piątek, 30 listopada 2018

Blogerzy kulinarni książkują 2018

Hello!
I druga część poprzedniego wpisu. Jeszcze więcej książek. Jeszcze mniej autorów. I dlatego tym razem to oni i ich blogi są pogrubione a nie tytuły.


 Bez glutenu. Bez wyrzeczeń.
Słodkie sekrety czyli bezglutenowe, roślinne historie pisane lukrem
Weronika Madejska
BLOG: natchniona.pl
Wydawnictwo: Septem

Zdrowa tarczyca
Depresja. Jedzenie, które leczy
Jedzenie, które leczy
Dieta Raw Food
Jedz i pracuj... nad własnym zdrowiem
Jedz i pracuj nad własnym zdrowiem. Szybkie i zdrowie dania do pracy
Jem to, co kocham i chudnę
Para w kuchni. 60 potraw na parze
Detoksy. Jak oczyścić swój organizm
Karolina odNowa
Swojsko. Karolina na tropie polskich smaków
Karolina na detoksie. Oczyszczanie organizmu w 7 dni

Na szczęście. Przewodnik po świadomym życiu przez cały rok
Karolina i Maciej Szaciłło
BLOG: medytujemy.pl
Wydawnictwo: Wydawnictwo Zwierciadło
Wydawnictwo: Agora (książki, które w tytule mają Karolinę)

Lunchbox na każdy dzień. Przepisy inspirowane japońskim bento
Malwina Bareła
BLOG: filozofiasmaku.blogspot.pl
Wydawnictwo: Znak

Moje wypieki. Całkiem nowe przepisy
Moje wypieki i desery na każdą okazję
Moje wypieki. Wielki powrót
Moje wypieki i desery
Moje wypieki na cztery pory roku
Moje przepisy i pomysły
Dorota Świątkowska
BLOG: mojewypieki.com
Wydawnictwo: Egmont

Jaglany detoks. Oczyść organizm w 7 dni!
Jaglany detoks dla biegaczy. Oczyść organizm w biegu!
Jaglany detoks. Kolejny krok
Leczenie dietą. Wygraj z candidą!
Boży skalpel. Uzdrowienie postem.
Wzmocnij jelita. Wygraj z lękiem i depresją, przestań zajadać stres
Zatrzymaj Hashimoto. Wzmocnij tarczycę!
Marek Zaremba
BLOG: gotujzdrowo.com
Wydawnictwo: Wydawnictwo Pascal / Boży skalpel - Wydawnictwo Esprit

Dieta oczyszczająca . Program naturalnej regeneracji organizmu
Ewa Jarosz
BLOG: dietetykwstolicy.pl
Wydawnictwo: Edgard

Qmam kasze. Do ostatniego okruszka
Maia Sobczak
BLOG: qmamkasze.pl
Wydawnictwo: Wydawnictwo Marginesy

Młodziej, piękniej, zdrowiej. Sprawdzone sposoby, jak dbać o urodę.
Zamień chemię na energię. Zdrowie i siła na wynos
Święta bez chemii. Zdrowe przepisy na tradycyjne potrawy na Boże Narodzenie i inne święta
Julita Bator
BLOG: julitabator.pl
Wydawnictwo: Znak

Dieta MIND. Sposób na długie życie
Mikołaj Choroszyński
BLOG: bdieta.pl/blog
Wydawnictwo: Wydawnictwo M

Super laska. Skończ z dietetyczną recydywą!
Anna Gruszczyńska
BLOG: wilczoglodna.pl
Wydawnictwo: Wydawnictwo SNQ


Podsumowując: 36 książek (mówiłam, że więcej), 7 autorek, 2 autorów i jedna para, w sumie 11 osób oraz dwanaście wydawnictw.
Ale trochę oszukałam, bo jedna z książek powinna zasadniczo się znaleźć w poprzednim zestawieniu, a jest tu.

Trzymajcie się, M

środa, 28 listopada 2018

Blogerzy książkują 2018

 Hello!
Nadchodzi ten czas, gdy Wy szukacie prezentów dla bliskich, a ja chciałabym napisać, że przychodzę Wam z pomocną listą książek napisanych przez blogerów i blogerki, aby ułatwić zadanie i podpowiedzieć na co możecie zwrócić uwagę. Ale to nie do końca tak. 
Tak naprawdę robię tę listę tylko po to, aby sprawdzić, który autor lub wydawnictwo korzystają z Brand24.

Oczywiście żartuję, ale prawdą jest, że blog zalicza znaczny wzrost wejść po publikacji tych list. A przynajmniej było tak w dwóch poprzednich latach. Lista podzielona jest na dwie części: tu są normalni blogerzy, a za dwa dni pojawi się spis książek kulinarnych. Vlogerzy się nie popisali i ich część może powróci w przyszłym roku, ale w tym nie miałam za bardzo o czym pisać. 
Nie będę przypominała czym kierowałam się przy doborze tytułów, zaznaczę tylko, że to jest lista. Nie ranking, nie top 10.


Miej umiar. 52 kroki do życia po swojemu
Natalia Knopek
BLOG: simplife.pl
Wydawnictwo: Wydawnictwo Pascal


Siła ziół
Patrycja Machałek
BLOG: prosteprojekty.com
Wydawnictwo: Znak


Szczęśliwy jak łosoś
Anna Kurek
BLOG: norwegolozka.com
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie


Zaufanie, czyli waluta przyszłości.
Michał Szafrański
BLOG finansowyninja
Wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Relacja


Siła niedoskonałości. Dlaczego perfekcyjnie nie zawsze oznacza najlepiej
Zaakceptuj siebie. O sile samowspółczucia
Przekleństwo perfekcjonizmu. Dlaczego idealnie nie zawsze oznacza najlepiej
Malwina Huńczak
BLOG: malwinahunczak
Wydawnictwo: Edgard


Lunatycy
To tylko seks
Jan Favre
stayfly.pl


W to mi graj
Joanna Glogaza
BLOG: jannaglogaza.com
Wydawnictwo: Altenberg


Moja dusza pachnie Tobą
Dotyk Twoich słów
Aleksandra Steć
aleksandrasteć.pl
Wydawnictwo: Drukarnia FastGraw / CAMILOVE 


Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet
Karolina Bednarz
BLOG: wkrainietajfunów.pl
Wydawnictwo: Wydawnictwo Czarne


Life Mastery. Sztuka tworzenia epickiego życia
Obsesja doskonałości. Zostań legendą sportu
Niemożliwe. Pokonaj ego. Żyj bez granic.
Ego vs Ja. Zmieniając siebie, zmienisz przyszłość
Wybitność to kwestia wyboru
Dawid Piątkowski
BLOG: dawidpiatkowski.com
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kos


Autentyczność przyciąga. Jak budować swoją markę na prawdziwym i porywającym przekazie?
Wydanie 2 - Autentyczność przyciąga. Jak budować swoją markę na prawdziwym i porywającym przekazie + 40 inspirujących ćwiczeń
Anna Piwowarska
BLOG: autentycznycopywriting.pl
Wydawnictwo: Onepress


Człowiek otwarty
Kalina Moskaluk
BLOG: lagomlife.pl


Warsztaty stylu. Autorska metoda, dzięki której odkryjesz swój styl.
Maria Młyńska
BLOG: ubierajsieklasycznie.pl
Wydawnictwo: Flow Books

 

ZA WCZEŚNIE. Rozmowy z rodzicami wcześniaków urodzonych w 23-29 tygodniu ciąży
Marta Spyrczak
martaspyrczak.pl


Poza trasą
Rafał Urbanelis
BLOG: nakreche.com
Wydawnictwo: Wydawnictwo SNQ


Z Nowym Jorkiem na NY
Magdalena Muszyńska-Chafitz
BLOG: littletownshoes.com
Wydawnictwo: Wydawnictwo Czerwone i Czarne

Biznes ci ucieka
Marcin Osman
marcinosman.pl
Wydawnictwo: OSM Consult Sp. z o. o.

Podsumowując: dwadzieścia pięć książek, napisanych przez dwanaście autorek i pięciu autorów, wydanych przez czternaście wydawnictw (plus prawdopodobnie self-publishing).
I już nie mogę się doczekać zbierania kolejnych tytułów na przyszły rok! 

LOVE, M

poniedziałek, 26 listopada 2018

Tylko te oczy - Doctro Who 11: The Witchfinders

Hello!
Dziś chciałabym zacząć od podziękowań za ciepłe przyjęcie ostatniego wpisu, bo byłam (i ciągle jestem) bardzo pozytywnie zaskoczona ilością miłych słów, które o nim dostałam. O The Rose pisało mi się bardzo dobrze i muszę przyznać, że czułam, że to niezły tekst, ale nie spodziewałam się komplementów w komentarzach. Także dziękuję właśnie tutaj, bo chociaż staram się odpisywać na komentarze, to mało kto wraca i jest sprawdza. A przy okazji chciałabym także Was zaprosić na Facebooka bloga <o tutaj>

Ósmy odcinek powinien był mi się podobać, bo był z gatunku tych które najbardziej lubię. Czyli dział się w przeszłości i dotykał jakiegoś intrygującego elementu historii. Ale się zawiodłam, bo The Witchfinders jest, niestety, bardzo nudnym odcinkiem. 

