sobota, 30 września 2023

Wszystko, o co chciałam zapytać bookstagramerkę [wywiad Oliwia catgirl_with_books]

 Hello!

Wracam z kolejnym wywiadem! Przerwa była dłuższa, niż planowałam, niestety lipcowy wywiad się nie doszedł do skutku. A dzisiaj zapraszam na rozmowę z Oliwią, którą można znaleźć na Instagramie jako catgirl_with_book!

Dlaczego zwracasz się do swoich obserwujących per brygado?

Być może zabrzmi to irracjonalnie i mało poważnie, ale tak jakoś wyszło. Naprawdę, nie mam na to sensownej odpowiedzi. Pewnie, znając mnie, któregoś pięknego dnia przyszło mi to słowo do głowy, użyłam raz czy dwa i tak już zostało, bo w jakimś stopniu się przyjęło. Zauważyłam, że wśród naszej… no może zostańmy przy sformułowaniu „brygady” powstają żarty i zwroty, które dla innych mogą nie być tak zabawne. Przykładem jest chociażby luksja i luks, dawniej bardzo popularne były też draże korsarze. Ja to nazywam wewnętrznym top secret szyfrem, no bo nie oszukujmy się – osoba trzecia mogłaby być lekko zdezorientowana, czytając coś w stylu: „Ooo bogowie! Brygado, ale ta książka jest dobra, prawdziwa luksja” lub jakby zobaczyła, że dostaję raz na jakiś czas zdjęcia mydła Luksja. Nawiasem mówiąc, uwielbiam dostawać takie fotunie, od razu mój dzień staje się lepszy.

Jak zawsze pierwsze pytanie jest kwestią, która najbardziej mnie nurtuje – a teraz możemy przejść do naprawdę wywiadowej części. Czy mogłabyś się przedstawić i powiedzieć, czym się zajmujesz w internecie.

W takim razie przejdę w trochę oficjalne tony – jestem Oliwia i od dobrych kilku lat działam w internecie (przy okazji cicho zazdroszczę wszystkim, którzy pamiętają kiedy założyli swoje konta, ponieważ ja nie mam zielonego pojęcia, czy prowadzę swoje konto cztery, czy też może pięć lat, ale na pewno już kawał czasu). Można mnie kojarzyć z bookstagrama catgirl_with_books, gdzie staram się dzielić z innymi miłością do książek i mang, a także próbuję poprawić innym humorki, wypisując średnio poważne rzeczy w relacjach i wstawiając memiki.

Wywiad jest częścią serii Wszystko, o co chciałam zapytać… i z założenia rozmowa z Tobą jest rozmową z bookstagramerką. Ale jak się dalej przekonamy, będziemy mówić o wielu bardzo różnych rzeczach. Chciałam więc zapytać, jak czujesz się z takimi kategoryzacjami i kim czujesz się najbardziej?

Oooo to nie ukrywam, bardzo jestem ciekawa w jakim kierunku pójdzie ta rozmowa^^ Odpowiadając na pytanie – prywatnie nie nazywam siebie bookstagramerką. Mam świadomość tego, że wiele osób właśnie tak mnie postrzega, ale w moim mniemaniu jest to nazwa bardzo poważna. Kojarzy mi się ona z osobami naprawdę wpływowymi, potrafiącymi w piękny sposób zachęcić do czytania i dzielić się swoimi opiniami. Ja natomiast widzę siebie jako kogoś, kto chce czasami pochwalić lub ponarzekać na jakąś książkę lub mangę, a przy okazji zrobi do tego zdjęcie, bo lubi to robić.

Dodam też, że absolutnie nie mam nic do osób, które nazywają siebie bookstagramerami, prowadzą mangagramy itp. Wręcz przeciwnie, każda nowa osoba, która otwarcie tak o sobie mówi, to świetna sprawa. Ja jednak jakoś nie czuję potrzeby tak siebie nazywać, bo też myślę, że wystarczy zobaczyć mój profil żeby wiedzieć o czym lubię porozmawiać.

Wiem, że ostanie zmiany na Instagramie trochę uderzyły w Twoje konto, a ogólnie jest to przykra sytuacja dla wielu osób prowadzących instagramy, słyszałam nawet głosy, że platforma staje się w ostatnim czasie praktycznie nieużywalna (szczególnie dla osób bazujących swoje treści na zdjęciach). Mogłabyś opowiedzieć trochę więcej, jak ostatnio korzysta Ci się z Instagrama?

