu jednoznacznie opowiada się za tłumaczeniem. Argumentów nietłumaczeniowych nie widziałam wiele, a te które widziałam, nie były przekonujące, choć dawały do myślenia. Przy czym temat nietłumaczenia tytułów książek dotyczy głównie książek młodzieżowych i dla młodych dorosłych - czyli takich, których ja raczej nie czytam, ale starałam się spojrzeć na temat nieco szerzej. 

O (nie)tłumaczeniu tytułów

To miał być wpis o tłumaczeniu i nietłumaczeniu tytułów książek, a wyszła trochę opowieść o funkcjonowaniu różnych tytułów w mediach społecznościowych i kulturze.  

Po kolejnej fali zapowiedzi premier wydawniczych, w której znalazło się kilka nieprzetłumaczonych tytułów, i kolejnej fali zastanawiania się, dlaczego tak naprawdę wydawnictwa się na to decydują - oświeciło mnie. Ale nie w kwestii nietłumaczenia. Raczej w kwestii jak tłumaczenie uzasadnić. Bo najwyraźniej fakt, że mieszkamy w Polsce i tekst książki tłumaczony jest na polski - to za mało.

Manga i anime 

Jest taka chciałoby się rzec nisza, ale tych osób jest bardzo wiele. Są to fani anime i mangi. Tu skupimy się na mandze. Mogę się mylić, ale fanom mangi najprawdopodobniej nie zrobiłoby różnicy, czy Atak Tytanów byłby Atakiem Tytanów, Attack on Titan czy Shingeki no Kyojin, ba nawet myślę, że prawdziwi fani poradziliby sobie z (tytuł japoński) - a jednak nikomu nie przychodzi do głowy nie tłumaczyć tytułów mang i light novel (widzę problem z light novel, ale kłopot z nazywaniem gatunków czy podgatunków książek to osobne zagadnienie; tak dobrze przyjęło się YA - young adult, bo określenie młody dorosły przecież w Polsce nie funkcjonuje). Nawet gdy po polsku brzmią one dziwnie (Odrodzony jako galareta - chociaż i tak wśród fanów funkcjonuje jako Slime; a w przypadku mangi Hanako, duch ze szkolnej toalety tytuł polski brzmi nawet lepiej niż angielski - Toiled-Bound Hanako-kun, ostatecznie i tak wszyscy mówią po prostu Hanako).

Jasne mamy Dragon Ball, One Piece, JOJO, ale mamy też Czarodziejkę z Księżyca - tytuły były tłumaczone - bądź nie - w zależności od tego pod jakimi nazwami funkcjonowały w telewizji, ale są to wyjątki, nie reguła. 

A później zaczęłam dokładniej przeglądać strony wydawnictw mangowych i okazało się, że sprawa jest nieco bardziej złożona. I nie do końca działa na korzyść argumentu o tłumaczeniu tytułów książek. To znaczy: z moich badań wynika, że pojawia się więcej nietłumaczonych tytułów mang, niż się spodziewałam, ale z tego, co zauważyłam, wynika, że najczęściej są to bardzo proste (jednowyrazowe) tytuły mang, na których podstawie powstały znane anime. Są też zaskakujące sytuacje, gdy tytuł angielski, gdy sprawdzałam, nic mi nie mówił, ale japoński już tak (Blood Blockade Battlefront to Kekkai Sensen). Mamy też Haikyu!!, które jest po prostu Haikyu!!. Mamy częściowo przetłumaczone tytuły (ERASED. Miasto, z którego zniknąłem). Prawdę napisawszy, im więcej tytułów przeglądałam, tym bardziej nie wiedziałam, co o tym myśleć. A dokładniej - jako osobie, która od lat ogląda anime i jakoś śledzi rynek mangowy w Polsce, wiedzącej o bliskich powiązaniach promowania mang dzięki anime na ich podstawie oraz wiedzącej, że grupa fanów mangi i anime jest jednak specyficzna - podtrzymuję zdanie, że nikomu nie robi różnicy Atak Tytanów byłby Atakiem Tytanów, Attack on Titan czy Shingeki no Kyojin. Jednocześnie muszę napisać, że liczba tych nieprzetłumaczonych tytułów jednak mnie zaniepokoiła. 

Z Atakiem Tytanów skojarzyła mi się Gra o Tron, która podobnie funkcjonuje wśród fanów w Polsce zarówno jako Gra o Tron, jak i Game of Thrones - ale pomyślałam o tym, bo w obu przypadkach skróty po polsku i angielsku są takie same: AoT i GoT. Ułatwienie dla fanów i marketingowców. (Co ciekawe, nie widzę, aby pisanie House of the Dragon w odniesieniu do Rodu Smoka było popularne - cóż, po polsku to jednak tylko dwa wyrazy). 

Almond i droga przez dwa języki

Zapomniałam o książce Almond, ale wpadłam przypadkiem na jej recenzję i złapałam się za głowę. Głównie dlatego, że o niej zapomniałam - i o tym, że tytuł nie jest przetłumaczony. A dokładnie - tytuł jest przetłumaczony z koreańskiego na angielski i angielski jest zostawiony jako tytuł polski. Wydaje mi się też, że książka ogólnie tłumaczona była z języka angielskiego nie koreańskiego. Skupmy się jednak na tytule - prawdopodobnie nie został przetłumaczony dla rozpoznawalności książki wśród polskich fanów BTS, gdyż książkę polecał lider zespołu. Ważne, aby umieć dokładnie określić swoją grupę odbiorców.

After! After było wydane w Polsce w 2015 jako After. Płomień pod moją skórą. Tu chyba zadziałały dwa czynniki - znana i zdefiniowana grupa odbiorców tej książki oraz fakt, że after nie ma żadnego znaczenia. To znaczy mogłoby by tam być midnight czy cokolwiek innego i nie robiłoby to wielkiej różnicy. After też jedno i na dodatek dość proste słowo.  

Z fanami anime i mangi jest jeszcze jedna sprawa - oni nie napadają na wydawnictwa i nie wyrażają swojego zadowolenia lub niezadowolenia/rozczarowania związanego z językiem tytułu, nie mają pretensji i nie próbują nikogo przekonać, że tytuł po angielsku sprawi, że manga się będzie lepiej sprzedawała. A z tego, co udało mi się zaobserwować i wyczytać w dyskusjach - robią to osoby, które są za nietłumaczeniem tytułów książek. 

Nastolatki najwyraźniej nie rozumieją znaczenia pracy tłumaczy

Nie wiem, jak z nietłumaczeniem tytułów książek czują się tłumacze, ale nie można nie zauważyć, że w tym samym czasie, gdy jedne wydawnictwa zaczynają drukować imiona i nazwiska tłumaczy na okładkach książek obok nazwisk autorów, po latach walki tłumaczy o docenienie ich pracy, ba w ogóle zauważenie ich pracy, drugie wydawnictwa wydają książki z nieprzetłumaczonymi tytułami, tym bardziej bez nazwiska tłumacza na okładce. A często raczej z angielskimi tagami schematów fabularnych (enemies to lovers!). Rynek książki nigdy nie był i raczej nie będzie jednorodny, ale obserwowanie w czasie rzeczywistym jak się rozjeżdża jeszcze bardziej, nie jest pocieszające. 

W czasie, gdy ten wpis leżał w wersjach roboczych, pojawiła się zapowiedź książki Dorosła. I to jest ciekawy przypadek - muszę przyznać, że początkowo nawet nie ogarnęłam, że napis Grown na kolczyku to także tytuł książki. No i mamy jednocześnie imię i nazwisko tłumaczki na okładce. Chociaż na tych grafikach promujących widać je niezbyt wyraźnie. Ale jest! Jak się chce to można zmieścić na okładce wszystko. Chociaż może trzeba by zasięgnąć także opinii projektantów okładek w tej sprawie.

Trochę snobizm? 