Z odcinka, który za podstawę bierze polowania na czarownice, można zrobić mnóstwo ciekawych historii. A zaprezentowana w odcinku jest rozczarowująco powtarzalna, w takim sensie, że oczywiście, że to kobiety nie były żadnymi czarownicami. Ba, za życia nie miały nawet wiele wspólnego z tym, co im się stało, gdy już zostały utopione. Połączenie czarownica-zombie-kosmita brzmi dziwnie, ale daje duże pole do popisu dla wyobraźni. A tu nie. Punkt kulminacyjny jest bardzo przesunięty, a samo rozwiązanie też było dość przewidywalne. 


Chyba starano się zagrać na nieco filozoficznej nucie i kosmiczno-czarownicową fabułę wykorzystać jako pretekst do rozmowy o tym, jak ludzie zachowują się gdy się czegoś obawiają, gdy czegoś nie znają. Jak nasze traumy i lęki z przeszłości wpływają na życie. Ale nie wyszło. Bo tylko podkreśliło nudę samej fabuły i fakt, że te hasła także się już i przesz ten, i przez poprzednie sezony Doctora Who przewinęły. 

Odcinek trochę ratuje Alan Cumming jako król James. Ten człowiek ma tak hipnotyzujące oczy, że nie można nie patrzeć na ekran, gdy on na nim jest. A moment jego pojawienia się w odcinku odrobinkę sugeruje, że jakimś sposobem klimat epizodu się zmieni na nieco zabawniejszy, ale nie dajcie się zwieść. Chociaż te momenty, gdy król James jest na ekranie ogląda się zdecydowanie najlepiej. 

Może jeśli ktoś niedawno skończył oglądać nową Sabrinę (ja) i mu się podobała (trochę mniej, ale nie mam kiedy opublikować recenzji) i ma ochotę powrócić do takiego świata, gdzie chodzą i krzyczą "Szatan!" to mu się ten odcinek spodoba bardziej niż mi. Ja się zawiodłam, a nie miałam wielkich oczekiwań. 

Trzymajcie się, M

sobota, 24 listopada 2018

The Rose

Hello!
Dawno, bardzo dawno nie było wpisu, w którym dzieliłabym się konkretnym zespołem lub muzykiem, którego słucham. Ostatnio w tym temacie popełniłam dwuczęściowy wpis o kpopie (tu możecie przeczytać <część 1.> i <część 2.> ) i trochę innych, ale bardziej ogólnych z teledyskami i piosenkami niż zespołami, jak to miał miejsce... ponad dwa lata temu, bo ostatni wpis ukierunkowany na konkretnych muzyków pojawił się tu 6 października 2016 roku i dotyczył One Republic. Sama jestem w szoku. Czas tę zespołową posuchę przerwać. Ale nie wyrwać się z k-popu. Tego już mi się raczej nie uda zrobić, a na pewno nie będzie to prędko.


Zespół The Rose debiutował 2 (lub 3 - zależy od strefy czasowej) sierpnia 2017 , ale gdy usłyszałam ich piosenkę "Sorry" nie miałam pojęcia, że są nowi w tym biznesie. Po pierwsze była to po prostu kolejna piosenka z teledyskiem, który trzeba było obejrzeć, bez szczególnego zwracania uwagi, kto tam gra i śpiewa. Po drugie, ogólnie w tamtym czasie nie byłam jeszcze aż tak w to wszystko wkręcona. Ale "Sorry" pokochałam z miejsca, bo okazało się, że to dokładnie taki pop-rockowy bandowy klimat, który lubiłam od zawsze. Poza tym w teledysku mają wannę. To od razu plus 100 punktów i pojawili się w pierwszym wannowym wpisie.


Nie pomyliłam się, co do klimatu, bo bez trudu można znaleźć The Rose coverujące The 1975. Co prawda coverowali też inne piosenki i zespoły, ale ja potrzebuję tu tylko The 1975. Sami członkowie zespołu mówią, że angielski pop to ich klimat. Mój totalnie też. 

Ich drugim singlem było "Like We Used To". I skłamałabym, gdybym powiedziała, że piosenka spodobała mi się od razu. Ale ja, w przeciwieństwie do (chyba) ogółu społeczeństwa z czasem się do piosenki przekonałam. Bo trzeba przyznać, że początkowo sprawia ona wrażenie niezbyt pozytywnej i wydaje się, że klip też będzie opowiadał jakąś smutną opowieść o kłótni i o tym, że nie można się dogadać między sobą. Ostatecznie piosenka piosenką, w sumie jest całkiem przyjemna, a klip jest pocieszający.


Pierwszy minialbum zespołu ukazał się 16 kwietnia i nosił tytuł Void. Singiel promujący to "Baby", która to piosenka, wydaje się, została przyjęta lepiej niż "Like We Used To". A poza tym klip jest niesamowity. Nie żeby był niezwykle odkrywczy w kwestiach technicznych, bo jestem prawie pewna, że nie jest, chociaż jest bardzo ładny, a hasło: jakość! aż z niego krzyczy, a jednocześnie za każdym razem, gdy go oglądam, dostrzegam w nim coś nowego. Może troszeczkę przesadzam, ale nie odbierając niczego piosence, bo i bez klipu by sobie poradziła, to on ma chyba jakąś głębszą tajemnicę niż słowa utworu. 
A poza tym kojarzy się z klipem do "Crooked" G-Dragona, chociaż oba klipy opowiadają inne historie. 


Void oprócz ich debiutanckiego utworu, "Like We Used To" i "Baby"  zawiera dwa inne utwory, które uwielbiam i nie wiem, który bardziej. Pierwszy to "Candy (So Good)" i to jest totalnie utwór w stylu The 1975, ma też trochę łatwego do śpiewania tekstu po angielsku więc to jeszcze jeden plus. A "I.L.Y." jest śliczną balladą i chociaż mój związek z rzewnymi, melancholijnymi piosenkami często jest skomplikowany, to ta podbiła moje serce chyba perkusją. Chociaż gdyby nie została wprowadzona, sądzę, że piosenka dalej by mi się podobała.


Z drugim minialbumem - Dawn - miałam trochę większy problem. I nie tylko ja, bo zespół musiał zdjąć teledysk do głównego singla "She's in the Rain" z powodu tego, że fani Shinee dopatrzyli się w wykorzystanych w nim, jako ozdoby, elementy scenografii fotografiach, zdjęć z instagramowego profilu Jonghyuna. Powiem szczerze, że nie wiem, jak ktoś mógł pomyśleć, że wzięcie tych zdjęć to dobry pomysł. I wytwórnia i osoby odpowiedzialne za klip się z tego tłumaczyły. I słusznie. Ale napisano na ten temat już wiele, więc nie będę dokładać swoich cegiełek. Chociaż myślałam, że oryginalny klip po zmianach wróci, ale nie. Jeszcze przed aferą został udostępniony inny film z piosenką - Lyrics Video - ale główne skrzypce gra w nim historia rysowana piaskiem. 


Co do samego albumu, mam wrażenie, że piosenki na nim są mniej różnorodne niż na poprzednim. Dalej są to bardzo ładne utwory, ale po pierwsze są nieco wszystkie do siebie podobne, a po drugie są podobne do piosenek z Void. Gdyby ktoś miał ochotę się ze mną kłócić - świetnie zdaję sobie sprawę, że obracamy się w pewnym gatunku, ale nawet w ramach gatunku można bardzo dużo zrobić. I oni już pokazali, że potrafią, a Dawn jest mało odkrywcze. 

Jedyna rzecz, która smuci mnie ogromnie, to fakt, że chociaż w 2018 roku mieli, w sumie mają, bo nawet dokładnie teraz są w Europie, już drugą trasę po naszym kontynencie omijają Polskę. A, gdyby tu przyjechali to naprawdę bardzo poważnie rozważyłabym, czy nie wydać tych niebotycznych pieniędzy na podróż pociągiem z Gdańska do Warszawy. Chociaż mogliby przyjechać latem, bo z domu dużo łatwiej mi się dostać do stolicy. 

LOVE, M

czwartek, 22 listopada 2018

Piraci w przestworzach - Niebo jest nasze

Hello!
Być może wiecie, a być może nie, bo bardzo dawno o tym nie pisałam, choć planuję to w najbliższym czasie zmienić, jednym z moich ulubionych programów telewizyjnych jest Katastrofa w przestworzach na  National Geographic Channel i ogólnie troszkę interesuję się samolotami. Gdy więc usłyszałam o reportażu dotyczącym porwań samolotów w Stanach Zjednoczonych i znalazłam go w BUGu nie było możliwości, abym szybko go nie przeczytała.
Wstęp był pisany, gdy jeszcze planowałam najpierw opublikować recenzję, a dopiero później wpisy z odcinkami Katastrofy, ale postanowiłam go nie zmieniać.


Tytuł: Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego
Autor: Brendan I. Koerner
Tłumaczenie: Barbara Gadomska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Czarne 

Początkowo byłam minimalnie rozczarowana, bo spodziewałam się, że będą to szczegółowo opisane różne porwania, ale autor skupił się na porwaniu samolotu Western Airlines lot 701. Gdy się przez chwilę nad tym zastanowić, to wynika z podtytułu, ale miałam swoją wizję tej książki w głowie. Treść okazała się inna, ale nie gorsza. Po prostu musiałam się przestawić i skupić na poznawaniu tej jednej historii. Która została wybrana do bliższego zaprezentowania jak sądzę z kilku powodów - było to typowe i nietypowe porwanie. To znaczy: dokonały go dwie osoby - Cathy Kerkow i Roger Holder, samolot ostatecznie, bo kilku zmianach dokładnie wcześniej przygotowanych planów, których nie udało się zrealizować dokładnie z zamierzeniami, wylądował w Algierii. Ale jednocześnie było to porwanie manifestacja polityczna, chociaż i polityka przeciwko, które było skierowane, zmieniała się kilka razy w czasie lotu i po wylądowaniu. 

