poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Ósme urodziny bloga

 Hello!

Dziś Dzień Bloga (wszystkiego najlepszego dla wszystkich blogujących!), co oznacza, że są także urodziny tego blogaska! 

Tak dokładnie to w sumie nie do końca, ale jakiś czas temu ustaliłam sobie, że 31 sierpnia to oficjalny dzień, gdy zaczęłam blogować. Rok 2012! Brzmi to wyjątkowo nieprawdopodobnie. Osiem lat brzmi prawdopodobnie, ale że to osiem lat zaczęło się w 2012 już nie. 

Dzień Blogów

Miałam nawet nie publikować dziś wpisu (bo oznacza to, że w środę nic nie będzie), ale uświadomiłam sobie, że skoro piszę od 8 lat, a mam 24 to oznacza, że bloguję przez 1/3 mojego życia i brzmi to tak samo nieprawdopodobnie jak to, że zaczęłam w 2012. 

Rok temu, czy dwa lata temu byłam pewna, że nieszybko skończę moją blogową przygodę, ale przez lata widziałam wiele osób, które po prosu przestawały publikować z dnia na dzień i w tym roku w lipcu trochę zrozumiałam ich postawę. Blogowe kryzysy to całkiem normalna sprawa, ale wcześniej miały one u mnie zupełnie inną postać, a to, co czułam albo raczej nie czułam wobec bloga w lipcu było bardzo dziwne i trudno opisać to słowami. W każdym razie wiem, że przestanie publikowania z dnia na dzień wcale nie wydaje się takie dziwne i niemożliwe, jak sądziłam wcześniej. 

Co nie oznacza, że mam zamiar przestać pisać, co to, to nie! Jedną z najlepszych rzeczy, jaką zrobiłam dla siebie i dla bloga była zmiana planu publikacji na środa i sobota i uwielbiam ten terminarz. I nawet w lipcu, gdy zastanawiałam się, co by się stało gdybym przestała pisać to jednego byłam i jestem pewna - w kwietniu bym wracała, aby publikować moje wpisy o Szekspirze. Myślę też, że wpisy o wannach by się utrzymały. 

Czasami wydaje mi się, że nie mam problemów z tym co publikuję na blogu oraz tym, jak się widzę jako blogerka. Ale muszę napisać, że coraz częściej miewam. Czuję, że powinnam pisać więcej o książkach albo że powinnam pozycjonować się lepiej na osobę, która zna się na rzeczach. Chciałabym, aby ludzie wiedzieli, że pisałam licencjat o książkach o Korei wydawanych w Polsce i jest to temat bliski mojemu sercu, ale ile można to powtarzać. 

Z jednej strony nie mam problemu z tym, że nikt poza mną nie jest zainteresowany tym, co piszę o teledyskach (czy ogólnie teledyskami, to nie aż tak osobiste), z drugiej bywa mi smutno, gdy wpis, który wydawał się ciekawy i błyskotliwy, który pisałam z dużym entuzjazmem, jest nieczytany. Nie żeby powstrzymywało mnie to przed pisaniem. Bo przecież wiem, jak to działa. Wiem, a i tak bywam może nie rozczarowana, bo to za duże słowo, ale zniechęcona. Ale będę pisała swoje dalej. 

Nie żebym się nie spodziewała, że będzie to wpis, w którym wylewam żale, wiedziałam, że się to tak skończy. Ale nie żebym nie była z blogaska ogólnie zadowolona. Zawsze jestem. Bloguję od 8 lat, gdybym naprawdę, naprawdę miała przestać to prawdopodobnie zrobiłabym to, gdy studiowałam dwa kierunki. Aczkolwiek jednym z problemów, jaki mam w codziennym życiu, który jest związany z blogiem jest chęć pisania o wszystkim, co zobaczę. Co kończy się tak, że nie zaczynam czegoś oglądać albo czytać, bo myślę sobie "Stracę czas czytając/oglądając a nie wiem, czy będę miała siłę/ochotę o tym pisać, a mogłabym obejrzeć coś o czym napiszę". Co zwykle kończy się tak, że nic nie oglądam, bo czuję zbyt dużą presję. Jeśli obejrzałabym dramę i o niej nie napisała, czułabym coś w rodzaju pretensji do samej siebie, że tego nie zrobiłam. I to jest chyba najsłabsze w całej tej sytuacji, że to ja sama się w niej stawiam. Nikt nie każe mi pisać. Sama czuję presję i sama mam kryzys.

Cudowny wpis urodzinowy mi wyszedł, nie ma co. Ale dawno nie narzekałam, nie wytłumaczyłam też tutaj, dlaczego blog w lipcu działał, jak działał (pisałam o tym na Facebooku!), a należało to wyjaśnić. 

Jeszcze raz wszystkiego dobrego dla wszystkich blogujących! LOVE, M

sobota, 29 sierpnia 2020

Dlaczego - Tenet

 Hello!

Gdy przygotowywałam się do napisania tego wpisu, czy nawet bardziej, gdy zabierałam się do pójścia do kina, zastanawiałam się jaki był ostatni film, który widziałam na dużym ekranie. I przez długi czas byłam przekonana, że był to Parasite jeszcze jesienią i w Gdańsku, ale sprawdziłam i okazało się, że widziałam taki tam mały filmik pod tytułem Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie. W sumie nie wiem, czy świadczy to gorzej o mojej pamięci czy o tym filmie. 

TENET

W każdym razie w kinie nie byłam przez 8 miesięcy i bardzo chciałam iść. Liczyłam, że pierwszym filmem, który zobaczę po przerwie będzie Mulan, ale gdy okazało się, że do kin wchodzi Tenet też byłam szczęśliwa. Bo nawet jeśli w lipcu i sierpniu coś w kinach grali, to były to filmy, których tytuły absolutnie nic mi nie mówiły, a ja jednak lubię filmy, które są kinowymi wydarzeniami. 