Napiszę o jeszcze jednej rzeczy, trochę z tym powiązanej i być może przyznam się do własnej hipokryzji. Obserwuję w internecie różne księgarnie, w których - obok książek po polsku - można kupić książki po angielsku (japońsku i koreańsku zresztą też; i niemiecku, i w innych językach) i czasami, gdy widzę posty o tych książkach, zastanawiam się, czy to nie jakiś snobizm. To znaczy, to założenie, że potencjalny klient będzie miał dostęp do treści tej książki, to założenie, że znajomość angielskiego (czy innego języka) jest taka oczywista w dzisiejszych czasach. Bo wbrew pozorom nie jest. Nie każdy jest w stanie przeczytać książkę po angielsku. Ogólnie promowanie i informowanie, że bardzo różne książki istnieją jest bardzo ważne, nawet jeśli nie można przeczytać danej książki, pewnie w wielu wypadkach można przeczytać jej streszczenie po polsku. Ale zapamiętajmy, że założenie, że w Polsce angielski jest powszechnie znany może nie być prawdziwe. A teraz moja hipokryzja - czasami dodaję na bloga kadry z oglądanych k-dram, a oglądam dramy z angielskimi napisami, i też bezrefleksyjnie tak je zostawiam, a powinnam dodawać podpisy z tłumaczeniami (obiecuję poprawę). 

Angielskie żarty językowe są zabawniejsze niż polskie

Mamy też najwyraźniej falę polskich autorek (raczej niż autorów), których książki po prostu mają tytułu po angielsku. Podobno angielski jest mniej żenujący i ma lepsze zabawy i żarty słowne niż polski. I z jednej strony, nawet to rozumiem, bo sama bardzo długi czas uważałam, że słowo awkward jest fajniejsze niż słowo niezręczny - a potem mi przeszło i to nie tylko dlatego, że studiowałam polonistykę. Czasami angielski bywa zaskakująco wygodny, a polski wymaga wysiłku (ale od tego są tłumacze, redaktorzy, marketingowcy też chyba powinni być kreatywni). 

Mamy na rynku (czy będziemy mieć, bo to chyba jeszcze zapowiedzi) książkę Fall in love - jesieniarską i Rockin' winter - obie polskich autorek. O ile ten pierwszy tytuł nawet rozumiem (i to podwójnie - jako pomysł i wiem językowo, co to znaczy - ale ile jest osób, które mogą nie wiedzieć?), tak ten drugi ani trochę do nie mnie przemawia (naprawdę rockin' - tak z apostrofem?, gdyby zacząć od najbardziej rzucającego się w oczy elementu).  

The Love Hypothesis

Inna anegdota z mojego życia. Nie ogarnęłam, że książka The Love Hypothesis wyszła po polsku, gdzieś do miesiąca po jej polskiej premierze. Dlaczego? Bo książka od swojej oryginalnej premiery przyciągała mnóstwo uwagi, wiele książkowych influencerek czytało ją w oryginale i o niej pisało na bieżąco i zupełnie nie zauważyłam momentu, gdy wydawnictwo zaczęło rozsyłać egzemplarze recenzenckie i osoby zaczęły wypowiadać się o polskim wydaniu. Być może wina mojej nieuwagi, a być może wina tego, że książkę wydano pod angielskim tytułem. Inna sprawa - ale na pewno powiązana - jest taka, że The Love Hypothesis jest książką, która w tym momencie wyskakuje mi z lodówki i widzę ją wszędzie i na każdym kroku; a jak pisałam - widziałam jej wiele już od pojawienia się na rynku książkowym. Nie kojarzę drugiej książki z tak długim życiem w mediach społecznościowych.

Oddawanie języka

Z innej strony można być nieco bardziej dramatycznym. Zwyczajnie słabo tak oddawać innemu językowi tytuły książek. Nie chciałabym tu pisać o kolonializmie, bo to jednak nie ten poziom (a może? a może to tylko źle wykorzystywana globalizacja), ale może można przywołać inicjatywy chroniące język polski podczas zaborów (wciąż to chyba jednak nieco za duży kaliber, ale sednem tego akapitu jest dramatyzm). 

Inne tytuły

Oglądałam ostatnio The Crown i zastanawiałam się dlaczego nie funkcjonuje w Polsce jako Korona (The Crown brzmi szlachetniej?). Tłumaczenie lub nietłumaczenie tytułów filmów i serial to też pewien ciekawy wątek i nietrudno znaleźć na ten temat teksty (w kontekście Korei - bo czemu nie - spójrzcie, że przecież Parasite funkcjonowało w Polsce z tytułem po angielsku; nie chciałabym dorabiać do tego daleko idącej teorii, ale gdyby zostawić tytuł koreański, to mogłoby być za inaczej, zbyt odlegle, egzotycznie, ale już tytuł po angielsku może podkreślać inność, ale jest też zrozumiały; a tytuł po polsku byłby zbyt... domowy?) i funkcjonuje chyba dłużej niż sprawa tłumaczeń tytułów książek (patrz Wirujący seks i Die Hard).

A angielskie tytuły decyzją polskich wydawców zawłaszczają okładki książek wydawanych w języku polskim. Decyzją marketingowców, którzy postanowili podbić TikToka. A może to TikTok podbił (pobił?) marketingowców. 

Mam wrażenie, że w tym momencie dyskusja trochę ucichła, ale jednocześnie - niedługo wydawnictwa będą przedstawiać zapowiedzi na przyszły rok i to może być bardzo ciekawe. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Pozdrawiam, M

sobota, 24 września 2022

Trzynaście żyć i Na ratunek. Misja w jaskini

 Hello! 

Być może - jeśli czytacie bloga wystarczająco długo - zauważyłyście, że bardzo lubię historie o akcjach ratunkowych i ucieczkach. Być może to wynik tego, że w dzieciństwie naoglądałam się filmu Tunel (i Twierdza), być może tego, że akcja ratunkowa wymaga analizy i szukania sposobów - wręcz rozwiązania zagadki. Wolę jednak, gdy są to historie wymyślone. 

Trzynaście żyć i Na ratunek. Misja w jaskini  - plakaty

Bardzo dobrze pamiętam, jak z zapartym tchem i przerażeniem śledziłam wiadomości płynące z Tajlandii w 2018 roku. Mam wręcz wrażenie, że cały świat wstrzymywał oddech w tamtym czasie. Pamiętam też różne zaskakujące dyskusje na temat nurkowania jaskiniowego i tego, jak wyciągnąć dzieci bez doświadczenia z tak zalanego miejsca. Był to czas wielkiego napięcia i wielkiej niepewności. 

Ten wstęp jest potrzebny, aby napisać o dwóch produkcjach dotyczących tych wydarzeń: pierwsza z nich to film Rona Howarda - Trzynastu lub Trzynaście żyć, druga seria Netflixa - Thai Cave Rescue (chociaż gdzie będzie ta recenzja wyjaśniam na koniec). 

Trzynaście żyć

Trzynaście żyć to bardzo długi film - trwa dwie i pół godziny, a jego narracja i tak jest poszatkowana i zaskakująco szybka. Przeskakujemy pomiędzy bohaterami. Przeskakujemy pomiędzy dniami. Niewiele widzimy z planowania, z przemieszczania się bohaterów - za to cały czas coś robią. Cała akcja ratunkowa przedstawiona jest jak coś niepodlegającego dyskusji i bez wahania zaprzęgnięto wszystkie możliwe środki, aby wyciągnąć dzieci z jaskini. 

Chociaż widz wie, jak cała sytuacja się zakończyła, to film ogląda się z zaskakującym napięciem. Nawet pomimo tego, że czasami przypomina on bardziej dokument niż film fabularny. I pod pewnymi względami wewnętrznie to nie jest bardzo rozemocjonowana narracja. Może dlatego że - chociaż mamy głównych bohaterów w postaci nurków - to nie jest film o ludziach. To film o akcji ratunkowej. Która dzięki temu obrazowi okazała się jeszcze bardziej dramatyczna niż wiedziałam, że była. Na przykład nie miałam pojęcia, że zalano ludziom pola uprawne, aby odprowadzić wodę, żeby bardziej nie zalewała jaskini - i nie przesadzam, gdy piszę, że to niesamowicie wzruszające i byłam na granicy płaczu, gdy woda w CGI zalewała pola pod górą. Naprawdę mam nadzieję, że odpowiednio zapłacono tym ludziom. 

Ze względu na długość filmu w czasie oglądania można stracić skupienie. Momentami można nawet uznać, że bywa on nudny. Jednocześnie jest długi - a tyle rzeczy można było jeszcze dodać! Warto go zobaczyć (jest na Amazon Prime).   