Złoty wiek piractwa powietrznego w Stanach Zjednoczonych (ale jego akty miały miejsce na całym świecie, także wcześniej - autor wspomina o Polakach, którzy porwali samolot LOT-u do Danii) przypada na lata 60. i 70. Większość porywach chciało się udać na Kubę. I się udawało, bo linie lotnicze przyjęły politykę całkowitej współpracy, a pasażerowie wsiadali na pokłady statków powietrznych ze świadomością, że być może zahaczą o Hawanę w drodze do celu. Gdy o tym czytałam, z dzisiejszej perspektywy, to wszystko brzmi bardzo nieprawdopodobnie. A, gdy teraz o tym piszę, niewiarygodnie. Ale pół wieku temu porywacze wykorzystywali samoloty zasadniczo zgodnie z ich przeznaczeniem - to znaczy, jako środek transportu. Co nie zmienia faktu, że to przerażające, gdy się czyta o 6 porwaniach samolotów w ciągu 14 dni. Albo więcej. Naprawdę statystyki były porażające.


Prościej uwierzyć, że wielkie korporacje i lobbyści w amerykańskim senacie nie chcieli zwiększenia kontroli bezpieczeństwa i wprowadzenia procedur przeszukań i skanów. To jest takie samo teraz i 50 lat temu. Choć nie zmienia faktu, że gdyby procedury były lepsze albo chociaż lepiej przestrzegane do wielu z tych porwań by nie doszło. Jednocześnie cieszy to, iż wydaje się, że w dzisiejszych czasach nikt nie ma wątpliwości, że rygorystyczne sprawdzanie bezpieczeństwa na lotniskach to absolutna podstawa. 

Z jeszcze innej strony czytanie o tym, że we wszystkie samoloty wyposażono w mapy nawigacyjne na Kubę, utworzono specjalne połączenie kontrolerów lotów z Hawaną, a pilotom dawano rozmówki hiszpańskie znajdowało się chyba jeszcze wyżej w kategorii rzeczy nie do uwierzenia niż ilość porwań, aż do granic bycia zabawnymi faktami. 

To w ogólnej kwestii tego, czego można się z książki dowiedzieć. Opisanych pokrótce jest kilka porwań, pokazane jest jak żądania i pomysły porywaczy się zmieniały, ale także to jak FBI próbowała (bo wychodziło średnio) sobie z nimi radzić. Poza tym bardzo dobrze poznajemy naszych głównych bohaterów i to razem z rodzicami i dzieciństwem. 

Niebo jest nasze czyta się bardzo dobrze, chociaż potrzeba kilkunastu stron, aby zrozumieć jak dokładnie prowadzona będzie ta historia, a jak będą wplatane w nią inne. Początkowo chronologia jest też zaburzona więc może to utrudniać pierwsze minuty czytania, ale szybko można się odnaleźć. I przekonać, że wybranie jednej historii do reprezentowania pozostałych porwań było dobrym pomysłem. Choć nie idealnym, bo autor prezentuje zdecydowanie za dużo z życia prywatnego bohaterów, które, szczególnie w przypadku Cathy, nie miało wielkiej roli w porwaniu. Trochę inaczej z Holderem, bo jego zdrowie psychiczne miało sporo wspólnego z porwaniem, ale w dalszym ciągu, jest w książce kilka fragmentów, które spokojnie można by wyciąć bez uszczerbku na jej jakości. 

I ostatnie uwagi. Do okładki - białe litery na niebieskim tle wyglądają fantastycznie, ale czarne i o wiele mniejsze są trudne do odczytania na takim tle. Do przypisów - to pierwsza książka nie na studia, w której było tak bardzo dużo odsyłaczy. I to na końcu, a nie na dole strony. Nie znoszę takich przypisów. Do treści - żałuję, że autor nie poprowadził historii dalej i nie napisał więcej o późniejszym terrorze w przestworzach, ale trzeba mu przyznać, że to, co zdecydował się opisać, zakończył bardzo zgrabnie.

Trzymajcie się, M



wtorek, 20 listopada 2018

Zaskakująco niebezpieczna zabawa - Doctor Who 11: Kerblam!

Hello!
Niektórzy boją się lalek, inni boją się clownów, jeszcze inni pająków. Ja boję się ludzi, którzy są non stop uśmiechnięci, a jeszcze bardziej boję się, gdy ciągle uśmiechnięte są roboty.


W Doctorze Who pojawiły się roboty, które miały dbać o to, aby człowiek był zawsze uśmiechnięty to znaczy szczęśliwy. Roboty w odcinku Kerblam! też mają cały czas uśmiechnięty wyraz twarzy, ale zasadniczo są listonoszami czy może bardziej kurierami, a cała akcja rozgrywa się w ogromnej siedzibie głównej tej firmy doręczającej. 

Kerblam! nie bardzo głębokim i zmuszającym do przemyśleń, ale trzeba przyznać, że ostateczne odsłonięcie i odkrycie, co czy kto, stroi za nadaniem listu o pomoc zajmuje odcinkowi sporo czasu. To trzymanie w niepewności jest trochę udawane, bo nie wierzę, że oglądający nie przypuszczali jak odcinek może się skończyć. To znaczy, że nie kosmici i nie roboty i nie system, ale to ludzie, bo ludzie są błędem systemu, nawalają. I są źli. To, że ludzie są niezbyt dobrzy w całym serialu pojawiło się mnóstwo raz i w tym sezonie ten motyw ukrywania, kto naprawdę stoi za wydarzeniami był już wykorzystany. Pytanie, który z człowieków okaże się tym złym i jak bardzo nie będzie to ta postać, która wyglądała na złego ludzia od samego początku. 


Nie bawiłam się źle oglądając ten odcinek, ale zobaczyłam go rano, recenzję piszę wieczorem i prawie zapomniałam o czym on był. Poza tymi dość oczywistymi wnioskami, które poczyniłam wyżej, można dodać, że widać po scenariuszach każdego kolejnego odcinka bardziej, że są one bardzo pisane na fakt, że Doctor ma teraz trójkę towarzyszy. Dla każdego musi się znaleźć coś do zrobienia i każdy musi odegrać jakąś rolę w fabule, ale mam wrażenie, że żaden z towarzyszy nie ma za bardzo relacji z samą Doctor. Tak naprawdę nie widzimy na ekranie zbyt wielu interakcji pomiędzy nimi. Najbardziej integrują się ze sobą Ryan i Yaz. Dzięki podziałowi ról odcinki mijają naprawdę szybko, ale nie wiem, czy fakt, że tak bardzo widać, jak tworzone są scenariusze to dobrze.


Poza tym spostrzegawczy widz dostrzeże przewijające się w tle plakaty z robotami w mundurach. Muszę napisać, że bardzo mnie te plakaty niepokoiły. A mający jeszcze więcej obaw już nigdy w życiu nie będzie się bawił... nie napiszę czym, bo byłby trochę spoiler. Przekonajcie się sami. 

Trzymajcie się, M

niedziela, 18 listopada 2018

Kto szuka ten znajdzie, także to czego się nie spodziewa - Kultura popularna a polityka na przykładzie Korei Południowej po 1988 roku

Hello!
Im dłużej jestem na studiach i im więcej siedzę w bibliotece, tym bardziej dochodzę do wniosku, że wszystko już było i naprawdę nie można wymyślić niczego nowego. I nie mam nam myśli tu końca wielkich narracji, ani poezji, ani książek dla dzieci. Tylko artykuły naukowe. Ale sądzę, że moje myślenie wzięło się tylko stąd, że czytałam jeszcze za mało. I, że chyba nie wierzę we własną kreatywność. Bo inni ludzie mają jej niekończące się pokłady. A także mniej lub bardziej specyficzne zainteresowania, którym chyba nigdy nie przestanę się dziwić. Bo gdyby ktoś miał wątpliwości to uważam, że pisanie o zaskakujących, nieoczywistych, względnie sprawach, na których zna się autor danej książki i albo bardzo wąski krąg odbiorców, albo i tylko jedna osoba poza autorem, jest super. Komuś mogłoby się to wydawać niepotrzebne, a kto inny mógłby się podśmiewać z tych tematów, ale dla mnie jest to świetna sprawa. I zdecydowanie poszerza horyzonty. A nawet w jednej dziedzinie mogą one być dużo odleglejsze niż mogłoby nam się wydawać.