 

John David Washington Robert Pattinson

Ale Tenet jest pod tym względem rozczarowujący. Streszczenie tego filmu brzmi: początek (też duża akcja i w operze, więc film zarobił dodatkowe punkty), wprowadzenie (które wyjaśnia tyle, co nic), nuda, próba zrozumienia dlaczego bohater robi, co robi i dlaczego w ogóle jest naszym bohaterem, nuda, nuda, nuda, WIELKA AKCJA (bawiłam się świetnie, bo wykorzystano w niej samolot), nuda, nuda, nuda, nuda, nuda, WIELKA AKCJA (ogólnie także całkiem ciekawa i był to moment, gdy muzyka w filmie robiła największe wrażenie), nuda, nuda, modlenie się, aby ten film w końcu się skończył, nuda, nuda, zakończenie. Dokładnie tyle. I wszystko, co warto zobaczyć, pokazali w ostatnim zwiastunie (jak się cieszę, że nie obejrzałam go, zanim poszłam do kina). 

TENET John David Washington Robert Pattinson

Gdy przeglądałam urywki recenzji, główmy zarzutem stawianym temu filmowi było to, że jest konfundujący. Jest. Ale jego znacznie większym problemem jest to, że jest niemiłosiernie nudny. Ma dokładnie cztery fragmenty warte uwagi. Poza tym jest długi, a niewiele w nim mówią, co jest dziwne, biorąc pod uwagę, ile można by i należało by wyjaśnić. Problemem jest także to, że w filmie światu grozi nie tylko III wojna światowa, ale regularny koniec świata, a poziom poczucia jakiegokolwiek zagrożenia jest w tym filmie na minusie. To może być malutki spoiler do tego, jak działają pewne rzeczy w filmie, ale padają tam słowa brzmiące mniej więcej "To może być pierwszy w historii przypadek hipotermii, spowodowany wybuchem benzyny" i są one idealną metaforą Tenetu

Neil Robert Pattinson

I nie tylko los świata jest widzowi w tym filmie obojętny. Losy postaci też. Nie mam pojęcia jak nazywa się główny bohater i nawet nie mam ambicji tego sprawdzać (wróć sprawdziłam, on nie ma imienia, on jest Głównym Bohaterem - co jest beznadziejne, bo lepiej dla całego filmu byłoby, gdyby był zwykłym bohaterem; ale może będzie Tenet 2...). Postać grana przez Roberta Pattinsona - Neil - jest całkiem zabawna i to on wpadł na pomysł z samolotem. Jednak czuje się, że jest z tą postacią coś nie tak i można przewidzieć, co będzie robiła. Ogólnie jak na tak przekombinowany pomysł na fabułę i działanie świata zaskakująco wielu rzeczy można się domyślić. Postać grana przez Kennetha Branagha (Andrei Sator) jest absolutnie przerażająca, autentycznie się go bałam i rozumiem dlaczego bała się go także Kat grana przez Elizabeth Debicki. Kat bardzo chciałabym lubić jako postać, ale mam takie ogromne poczucie, że była ona motywacją dla głównego bohatera, przez którą podejmował głupie decyzje. Chociaż z drugiej strony czas w tym filmie działa dziwnie i im bliżej końca, tym dziwniej, więc może te decyzje nie były, aż tak głupie. Podsumowując aktorów, bo być może nie wynika to jednoznacznie z tego akapitu Pattinson, Branagh i Debicki zjadają aktorsko głównego bohatera. 

John David Washington: The Protagonist

Pytanie: czy ten film ma sens? Nie wiem. Mógłby nie powstać, kinematografia nic by na tym nie straciła. Czy ma sens wewnętrznie? Przez jakieś 99% nie, ogląda się go, praktycznie nieustannie zastanawiając się, dlaczego i po co bohaterowie robią to, co robią. A jednocześnie zakończenie jakoś dziwnie spaja (nie mylić z wyjaśnia - bo nie wyjaśnia) wszystkie strzępki albo potwierdza jakieś dziwne intuicje, które mogło się mieć w czasie oglądania. Ta idea organizacji, która broni świat przed bardzo złymi wydarzeniami, które się jeszcze nie wydarzyły jest nawet ciekawa, pod warunkiem, że już jest tą organizacją. 

Tego filmu nie obejrzę po raz kolejny w najbliższym czasie. I w dalszym pewnie też nie. Ale jeśli powstanie druga część i będzie w niej Neil (a powinien i w sumie sam się zapowiada), a całość będzie lepiej ustrukturyzowana to wybiorę się na nią do kina. Ten Tenet ogląda się z WTF i bólem głowy (uwaga, bohatera też boli głowa, gdy próbuje mu się tłumaczyć fizykę, więc widzu nie czuj się źle).

Zapomniałam dodać jedną rzecz - początek tego filmu zapowiada zdecydowanie więcej, niż to czym ten film ostatecznie jest, więc ma się poczucie, że brakuje w nim pewnych części (może wątków, a może całych postaci).

Pozdrawiam, M

środa, 26 sierpnia 2020

Polska podział administracyjny na tkaninie

 Hello! 

Od dwóch lat w sierpniu i wrześniu nabieram ochoty na porządkowanie wpisów i kończenie projektów, które zaczęłam, odłożyłam i o nich zapomniałam. 

Polska
 

Mapę Polski zaczęłam robić... nie pamiętam kiedy. Wydaje mi się, że około 4 lat temu, w okolicach pierwszego roku filologii polskiej. Ale po pierwsze studiowałam dwa kierunki, a po drugie nigdy wcześniej nie próbowałam robić takiego rodzaju wyszywania. Spoiler: prawdopodobnie nigdy później już też nie spróbuję. 

Zainspirowałam się mapami Stanów Zjednoczonych z Pinteresta z zaznaczonymi stanami, ale już przy pierwszej próbie wyszywania konturów województw zrozumiałam, dlaczego mapy USA są "inspiracjami", natomiast mapy Polski niekoniecznie. Poszczególne stany są kwadratowe, prostokątne, ogólnie równe z nielicznymi wyjątkami - województwa w Polsce są tak dalekie od równości jak tylko się da. 