Instagram momentami staje się trochę jednym, wielkim żartem (mało tego, nieśmiesznym), a każda publikacja posta  to wróżenie z kart czy tym razem będą zasięgi, czy też nie. Nie jestem w tym osamotniona, sporo osób pisało mi, że boryka się z podobnymi lub nawet większymi problemami. Co gorsze, obecnie problem ten nie dotyczy jedynie twórców bazujących na zdjęciach, ponieważ rolki i filmy również tracą zasięgi. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale z tego co wieść lokalna niesie, to problem ten wynika z obecnej sytuacji Instagrama. W momencie wzrostu popularności TikToka, Instagram i YouTube poszły w kierunku, który wskazał TikTok co nie okazało się tak fenomenalnym posunięciem, jak mogło się wydawać. Obecnie w ankietach odnośnie tego, co najbardziej denerwuje użytkowników YouTube rolki wyprzedzają liczne reklamy, co w sumie jest w pewnym sensie sukcesem, ale raczej nie o taki im chodziło. Tak więc zamiast samym superlatywów jest coraz więcej problemów, które odbiją się na takich małych ludziach w internacie jak ja.

Po latach powinnam się do tego przyzwyczaić, bo jednak nie jestem na Instagramie od wczoraj i to nie pierwszy raz kiedy zasięgi zostają ograniczone. Mimo to za każdym razem czuje się zwyczajnie smutek, że nad czymś poświęciło się swój czas i mało kto to widzi. Działa to też w drugą stronę; często nie mogę zobaczyć zdjęć osób, które lubię, przez co Instagram staje się trochę pustym miejscem, pełnym treści, które mnie nie interesują. Mam nadzieję, że to chwilowa sytuacja i z czasem będzie lepiej.

Skąd pomysł na taką powiedziałabym dość maksymalistyczną estetykę zdjęć na Instagramie? I ile czasu zajmuje Ci ich przygotowywanie?

Lubię traktować robienie zdjęć i tworzenie kompozycji jako możliwość pokazania kawałka mojej artystycznej duszy, która choć bardzo niewielka, gdzieś tam w środku mnie jest. Kiedy kładę na środku tła książkę i zastanawiam się jakie dodatki by do niej najbardziej pasowały oraz kiedy stoję wśród miliona ususzonych płatków, kamyczków, sztucznych grzybów, mchu czy minimalistycznej broni typu katana czuję, że mogę zapomnieć o sprawach codziennych i trochę się pobawić. Zwykle staram się, aby jednak w centrum była książka i znaleźć złoty środek pomiędzy minimalizmem, a momentem kiedy wszystkiego staje się za dużo. Czy zawsze się to udaje? Polemizowałabym.

Jeśli chodzi o zdjęcia to zazwyczaj staram się oddać kompozycją cały klimat książki, a jednocześnie chcę, aby coś się podziało i może dlatego sprawiają wrażenie właśnie takiej estetyki. Zajmuje to dużo czasu, głównie dlatego, że jeśli już robię zdjęcia, to staram się zrobić kilka na zapas. Dlatego czasami trwa to pół godziny, a czasem prawie trzy. Dodajmy do tego obróbkę, poprawienie ostrości czy kolorów. Jest to momentami pracochłonne, ale staram się nie traktować tego jako obowiązek, ale przyjemność.

Ostatnio zostałaś ambasadorką marki młodzieżowej wydawnictwa Kirin, współpracujesz z innymi wydawnictwami, byłaś patronką książki – jak ogólnie współpracuje Ci się z wydawcami bądź autorami/autorkami?

Współpracuje mi się zawsze bardzo dobrze i nadal dziwię się, gdy dostaję od wydawnictw kolejne propozycje. Nie uważam siebie za dużą osobę w internecie pod względem liczby obserwacji. Pamiętam, jak w pierwszej połowie roku dostałam mail od Audioteki z propozycją stałej współpracy do końca roku. Musiałam go przeczytać dobre trzy lub cztery razy, bo nie wierzyłam, że odezwali się z tym akurat do mnie.