Tytuł: Kultura popularna a polityka na przykładzie Korei Południowej po 1988 roku
Autor: Julia Trzcińska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Adam Marszałek

A najlepsi są autorzy, którzy potrafią tak przemycić swoje zainteresowania do książek, aby wydało się to zupełnie neutralne i nikt tego nie zauważy. I taką autorką jest chyba Julia Trzcińska, która napisała Kultura popularna a polityka na przykładzie Korei Południowej po 1988. To trochę straszne, ale gdyby nie mój przez wielu uważany za szalony pomysł na licencjat, na pewno bym tej książki nie znalazła. Chociaż hasła kultura popularna i Korea Południowa są mi bliskie, ale nie ma na ich temat po polsku takich książek jak o anime, jego fanach i kulturze popularnej Japonii, więc prawdopodobnie nawet bym ich nie szukała. W każdym razie autorce pod tym mądrym tytułem udało się ukryć książkę o hallyu i fanach dram i kpopu. 

Chciałabym być obiektywna, ale autorka jak nic jest fanką EXO, chociaż dopatrzyłam się do tego, gdy już doszłam do odpowiedniego fragmentu, gdzieś w połowie książki. A samo czytanie i chyba fakt, że ona istnieje, sprawił mi jakaś taką wewnętrzną radość. Naprawdę przekopałam się przez dość dużą liczbę książek o Korei i, chociaż nie chciałabym przesadzać, ale jakieś 80% z nich dotyczy Korei Północnej. Do tego jakieś artykuły o ekonomii, gospodarce, prawie. Plus zagadnienia językowe. Zrobiłabym zestawienie mojej bibliografii z licencjatu, ale nie jest ona jeszcze zamknięta. Także powiedziałabym, że dużo racji mają ci, którzy twierdzą, że Korea Południowa jest uznawana za mniej interesującą nie tylko od Japonii i Chin, ale także od Korei Północnej. 

Odnoszę wrażenie, że do Polski koreańskie trendy nie wdarły się jednak przez uszy ani oczy, a przez skórę. To znaczy zrobiła się moda na koreańskie kosmetyki i koreańską pielęgnację. Autorka o tym nie wspomina, ja sama nie wiem czy popularność kosmetyków w naszym kraju ma jakiekolwiek przełożenie na popularność popkultury (ze znanych mi przykładów wynika, że nie, ale ktoś zainteresowany bardziej mógłby to zbadać, ja na pewno wyniki takiej pracy bym przeczytała) koreańskiej, ale zaznacza Korea Południowa jest intrygującym krajem, a ciekawość kosmetyków może prowadzić do ciekawości kultury. 

Napisałam cztery akapity i jeszcze prawie ani słowa o samej książce. I absolutnie nie będzie obiektywnie, bo opiszę ją przez pryzmat tego, czego dowiedziałam się na pierwszych studiach i w ciągu ostatniego półtora roku wzmożonego zainteresowania Koreą oraz ponad 6 latach zainteresowania kulturą popularną objawionego w postaci tego bloga.

Zaczyna się ona od rozdziału o różnych spojrzeniach na kulturę masową i popularną, ale także na teorię piękna i przeżycia estetycznego, trochę o teoriach komunikologów (nie spotkałam wcześniej tego określenia, ale okazało się, że to między innymi panowie, których teksty czytałam na zajęciach teorie mediów - chyba jednak będę wdzięczna moim pierwszym studiom, bo przydają się w nieoczekiwanych momentach) i ogólnie to teoretyczne wprowadzenie. 

Drugi rozdział to kolokwialnie pisząc roast na temat koreańskiego dziennikarstwa, którego obraz jawi się jako, delikatnie mówiąc, bez wchodzenia w szczegóły, chociaż są ciekawe, daleki od profesjonalizmu.  Autorka pisze także o telewizji i radiu, ale podkreślając, że w kontekście polityki to jednak gazety są bardziej opiniotwórcze. Jeśli ktoś potrzebuje małego podręcznego kompendium na tematy na własny użytek to polecam, bo to chyba pierwsza książka, w której spotkałam tyle informacji na ten temat.

Na inne też: Koreańska Fala (autorka sama pisze, ze po polsku nic na ten temat nie ma i ja jej wierzę; znaczy teraz są te książki o BTS, ale ich jakość pominę wymownym milczeniem). A tutaj w trzecim rozdziale mamy k-pop, i dramy, i ogólny opis zjawiska Koreańskiej Fali. Wszystko w ujęciu historycznym, co oznacza, że mniej więcej od 2000 roku (i trochę w latach 90.). Oczywiście wszystko zespojone jest z wątkiem polityki oraz trochę tego, że sami Koreańczycy nie rozumieją dlaczego ich wytwory popkultury podobają się poza Azją.

A potem pani autorka opisuje EXO. Albo inaczej na ich przykładzie opisuje machinę marketingową kpopu. Na jedno wychodzi, ale gwoli ścisłości zaznaczam. Czytamy o ogromnej kontroli wytwórni muzycznych, produkowaniu idoli, systemie treningów i szkoleniu. Ogólnie o całym procesie. Autorka pisze także o Rainie. A później jak popularność muzyki i dram łączy się z turystyką i tworzeniem kolejnych kulturalnych produktów na bazie już danych (na przykład gier komputerowych), reklamach, itp. Tym razem bardziej w kontekście ekonomicznym niż politycznym. Można także przeczytać o brandingu Korei i soft power i wiele innych, ale nie piszę streszczenia tej książki (chociaż trochę ten tekst tak wygląda).

Czwarty rozdział jest o każdym z nas - o fanach. I znów przeczytałam, że fani to osoby infantylne, z brakami w psychice i które "nie mogą reprezentować wysokiego poziomu intelektualnego" (cytat z Jenkinsa za opisywaną książką, na stronie 86-87). Oczywiście autorka referuje poglądy i badania innych osób, nie wygląda na to aby były to jej wnioski. Poza tym spojrzenie na fanów się zmienia, ale o ogólnych podobnych twierdzeniach czytałam już w książkach o fanach anime. Ogólnie jednak czytanie o tym, jak postrzegani są fani przez naukowców, powoduje nagłą chęć przestania być fanem czegokolwiek. Sama mam wrażenie, że badaczom skończyły się grupy społeczne, których można się czepiać. Powinni zajmować się zjawiskami nie ludźmi. A jeśli ludźmi to przynajmniej ich nie obrażać.

Autora pisze także o fanklubach idoli i różnego rodzaju korzyściach, jakie odnoszą osoby je prowadzące. O znanych na całym świecie grupach tanecznych coverujących znane kpopowe utwory. Julia Trzcińska referuje także wyniki wywiadów przeprowadzonych przez innych badaczy: otóż zanim fan zainteresował się Koreą, interesował się najczęściej Japonią lub Chinami. Wspominam o tym, bo moja droga do Korei wiodła przez Japonię i czytałam historie wielu osób, które najpierw interesowały się anime, a dopiero potem pochłonęła je Koreańska Fala. Chociaż sądzę, że w tym aspekcie w ciągu ostatniego roku mogły zajść duże zmiany. Autora opisuje także bardzo pozytywne wyniki ankiet dotyczących tego, jak kpop zmienił życie ankietowanych, a także reakcje ludzi na kpopowe teledyski.

Bardzo ładne jest zakończenie książki, autorka zaznacza to, co wydaje się, że wielu badaczy kultury popularnej pomija - w tym momencie jest ona nieodłącznym elementem kultury i nie można jej powstrzymać oraz ogólnie podsumowuje wszystkie problemy, które poruszała.

Naprawdę rzadko mam silną potrzebę, aby posiadać jakąś książkę na półce, ale jak tylko wpadnie mi do kieszeni kilka dodatkowych groszy to ją kupię. Tym bardziej, że jak właśnie sprawdziłam, nie będzie to bardzo droga przyjemność, gdyż książeczka kosztuje 16.90.

LOVE, M

PS W książce jest literówka na stronie 108. Przypuszczam, że zamiast "Srillex" miało być napisane "Skrillex".

piątek, 16 listopada 2018

Najciekawsze odcinki Katastrofy w przestworzach

Hello!
Ostatnio wspominałam, że odcinków Katastrofy w przestworzach jest ponad 150, więc dzisiejszy wybór jest chyba nawet bardziej ograniczony niż wybór moich ulubionych odcinków. Może to pierwsza część, ale jeśli dalej będę tak często wspominała o samolotach, jak robiłam to do tej pory (czyli raz na 4 lata; chociaż z tymi postami, które publikuję teraz, bo będzie jeszcze jeden, już nie o Katastrofie) statystyka wynosi jeden na rok, lepiej) to może nie nastąpić to zbyt szybko.



1. Tragedia w kabinie pilota 
Nie wiem czy to nie tylko najciekawsza, ale i nie najdziwniejsza historia przedstawiona w Katastrofie w przestworzach. Wyobrażacie sobie, że przednia szyba samolotu, ta znajdująca się w kokpicie pilotów, postanowi nagle polecieć własnym torem i odłączy się od samolotu? Nie za bardzo? Ale tak się stało. Spowodowało to także, że jeden z pilotów został wyssany na zewnątrz, ale uratowała go załoga pokładowa, która w trakcie dalszego lotu i lądowania trzymała pilota za nogi i chociaż niesamowicie zmarzł i był poobijany, przeżył. Oczywiście fakt, że drugi pilot sprowadził samolot po takiej dekompresji jest równie niesamowity jak przeżycie kapitana.