Polska województwa

Wyszywanie tej mapy nie szło mi ani trochę i odłożyłam ją po prostu na 3 lata do szuflady. Nawet nie miałam zamiaru jej kończyć. Ale po drodze dostałam nowe kolory nici (gdy zaczynałam miałam dosłownie trzy lub cztery). Koronawirus także trochę przyczynił się do zwiększenia mojej motywacji. Oraz fakt, że mam rozpoczęty inny bardzo duży projekt, którego (a jak!) nie chce mi się kończyć. A że świetnie działa prokastynowanie na zasadzie: nie chcę robić jednego projektu to porobię drugi, zmotywowałam się, aby dokończyć mapę. 

Polska mapa
 

Gdy dziś rano robiłam zdjęcia, zaważyłam, że kolory trzech województw (zachodniopomorskiego, mazowieckiego i opolskiego) są takie same i na mapie w atlasie, i na mojej wyszywance. Nie mam pojęcia, czy początkowo planowałam inspirować się rozplanowaniem kolorów z mapy przy wyszywaniu (bo ciemnozielony był drugim kolorem, który wybrałam i wyszywałam, ale nie pamiętam, co wtedy myślałam), ale wiem, że od początku chciałam zrobić tak, aby dwa województwa o takim samym kolorze były obok siebie. W sumie na mojej mapie jest 10 kolorów (2 niebieskie, srebrny, stalowy, ciemnobeżowy, jasnobrązowy, ciemnobrązowy, ciemnozielony, burgundowy i buraczkowy). Niektóre z nich są bardziej matowe, niektóre bardziej błyszczące. Także nitki się od siebie różniły, bo był to przypadkowy zbiór tego, co miałam i tego, co nazbierało mi się przez lata. Także niektóre są grubsze, inne są cienkie. Drugie zdjęcie oddaje najlepiej to jak mapa wygląda w rzeczywistości, ale niebieski województwa podkarpackiego i pomorskiego wyglądają inaczej, chociaż są wyszyte tą samą nitką. W sumie jest 11 kolorów - kontur był zrobiony na czarno. 

Polska podział administracyjny

Doskonałym pomysłem był także zakup tamborka. Dzięki niemu moja produktywność osiągnęła poziom pół województwa dziennie. Tak naprawdę nie wiem, czy to dużo, czy mało, bo robiłam cały ten projekt, improwizując. Nie mam pojęcia czy dobrze wyszywałam (coś mi się wydaje, że nie), czy dobrze naciągałam tkaninę na tamborek (mogłam to bez problemu sprawdzić, ale po co). Plus nawet przy mojej maksymalnej wydajności to wciąż około miesiąca pracy. I to miesiąca, gdy tylko się wyszywa i ogląda seriale. 

Mapa ląduje pod biurkiem, a ja muszę znaleźć sobie nowy mniejszy projekt, aby nie wyszywać Pola pszenicy z cyprysami...

LOVE, M

niedziela, 23 sierpnia 2020

Równoważenie - It's Okay to Not Be Okay

 Hello!

Wygląda na to, że powracam na dobre tory oglądania dram (albo wybieram tylko dobre dramy do oglądania) i dziś będę chwaliła It's Okay to Not Be Okay za to, jak w przeciwieństwie do swoich bohaterów, jest to zrównoważona drama.

It's Okay to Not Be Okay to jedna z najlepiej poprowadzonych, rozłożonych dram z satysfakcjonującym, sensownym zakończeniem jaką widziałam. Każdy odcinek jest ciekawy, oglądanie jest wciągające i nie ma się poczucia, że cokolwiek pojawiło się na ekranie tylko po to, aby zapełnić czas antenowy. Dramy mają tendencje albo do bycia nudnymi, męczącymi na początku, albo do gubienia sensu po połowie - It's Okay to Not Be Okay to prawdopodobnie najrówniejsza pod względem jakości drama, jaką widziałam. To naprawdę solidny kawałek serialu.

It's Okay to Not Be Okay
 
Z jednej strony mogłoby się wydawać, że w tej dramie zebrało się wiele nieszczęść świata i sami bohaterowie z problemami. Ko Mun-young to pisarka książek dla dzieci z antyspołecznym zaburzeniem osobowości, którą ojciec próbował zabić, prawdopodobnie zrobił to z jej matką (która też miała jakiś problem z osobowością) - już wokół tylko tej jednej postaci jest tyle wątków. Drugim bohaterem jest Moon Kang-tae opiekun w szpitalach psychiatrycznych, który nauczył się trzymać wszystkie swoje emocje na wodzy, ponieważ zajmuje się swoim starszym bratem z autyzmem. Ponadto Moon Sang-tae oprócz autyzmu ma także traumę, ponieważ był świadkiem morderstwa matki braci. Z traumą Sang-tae związane są także motyle i bracia muszą co roku się przeprowadzać, aby przed nimi uciekać. 

It's Okay to Not Be Okay

Do tego mamy całą gamę postaci drugoplanowych: pracowników Szpitala Psychiatrycznego OK, na czele z koleżanką Mun-young i Kang-tae z dzieciństwa, która podkochuje się w opiekunie, dyrektora tego szpitala, który jest niezłym agentem i zaskakująco pełną postacią. Mamy oczywiście pacjentów szpitala, którzy nie są tylko tłem i typowymi postaciami drugoplanowymi, ale którzy dostają swoje własne wątki. Mamy Jae-su - najlepszego przyjaciela Kang-tae, który przeprowadza się razem z braćmi i zawsze im towarzyszy. Jest jednocześnie postacią karygodnie niewykorzystaną, prawie niczego się o nim nie dowiadujemy. Ze strony Mun-young mamy szefa wydawnictwa Lee Sang-ina, którego pisarka nieustannie wpędzała w kłopoty oraz Yoo Seung-jae, udającą młodszą dyrektor artystyczną, która praktycznie była asystentką szefa. 