Gdy sprawdzałam sobie rzeczy o tym filmie, wpadłam na informację o dokumencie National Geographic na temat tej akcji - Na ratunek. Misja w jaskini. Aż dziwne, że nie widziałam go wcześniej.

Na ratunek. Misja w jaskini

Ten film ma coś, czego brakowało mi w Trzynastu życiach - ludzi w mundurach. A dokładniej - pamiętałam z telewizji konferencje prasowe, a Trzynaście żyć w ogóle nie porusza tej sprawy od tej strony. 

To może być moje skrzywienie dotyczącego tego, że po prostu wolę dokumenty i niefikcję, ale ten film jest lepszy niż Trzynaście żyć. Jednak jest coś immanentnie wartościowego w poznawaniu historii w opowieści osób, które w niej uczestniczyły. Jest w nim też wiele oryginalnych materiałów. Ten dokument lepiej pokazuje, ilu ludzi brało udział w całej tej akcji, przedstawia kontekst kulturowy oraz planowanie. Ale - chociaż pokazuje, że woda była z góry przekierowywana - nie pokazuje, gdzie była przekierowywana. Warto też docenić to, że wypowiada się w nim żona Samana Kunana - byłego komandosa, który włączył się w akcję, ale niestety zginął. Wypowiadają się także partnerki nurków. Nie ma za to wypowiedzi rodziców dzieci. I chociaż przedstawiono opowieść o górze i o tym, jak przybył ważny mnich, nie wspomniano, że trener drużyny był wcześniej mnichem i fakt, że medytował razem z dziećmi, miał duże znaczenie dla ich przeżycia.

Gdy oglądałam Trzynaście żyć, uderzyło mnie to, że dzieci, które pozostawały w jaskini, musiały oglądać, jak ich koledzy są narkotyzowani, związywani (opaskami zaciskowymi aka trytkami!) i zabierani pod wodę przez zasadniczo niemówiących po tajsku obcych ludzi. W dokumencie poznajemy jak dogłębnie źle z całym tym planem usypiania dzieci czuł się doktor. W Trzynastu życiach też było to tak pokazane, ale gdy słyszy się, że lekarz mówi, że czuł się, jakby przeprowadzał eutanazję to naprawdę robi się człowieka bardzo szkoda. Widać było, że wciąż nie czuje się zbyt komfortowo z tym tematem. Jak Trzynaście żyć było bardziej filmem o akcji ratunkowej, tak Na ratunek jest bardziej filmem o nurkach. 

Tutaj miała być recenzja Thai Cave Rescue, ale okazało się, że obok serialu fabularnego Netflix zrobił też dokument - The Trapped 13: How We Survived the Thai Cave. Thai Cave Rescue jest reklamowane tym, że jego ekipa jako jedyna uzyskała dostęp do samych chłopców, więc widać Netflix postanowił to podwójnie wykorzystać i mamy też dokument. A że ja postanowiłam oglądać wszystko - o obu netflixowych produkcjach napiszę, po piątym października. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Trzymajcie się, M

środa, 21 września 2022

Z podziemi na Księżyc - Cyberpunk: Edgerunners

Hello!

Obiecuję, że sama w końcu poprawię w kwestii anime na blogu, ale dzisiaj oddaję stronę M2, który podzieli się z Wami opinią o netflixowym anime Cyberpunk: Edgerunners.

Cyberpunk: Edgerunners

Megakorporacje złe, biedni są bardzo biedni a bogaci są bardzo bogaci, każdy jest zły, można liczyć tylko na siebie. I wcale nie jest to opis USA, tylko Night City - miasta z uniwersum Cyberpunka 2077, w którym dzieje się akcja anime Edgerunners. Główny bohater - David - próbuje żyć jak normalna osoba, uczęszczając do akademii, na którą ledwo go stać, ale nie może się dopasować i kończy jako kryminalista. I nawet przez chwilę się nad tym nie zastanawia, w końcu celem są korposzczury.

Po pierwsze i najważniejsze: ending śpiewa Dawid Podsiadło i bardzo mnie ten fakt bawi.  Po drugie to bajka od studia Trigger, więc obowiązkowo musiało pojawić się nawiązanie do TTGL oraz musiała zakończyć się w kosmosie. I gdyby z jakiegoś powodu tych elementów zabrakło, to moja obecna ocena 8,6/10 trochę by spadła. Chociaż jestem pewien, że kiedyś z perspektywy czasu i tak do tego dojdzie.

Ogólnie jest to bardzo przyjemne anime do oglądania. Nie wymaga zbyt dużo myślenia, a wręcz przeciwnie - bo gdyby się zacząć zastanawiać, to jest bardzo przewidywalne. Są zwroty akcji, ale nie ma nic zaskakującego. Z tym że to bardzo dobrze, bo w ten sposób widz dostaje dokładnie to, czego chce: szybką, intensywną i pełną akcji animację z gorzkim zakończeniem.

Teraz chyba jedyny aspekt, na który słyszałem poważne narzekania: postacie. Chodzi mniej więcej o to, że u niektórych średnio z charakterem. Nadrabiają to czystym designem, ale jednak nie każdemu się podoba. I na tym lista skarg się kończy, bo nawet na tę oczywistą fabułę nie widziałem żadnych narzekań, a osobiście to ją uznałbym za (stosunkowo!) najsłabszy element.

Od strony technicznej: animacje Triggera są jak zawsze bardzo dobre, chociaż trochę (ale tylko odrobinkę) brakowało mi ich specyficznego stylu. Opening spoko, muzyka w tle jest zachwalana, ale osobiście kompletnie nie zwracam na nią uwagi. A polski dubbing jest nawet do wytrzymania z tym, że oceniam po tylko jednym odcinku.

W zasadzie nie ma tu jakiegoś konkretnego elementu, który czyniłby tą serię wyjątkową. Porządne anime z dobrą fabułą i fajnymi designami postaciami, ale nadal nic aż tak specjalnego, by zasługiwało na najwyższe oceny i wyjątkowo pochlebne recenzje, które często widziałem.

I to chyba tyle, Rebecca best girl, CDP do kosza za próby wyrzucenia jej, a Lucyna jest w połowie polką.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiamy, M2 i M

sobota, 17 września 2022

Obok - Trzy tysiące lat tęsknoty

Hello!

Postanowiłam wybrać się na Trzy tysiące lat tęsknoty, bo nie poszłam na Wszystko wszędzie naraz i żałowałam. Pytanie czego żałuję teraz?  

Platak filmu Trzy tysiące lat tęskonty

O filmie Trzy tysiące lat tęsknoty dowiedziałam się, gdy robiłam blogowe kinowe plany. Zwrócił moją uwagę kolorowym i intrygującym zwiastunem oraz obsadą, ale zasadniczo nie wiedziałam o nim zbyt wiele. Reklamowany jest jako baśń dla dorosłych o uwolnieniu dżinna, spełnianiu marzeń i ostrzeżeniu "Uważaj, czego sobie życzysz".

Łatwo byłoby napisać, że Trzy tysiące lat tęsknoty jest filmem nudnym (jestem pewna, że dla części widzów takim po prostu będzie), ale to nieco bardziej złożony problem. Ten film ma dwa zasadnicze problemy: ze strukturą i z emocjami - i oba są poważne. Trzy tysiące lat tęsknoty składa się z pierwszego aktu, w którym poznajemy głównie historię dżinna poprzez jego opowieści (to wszystkie te najbardziej kolorowe i jaskrawe sceny ze zwiastunów) - trwa on dobre 70 minut i jest wyraźnie oddzielony od reszty filmu. Później mamy część w Londynie - bohaterowie razem mieszkają; teoretycznie powinno coś się dziać, ale nic z tego nie wynika. Później następuje wielką dramatyczna scena, chciałby się napisać punkt kulminacyjny, ale film wywołuje za mało emocji, aby coś kumulować, i epilog. W skrócie proporcje są zaburzone.