2. Porwanie nad Afryką
Gdy w odcinkach, jako ewentualną możliwość wylądowania, wskazuje się wodowanie, na jakieś 99,99% pojawi się nagranie pokazujące, rozbicie się etiopskiego samolotu. Piloci próbowali zrobić, co mogli, aby samolot uratować, ale porywacze nie rozumieli, że nie mają wystarczającej ilości paliwa. Wodowanie niestety się nie udało, samolot przechylił się na jedno skrzydło, ale nie zginęli wszyscy na pokładzie, ocalało 50 ze 175 osób. 

3. Katastrofa na Teneryfie 
To historia najgorszej katastrofy lotniczej, która, uwaga, zasadniczo miała miejsce na ziemi. W gęstej mgle startujący samolot nie zauważył, że po pasie kołuje inna maszyna. Jej pilot próbował jeszcze zjechać  na bok, ale na niewiele się to zdało. Startujący samolot zerwał górną część poszycia samolotu na ziemi. Z pierwszej maszyny zginęli wszyscy, z drugiej uratowało się tylko 61 osób.

4. Operacja Babylift 
To niestety odcinek z serii naprawdę bardzo smutnych. Wojskowy samolot transportowy miał przewieść sieroty z Sajgonu na Filipiny. Niestety w trakcie lotu zostały wyrwane drzwi ładowni, a przy okazji także kilka bardzo istonych kabli, powodując znaczne utrudnienia w kierowaniu samolotem. Piloci próbowali dolecieć na lotnisko, ale stan i sterowność samolotu z czasem pogarszały się i samolot rozbił się na polu. 
    
5. Pilot kontra samolot 
To odcinek z gatunku tych spornych i technologicznych. A, że program stara się być w miarę możliwości bezstronny i przedstawia racje dwóch stron, widz samo może zdecydować, czy czuje, że zawinił jednak pilot, bo nie powinien był się popisywać, nawet jeśli był to lot pokazowy, czy jednak technologia w kokpicie zawiodła, bo nie działa spontanicznie i nie może być zaprogramowana, aby reagować dynamicznie, ma też oczywiście swoje ograniczenia, ale czasami zabezpieczenia wprowadzone aby uniknąć zaprzepaszczenia samolotu, sprawiają, że pilot nie może skutecznie uratować samolotu w sytuacji, której elektronika maszyny nie ma zaprogramowanej.


6. Zagadka na Heathrow 

Bardzo śledczy odcinek. Samolot, co prawda, rozbił się, ale tuż przed progiem pasa na Heathrow i był w całkiem dobrym stanie, piloci przeżyli (z resztą pasażerowie także), ze znalezieniem czarnych skrzynek nie było problemu, a ustalenie przyczyn katastrofy zajęło ponad rok, a ostateczny raport ukazał się ponad dwa lata po "lądowaniu". Ale nie napiszę Wam, co się stało, obejrzyjcie sobie sami. 


Im dłużej siedzę i wybieram kolejne odcinki, tym widzę więcej ciekawych, ale wspomnę jeszcze tylko pokrótce o 4, aby dobić do 10.

7. Katastrofa w Monachium 
Jeśli dobrze pamiętam to śledztwo było bardzo ciekawe, bo chciano bardzo zrzucić winę na pilotów, ale ostatecznie okazało się, że przyczyna była nieco inna. 

8. Kula ognia nad Sioux City

Przypadek, gdy piloci stracili sterowność maszyny, ale udało im się mniej więcej kontrolować ciąg silników i podjąć próbę lądowania. Niestety wielu pasażerów zginęło.

9. Awaria wszystkich silników/ Lot bez silników
Już wspominałam, że najciekawsze są historie, gdy samolot traci wszystkie silniki.  To zawsze robi wrażenie, jak nagle w samolocie mogą przestać działać wszystkie silniki. Nikt nie przewiduje raczej takich możliwości, a jak się ogląda Katastrofę, można dojść do wniosku, że dzieje się to częściej niż nam się wydaje. 

10. Brak kontroli
Smutny odcinek, bo więcej pasażerów mogłoby przeżyć, gdyby pomoc dotarła do nich szybciej. Natomiast sam samolot rozbił się, bo stracił sterowność, ale piloci starali się utrzymać go w powietrzu kontrolując ciąg silników.

Tak naprawdę każdy odcinek Katastrofy w przestworzach jest na swój sposób ciekawy, bo nie ma dwóch takich samych historii i takich samych załóg. Ogólnie jest to jeden z najciekawszych programów w telewizji. 
 
Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Trzymajcie się, M



środa, 14 listopada 2018

Czego mogłoby nie być - Bramy Światłości tom 2

Hello!
Tydzień i jeden dzień przed premierą trzeciego tomu Bram Światłości wypożyczyłam tom drugi. Nie planowałam tego, okazało się to dopiero dzień później (i dzięki temu mogłam napisać ładny post na Instagramie), ale takim sposobem w dniu premiery tegoż trzeciego tomu publikuję recenzję drugiego. Skoro już go przeczytałam. A recenzję pierwszego tomu możecie przeczytać o tam <Coś się dzieje ("Bramy Światłości: Tom 1"). Wspominam w niej nawet o opisach trzech poprzednich książek, ale z jakiś powodów nie chciałam tam linkować tych wywodów. Więc tu też nie będę.


Tytuł: Bramy Światłości tom 2
Autor: Maja Lidia Kossakowska 
Wydawnictwo: Fabryka Słów 

Zastanawiam się czy tom pierwszy naprawdę był lepszy czy to fakt, że pomiędzy czytaniem pierwszego a drugiego tomu zdążyłam studiować polonistykę prawie dwa lata, bo zauważyłam, że albo nie zwróciłam uwagi na wiele aspektów tej książki, albo ta jest jednak zwyczajnie gorsza. Pewności nie mam, nie mam też czasu na przeczytanie teraz tomu I, więc napiszę, co zauważyłam w tym tomie.

Po pierwsze - opisy. Długie, bardzo długie. Ale autorka chyba wyzbyła się za to tych potrójnych wyliczeń. Albo ja ich nie czytałam, bo przyznaję szczerze, zdarzało mi się omijać niektóre akapity z opisami. Bo druga sprawa: autorka się powtarza. Jest taki fragment w tej książce, że zastanawiałam się czy na pewno moje wydanie jest dobre, czy strony się nie powieliły, bo prawie słowo w słowo fragment takiej miniopowieści historycznej powtarza się dwa razy. To mogło być zrobione specjalnie (i pewnie było, bo miało taki kontekst), ale miałam silne poczucie, że to błąd i nie powinno się   powtarzać tak długich fragmentów. A jak przeczytam jeszcze raz, że coś było jadelitowe to udam się na poszukiwania słownika synonimów.

Zdecydowanie za dużo jest w Bramach Światłości rozwiązań typu Deux ex machina, ale w kontekście tej książki to  stwierdzenie jest nawet całkiem zabawne. Bohaterowie powinni jednak ratować się sami, a autorka zamiast wprowadzać kolejne postaci (tak jakby rozbicie książki na powiedzmy 3 główne wątki to było jeszcze za mało), mogłaby wymyślić "zastosowania" dla tych, które już w powieści ma. A nie dokładać kolejne i kolejne, nawet na jedną akcję. Poza tym wewnętrzne spoilery mnie bardzo irytowały. To znaczy takie komentarze narratora w stylu "Później miało się okazać, jak bardzo się mylili". Jedno takie zdanie, spoko. Nawet dwa dałoby się przeżyć. Ale każde kolejne brzmi jak sztuczna akcja marketingowa w treści książki, nakazująca kupić kolejny tom, bo inaczej nie dowiemy się co poszło nie tak. Bo w tym wyjaśnia się dokładnie nic. 

Dzieje się w Bramach Światłości trochę, ale mam wrażenie, że gdybym bardzo się uparła, byłabym w stanie streścić ten tom w 6 punktach, a książka ma ponad 500 stron. Ale czyta się ją naprawdę błyskawicznie. Z tym że przydział stron na poszczególne wątki jest niesamowicie nierówny. W pewnym momencie przygody Razjela w Głębi się urywają i to wprowadzeniem nowej postaci i takim "spoilerem", o jakim wspominałam wyżej. Wątek Asmodeusza podobnie się urywa i chociaż wydaje się, że mógłby być jeszcze wspomniany w tym tomie - nie jest. A o wyprawie, odkąd Daimon się od niej odłącza, nie dowiadujemy się praktycznie nic. Jest jedna scena, gdy Sereda dowiaduje się, że Anioł Zagłady "nie żyje" i nic więcej. Czy próbowała go jednak szukać? Czy inni Aniołowie decydowali się coś zrobić? Nic. A jeśli pojawi się to w trzecim tomie, muszę napisać, że będzie to kolejny dowód na bardzo słaby podział materiału na części. Nie będę wspominała nawet o tym, co dzieje się w samym Niebie, bo są tam dosłownie dwie sceny. 

Prawda jest taka, że chociaż czyta się ten tom szybko i naprawdę dobrze przy tym bawi, choć jest zdecydowanie mniej zabawny niż poprzedni, to czuję, że mógłby nie istnieć. Jest jak taki quest poboczny w grze. Myślę, że można by spokojnie przeczytać I i III tom i niewiele by się straciło. Może zrozumienie tego, co przypuszczalnie będzie się działo w Głębi bez wiedzy z tej części, mogłoby być trudne, ale poza tym Bramy Światłości tom 2 nic nie wnosi. Wyprawa nie posuwa się dalej (znaczy my nic o tym nie wiemy), bohaterowie nie dojrzewają i nie zmieniają swojego charakteru (a szkoda, bo jak wiele innych rzeczy, dopiero teraz zauważyłam, jak bardzo wielu bohaterów jest niesamowicie dziecinnych). Czytając, aż tak tego nie odczuwałam, ale teraz jestem trochę zła. Nie mam poczucia, że zmarnowałam czas, ale ten tom można było wydać, jako tom 1,5 i miałoby to więcej sensu niż robienie z niego pełnoprawnej kontynuacji.