Ko Moon-young

Jak widać - dużo tego. A mam wrażenie, że było więcej, bo są w serialu tropy sugerujące na przykład, że Jae-su i Yoo Seung-jae mogli mieć swój wątek romantyczny, ale zostało on wycięty. Jakiś czas temu zauważyłam też, że dramy ostatnio lubują się w zaznaczaniu, że bohaterowie poznali się w dzieciństwie nawet jeśli nie mieli świadomości tego spotkania lub zwyczajnie go nie pamiętają. Ale w tej dramie fakt, że Mun-young i Kang-tae znali się w dzieciństwie jest jednocześnie ważny, ale powoduje także w bohaterach przełamanie, które uświadamia im, że odpowiedzialni są za swoją teraźniejszość i za siebie. Sama Mun-young mówi, że ona i Kang-tae są sobie przeznaczeni i może głupio powtarzać za nią taką stwierdzoną wprost w dramie oczywistość, ale to sama prawda. 

Moon Kang-tae

Jeśli lubicie się utożsamiać z bohaterami to w tej dramie może być to trudne. Główne postacie zdecydowanie nie odczuwają świata tak jak przeciętni ludzie. Historia braci kojarzyła mi się bardzo podczas oglądania z książką i filmem Bez mojej zgody (wiem, że książka i film inaczej się kończą, ale nie pamiętam co jak) i tym, jak czuje się to drugie dziecko urodzone po chorym. 

Ponadto It's Okay to Not Be Okay jest jednocześnie smutniejsze niż mogłoby się wydawać, właśnie z powodu tego, że bohaterowie mają takie problemy ze swoimi uczuciami. Czy jednak w widzu wywołuje bardzo silne emocje ponad smutek? Nie powiedziałabym. Mam wrażenie, że to z powodu tego, jak bardzo z założenia ta drama jest przepełniona nieszczęściami i problemami. Ale jednocześnie nie powiedziałabym, że to coś złego. Wpasowuje się w zrównoważony (choć, aby było jasne - są w tej dramie bardzo przejmujące sceny) rozwój fabuły. Nawet zaskakujące zwroty akcji można przewidzieć, bo jeden jest dość łatwy do wywnioskowania, drugi - trochę trudniejszy, ale jeśli ma się trochę wyczucie to powinno się zauważyć pewne dziwne szczegóły. Podsumowując, oglądanie It's Okay to Not Be Okay jest naprawdę satysfakcjonujące. 

 Psycho But It's Okay

I jeszcze szybki przegląd estetyczny. Ko Mun-young została okrzyknięta obok Man-wol z Hotel del Luna najbardziej stylową bohaterką dramy od lat. Jej zamek (znaczy dom) także robi wrażenie. Ale większe robią animacje - szczególnie ta rozpoczynająca całą dramę oraz czołówka. Animacje towarzyszą zwykle bajkom opowiadanym przez bohaterkę, a pisała ona bajki straszne, oskarżane o groteskowość - Dziewczyna z zapałkami to przy jej bajkach urocza opowieść. Innym ciekawym zabiegiem wizualnym, czy może zabawą widoczną szczególnie w pierwszej połowie serialu, jest pewna skłonność do pokazywania naszych głównych bohaterów na ekranie jako swoich lustrzanych odbić albo w lustrzanych odbiciach - jest tego tak dużo, że musiało być celowe i chyba miało podkreślać, że Mun-young i Kang-tae byli dla siebie stworzeni. Z piosenek ze ścieżki dźwiękowej podobają mi się najbardziej My Tale Park Wona i śpiewana przez Lee Su-hyun In Your Time.

LOVE, M

środa, 19 sierpnia 2020

Spacerkiem - Życie grobowe / Grave Life

 Hello!

Wygląda na to, że motywem tego tygodnia na blogu będą tematy tabu. Z jakiegoś powodu przyjęło się uważać, że miesiączka to temat tabu, a w sobotę był wpis o podpaskach. Dzisiaj będzie wpis o grobach i cmentarzach, które też są czasami (bo nie zawsze) uważane za tematy tabu. Rozmyślałam sobie o definicji tematów tabu i zastanawiałam się, dlaczego niekiedy rozmawianie czy pokazywanie cmentarzy jest za taki temat uznawane, gdy na przykład wielu moich znajomych było na wycieczkach szkolnych na Powązkach, tylko po to, aby pooglądać pomniki. Taki obowiązkowy pakiet do zrealizowania w podstawówce: Muzeum Powstania Warszawskiego plus Powązki. Ale nie tylko, gdy pojechałam do Wilna, jedną z atrakcji turystycznych był Cmentarz na Rossie. I jakoś nikomu nie wydaje się to dziwne albo niewłaściwe.

Życie grobowe / Grave Life
 

Tytuł: Życie grobowe / Grave Life

Autor: Małgorzata Żerwe

Wydawnictwo: Części Proste (#części_proste) 

"Życie grobowe" otwiera czytelnika na zdumienie. Pozwala zachwycić się opowieścią o świecie ukrytą w strefie pośredniej pomiędzy żywymi a umarłymi, pomiędzy przestrzenią codzienności (miasta, wsi, pustkowia) a przestrzenią cmentarza. Jaki jest ten świat, jakie jest życie (i towarzysząca mu śmierć)? Pełne przejmujących, ale też ironicznych, groteskowych i absurdalnych przejawów, różnorodne i złożone.
Snuta przez autorkę opowieść układa się wokół czytelnego, choć niekoniecznie wprost werbalizowanego scenariusza, tworzącego reportaż o przenikaniu się wielu przestrzeni, o życiu codziennym, samotności, pamięci i zapomnieniu, o ludzkich i nieludzkich historiach, o nietrafionych interpretacjach znaków, o pomyłkach, które są odkryciami.
Nie jest to jednak ani reportaż sensu stricto, ani reportaż literacki, lecz próba wypracowania nowej jego formuły – łączącej obraz (fotografie), słowo (miniatury narracyjne) i dźwięk (nagrania terenowe). To koncepcja artystyczna, zasadzająca się na nieoczywistościach, kontrapunktach, żarcie, prowokacji. (Tekst ze strony wydawnictwa,)

Tak w sumie dzisiejszy wpis ma być o książce o grobach i cmentarzach, dokładnie o książce Życie grobowe / Grave Life, której wszystkie szczegóły znajdziecie powyżej. Długo się zastanawiałam, co o niej napisać i najlepiej opisują ją trzy słowa: interesująca, zaskakująca i intrygująca. Poza tym jest także bardziej obszerna niż się spodziewałam. Niby wiedziałam, że jest to album i jest w nim bardzo dużo zdjęć, ale i tak byłam zaskoczona. Jest też bardzo ładnie wydana, ma obwolutę, jest w twardej oprawie z tłoczonymi napisami. 