Drugi problem to emocje. A raczej rozdźwięk pomiędzy tym jak ważne są w opowieści - szczególnie dla bohatera - a tym, że sam film raczej nie wywołuje ogromnych emocji w widzach. To niestety wina tego, że na dobrą sprawę to bardzo powierzchniowy obraz. Nie w znaczeniu, że prosty - bo proste filmy opowiadające o emocjach i przekazujące proste prawdy mogą być głębokie. A Trzy tysiące lat tęsknoty jest zwyczajnie powierzchowny, chociaż ma wszystkie zasoby, aby zagłębić się w temat miłości (i opowieści). W filmie wiele słyszymy o miłości - w opowieściach dżinna nawet ją widzimy - ale zupełnie jej nie czuć. Można napisać, że dżinn przeżył swój przydział miłości, zanim poznał główną bohaterkę, a główna bohaterka jest zakochana w idei miłości. Oni w ogóle nie egzystują w tych samych światach czy w tych samych ramach i cały czas są bardziej obok siebie niż ze sobą.

Główna bohaterka jest narratolożką badająca historie i mity! I chociaż chciałoby się napisać, że to historia o historiach, niestety tak nie jest. I nie wydaje mi się, aby film przeszedł test morfologii bajki Proppa (chociaż trzeba by to sprawdzić). Jednocześnie jego najbardziej bajkowe elementy są zdecydowanie najlepsze. I najbardziej kolorowe. 

To nie jest do końca tak, że ten film mi się nie podobał. On jest raczej rozczarowujący niż zły czy słaby. Obiecuje opowieść o opowieściach, obiecuje rozważania o miłości i ani z jednego, ani z drugiego nic nie wynika. Rozkłada się strukturalnie. Ale myślę, że jeśli kiedyś będzie puszczany w TV i ktoś na niego przypadkiem wpadnie - może być z seansu zadowolony. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Trzymajcie się, M

czwartek, 15 września 2022

Jak zacząć oglądać koreańskie dramy?

 Hello!

Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że nie jestem blogerką odnoszącą większe sukcesy, ponieważ nie przepadam za pisaniem wpisów poradnikowych, a jest to bardzo modne i podobno dobrze się klika. Zwykle nie mam poczucia, że jeśli coś sprawdziło się u mnie, to sprawdzi się u każdego, bo pewnie tak nie będzie. Ale od pewnego czasu wpadam na teksty w rodzaju "Jak rozpocząć przygodę z koreańskimi dramami", "Koreańskie dramy - jak oglądać?" i wszystkie te wpisy są niesamowicie do siebie podobne (lista najpopularniejszych albo dostępnych na Netflixie dram) i mało informatywne, że postanowiłam napisać coś od siebie. 

Tekst: "Jak zacząć oglądać koreańskie dramy?" na błękitnym tle z bomblami światła i różowymi kwiatami w lewym górnym rogu oraz w prawym dolnym.

1. Nastawienie 

Koreańskie dramy są inne niż seriale, które powstają w Polsce, USA, są inne od seriali powstających w Chinach i Japonii - i trzeba pamiętać, że inny oznacza inny - nie gorszy. Odcinki dram trwają zazwyczaj godzinę (często nawet nieco dłużej), sezony zazwyczaj mają 16 odcinków (w porywach do 20, minimalnie 12; są też dramy Netflixa mają od 6 do 12 - ale te stanowią trochę osobną kategorię nie tylko ze względu na liczbę odcinków). K-dramy mają też swoje schematy, dobre i złe elementy, czasami niektóre rozwiązania trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Trzeba się nie zniechęcić, bo coś może wydać nam się dziwne, żenujące lub zaskakująco śmieszne.

2. Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo

To nie tak, że w tym wpisie nie będzie żadnych tytułów, oczywiście, że będą. Ale będą uzasadnione inaczej niż tylko faktem, że to popularne dramy. Scarlet Heart Ryeo było pierwszą dramą, którą sama obejrzałam i fakt, iż zachęciła mnie do tego K. (ona zaczęła pierwsza), uważam za jeden z najszczęśliwszych przypadków w mojej przygodzie z oglądaniem dram.  Otóż Moon Lovers zawiera możliwie wszystkie plusy i minusy oraz aspekty konceptu koreańskiej dramy, z jakimi można się spotkać. Tak jak nasza główna bohaterka przeżywa wzloty i upadki, tak drama pokazuje wszystkie dobre i złe strony bycia dramą i jako doświadczenie naprawdę przygotowuje do oglądania kolejnych. 

Poza tym ma naprawdę gwiazdorską obsadę, co było bardzo pomocne zarówno w wyborze kolejnych dram do oglądania, jak i w ogólnym orientowaniu się w świecie dram. Nawet When the Camellia Blooms obejrzałam, bo grał tam Kang Ha-neul, którego znałam właśnie ze Scarlet Heart Ryeo

W zakresie zapoznania się na raz z dużą liczbą aktorów mogłaby się także dobrze sprawdzić drama Hwarang, której obsada jest najjaśniejszym punktem, gdyż z całą resztą drama ma problem (zaczynając od głównej bohaterki, którą można by z dramy wyciąć, kończąc na ogólnych kłopotach z całą fabułą). 

Ogólnie chodzi o to, aby znaleźć dramę, od której można się odbić - w znaczeniu wybić i rozpocząć poszukiwania kolejnych (nie odbić i cofnąć zawiedzionym). 

3. Po 2015 

Rok 2015 wydaje mi się magiczną granicą, nigdy nie sprawdziłam, czy jest ona dokładna, ale na pewno granica istnieje. Przed 2015 rokiem dramy były nagrywane tak, że robią wrażenie teatru telewizji. I tak teatr telewizji może być świetnie zrealizowany, ale w dramie taki typ kinematografii sprawia, że jakość serialu drastycznie spada. Może nawet nie tyle samej dramy, co doświadczenie oglądania jest męczące. 

4. Popularne

Jest trochę prawdy w tym, że wybieranie popularnych, niemalże kultowych dram może być dobrym pomysłem. Szukałabym jednak dram popularnych teraz, co do wcześniejszych - upewniłabym się, że były one nie tylko popularne, ale także na pewno dobre. Goblin jest bardzo często polecaną dramą i jest świetnym serialem - do czasu. Gdy wkręcałam się w oglądanie dram, Descendants of the Sun było niesamowicie popularne (i w sumie słusznie), ale drama nie utrzymała momentum. I o ile o Goblinie jeszcze się mówi, o Descendants of the Sun niekoniecznie. Kill Me, Heal Me - także jest często polecaną dramą, ale miała ona swoją premierę w 2015 i gdy próbowałam ją oglądać w 2018, to się od niej odbiłam, dokończyłam ją dopiero w 2020, gdy byłam już bardziej przyzwyczajona do estetyki. 

Nevertheless było popularną dramą, ale przedstawiało jedną z najbardziej toksycznych relacji, jakie można znaleźć w dramie. Z popularnością dram jest także ten kłopot, że co trzy miesiące jest nowa popularna drama - rozbłyska jak gwiazda i gaśnie równie szybko, jak się pojawiła. Ponadto gdy śledzi się dramowy świat i komentarze, czasami można zauważyć, że inne tytuły popularne są w samej Korei, a inne w reszcie świata. W każdym razie do popularnych dram trzeba podchodzić z dawką sceptycyzmu. 

5. Znajdź swój gatunek

Ale nie zdziw się, że większość dram ma wiele, bardzo wiele scen, które w zamierzeniu mają być bardzo zabawne (różnie wychodzi). K-dramy ogólnie stoją na rom-comach i dramach historycznych i nie są to kwestie wykluczające się. Co ciekawe, wśród oryginalnych dram Netflixa tych dwóch gatunków nie znajdziemy. Ale jak pisałam - dramy od Netflixa to nieco osobna kategoria, ale tak o nich wspominam, aby napisać, żeby nie oceniać i nie nastawiać się do innych k-dram przez ich pryzmat. Wracając jednak do gatunków - myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Prawnicze? Może na początek koreańska wersja Suits? Lekarskie? Podobno Dr. Romantic jest niezłe i właśnie zapowiedziano kolejny sezon. Widzowie zachwycali się także Hospital Playlist. Coś o intrygach i klasie wyższej? Nie bez powodu Sky Castle było niesamowicie popularne, a powstała chyba na tej fali drama Penthouse dostała 3 sezony. Gatunki k-dram nie znają granic. I nie tyczy się to tylko tego, że jest ich wiele, ale też tego, że wiele dram łączy w sobie wiele elementów z różnych gatunków. 

Ten wpis jest jednocześnie krótszy (ma tylko 5 punktów) i dłuższy (na długi wygląda w podglądzie), niż się spodziewałam, więc tutaj się zatrzymam. Być może kiedyś powstanie druga część, ale na razie to wszystkie rady, które mogą być pomocne.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

LOVE, M

niedziela, 11 września 2022

Sześć punktów o książce "Łańcuch ze złota"

Hello!