Ważną kwestią jest to, że każda współpraca jest inna. Czasami dostaje się szczegółowe wytyczne, czasami wolną rękę. Jedno wydawnictwo zaznacza, żeby recenzja ukazała się do dwóch tygodni po otrzymaniu swojego egzemplarza, podczas gdy inne w ogóle nie poda terminu. Inaczej wygląda współpraca z dużym wydawnictwem, a inaczej z małym lub autorem niezależnym. Patronat to już w ogóle inna para kaloszy, bo na dobrą sprawę reklamuje się książkę swoją osobą, więc trzeba być pewnym tego, co się reklamuje i poleca. Z Kirin i byciem ambasadorem YAponii miałam na tyle spokojną sytuację, że już wcześniej miałam z nimi kilka współprac, więc wiedziałam jakie książki wydają i na jakim poziomie. Podobnie miałam z Gondolierką Agaty Grabowskiej – wiedziałam, że Agata potrafi w naprawdę dobry sposób przelać swoje myśli na papier i stworzyć wciągającą historię. Mogę też po cichu zdradzić, że moja współpraca z tą autorką nie kończy się na Gondolierce i już niedługo pojawi się kolejna książka, którą recenzuję, a oprócz tego swoją jesienną premierę będzie mieć nowa wersja Kretyńskiej komedii, której również jestem patronem.

Jaka jest Twoja ulubiona epoka literacka i dlaczego? A szerzej – jak to się stało, że trafiłaś na filologię polską i jak ci się studiowało na licencjacie?

Oj, zdecydowanie romantyzm. Nie chodzi mi tutaj tylko o romantyzm polski, ale również europejski. Pomimo tego, że to jedna i ta sama epoka, to można dostrzec wiele różnic w zależności od kraju i czasu. Przykładowo taka początkowa twórczość Adaśka Mickiewicza, a Słowackiego to dwie zupełnie różne bajki, a Norwida to już w ogóle (chociaż do dziś trwają spory donośnie kwalifikowania Norwida do romantyków, czy raczej pozytywistów).

Język polski zawsze był czymś, w czym czułam się najlepiej i w zasadzie już na początku mojej edukacji chciałam iść na studia związane właśnie z naszym pięknym językiem i literaturą. Dlatego od razu po maturze swoje papiery złożyłam na polonistykę i pedagogikę, a finalnie znalazłam się wśród wielbicieli Derridy, Witkacego i wieszczy.

Licencjat natomiast to moment w moim życiu, kiedy byłam w zupełnie nowej rzeczywistości, a szczególnie ostatni semestr. Nie będę owijać w bawełnę – polonistyka to nie jest najłatwiejszy kierunek, ale za to idealny dla miłośników literatury. Oprócz napisania i obrony licencjatu, trzeba również zdać inne egzaminy, w większości ustnie. Dodajmy do tego liczne lektury, których termin przeczytania nie jest szczególnie długi i tak to leci. Wiele z nich jest niesamowitych i gdyby nie studia, to możliwe, że niemiałabym pojęcia o ich istnieniu, ale zdarzały się też takie, przez które naprawdę trudno było przebrnąć. Najbardziej znaną „zmorą” dla studentów jest gramatyka historyczna języka polskiego, która właśnie jest na 3 roku i polega m.in. na rekonstrukcjach wyrazów, aby zrozumieć, dlaczego obecnie wyglądają tak, a nie inaczej. Uczenie się prasłowiańskiej i staropolskiej fleksji i fonetyki może przerazić, ale też od razu uspokoję, że nie taka zmora straszna, jak ją maluje i finalnie był to ciekawy przedmiot i jak najbardziej do zdania.

W tym kontekście – czy nie rozważałaś prowadzenia bardziej studygrama niż bookstagrama?

Możliwe, że był taki moment, ale trwał on tyle, co moment kiedy mój kot akurat nie jest głodny – czyli bardzo krótko. Dobrze się czuję pisząc recenzje i chociaż sama obserwuję studygramy, konta związane z językiem polskim lub maturą, to jednak nie wyobrażam sobie  tworzącej takie treści. Dobrze mi tu gdzie jestem. :)

Czy masz jakieś zdanie lub jakąś tezę ze swojej pracy licencjackiej, z którego jesteś szczególnie dumna?