Życie grobowe podzielone jest na 7 rozdziałów, które grupują zdjęcia, nadając im temat przewodni. Tekstu nie ma wiele, ale każda z przywołanych historii jest właśnie interesująca i zaskakująca i jestem pewna, że po pierwsze dowiecie się czegoś nowego z tej książki, na pewno zobaczycie rzeczy, których wcześniej nie widzieliście i po trzecie sami będziecie mieli ochotę zbierać swoje opowieści związane z cmentarzami. Za mną, odkąd przeglądałam tę książkę, chodzi wspomnienie, którego chyba nie miałam okazji opisać, gdy w 2015 roku we Frankfurcie z siostrą myślałyśmy, że weszłyśmy do zwykłego parku, ale były w nim konewki na stojakach i długo zastanawiałyśmy się dlaczego i po co, aż w końcu dopatrzyłyśmy się, że mijamy nagrobki. Także jest to również inspirująca książka. 

Mam wrażenie, że nie napisałam nic konkretnego, zaś wszystkie ładne ogóły zostały ujęte w opisie wydawnictwa, nic dodać, nic ująć - zdjęcia trzeba zobaczyć samemu, z tekstami także trzeba zapoznać się osobiście, bo to zamknięte opowiastki, historie, anegdoty. Może warto zaznaczyć, że pokazywane cmentarze są nie tylko w Polsce, nawet nie tylko w Europie, zdjęcia są także ze Stanów Zjednoczonych czy Meksyku. Od jakiegoś czasu meksykańska kultura związana z cmentarzami czy postrzeganiem życia po śmierci robi pewnego rodzaju furorę w popkulturze [myślę tu szczególnie o animacjach Księga Życia i Coco; chciałam też napisać o Spectre, ale na moje szczęście doczytałam (i Wy też możecie) na temat początkowej parady z tego filmu, na przykład o tutaj], ale nie trzeba pisać, że Meksyk leży dość daleko. A dzięki Życiu grobowemu można zostać zaskoczonym przez tradycje krajów położnych znacznie bliżej Polski. Na wielu osobach wielkie wrażenie zrobiła relacja z greckiej wyspy Lesbos. 

Gdybyście byli zainteresowani to jutro rozpoczyna się festiwal Literacki Sopot i o 13 będzie spotkanie z autorką tej książki. Z tego, co wiem, na każde spotkanie trzeba się zapisać, ale będą one transmitowane (czy później dostępne) także online na stronach związanych z Literackim Sopotem. 


Trzymajcie się, M

sobota, 15 sierpnia 2020

Tego się nie spodziewałyśmy - recenzja produktów Your KAYA

 Hello!

Nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że napiszę recenzję podpasek. Ale oto jest. Ostatnio odkryłam, że bycie wkurzonym to doskonała (choć prawdopodobnie niekoniecznie zdrowa)  motywacja do pisania (a tej mi ostatnio brakuje), więc postanowiłam to wykorzystać. Tym bardziej, że jakieś 100% komentujących na blogu to dziewczyny (nie wiem, jak z czytającymi, ale przypuszczam, że może być w sumie podobnie), więc skoro mogę podzielić się swoim doświadczeniem i ostrzec, to czemu mam tego nie zrobić. 

Your KAYA

O produktach Your KAYA usłyszałam po raz pierwszy po koniec 2019, ale zupełnie ich oferta mnie nie zainteresowała. Za to w ciągu ostatnich dwóch miesięcy widziałam reklamy Your KAYA za każdym razem, gdy otworzyłam Facebooka. I jakimś sposobem, nawet gdy wyłączałam te reklamy i nie chciałam, aby się pojawiały i tak jakimś sposobem Facebook dalej mi je wyświetlał. Skutecznie, bo w końcu zrobiłam się tak zaintrygowana, że zamówiłam wkładki higieniczne oraz podpaski na dzień i na noc. Jeszcze tak dla informacji - mam prawdopodobnie najbardziej książkowy okres, jaki mieć można, i z takiej perspektywy to wszystko piszę.

Teraz muszę wspomnieć, jak te produkty są reklamowane, a hasła (czy też fragmenty z recenzji) mają niesamowicie błyskotliwe. Na samej stronie głównie reklamują się tym, że są organiczne, ekologiczne, biodegradowalne. Oraz miękkie i chłonne, ale tym reklamują się chyba wszystkie podpaski. Ogólnie można przeczytać o nich w samych superlatywach (nie przekręcają się! oddychają razem ze skórą!). 

A teraz prawda! Albo rzeczy, które sama chciałabym przeczytać, zanim zamówiłam te podpaski. 

Zacznę od wkładek, bo tak dokładnie rozpoczęła się moja przygoda z marką Your KAYA. Tak też zaczęła się moja chęć napisania bardzo złej opinii o tej marce. Otóż te wkładki to oficjalnie najgorsze wkładki higieniczne, których używałam. Z bardzo prostego, wykluczającego z dalszego użytkowania powodu - rozwarstwiają się. Możecie wyobrazić sobie mój szok, gdy to zaobserwowałam. Używam różnych wkładek od lat i nigdy w życiu nie widziałam, aby któraś się rozwarstwiła, nawet raz. Nie odkleiła się od bielizny - sama wkładka podzieliła się na 3 warstwy. Na początku myślałam, że trafił mi się jeden felerny okaz. Nie, kolejne 10 było dokładnie takich samych. Największy błąd popełniłam, gdy jeszcze wierząc, że to był pojedynczy wypadek, poszłam na rower. Efekt był taki, że wyglądało to jakbym zamiast użyć wykładki, wykorzystała zwykłą watę. 