Są fani, którzy swoją relację ze światem Nocnych Łowców określają jako syndrom sztokholmski. Ta seria wychodzi w Polsce od 13 lat, a oryginalnie pierwsza książka - Miasto Kości - miała premierę w 2007 roku. Człowiek skończył gimnazjum, liceum, sześć lat studiów i dalej czyta o przygodach Nocnych Łowców. Nie można jednak udawać, że 26-latce i 16-latce te książki będą podobały się tak samo. Albo Łańcuch ze złota zwyczajnie nie jest najlepszą książką.

Książka Łańcuch ze złota, leżąca na zielonej, koronkowej serwetce, na beżowo-brązowym tle

Tytuł: Łańcuch ze złota
Autorka: Cassandra Clare
Tłumaczka: Małgorzata Strzelec
Wydawnictwo: MAG

Cordelia przybywa do Londynu w poszukiwaniu... męża. A przynajmniej poparcia w sprawie procesu swojego ojca. Niestety, nieaktywne ostatnio demony zaczynają sobie coraz śmielej poczynać w mieście. Ponadto Cordelia ma zostać parabatai Lucie i intensywnie przeżywa potężną nieodwzajemnioną miłość do Jamesa. Który to jest zakochany i zupełnie oczarowany Grace.

Po pierwsze, Łańcuch ze złota zapada się pod ciężarem tradycji i liczby postaci. Czytałam tę książkę z drzewem genealogicznym Nocnych Łowców, które narysowałam sobie, gdy czytałam Panią Noc (lub wcześniej) i cały czas gubiłam się wśród postaci i powiązań pomiędzy nimi. Nie radzę też sprawdzać relacji rodzinnych, jeśli nie chcecie zaspoilerować sobie kto z kim kończy i ma dzieci, bo ja trochę niechcący zostałam rozczarowana (bo chciałam kibicować jednej z par, ale to bez sensu).

Po drugie, nie wyobrażam sobie czytania Łańcucha ze złota jako początku zapoznawania się ze światem Nocnych Łowców - trzeba przynajmniej przeczytać mechaniczną serię (to znaczy Diabelskie maszyny) - i nie przypuszczam, aby ktoś mógł przypadkiem trafić na akurat tę książkę - a to, ile miejsca poświęcone jest na tłumaczenie rzeczy, które czytelnik raczej wie, jest za duża. Są takie śmieszne jednozdaniowe wstawki jak minidefinicje. Moim zdaniem nie do końca potrzebne. 

Po trzecie, złapałam się na tym, że bohaterowie zupełnie mnie nie interesują. Interesuje mnie świat przedstawiony, a losy bohaterów są mi obojętne. Nie jestem pewna, czy wynika to z determinizmu chronologii czy tego, że po prostu są nieciekawi. Nie pomagało też to, jak bardzo Cordelia była zapatrzona w Jamesa, a James zdradzał oznaki nielojalności wobec Grace bardzo wcześnie w opowieści. Bardzo. (Ale trzeba też przyznać, ale Grace jawi się jako zaskakująco samolubna jak na kogoś w jej okolicznościach). Poza tym jeden (lub więcej...) z bohaterów pije zdecydowanie za dużo alkoholu. A wszyscy są tacy mało błyskotliwi.

Po czwarte - język. Akcja książki dzieje się na początku dwudziestego wieku i bohaterowie (rzadziej narrator) wypowiadają się mniej więcej, aby pasować do czasu akcji, ale wypada to bardzo, bardzo dziwnie. Bohaterowie nie zawsze się tak mówią, czasami w wypowiedź wplatane jest jedno archaiczne i najczęściej wyjątkowo kolokwialne słowo. Raczej rozprasza to czytelnika, niż obrazuje czas akcji. Nie pamiętam dokładnie języka poprzednich części książek o Nocnych Łowcach, ale mam wrażenie, że stylistycznie Łańcuch ze złota jest najsłabszym ogniwem serii. (Z poprzednich książek miałam całe posty z cytatami, a z tej książki nawet jeden cytat nie wydał mi się ciekawy). 

Po piąte. Miałam o tym nawet nie wspominać, ale jednak napiszę. O ile nie zauważyłam w książce literówek (w jednym słowie brakowało d, raz imię bohaterki bywa źle zapisane) ani innych podobnych rzeczy, tak są w niej dość dziwne usterki: braki spacji przed myślnikami, dodatkowa kropka, spacja przed kropką. Nie ma tego dużo, ale tym bardziej rzuca się w oczy.

Po szóste. Łańcuch ze złota jest zwyczajnie bardzo nudny. Powiedziałabym wręcz, że zaskakująco nudny. Niemożebnie nudny. 

Zastanawiałam się, czy to nie bierze się z tego, że czytelników książek o Nocnych Łowcach trudno zaskoczyć - oni widzieli już bardzo wiele - ale nie sądzę. Po prostu nie ma w tej książce zupełnie miejsca, aby nawiązać jakaś emocjonalną relację z bohaterami (gdyby tak dobrze policzyć to tylko ważnych postaci jest w tej książce około dziesięciu, a do tego dołączają dwa tuziny na drugim/trzecim planie). Cordelia niestety jeszcze nie stoi w tej samej lidze, co bohaterki pozostałych serii, James to prawdopodobnie najbardziej nijaki bohater ze wszystkich głównych Nocnych Łowców. 

Czy coś mi się w tej książce podobało? Tak. Lucie i Jesse - gdzieś przeczytałam, że pozostałe dwa tomy skupią się bardziej na tej dwójce i nie będę z tego powodu narzekała, bo naprawdę jestem ciekawa, jak potoczą się ich losy. Jak widać zapowiedź przyszłych wydarzeń i rozwiązywania intrygi jest bardzo skuteczną zachętą, aby sięgnąć po kolejny tom.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

środa, 7 września 2022

Wszystko, o co chciałam zapytać instagramerkę [wywiad z Plan with Panda]

 Hello!

Oto kolejny wywiad! Dzisiaj z autorką profilu na Instagramie - Plan with Panda! Ponieważ moja rozmówczyni zajmuje się wieloma rzeczami - najlepiej przedstawi się sama w pierwszym pytaniu!

Napis Wszytsko, o co chciałam zapytać [wywia z Plan with Panda] na białym tle z pogniecionej kartki z bambusami po lewej i prawej stronie

Ponieważ seria wywiadów nazywa się „Wszystko, o co chciałam zapytać….” – chciałabym zapytać, kim Ty czujesz się najbardziej? Tłumaczką, instagramerką, planerką, recenzentką? Wszystkim po trochu, a może zupełnie inaczej?

Ciężko określić się jednym słowem. Kiedy przedstawiam się nowym osobom, to zawsze jako tłumaczka języka chińskiego, chociaż w życiu zawodowym mam szczęście zajmować się również moją drugą największą miłością, czyli organizacją. Poza biurem czuję się filologiem, miłośnikiem literatury i dobrej kawy, kocią mamą i rośliniarą ;)

Jaki jest idealny kalendarz/planer?

Myślę, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Co innego zaspokoi potrzeby studenta, a co innego osoby pracującej. Są osoby, którym wystarczy apka w telefonie, inni będą potrzebowali bardziej złożonego systemu. Idealny planer powinien dać użytkownikowi poczucie kontroli nad swoją listą zadań, pomóc uniknąć przytłoczenia obowiązkami.

 

Czy planowanie, prowadzenie dziennika/kalendarza zawsze było dla Ciebie bardzo ważne, czy na przykład pojawiło się dopiero na studiach?

Mój pierwszy dziennik zaczęłam prowadzić, mając 6/7 lat, mogę więc powiedzieć, że pisanie jest ze mną właściwie od zawsze. Pierwszy kalendarz książkowy w życiu dostałam od mamy, był to kalendarz nauczyciela. Mama dostawała je z wydawnictw i zazwyczaj dysponowała jakimś zbędnym. Do dzisiaj mam planery z podstawówki, w których notowałam prace domowe i daty sprawdzianów. Do końca liceum kupowanie nowego kalendarza szkolnego było jednym z najbardziej wyczekiwanych i ekscytujących wydarzeń związanych z nowym rokiem szkolnym.