Trzymajcie się, M


poniedziałek, 12 listopada 2018

Nieopowiedziane historie - Doctro Who 11: Demons of the Punjab

Hello!
Kolejna niedziela za nami i to oznacza, że kolejny odcinek Doctora Who z nami także. A przynajmniej za mną. 


Demony Pendżabu przynoszą nam opowieść o rodzinnej historii Yaz i przenoszą do Indii w 1947 roku. W tym sezonie Doctor Who dba o naszą znajomość historii najnowszej. I dobrze, bo wiem, że dla wielu osób wychodzących z liceum, historia kończy się na 1945 roku a wszystko, co działo się po nim, jest bardziej odległe i nieznajome niż starożytna Grecja. Ogólnie Demons of the Punjab przypomina odcinek Rosa i będzie stał obok niego wśród najlepszych epizodów tego sezonu.


Oprócz Rosy klimatem odcinek ten przypominał mi jeden z moich ulubionych filmów animowanych Hotarubi no Mori e. Jest podobnie jak on smutny i piękny zarazem. Albo piękny i smutny. Jak kto woli. Dość szybko dowiadujemy się (i widzowie, ale także zdecydowanie bardziej zaskoczona Yaz), że to nie do końca  jest ta wersja historii rodzinnej, którą zna towarzyszka Doctor. Gwoli ścisłości, przenosimy się do Indii, bo Yaz chce poznać losy zegarka, który otrzymała od swojej babci. A babcia w przeszłości ma poślubić mężczyznę, który nie był dziadkiem Yaz. Jeszcze a propos piękna. Ogólnie odcinek jest bardzo ładnie nakręcony, ma ładne kolory, większość scen dzieje się w plenerze. A z resztą zerknijcie tylko na kadry, które wybrałam do wpisu. 


Ten odcinek (i Rosa tak samo; i wiele innych odcinków Doctora Who na przestrzeni wszystkich sezonów) pokazuje, że nie kosmici są największym zagrożeniem dla ludzkości. Ludzie sami sobie tworzą straszny, nieprzyjemny, nietolerancyjny świat do życia. Historia byłaby za prosta i zbyt jednowymiarowa, gdyby zwalić całe zło, które dotknęło Ziemian w przeszłości (i przyszłości - bo wszyscy wiedzą, że ludzie nie potrzebują pomocy, aby wykończyć Ziemię) na kosmitów. A to człowiek człowiekowi wilkiem i to bez znaczenia, że całe życie mieszkało się obok siebie. Ba, że mieszkało się w jednym domu. Z tym, że o ile Rosa w polskim kontekście mogła nie mieć, aż tak silnego wydźwięku, to mam wrażenie, że Demons of the Punjab ze znaczeniem granic z dnia na dzień, konieczności przesiedlania się i występowaniu sąsiad przeciwko sąsiadowi, dużo lepiej rezonują z polską historią i polskim widzem. 

Trzymajcie się, M




sobota, 10 listopada 2018

Ulubione odcinki Katastrofy w przestworzach

Hello!
Ostatni raz o programie National Geographic Katastrofa w przestworzach wspominałam bardzo dawno temu, jeśli pamięć mnie nie myli to 4 lata. Więc większość obecnych czytelników bloga nie ma pojęcia, że zaraz obok Jednego z dziesięciu to mój ulubiony program telewizyjny. I wiem, że może brzmieć to dziwnie, biorąc pod uwagę, jaki tytuł nosi ten program, ale nikt jakoś nie dziwi się, że ludzie lubią kryminały, w których także giną ludzie.

 (To nie z odcinka o rzece Hudson. To lądowanie w innej rzecze)

Oczywiście różnica jest taka, że katastrofy samolotów są realne i zginęli w nich prawdziwi ludzie i nawet po tylu latach oglądania to cały czas i niezmiennie straszna perspektywa. Pocieszające jest jedynie to, że zawsze i w praktycznie każdym odcinku, eksperci lotniczy zapewniają, że z każdej katastrofy się czegoś uczą, coś zmieniają. Mam taką wielką nadzieję.

Żeby jednak wiedzieć, co zmienić, co zawiniło lub kto, należy przeprowadzić śledztwo i to jest najlepsza część każdego odcinka. I chociaż w absolutnie każdym śledztwo zaczyna się od stwierdzenia, że trzeba znaleźć czarne skrzynki (które są pomarańczowe, bo ich warstwa ochronna ma taki kolor, aby w razie czego łatwiej było je znaleźć) to nigdy się nie nudzi. Przynajmniej mi, a naprawdę znam niektóre odcinki na pamięć. Ale dziś nie będę się rozwodziła nad formatem programu, a pokrótce pokażę moje ulubione odcinki. Kolejność to tylko porządek i nie ma znaczenia.
Taka uwaga: moje ulubione niekoniecznie oznaczają najciekawsze (choć mogą), bo to trochę inna kategoria odcinków. 

1. Lądowanie na rzecze Hudson
Nie wiem, czy trzeba o nim więcej pisać, chyba każdy mniej więcej o nim słyszał. Powstał też film z Tomem  Hanksem pod tytułem "Sully", opowiadający bardziej o fakcie, że przez dłuższy czas bardzo chciano udowodnić, że lądowanie na rzece wcale nie było konieczne.

2. Atak nad Bagdadem 
Samolot transportowy DHL zostaje postrzelony rakietą ziemia-powietrze przez terrorystów. Zaczyna się lot sinusoidą, a piloci mogą kierować samolotem tylko za pomocą ciągu silników. I chociaż to samo w sobie jest niesamowicie trudne (nikt tego pilotów nie uczy, bo sytuacje, gdy coś takiego może się przydać były może dwie, razem z tą), decydują się oni jeszcze, gdy już zbliżyli się do lotniska i okazało się, że lecą za wysoko, odejść na "drugi krąg" aby wytracić wysokość. I wylądowali. 

3.Panika nad Pacyfikiem 
Ten samolot zaczął spadać jakby coś strąciło go z nieba, wirując, tracił poszycie kadłuba, inne elementy się od niego odczepiały, a piloci wzięli i wylądowali. 
Ale po śledztwie pasażerowie samolotu mniej chętnie nazywali ich bohaterami. Ale żeby dowiedzieć się dlaczego, sami musicie obejrzeć odcinek.

4. Samolot widmo
To jest jeden z najsmutniejszych odcinków, bo jeden ze stewardów naprawdę próbował samolot uratować, ale miał za mało czasu. Odcinek jest zaś o samolocie na pokładzie, którego nikt się nie rusza i nie ma z nim kontaktu. Zastanawiano się czy to nie było porwanie. Wystartowały myśliwce, aby samolot asekurować. Jeśli dobrze pamiętam, to w tym odcinku pojawiają się dylematy dotyczące tego, kiedy samolot należałoby zestrzelić, gdyby zaczął zagrażać miastu.

5. Zabójcze szybowanie/Szybowiec z Gimli 
6. Brak miejsca na lądowanie
Uprzedzam: szybowanie nie było zabójcze, wszyscy przeżyli. Natomiast fakt, że wielki samolot pasażerki szybował to zupełnie inna sprawa. A nawet dwa, bo odcinek z Brakiem miejsca to także historia lotu ślizgowego. Dzisiejszy post mógłby się spokojnie nazywać "Wpis wyrażający ogromne uznanie dla pilotów samolotów, którym udało się wylądować, w okolicznościach, gdy żadnemu innemu pilotowi by się to nie udało". Bo zbiegiem okoliczności, w tych (ale i w kilku innych) pilot pasażerski był pilotem wojskowym, na dodatek hobbystą szybowców. Albo przynajmniej wiedział z czym się loty szybowcem je. Jak w praktycznie wszystkich przypadkach życie pasażerów uratowało doświadczenie pilotów. I ich współpraca. 

Miało być, że kolejność nie ma znaczenia i w ogóle, ale dochodzę do wniosku, że chociaż wszystkie śledztwa i loty są niezwykle interesujące, a jeśli pilotom uda się wylądować to pod pewnymi względami także pasjonujące, ale moim top 3 odcinków są te dwa opisane wyżej i ten jeden opisany poniżej.
Mam zawsze taką myśl, że gdybym kiedyś jakimś cudem spotkała tych pilotów to bym ich przytuliła. Wszystkich, ale tych najbardziej.

7. Punkt zwrotny (Turning Point)
To jeden z najbardziej niesamowitych odcinków i to tak ze względu na świetną załogę i to jak współpracowali, ale na mnie za każdym razem robi wrażenie fakt, że osoba, która projektowała samolot, wymyśliła, że statecznik pionowy (sama końcówka ogona samolotu) mógłby być podzielony na dwie części - górną i dolną. Gdyby nie to, to zamiast odchylenia maksymalnego tylko dolnej części, odchyliłby się cały statecznik i samolot byłby nie do uratowania. Ale, ponieważ można było odchylić maksymalnie górą część, piloci wręcz nieziemskim wysiłkiem sprowadzili samolot na lotnisko.  