Jak widzicie - moje pierwsze doświadczenia były dość traumatyczne. Dlatego bałam się użyć podpasek. Rozwarstwienie się wkładki jest nieprzyjemne (ale faktycznie są miękkie i prawie niewyczuwalne - więc nawet nie zorientujesz się, że coś jest nie tak!), ale nie spowoduje katastrofy. Gdyby coś takiego stało się z podpaską... Ale ponieważ siedzę w domu, mogłam spróbować, nawet gdyby coś się stało, nie byłoby tragedii. Na szczęście okazało się, że podpaski są całkiem przyzwoite. Chociaż są mniej chłonne niż przeciętne podpaski z drogerii, w związku z czym 10 sztuk w opakowaniu to trochę żart, biorąc pod uwagę, jak często trzeba je zmieniać, żeby czuć się czysto i świeżo. O tym też nigdzie się nie przeczyta, a wbrew pozorom to wcale nie jest takie oczywiste, nie tylko są one mniej chłonne niż typowe podpaski, ich przewodzenie krwi wewnątrz podpaski działa dużo słabiej. Używający tych podpasek, zrozumiałam moje koleżanki, które mówiły, że czasami, gdy mają okres, muszą zmienić podpaskę za każdym razem, gdy wchodzą do łazienki, nawet jeśli wchodziły tylko umyć ręce. 

Inna ciekawa rzecz, której nie doczytałam, chociaż jest na stronie. Podpaski na noc są tylko dłuższe. Nie są grubsze ani bardziej chłonne. Na oko wygląda to wręcz tak, że te na noc są cieńsze niż na dzień. Nie przekonały mnie na tyle, aby faktycznie użyć ich na noc, ale założyłam w ciągu dnia i w sumie nie różnią się bardzo od tych na dzień. Inne ogólne spostrzeżenie: podpaski się przesuwają - szczególnie ich przód.  

Podsumowując, nie ma opcji, abym zamówiła je po raz kolejny. Co się zaś tyczy wkładek, poważnie zastanawiałam się nad złożeniem reklamacji, bo zdecydowanie nie odpowiadają jakości, jaką powinny mieć wkładki. Podpaski nie były bardzo złe (tyle że naprawdę trzeba je zmieniać dużo częściej niż typowe), ale ostatnio wyczytałam, że Facelle ma ekologiczne wkładki i podpaski, których nie trzeba zamawiać przez internet i które są tańsze niż produkty Your KAYA, więc pewnie je wypróbuję. Ale już o tym raczej nie napiszę.

Pozdrawiam, M

czwartek, 13 sierpnia 2020

Prawie jak Hotarubi no Mori e - Hotel del Luna

 Hello!

O dramie Hotel del Luna wspominałam we wpisie z serialami, które zaczęłam oglądać, ale nie dokończyłam, chociaż raczej wiedziałam, że kiedyś obejrzę ją do końca. To kiedyś nadeszło, gdy drama pojawiła się na Netfliksie. 

Koo Chan-sung

Zacznę od narzekania. Najpierw bardziej osobistego, później bardziej generalnego. Głównym bohaterem serialu jest Koo Chan-sung (szczerze nie wiem, jakie on ma nazwisko, na Netflixie było Koo na Wikipedii jest zapisane jako Gu; to nie jest największa rozbieżność w romanizacji nazwiska jaką widziałam, ale wciąż te wersje się od siebie znacząco różnią), który ma zostać nowym menadżerem w hotelu dla duchów. Czy dusz zmarłych. Chociaż duchów jest określeniem bliższym stanowi faktycznemu, gdyż duchy są straszne. I brzydkie. Drama nie boi się też straszyć swoich widzów wyskakującymi potwornościami. I zarówno nasz główny bohater, jak i ja - baliśmy się tych duchów niemożebnie. Dosłownie Chan-sung zachowywał się mniej więcej dokładnie tak, jakbym ja się zachowała na jego miejscu. To było jednocześnie całkiem zabawne i straszne, ale z tego wynikła moja przerwa w oglądaniu i sceptyczne podejście do kończenia dramy - musiałabym z własnej, nieprzymuszonej woli oglądać coś, co  ma wiele elementów horroru. A po czterech pierwszych odcinkach, jakoś nie miałam ochoty, aż tak poświęcać się dla tej dramy. Ale się przekonałam i gdyby dla kogoś (tak jak dla mnie) straszność dramy była bardzo problematyczna to informuję, że pomiędzy 4 a 8 odcinkiem pojawia się jeden naprawdę strasznie przedstawiony duch, ale później drama odchodzi od pojedynczych historii gości i już prawie nie ma takich paskudztw. 

Hotel del Luna

Mój drugi duży "zarzut" wobec tej dramy to postaci Ji Hyun-joonga i Yu-ny Dokładnie to fakt, że gdyby wyciąć je z tej dramy, szczególnie Yu-nę, to prawie nic by się nie zmieniło. Inni bohaterowie musieliby zrobić to, co oni robili ewentualnie. Ich więzi czy relacje z pozostałymi bohaterami są prawie nieistniejące, w przypadku Hyun-joonga bardziej niepokazane na ekranie, ale interakcje pomiędzy Yu-ną a Chan-sungiem można policzyć na palcach jednej ręki. A Yu-na była niemal portretowana jako rywalka Chan-sunga na pozycję menadżera hotelu, ale ostatecznie ten pomysł nie zaistniał. Został wspomniany, ale nic z nim nie zrobiono. Może to i nie gorzej, bo mam wrażenie, że nic dobrego by z takiego wątku nie wyszło, ale jednocześnie cała postać Yu-ny jest taka niewykorzystana. 