Jaki jest dla Ciebie najważniejszy element prowadzenia planerów/kalendarzy i co w tym procesie sprawia Ci największą radość?

Najważniejsze dla mnie jest odciążenie głowy z natłoku myśli. Bardzo nie lubię jak coś nade mną wisi i nie pozwala się zrelaksować. Możliwość przelania zadań na papier to dla mnie najlepszy sposób na odstresowanie się. No i nie ma nic bardziej satysfakcjonującego niż odhaczanie zrealizowanych obowiązków 😉 Od kilku lat ozdabiam kalendarze naklejkami, co wprowadza do procesu dodatkową frajdę i pozwala się wyżyć artystycznie.

Nie jest Ci ciężko? Bardzo dosłownie – ważyłaś kiedyś swoje torby?

Oj, bywa ciężko. Chociaż teraz naprawdę się pilnuję  – pękaty organizer zostawiam na biurku i noszę ze sobą tylko tablet, a papierowe książki staram się zastępować czytnikiem, ale nie zawsze się udaje. Pozwalam sobie na więcej, kiedy mam podwózkę, jeżdżąc rowerem, muszę się mocno ograniczać – koszyk ma udźwig 5 kg 🤭 Torby nigdy nie ważyłam, ale podejrzewam, że w najgorszych momentach mogła zbliżać się do tego limitu. 

Gdybyś miała wybierać: możesz robić wszystko w swoich planerach, masz dostęp do każdej naklejki, długopisu i wszystkiego, czego potrzebujesz do prowadzenia kalendarza, ale nie przeczytasz żadnej książki do końca życia (albo przynajmniej przez najbliższe 30 lat), czy masz czas na czytanie (czy słuchanie audiobooków) i dostęp do każdej książki, którą chcesz przeczytać, ale Twoje kalendarze to najprostsze, najbardziej generyczne planery na świecie – co byś wybrała?

Zestresowałam się, rozważając obydwie opcje. Chyba zdecydowałabym się na drugą z nich, życie bez literatury to bardzo przygnębiająca perspektywa. A minimalizm w planowaniu czasem jest najlepszą opcją.

Czy Twoja doba na pewno ma 24 godziny – nie na przykład 25?

Niestety, czasem żałuję, że moja doba nie jest z gumy, bo chciałabym zrobić w ciągu dnia tyle różnych rzeczy – nauka języków, czytanie, seriale, wyjścia z przyjaciółmi. A tu jeszcze trzeba mieć czas na pracę, sen i posiłki. Dlatego zawsze wykorzystuję wolne chwile na czytanie – chociażby czekając w kolejce, czy na zagotowanie się wody w czajniku. Te kilkadziesiąt sekund zsumowane dają dodatkowe cenne minuty na cieszenie się dobrą książką 😁

Nie masz czasami wrażenia, że czas w social mediach płynie inaczej? I nie mam na myśli czasu spędzanego na ich przeglądaniu, a raczej zaburzone postrzeganie czasu w życiu osób, które obserwujemy.

Można ulec wrażeniu, że niektórzy jakimś cudem są w stanie wycisnąć ze swoich dni wszystko do ostatniej minuty. Ale trzeba pamiętać, że to tylko starannie wybrany ułamek czyjegoś życia i nigdy tak naprawdę nie wiemy, jak to jest u takiej osoby w realu. Dla przykładu – u mnie posty publikowane są w okolicach 9 i ktoś mógłby uznać, że o tej godzinie mam czas na kawkę z książką w łóżku. Tymczasem ja zdjęcie wykonałam o 7 rano i publikuję je w przerwie na kawę w biurze. W social mediach na wszystko trzeba patrzeć bardzo sceptycznie.

Ilu w sumie języków próbowałaś się uczyć? I czy te, których naukę kontynuowałaś albo lubisz najbardziej, mają ze sobą coś wspólnego?

W całym swoim życiu? Było ich dwanaście: angielski, hiszpański, niemiecki, rosyjski, ukraiński, francuski, chiński, koreański, japoński, włoski, esperanto i łacina. Przy czym nie wszystkich uczyłam się z własnej woli, w moim liceum języki były przypisane do profili i nie można ich było wybierać. Z częścią języków romansowałam, ale zakończyliśmy relacje. Język, który kocham najbardziej i zawsze będzie dla niego miejsce w moim sercu to hiszpański. Zaczęłam jego naukę na własną rękę jeszcze w podstawówce. Przy czym, chociaż bardzo dużo rozumiem, nie mówię dobrze w tym języku, ponieważ bardzo rzadko mam okazję go używać. Język chiński to moje narzędzie pracy, więc czy chcę czy nie chcę – jest ze mną na co dzień. Niedawno zaczęłam uczyć się włoskiego, który pod wieloma względami przypomina mi hiszpański. Między mną a językiem musi kliknąć. Jeżeli czuję motyle w brzuchu, kiedy słyszę dany język – wiem, że zostaniemy razem na długo.

Mam wrażenie, że są dwie główne grupy osób, które lubią się uczyć języków obcych. Jedna to ludzie, którzy po prostu lubią się uczyć języków, druga ludzie – którzy blisko łączą naukę języków, poznawanie kultury i podróżowanie – gdzie Tobie jest bliżej i jakie są Twoje początki naukowi języków?

Myślę, że bliżej mi do drugiej grupy. Co prawda zdarzało mi się uczyć języka na zasadzie sztuka dla sztuki, ale zazwyczaj szybko się wypalam. Potrzebuję czegoś, co mnie będzie motywować i rozkochiwać w języku wciąż od nowa. Jak już pisałam wcześniej, pierwszym językiem, którego zaczęłam się uczyć samodzielnie był hiszpański a powodem tej decyzji było zwycięstwo hiszpańskiej piosenkarki w dziecięcej Eurowizji. Do dzisiaj mam tak, że chęć do nauki danego języka zaczyna się od muzyki – słyszę świetną piosenkę i myślę sobie, że chcę rozumieć każde słowo.

Muszę przyznać, że mnie do nauki języków zniechęca fonetyka – nawet pomimo osobnych zajęć na studiach wciąż mam problem nawet z tą angielską. A co dla Ciebie jest najtrudniejsze w nauce?

To już zależy od języka. Nie przepadam za gramatyką. Mówiąc po angielsku, nie zastanawiam się nad nią zbytnio, używam formy, która moim zdaniem brzmi dobrze w danym kontekście i zazwyczaj jakoś idzie. Ale z odmianami hiszpańskimi nadal czuję się niepewnie. W chińskim problem gramatyki odpada, ale za to mamy tony. Wypowiedzenie słowa na błędnym tonie całkowicie zmienia jego znaczenie. Chińczycy, którzy mają dużo do czynienia z obcokrajowcami, zazwyczaj są przyzwyczajeni do tego, że nasza wymowa może bardzo odbiegać od ideału i rozumieją wszystko z kontekstu, niemniej jednak nie przestaję się stresować, że mówię jakieś niedorzeczności.

Dotknęłyśmy wielu tematów – planowania czasu i czasu jako takiego, odrobinę aktywności w social mediach i oczywiście nauki języków obcych – trochę wyszła przebieżka po tych zagadnieniach. Ale może chciałabyś dodać od siebie coś jeszcze lub zagłębić się bardziej w któreś pytanie?

Lepiej mi nie pozwalać zagłębiać się w żaden z tych tematów, bo ja bym mogła o niczym innym nie mówić 😂

Bardzo dziękuję za rozmowę!

To ja dziękuję za zaproszenie ☺️

 Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

LOVE, M


sobota, 3 września 2022

K-pop 2022 (maj-sierpień)

 Hello!