8. Concorde w płomieniach
Nawet dla mnie - kompletnego laika - concordy wydają się najbardziej niesamowitymi z niesamowitych samolotów. Może tylko helikoptery zdolne do pionowego startowania i lądowania i/lub takie których śmigła się przemieszczają. To podobnie smutny odcinek, co ten z Samolotem widmo, zarówno pod względem tego że ludzie zginęli, ale także w tamtym ktoś starał się samolot uratować, ale się nie udało, tutaj zaś katastrofa była jedną z przyczyn, czemu concordy zostały wycofane z użycia.
 
Tyle na razie. Wszystkich odcinków jest 154, plus odcinki specjalne, ale to głównie kompilacje fragmentów odcinków. I chociaż prawdopodobnie widziałam większość to na pewno nie wszystkie. Poza tym nowe odcinki powstają, powstają też nowe, podobne serie, na przykład Przyczyny katastrof lotniczych. Niestety nie miałam jeszcze okazji zobaczyć jak wygląda ta seria, ale jestem bardzo ciekawa, bo po pierwsze nazwa sugeruje, że będzie to bardziej śledztwo, a po drugie więcej samolotów. Z podobnych programów jest też Tuż przed tragedią.
Mam zawsze taką myśl, że gdybym kiedyś jakimś cudem spotkała tych pilotów to bym ich przytuliła. 

LOVE, M

czwartek, 8 listopada 2018

Smacznego - Doctor Who 11: The Tsuranga Conundrum

Hello!
Po poprzednim odcinku, który niezbyt przypadł mi do gustu, piąty odcinek nowego sezonu Doctora Who jest dużo bardziej ekscytujący niż poprzedni. 


Po pierwsze mamy zamkniętą przestrzeń statku kosmicznego i początkowo wydaje się, że jego załoga coś kombinuje. Ale nic bardziej mylnego, bo załoga i pasażerowie okazują się bardzo ciekawymi postaciami (nawet jeśli określa ją tylko jedna cecha charakteru), a Doctor i jej towarzysze mają okazje do współpracy i pokazania tego, jak podróżowanie z Doctor otwiera umysł. Nawet jeśli człowiekowi wydawało się, że już ma otwarty. 


Poza tym Doctor znów zgubiła Tardis i mam wrażenie, że nie tylko mi nie podoba się jej obecny wystrój. Sam odcinek jest zaś bardzo w doctorowym stylu, ktoś zginie, ktoś odkryje, że może więcej niż mu się wydaje, ktoś się poświęci, ktoś odkryje, że może być lepszym człowiekiem. Nie wiem tylko, czy nie było jednak tych postaci za dużo i zamiast wybrać dwie i na nich się skupić mamy ich w odcinku trochę więcej. The Tsuranga Conundrum uświadomiła mi, że bardzo chciałabym zobaczyć dużo więcej odcinków w stylu Rosy, gdzie wybory nie były tak jednoznaczne moralnie, a historia musiała toczyć się tak jak powinna. Piątemu odcinkowi brakuje takiej głębi, ale nie jest obraźliwy dla intelektu.

Ponadto, odcinek trwa te swoje 50 minut, ale wydaje się, że mieści się w nim dużo więcej: film trwający godzinę i pół. Mógłby, co prawa, być nieco nudny, ale odnoszę wrażenie, że spokojnie dałoby się to zrobić. 


Poza tym, co dawno się nie zdarzało, naprawdę przejmowałam się losami bohaterów, a pan w ciąży i to jak działa ciąża w przyszłości to ciekawy wątek. Tym bardziej, że męscy towarzysze Doctor maja dużą rolę przy tym bohaterze i wszyscy się czegoś uczą albo coś sobie przypominają. Wątek chorej, a niemogącej okazać słabości pani generał i jej brata jest oklepany i przewidywalny, ale nie poświęca mu się tak dużo uwagi, aby zaczęło to widzowi przeszkadzać. 

Trochę zapomniałam o małym, wszystkożernym kosmicie, który jest głównym zagrożeniem statku medycznego (chyba że akurat sam statek stanowi dla siebie zagrożenie), ale sam w sobie nie jest zbyt ciekawy. Jest straszny i powoduje ogromne zamieszanie, jest też przyczyną wielkiej bieganiny, ale w nim samym nie ma nic interesującego. Oprócz tego że wszystko je.  

Ogólnie to nie taki zły odcinek.

Trzymajcie się, M

wtorek, 6 listopada 2018

Sezon jesienny anime 2018 - pierwsze wrażenia

Hello!
Od paru sezonów anime mam tak, że zaczynam zdecydowanie więcej tytułów niż potem kończę. Wręcz jeśli skończę jeden to mogę uznać to za sukces. Nie oznacza to, że nie ma ciekawych anime, ani wbrew pozorom, że nie mam czasu ich oglądać, bo wyjątkowo mam. Problemem jest to, że nawet jeśli anime jest ciekawe, to jest mało porywające i wciągające. A to różnica.

Prawdę powiedziawszy ten sezon zapowiada się jeszcze gorzej. Bo nawet wybranie anime, na które tylko chciałabym zerknąć, gdyż wydają się minimalnie ciekawe, było problemem. Ostatecznie zdecydowałam się na 3 nowości. Jedną odrzuciłam, bo nie sądzę, aby Goblin Slayer, był w moim guście, chociaż to najbardziej zapowiadane i reklamowane anime z tego sezonu. Widziałam też początkowy czterdziestominutowy odcinek nowego sezonu Sword Art Online, ale nowy świat, a nawet bardziej bohaterka o imieniu Alice, zupełnie mnie nie przekonały. Oraz fakt, że ma mieć 52 odcinki. Poza tym oglądam jedną serię jeszcze z zeszłego sezonu, skończyłam też Atak Tytanów, ale nawet nie miałam szczególnej ochoty o nim pisać i oglądam nowy sezon Tokyo Ghoul; re. I prawdopodobnie będzie to jedyne anime, które dokończę.

Na co się jednak zdecydowałam zerknąć? 

Kishuku Gakkou no Juliet 
Bo to historia inspirowana dramatem Romeo i Julia oczywiście. W poprzednim sezonie też było anime powiązane z Szekspirem, ale nawet to nie zachęciło mnie do dokończenia.
Po pierwsze, kreska nie zachwyca, choć jednocześnie opening jest graficznie bardzo ładny, piosenka robi mniejsze wrażenie. Samo anime też nie robi wielkiego wrażenia. Mogłoby być zabawniejsze, ale niezbyt się w tym kierunku wysila, nie robi nic poza stereotyp. Ogólnie jest troszkę nudnawe, chociaż chyba ma potencjał na ciekawszą historię niż pierwsze odcinki zapowiadają. Bo jest cień szansy, że tam się kryje coś więcej, a scenariusz nie jest taki prosty. Ale ręki nie dam sobie uciąć. Raczej nie będę dalej oglądała, ale nie wykluczam, że zerknę na ostatni odcinek, gdy już wyjdzie.


Reriden Tokigoe no Derrida
Przyznaję się znów przekonało mnie imię. To znaczy nazwisko francuskiego postmodernisty. Który chyba jest ojcem bohatera, bo ojciec nazywa się Jacques.
Po pierwsze, to co widzimy najpierw - kreska. Jest zupełnie przeciętna w stronę niezbyt ładnej, momentami niechlujnej. Z jakiegoś powodu, projekt wyglądu głównego bohatera jest wyjątkowo brzydki, bardzo kanciasty. Animacja mocno kuleje i ogólnie widać, że twórcy w wielu miejscach idą na skróty.
Gdybym miała porównać to anime i opisywane wyżej, to w pierwszym przynajmniej coś się stało w pierwszych odcinkach. Derrida robi bardzo długi wstęp, niestety nie na tyle zachęcający, aby oglądać dalej.


Karakui Circus
Myślałam, że będzie to miłe i przyjemne anime o życiu cyrkowców, a tam w pierwszej minucie bohaterowie rzucają się na widownię i ją mordują. Jak ktoś ma lęk przed cyrkiem, klaunami i lalkami to powinien się trzymać od tego tytułu bardzo daleko. Bardzo.
Ale z drugiej strony wizualnie to zupełnie inna liga niż dwa poprzednie tytuły. Widać, że to ekranizacja mangi z lat 90., bo utrzymano taką stylistykę, ale znać wyraźnie, że to nie jest anime tworzone 20 lat temu, tylko obecnie. Nie powiedziałabym, że jest bardzo ładne w takim znaczeniu, w jakim obecnie definiuje się ładne anime, ale zdecydowanie ma coś w sobie. Plus animacja jest świetna, a było co robić w tym zakresie. W sumie jedyny problem z tym tytułem jest taki, że jego bohaterem jest zapłakany smarkacz. Ale coś czuję, że przejdzie długą drogę i na koniec zostanie "silnym" bohaterem. Plusem są za to bohaterowie, którzy go otaczają, robią dobre już pierwsze wrażenie, a jestem pewna, że z czasem okażą się jeszcze ciekawski. Jak czas pozwoli to myślę, że będę zerkała na kolejne odcinki.