Yu-na Ji Hyun-joong

Większość dram około połowy zalicza spadek formy, scenariusz zaczyna kuleć i ogólnie dzieją się z serialem niedobre rzeczy. Nie tutaj. Hotel del Luna po połowie robi się zdecydowanie lepszy. Historia staje się spójniejsza i zaczyna iść w kierunku punktu kulminacyjnego, eliminując wszystkie niepotrzebne wątki poboczne. Oczywiście trzeba wypełnić nawet około półtorej godziny czasu antenowego, ale praktycznie wszystko, co widzimy na ekranie po ósmym odcinku, jakoś przybliża nas do finału. 

Ta drama uświadomiła mi, że mam słabość do seriali, w których są dwie linie czasowe, mają do czynienia z różnymi koncepcjami reinkarnacji czy bohaterowie zostają przeniesieni w czasie, patrz nawet Chicago Typewriter, Until We Meet Again czy pierwsza drama, którą oglądałam, w której także gra IU - Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo. Tutaj stopniowo poznajemy szczegóły przeszłość głównej bohaterki. Nawet robimy to razem z nią, bo ona sama nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jej przeszłość była sprzężona z ludźmi, którzy w tamtym czasie byli wokół niej.  W teraźniejszości bohaterka musi się uczyć, że nie może mścić się ani w sumie nawet nie powinna myśleć o reinkarnacjach ludzi sprzed 1300 lat. Cała ta drama jest o drodze głównej bohaterki - razem z nią uczymy się, że czasami trzeba zrozumieć, zanim postanowi się mścić. Man-wol jest jedną z najciekawszych i wielowymiarowych postaci, jakie można zobaczyć w dramach (i w 16 odcinkach ma ponad 100 strojów).

Go Chung-myung

Poza tym to zaskakująca drama. Jest zabawna w nietypowy dla dram sposób, powiedziałabym, że często bardziej subtelnie, ale to wciąż drama. Wiele wątków i rzeczy, które wydają się zwrotami akcji wcale nimi nie są, fabuła albo pokazuje nam, że były zupełnie nieważne, a my daliśmy wyprowadzić się na manowce, albo wykorzystuje je w sposób, którego nie można było się spodziewać, bo nie odpowiadał typowemu schematowi budowania scenariusza dramy. Nawet budowanie finału dramy jest inne niż zwykle - w sumie trzy ostatnie odcinki to jej zakończenie. I w kontekście wspominanego wcześniej Hyun-joonga miałam trochę poczucie, że było on w tej dramie tylko po to, aby 14 czy 15 odcinek miał fabułę, ale nie można zaprzeczyć, że nawet tak rozłożone zakończenie w jakiś dziwny sposób tej dramie pasowało.

IU
 

Oprócz całej historii głównej bohaterki, która niepodważalnie jest najlepszym elementem tej dramy, drugim mocnym punktem są relacje miedzy bohaterami, Man-wol a jej pracownikami barmanem i szefową obsługi hotelowej, ale najbardziej oczywiście pomiędzy nią a Chan-sungiem. Z jednej strony drama zaszufladkowana jest jako romans, z drugiej byłam nawet zaskoczona, że bohaterowie lubili się tak bardzo, jak się lubili. Poza tym warto wspomnieć o najlepszym przyjacielu Chan-sunga Sanchezie, bo był całkiem ciekawy i sympatyczny. I jak większość bohaterów dramy sporo w życiu przeszedł. 

 Oprócz tego, że sama drama była jedną z najchętniej oglądanych dram w Korei, to także piosenki ze ścieżki dźwiękowej podbijały muzyczne listy w kraju i były nominowane do wielu nagród. Nie wiem czemu Done for Me, nie było, bo to jeden z lepszych utworów. Pod względem wizualnym Hotel del Luna zostawia w tyle prawdopodobnie wszystkie dramy, które powstały w Korei do tej pory. Wszystko jest estetyczne, ładne, eleganckie i przemyślane. 

LOVE, M

czwartek, 6 sierpnia 2020

Festiwal uszczypliwości - Przepis na człowieka

Hello!
Przepis na człowieka kupiłam bratu wiosną na urodziny i niedługo później próbowałam zacząć czytać tę książkę. Ale zanim zaczęłam, zerknęłam na stronę redakcyjną. I zobaczyłam coś, co mnie zaniepokoiło. Za redakcję i korektę odpowiadała jedna i ta sama osoba. Zasadniczo to zły znak. To gruba, popularnonaukowa książka. Co prawda są podpisani jeszcze dwaj redaktorzy, ale pisząc licencjat nauczyłam się, że raczej nie pracowali oni nad tekstem tak bardzo jak redaktor-redaktor (o ile w ogóle).

Przepis na człowieka


Tytuł: Przepis na człowieka. Czyli krótki wstęp do odpowiedzi na pytanie: dlaczego jesteśmy, jakcy jesteśmy

Autor: Dawid Myśliwiec

Wydawnictwo: Altenberg


Później w części nazwanej Disclaimer, czyli ostatnia uwaga przed wstępem możemy przeczytać: "...dlaczego każdy z nas jest inny, unikalny (...)". I może, może w innym kontekście jakoś machnęłabym na o ręką, ale tu naprawdę, aż się prosi, aby zmienić to na unikatowy. Ogólnie zmienianie unikalnego na unikatowy to jedna z pierwszych rzeczy, jakiej uczysz się na pierwszym roku zajęć z redagowania tekstu i było to też jedną z pierwszych rzeczy, na którą zwrócono mi uwagę w pracy (w znaczeniu bardzo dobrze, że to zmieniłam). Po tym odłożyłam książkę, bo się trochę rozczarowałam i bałam się do niej wrócić, bo już wiedziałam, że będę ją czytała z włączonym czułym radarem usterek i niezręczności językowych, a to wcale nie jest przyjemne, gdy się po prostu poczytać książkę.