Oto kolejna część moich minirecenzji k-popowych comebacków z 2022 roku. Gilrsbandy wciąż są ciekawsze niż boysbandy - choć mniej niż w pierwszych miesiącach roku. Ogólnie jednak ostatnie cztery miesiące były nieciekawe, poza pojedynczymi wyjątkami - które jakimś sposobem skumulowały się głównie w sierpniu właśnie. 

napis supersubiektywy przegląd k-popowych piosenek maj-siepień 2022 na środku grafiki na białym, prostokątnym tle, dookoła tło niebieskie z kolistymi i bąblowymi kształtami

Le Sserafim - Fearless

Zacznę od tego, co mi się podoba i jest to nazwa tego zespołu. Poza tym mam z nim prawie same problemy. Zaczynając od tego, że nie wiem, co zrobili Sakurze, ale w ogóle nie wygląda, jak ona i trudno ją poznać. Przechodząc do tego, że część zapowiedzi debiutu wyglądała, jak zdjęcia do kalendarza dla fanów formuły 1 i ogólnych oskarżeń o seksualizację dzieci (jedna z członkiń zespołu urodziła się w 2006, inna w 2005 roku). Sama gdzieś napisałam, że cały ten koncept jest dziwny w świecie, który już przeszedł już swoją "modową" erę i debiuty są o wiele odpowiedniejsze do wieku (nawet jeśli były to jakieś horrorowe koncepty).

Co do samej piosenki - to żaden przełom, nic oryginalnego, wszystko już w k-popie było. Fearless to trochę stonowana wersja piosenki ICY ITZY, trochę wygląda jak Gratata HOT ISSUE (które niestety ostatnio ogłosiło rozwiązanie), H1-KEY ma piosenkę Athletic Girl, z którą ten debiut też mi się skojarzył. I na dokładkę można by do tego dodać I'll be Yours Girl's Day (bo nawiązania do boksu). Nic specjalnego ogólnie, ale ostatnio w ogóle nie ma w k-popie nic szczególnego.

iKON - BUT YOU

Gdy usłyszałam w zapowiedzi, że piosenka będzie miała retro klimat, bardzo się ucieszyłam. Chociaż myślałam, że to jakaś zmyłka. I ja jestem prostą osobą - trochę retro i jestem zadowolona. Ale prostota BUT YOU przerasta nawet mnie. To przyjemna piosenka, ale tak niesamowicie prosta, że aż trochę obraża inteligencję słuchacza. 

ALICE - POWER OF LOVE

Ballada wydana z okazji redebiutu grupy, bardzo ładna, ale wspominam o niej, ponieważ jest w niej pewien fragment, który brzmi jak żywcem wyjęty z Miracles in December EXO. I gdy już doszłam (wyszukiwanie po nuceniu działa!), z którą piosenką Power of Love mi się kojarzy, słyszałam coraz więcej i więcej podobieństw, niestety. 

MINSEO - #Self_Trip

Kiedyś wspominałam, że mam słabość do antidropów i oto przykład!

Poza tym Minseo i Kwon Eun Bi mogłyby razem coś wydać, bo wydaje się, że by do siebie pasowały. Widzę tu duży potencjał. 

WOODZ - I hate you

Woodz w tej piosence jest jak jednoosobowe Green Day (a przynajmniej tak się kojarzy). W Dirt on my leather jak KISS. A początek HIJACK musiał być inspirowany Bohemian Rapsody. Hope to be like you ma taki jeden fragment, który skojarzył mi się z Circles Post Malone. Ta płyta ma tytuł Colorful Trauma i podoba mi się odrobinę mniej niż Only Lovers Left, ale wciąż jest świetna. 

WOOSUNG - MOTH

Nie ukrywam, że jestem jego (i The Rose) wielką fanką i cały ten minialbum (tylko 4 piosenki!) bardzo, bardzo, bardzo mi się podoba. 

A słuchałam go na zmianę z piosenką...

B.I - BTBT

Czasami potrafię logicznie wyjaśnić, dlaczego dana piosenka mi się podoba, ale nie w tym przypadku - w tym przypadku po prostu pokochałam ją od pierwszego przesłuchania! I wolę wersję z teledyskiem. I tak, teledysk podoba mi się także ogromnie. (W ogóle co to za wieże, które tam widać! i dlaczego nie występują w większej liczbie teledysków!). 

HYO - DEEP

To może być jedna z najsłabszych piosenek od SM Ent. i jedna z najgorszych, jaką słyszałam od czasu O.O NIMXX. Może gdyby to był debiutancki singiel jakieś grupy z niedużej wytwórni, kupiłam bym tę koncepcję, ale w zaprezentowanym kontekście całość jest dość żenująca. 

ONEUS - Bring it on

Bardzo kibicuję ONEUS już od debiutu, ale ich główne single raz mi się podobają, a raz zupełnie mi nie leżą. Jako piosenka Bring it on jest zbyt chaotyczna. W teledysku jest kilka pomysłów, które mi się podobały, ale są zupełnie niewykorzystane. Całość niestety robi wrażenie dużego bałaganu. 

GOT7 - NANANA

GOT7 miało szczęście, bo gdy wyszedł ten minialbum, miałam dużo pracy i okazał się świetnym tłem do niej. Choć muszę przyznać, że piosenka wybrana na główny singiel to najsłabszy utwór z całej płyty. 

Moon Sujin, Jiselle - Only U

Nie jestem pewna, jak wpadłam na tę piosenkę, ale spodobała mi się tak bardzo, że podłożyłam ją pod jedną z rolek na Instagramie.

Moon Sujin wydała też w tym czasie EP Lucky Charms. Główny singiel - Right Back - jest całkiem niezły, a teledysk do piosenki robiło VM Architecture.

VICTON - Stupid O'clock

Po rozczarowaniu, jakim było Chronograph, ostrożnie podchodziłam do zapowiedzi nowego minialbumu VICTON. Stupid O'clock to na szczęście dobra (choć nierobiąca takiego wrażenia jak Mayday czy Whan I Said) piosenka. Nieszczególnie odkrywcza ani nic, ale jak już wspominałam - dajcie mi anidrop - będę zadowolona. I podoba mi się teledysk, jest całkiem zaskakująco nakręcony.

SEVENTEEN - HOT

Seventeen mieli szczęście, że w czerwcu naprawdę dużo jeździłam na rowerze, bo kilka pierwszych piosenek z płyty Face the Sun jest wprost idealnych do tej czynności. Ogólnie HOT to pierwszy główny singiel tego zespołu od bardzo długiego czasu, który naprawdę zwrócił moją uwagę. Chociaż wolę piosenkę DON QUIXOTE - i to nie tylko z powodu literackiego nawiązania (chociaż w bardzo dużej części właśnie z niego).

KARD - Ring the Alarm

Raczej nie zwracam uwagi na takie stwierdzenia "ten comeback należy do tego i tego członka czy członkini zespołu", ale w przypadku Ring the Alarm jest mi wręcz szkoda, że nie jest to solowa piosenka Somin.

asepa - Life's Too Short

Nieczęsto mam dysonans poznawczy, słuchając k-popu, ale tutaj mam. Z jednej strony słowa tej piosenki i jej przesłanie są ważne. ALE sama piosenka jest nudnawa. Istnieje jednak pewien większy problem to znaczy - brak wyraźnego połączenia pomiędzy członkiniami aespy a tą piosenką. Cały koncept aespy jest taki... sztuczny (w wielu różnych znaczeniach tego słowa)  i futurystyczny i ogólnie oderwany od rzeczywistości, że w ich wykonaniu tego typu piosenka wypada wyjątkowo nieautentycznie (to czy cokolwiek w k-popie można uznać za autentyczne to temat na jeszcze inne rozważania, ale chodzi o wrażenie). Już o tym wspominałam, że trochę nie wiadomo, czy ten zespół powstał tylko dla konceptu i mam wrażenie, że coraz bardziej zbliża się to do takiego - wbrew pozorom - coraz większego odczłowieczania członkiń zespołu, bo całe to ich środowisko i koncept sprawia nieco, że są one bardziej aktorkami niż piosenkarkami.

Im Nayeon - POP

Jednocześnie ta piosenka podoba mi się bardziej, niż się spodziewałam, ale denerwuje mnie, że brzmi tak... nijak. A dokładnie - jak odrzut z jakiejś płyty TWICE i można bawić się w zgadywanie, która z członkiń TWICE dostałaby daną partię (ta piosenka ma nawet durną partię po angielsku). Jak na płytę, która nazywa się Im Nayeon mam poczucie, że jest to za mało Nayeon a za bardzo TWICE, ale może - zakładając, że Nayeon miała jakiś wpływ na ten minialbum - taki styl naprawdę Nayeon odpowiada i to świetnie dla niej. Plus w produkcję (aranżację) tej piosenki zaangażowani byli LDN Noise i to może wyjaśniać, dlaczego podoba mi się ona bardziej, niż sądziłam. 

aespa - Girls

Tak w skrócie - Girls to rozczarowujący utwór i teledysk. Albo inaczej to wyraźny spadek formy po ich ostatnich głównych singlach i taka normalna piosenka. Albo jeszcze inaczej - jak na aespę to taka zwyczajna piosenka. I to jest problem.