Trzymajcie się, M
 


niedziela, 4 listopada 2018

Kocham Instagram - październik 2018

Hello!
Październik minął i czas na instagramowe wspominki. To znaczy tonę zdjęć książek. 


I dochodzę do wniosku, że bycie trochę bookstagramem mnie nie do końca bawi i gdy skończę serię zdjęć zapowiadających temat mojego licencjatu to przestanę to robić. To znaczy kocham bibliotekę i spędzam tam naprawdę długie godziny więc pewnie nie do końca, ale jednak. I nie wiem, czy ogłoszę temat licencjatu, bo cała ta próba zaangażowania społeczności zwyczajnie mi nie wyszła. I nie była pierwsza, ale próbować trzeba. Pisałam o tym trochę więcej na Facebooku bloga, na którego serdecznie zapraszam Mirabell- Między innymi kulturalnie. Plus oczywiście wszystkie zdjęcia z akcji są na Instagramie, chociaż duża ich część załapała się do tego zestawienia.


Już po wakacjach miałam pewne wrażenie, że bookstagramerzy to albo kółko wzajemnej adoracji albo osoby, które dają serduszka wszystkiemu jak leci bez wielkiego zastanowienia. A mnie natomiast zastanawiają osoby, które serduszkują każde jedno moje zdjęcie, na którym jest książka, ale nie zaczynają obserwować profilu. Sama nie do końca wiem, jak niektóre mechanizmy Instagramu działają, może to jest zupełnie normalne i nie powinnam się dziwić. Ale dziwiłam się już w wakacje i dalej nie dowiedziałam się, ani nie wywnioskowałam, na jakich zasadach to działa. 


Z drugiej strony, ja kiedyś piałam, że jestem zaskakująco naiwna w niektórych sprawach więc to całe serduszkowanie to pewnie tylko strategia promocyjna, aby zachęcić do wchodzenia na profile tych osób.



LOVE, M

piątek, 2 listopada 2018

Proust byłby dumny - 100 Days My Prince

Hello!
Nie planowałam tego, chociaż kocham planować takie rzeczy. Po prostu chciałam opublikować wpis jak najwcześniej po zakończeniu dramy. A dziś rano zorientowałam się, że data mojego wpisu zbiegnie się z datą wydania nowej płyty EXO. A w rolę głównego bohatera w dramie 100 Days My Prince wciela się jeden z członków tego zespołu. I trzeba przyznać trochę z lekką obawą, to jeśli kiedyś Exo się rozpadanie to D.O. nie będzie musiał martwić się o pracę, bo jest świetnym aktorem.


Pierwsza i w sumie jedyna naprawdę poważna uwaga dotycząca tej dramy:
jak można wziąć Do Ji-hana do roli w dramie historycznej i pozwolić mu zagrać tylko w dwóch odcinkach i retrospekcji. To powinno być karalne, bo jest zdecydowana potrzeba aby on grał więcej. 


Ale najpierw o czym 100 Days My Prince jest. 
1. O intrygach pałacowych, które są nieodłączną częścią życia naszego bohatera i wszystkich postaci dookoła niego już od najmłodszych lat.
2. O tym, że zapamiętywanie i zapominanie może być ciekawie wykorzystane w serialu.
3. O księciu, który stracił pamięć, ale nie do końca zapomniał kim jest. Plus wydaje się, że podświadomie zaczął pamiętać więcej po stracie pamięci niż przed. No Proust byłby dumny.
4. O bohaterce z pozytywnym podejściem do życia, a mającej wszelkie podstawy, aby takiego podejścia nie mieć, a która nie jest przy tym irytująca! 


A teraz o tym, jak to wszystko się sprawdza. Ogólnie bardzo dobrze, ale bez plejady ciekawych, zabawnych, ale także nieco mrocznych i okrutnych postaci z 100 Days My Prince zostałby twór bez wielkiego rozmachu. A dzięki temu jak bohaterowie są wykreowani, jakie są ich historie i relacje pomiędzy nimi to naprawdę świetna drama do oglądania. Naprawdę cały jej ciężar leży na postaciach, ich charakterze, ale chyba najważniejsze jest to jak one traktują siebie nawzajem.


Może zacznę od pałacu. Bo już tutaj mamy ciekawe kreacje. Nasz książę Yul ma pretensje do ojca, że i w jaki sposób, został królem i nie za bardzo ma ochotę się z nim godzić. Po samym królu widać natomiast, że to postać tragiczna, które zupełnie nie radzi sobie z rolą, którą przyszło jej pełnić. Yul w pałacu nie jest zbyt przyjemną osobą, jest złośliwy, egoistyczny, lubi bardzo utrudniać innym ludziom życie, a przy tym jest najzdolniejszą osobą zarówno w nauce jak i sztukach walki. Yul ma żonę, oczywiście się nie kochają, ale księżniczka chciałaby tylko odrobiny zainteresowania. I to ona jest źródłem problemów, które później ma Yul. Ale jej wątek jest bardzo, bardzo ciekawy. Ona nic nie zrobiła, aby zasłużyć sobie na tak chłodne traktowanie za strony księcia, więc postanowiła być trochę bardziej wyzwoloną księżniczką. Co niestety przyczyniło się do tego, że jej ojciec, a druga osoba w państwie po królu, postanowił zabić księcia. I zdecydowanie Kim Cha-eon jest najbardziej diaboliczną i jednoznacznie złą postacią w tej dramie. Wszystkie inne są albo bardziej skomplikowane albo ich bycie złym jest wykorzystywane do osiągnięcia efektów komicznych.

Jeśli myślicie, że widzieliście skomplikowane relacje rodzinne, to musicie koniecznie sprawdzić, jak bardzo namieszał facet w czerni i jakie kłopoty ma przez niego książę. Ale dalej kibicuje się wszystkim postaciom, aby miał szczęśliwe zakończenie. Chyba, że zdecydowanie powinny dostać tylko to na co zasłużyły.


Ciekawą rzeczą jest to, że w końcowych odcinkach, gdy Yul podejmuje decyzje to wbrew pozorom i temu, że obserwowaliśmy go już pewien czas to dalej nie jesteśmy w stanie odgadnąć czy weźmie w nim górę pałacowy czy prawdziwy Yul. Co jest dość ciekawe, bo jednak nie mamy wątpliwości, że książę jest dobrą postacią, ale wciąż niejednoznaczną.


Fabuły, gdzie bohaterowie, którzy znali i lubili się w przeszłości, przypadkiem odnajdują się w teraźniejszości nie są niczym nowym i trzeba się postarać, aby rozwiązanie zagadki nie okazało się naciągane względnie do bólu schematyczne. Tu takie nie jest. I chociaż drama na prawdę nie grzeszy skomplikowaniem samej fabuły, to rozwiązanie kłopotów z pamięcią  księcia jest ciekawszym procesem niż mogłoby się wydawać. W sumie to najgłówniejszy wątek całej dramy i jako taki sprawdza się naprawdę świetnie. A można było mieć obawy, bo wiele postaci w książkach, filmach i serialach traciło już pamięć, a jej odzyskiwanie okazywało się mało fascynujące. 


Jednocześnie całkiem fascynujące jest to, jak, pomimo tego że Yul stracił pamięć, gdy trafił do wioski i został mężem Hong-shim, jego charakter pozostał prawie taki sam, jak w pałacu. Co do samej Hong-shim. To jedna z przyjemniejszych do oglądania postaci jakie widziałam. Jest zaradna, pozytywna, ale nie udaje, że wszystko ją cieszy i nie ma gorszych dni. Nauczyła się jak sobie radzić w życiu, ale ciągle ma nadzieję na spotkanie z bratem. Jak wszystkie postaci na pierwszym planie i część na drugim, jest przedstawiona bardzo kompleksowo.

W sumie to nie miałabym nic przeciwko jakiejś mini serii z księżniczką w roli głównej, żeby pokazać jak nieprzyjemne było jej życie w pałacu. Byle bez dodatkowych knuć, po prostu jak ona sobie radziła.

Jeden z moich ulubionych wątków to ten dotyczący urzędnika z pałacu, który trochę przypadkiem, trochę specjalnie śledzi księcia do wioski, w której później zostaje burmistrzem (albo kimś w tym rodzaju). Co prawda robi on maślane oczy do Hong-shim i niby stanowi konkurencję dla księcia, ale jednocześnie zostaje on jego prawą ręką, a obserwowanie jak rodzi się pomiędzy nimi przyjaźń to czysta przyjemność. Bo stanowią oni wyjątkowo zgrana i zabawna para, plus Jae-yoon pozwala sobie na całkiem dużo wobec księcia, co jeszcze potęguje siłę tego duetu. A drugi to wspominana już księżniczka. 


Obawiam się, że za bardzo rozpisałam się o sprawach, które można uznać za streszczanie serialu. Ale naprawdę jego siła leży w postaciach. I to zarówno tym jak są wymyślone i napisane w scenariuszu, jak i zagrane. I to wszyscy. Co prawda osoby na pierwszym planie miały dużo więcej do zagrania, bo wyraźnie widać, że postaci na drugim planie podzielone są na dramatyczne i komediowe, natomiast główni bohaterowie łączą w sobie te cechy, ale widać, że do każdej kategorii starano się dobrać aktorów, którzy sprawdzą się najlepiej. Co do samej dramy oprócz tego, że jest zabawna jest też urocza i całkiem romantyczna.

LOVE, M