Z milszych rzeczy to wrażenie naprawdę robi projekt książki, to jak jest złożona i ilustracje. Książka wygląda jednocześnie majestatycznie (ma około 450 stron) i przystępnie. Ale numeracja przypisów we wstępie się nie zgadza... Zauważyłam też, że w użytym w przypisach kroju pisma małe t i ł wygląda praktycznie tak samo, bo musiałam się zastanawiać, czy w zdaniu napisane jest byty czy były; czasami to nie przeszkadzało, ale czasami naprawdę trzeba się było zastanawiać, co to za wyraz. Podsumowując moje dalsze przygody z czytaniem: w książce jest sporo usterek, które powinna była wyłapać korekta, szczególnie dotyczą one braku spacji, kropki, w sumie naprawdę niewielkich spraw, ale jest ich sporo (szczególnie w częściach Dalsza lektura i źródła po poszczególnych rozdziałach). Część pokazuję na story na Instagramie (część zapisałam też w story Usterki w - było tego tyle, że zrobiłam osobny "folder"). I jest jeszcze jedna rzecz, której się dowiedziałam, pisząc licencjat - istnieje szansa, że w pierwszej wersji składu było tak ogromnie wiele usterek, że te, które zostały to po prostu efekt zmęczenia.

Gdyby to była inna książka  (takie Pilot ci tego nie powie na przykład...) to wszystko co opisałam w trzech powyższych akapitach bardzo by mnie denerwowało. Bardzo, bardzo.
Ale Przepis na człowieka się broni, bo jest zwyczajnie ciekawy i dobrze się go czyta. Po prostu. Nie jest trudno zepsuć merytoryczną książkę usterkami redaktorskimi i korektorskimi (patrzę na ciebie Tajemnice Korei Północnej), ale tutaj opowieści o historii genetyki i badaniach są bardzo ciekawe. Albo inaczej: są ciekawie opowiedziane, ale (i autor sam to przyznaje) ktoś, kto skończył liceum, miał już większą lub mniejszą wiedzę na poruszane tematy.

Książka wyraźnie rozpada się na dwie części - bardziej historyczną (gdzie jest więcej o życiu badaczy) i powiedzmy dwudziestowieczną (gdzie jest więcej o eksperymentach i nauce). I o ile w pierwszej części trudno znaleźć fragmenty, które trudno się czyta, to w drugiej takie są. Nawet jeśli autor starał się tłumaczyć rzeczy analogiami czy porównaniami - mam wrażenie, że czasami zaciemniały one obraz bardziej, niż autor by sobie tego życzył.

W pewnym momencie, gdy znowu zauważyłam brak spacji albo nadprogramową kropkę, weszłam w recenzje tej książki na Lubimy Czytać, aby sprawdzić, czy ktoś jeszcze zwracał uwagę na te usterki. Okazało się, że nie za bardzo (chociaż pojawiały się negatywne głosy na temat czcionki przypisów), ale wiele tych recenzji zwracało uwagę na fakt, że trochę nie wiadomo dla kogo jest ta książka. I faktycznie momentami dotyka ona rzeczy, które były w gimnazjum (teraz to już starszych klasach podstawówki), żeby później przeskoczyć liceum i ocierać się o podręcznik akademicki (sam autor zdaje sobie z tego sprawę; co najmniej trzy razy w książce pojawia się informacja, że bardzo nie chce, aby Przepis na człowieka nim był). A już pomijam fakt, że tytuł książki niezbyt spina się z tym, co w książce jest. Najciekawsze było to, że oglądałam filmik autora, w którym mówi o książce i wiedziałam mniej więcej, co w niej będzie, ale dopiero czytając, zrozumiałam, że tytuł powinien zdecydowanie bardziej bezpośrednio sugerować, że to książka o genetyce. W temacie filmików pozostając, jeśli oglądacie Dawida, to czytając, możecie dosłownie słyszeć jego głos - nie tylko dlatego, że są w książce fragmenty, o których autor robił już materiały, tylko dlatego, że sposób opowiadania jest podobny. Ma to swoje plusy i minusy, należy pamiętać, że inaczej mówimy - inaczej piszemy.

Teraz kolejna porcja czepiania się: denerwowały mnie bardzo wstawki "drogi Czytelniku" - może dlatego, że jestem przyzwyczajona do czytania reportaży, gdzie nikt się bezpośrednio do czytelnika nie zwraca. Denerwowało mnie "No... coś tam" oraz liczba wielokropków. Sama też bardzo lubię wielokropki, ale jak ma się ochotę zacząć je liczyć w książce, to jest coś nie tak. Trzy razy (dwa razy w tekście głównym i raz w przypisie) pojawiła się informacja, za co T. H. Morgan dostał Nobla i tylko raz była naprawdę potrzebna. Najgorsze z tego wszystkiego były informacje "ten problem zostanie poruszony w następnych rozdziałach", "temu przyjrzymy się w kolejnym rozdziale". Najciekawszy przypadek był, gdy jedno zdanie kończyło się przypisem, więc czytało się ten przypis, który kończył się "to będzie poruszone w następnym rozdziale", po czy wracało się do tekstu głównego i następne zdanie brzmiało mniej więcej "szczegółowo tę koncepcję omówię w następnym rozdziale". Przypis oczywiście tłumaczył coś innego, niż było w samym tekście głównym, ale wciąż - wyglądało to bardzo niezręcznie.

Ten ciekawy skład, którym charakteryzuje się ta książka, z każdą kolejną stroną, tak po dwusetnej, zaczyna coraz bardziej męczyć. Chciało by się, aby literki były większe, zewnętrzne marginesy mogłyby być mniejsze. W końcu dochodzi się do wniosku, że mogły to być dwie książki. I trzecia z najbardziej współczesnymi badaniami, opublikowana za rok czy dwa lata.

Nie cierpiałam bardzo, czytając tę książkę. Nie miałam ochoty nią rzucać. Zasadniczo czytało mi się ją nie tak źle, chociaż zajęło mi to więcej czasu, niż zakładałam. Ale jak widać, trudno napisać o niej coś naprawdę niesamowicie pozytywnego. W sumie to trochę przykre, ale Przepis na człowieka, to rzadki przypadek, gdy napiszę, że lepiej pójść i oglądać twórczość autora na Youtube niż kupić książkę.

Pozdrawiam, M