Dalej Lingo to bezwyrazowa piosenka, podobnie ICU - chociaż ta jest ładna. O Life's Too Short już pisałam, ale nie wspominałam o Illusion i mam wrażenie, że wypuszczenie Illusion przed Girls to był błąd, bo to oczywiście lepszy kandydat na główny singiel. A może to było jednak genialne, skoro tyle albumów zostało zakupione. Girls to jednak po prostu zbiór piosenek obok siebie a nie koherentny album.  

Chung Ha - Sparkling (Bare&Rare)

Zawsze jestem ciekawa nowych piosenek Chunghy. O Sparkling nie wiem, co myśleć. Nie porwało mnie przy pierwszym przesłuchaniu, a gdy przesłuchałam całą płytę pojawiło się jeszcze więcej pytań. Bo Sparkling to przedostatnia najgorsza piosenka na tej płycie, przed Louder, które jest wyjątkowo słabym utworem. A jednocześnie tylko fakt, że te dwie piosenki są obok siebie na płycie, jakoś uzasadnia obecność Sparkling. Przy czym mam wrażenie, że Sparkling byłoby idealnym pre-realase i mogło się ukazać dwa tygodnie temu. Ona się lepiej sprawdza samodzielnie niż jako część albumu.

Gdy tę część mamy już za sobą, mogę napisać, że wszystkie pozostałe piosenki z płyty bardzo mi się podobają! 

Ogólnie mam wrażenie, że jesteśmy w jakimś dziwnym trendzie, gdy główne single to jedne ze słabszych piosenek na płytach. 

Apink CHOBOM - Copycat

Byłam bardzo ciekawa tego duetu, ale te fragmenty piosenki i choreografii, które słyszałam i widziałam przed premierą teledysku, nie napawały mnie wielkim optymizmem. A okazało się, że teledysk jest ciekawy, piosenka bardzo przyjemna i pozostałe dwie piosenki (szczególnie Fell Something) też są dobre. 

ITZY - Sneakers

Nawet jeśli sądzę, że piosenka sama w sobie jest nudna i brakuje jej siły, jaką miało chociażby Wannabe, to ogromnie się cieszę, że ITZY wróciły do konceptu, który im pasuje. (I trochę bawi mnie, że dziewczyny w wywiadach mówią o zmianie konceptu, nic się nie zmieniło, wróciłyście do swojego wyjściowego konceptu).

STAYC - Beautiful Monster

Gdy tylko zobaczyłam zwiastun teledysku wiedziałam, że nie polubimy się z tą piosenką i miałam rację. Taki niby akustyczny, trochę amerykański klimat nie jest dla mnie. Ale ogólnie nie uważam, że to zły comeback. Chociaż może uważam, ale może bardziej dlatego, że nie podobają mi się pozostałe dwie piosenki z singla i remix RUN2U to najnudniejszy remix piosenki, jaki w życiu słyszałam. W każdym razie sama w sobie piosenka Beautiful Monster jako taka nie jest zła, nawet podoba mi się choreografia i teledysk też nie jest najgorszy, ale tym razem to nie muzyka dla mnie. Czekam na następne comebacki.

Tutaj straciłam zainteresowanie k-popem na prawie miesiąc, choć prawdę powiedziawszy słaby ten rok w k-popie, oj słaby, tak po prostu - nie było się nawet czym zainteresować. Może poza tym, że że ktoś w końcu powinien wprowadzić jakieś prawo, aby dzieci przed 18 urodzinami nie mogły debiutować i koniec kropka. 

JUNNY - Not About You

Płyta nazywa się blanc, a ja cierpiąc na brak nowych, interesujących bodźców postanowiłam przesłuchać ją całą - i bardzo mi się spodobała! Polecam do sprawdzenia, bardzo przyjemnie się jej słucha i każdy znajdzie na niej jakąś piosenkę dla siebie.  

Jaehyun (NCT) - Forever Only 

Ostatnią piosenką, która tak szybko mi się spodobała, było BTBT. Forever Only jest bardzo przyjemną i łatwą do słuchania piosenką. I ją uwielbiam.

BLACKPINK - PINK VENOM

W największym skrócie: początek tej piosenki robi dobre wrażenie, wszystkie partie Rose i Jisoo mi się podobają i to tyle. Ktoś zapomniał, że refren powinien mieć sens, a wspólna partia rapowa Jennie i Lisy to najsłabszy element całości. Pink Venom jest nieco mniej irytujące niż How You Like That, ale to zasadniczo ta sama piosenka. Teraz można strzelać - czy główny singiel promujący album Born Pink będzie bardziej podobny do Ice Cream czy do Lovesick Girls

Muszę uczciwie przyznać, że z czasem Pink Venom zyskało w moich uszach, co nie znaczy, że to piosenka, którą włączam sobie do słuchania. 

CIX - 458

Pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego CIX nie jest bardziej znanym zespołem (bo ich wytwórnia nie umie w promowanie...), bo drugiego takiego, który tak konsekwentnie wypuszcza nowe i ciekawe piosenki ze świecą szukać. A tym bardziej w zalewie tych wszystkich nowych i tak bardzo do siebie podobnych boysbandów. Podoba mi się też teledysk, któremu w jakiś sposób udaje się połączyć dwa niekoniecznie pasujące do siebie koncepty.

Poza tym pozostałe 3 piosenki z minialbumu też mi się bardzo podobają. 

IVE - After Like

Z trzech singli IVE ten podoba mi się najbardziej, ale ocenianie tej piosenki jest trudne, bo duża jej część to sampel z I Will Survive - który jest wykorzystany naprawdę znakomicie i ogólnie podoba mi się choreografia tej piosenki. Jednak elementem, który pogrążył After Like w moich oczach, jest refren. Po pierwsze jest on trochę jak wyciągnięty z zupełnie innego utworu, a po drugie - yeah, yeah, yeah. Mogę przeżyć refreny powtarzające jedno słowo, jedno zdanie, ale niech to nie będzie coś takiego. To mniej więcej ten sam problem, co z Pink Venom i whoa, whoa, whoa i ah, ah, ah. Chociaż przynajmniej w After Like jest tego mniej.   

TWICE - Talk that Talk

To taka piosenka, do której nie mam nawet jak się przyczepić, gdybym chciała. Nawet nie mam potrzeby być rozczarowaną, że z tych zapowiedzi poważniejszego konceptu - detektywów i tajnych agencji - nic nie wyszło. Talk that Talk to całkiem przyjemna i zupełnie do zapomnienia piosenka (nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak ona brzmi, bo przypomina mi się After Like). Ale przesłuchałam cały minialbum i Gone jest bardzo dobrą piosenką i w sumie pozostałe też są całkiem przyjemne.

Key - Gasoline

Nikt nie robi teatralnego k-popu jak Key. Można to lubić, można tego nie lubić, ale nie można odmówić mu rozmachu. I to zarówno pod względem zapowiedzi albumu, jak i teledysku do piosenki Gasoline. Oraz występów na żywo. Gdyby ktoś był złośliwy, mógłby napisać, że to przerost formy nad treścią, ale byłby to znak, że za bardzo przyzwyczaił się do prostych konceptów. Podoba mi się też, że w jakiś sposób ta piosenka pasuje do Bad Love i ogólnie spójnie wpisuje się w muzykę prezentowaną przez członka Shinee (plus mam teorię, że świat teledysku Gasoline i INVU Taeyon są jakoś połączone). To napisawszy - muzycznie Bad Love podobało mi się bardziej. Ale przesłuchałam całą płytę i chociaż niektóre piosenki są chyba do siebie nieco zbyt podobne, to jest to dobra i spójna płyta. 

ONEUS ma comeback za kilka dni, jeśli nie jutro, NCT127 też wypuszcza zapowiedzi. Druga pełnoprawna płyta BLACKPINK też jest w drodze - podsumowując, będzie o czym pisać i być może będą to nawet rzeczy ciekawe. A jakie są Wasze ulubione comebacki z ostatnich miesięcy?

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

LOVE, M