Tak na dobrą sprawę, rzadko bywam z czegoś tak naprawdę dumna, bo wiem, że zawsze można było zrobić daną rzecz lepiej. Licencjat nie jest wyjątkiem i wiem, że zawsze mógł być lepszy. Pełen tytuł to Wpływ Fausta na współczesną popkulturę japońską. Analiza komparatystyczna dramatu Goethego oraz mangi i anime Kuroshitsuji i całość jest analizą porównawczą Fausta i Kurosza.  Jeśli już miałabym wybrać coś z  czego jestem szczególnie dumna, to chyba z tezy symbiozy mediów we współczesności i potwierdzenie teorii Goethego o istnieniu literatury światowej. Autor Fausta uważał, że literatury różnych kultur i krajów powinny krążyć po świecie, być w ciągłym dyskursie, ponieważ stanowią wspólne dobro ludzkości (mówił głównie o poezji). Ja natomiast chciałam pokazać istnienie tej teorii nie tylko we współczesnych książkach i komiksach, ale też w świadomości autorów i odbiorców. Zauważ, że Toboso całą swoją historię opiera na kulturze europejskiej, a Sebastian i jego pakt z Cielem ma wiele wspólnego z Mefistofelesem i Faustem. Z drugiej strony myślę, że kultura japońska, szczególnie jedno z jej mediów, czyli mangi i anime, silnie na nas wpływają. Jest tu pewna symbioza sztuk, którą można badać na różne sposoby. Myślę, że to naprawdę ciekawy temat, o którym można sporo pomówić, ale tutaj może jednak to troszkę ograniczę do tego, co już powiedziałam. ;)

Chciałam, aby mój licencjat był mój. Wiem, masło maślane, ale uznałam, że skoro na dobrą sprawę, to pierwsza praca na studiach, gdzie nie muszę ograniczać się epoką literacką lub danym zagadnieniem, a jedyne co mnie ogranicza to moje chęci i wiedza, to warto spróbować. Recenzje były bardzo pozytywne i otrzymałam parę sugestii, że warto ten temat kontynuować na magisterce, więc kto wie, może jeszcze coś tam napiszę o romantyzmie w Kuroshitsuji. 

Jak poznałaś Kuroshitsuji (Black Butler) i jak to się stało, że stanowi tak dużą część Twojego życia?

Tak samo, jak większość rzeczy i osób w moim życiu – przez przypadek. Jeśli dobrze pamiętam, to ktoś w gimnazjum polecił mi to anime. Obejrzałam pierwsze odcinki… i mnie nie porwało. Wiem, teraz to może brzmieć dziwnie, ale naprawdę tak było, w ogóle nie rozumiałam fenomenu i pamiętam, że bardzo denerwował mnie opening. Dopiero pod koniec liceum, przed maturą, kiedy stres zaczynał kontrolować moje życie, postanowiłam, że muszę znaleźć coś, co pomogłoby mi zapomnieć o maturze i szkole. Zrządzeniem losu wybrałam Kuroshitsuji i coś kliknęło. Dzięki anime i mandze Toboso zaczęłam już na poważnie interesować się popkulturą japońską i ogólnie Japonią.

I dalej skąd zainteresowanie Link Clik oraz Ling Qi?

Z zainteresowania Mo Dao Zu Shi oraz Tian Guan Ci Fu. Kiedyś ktoś gorąco mi polecił te anime, a kiedy je skończyłam dotarło do mnie, że podoba mi się brzmieniowo chiński język i zaczęłam interesować się kulturą i popkulturą chińską. Lubię poznawać nowe rzeczy i nie ograniczać się w tej kwestii, więc jakoś po nitce do kłębka trafiłam na polskie tłumaczeni Ling Qi, zaczęłam czytać i przepadłam bez pamięci. Wiem, że to nie jest historia wysokich lotów. Ba, jest strasznie schamatyczna, ale właśnie to jest w tym wszystkim najlepsze Teraz, jeśli dobrze pamiętam, został opublikowany prawie 600 rozdział manhwy i całość zbliża się do nieuchronnego końca. Trochę mi szkoda, że to koniec, ale uwielbiam to jak zmienili się bohaterowie. Przykładowo Duamnu Xi z zimnego i aroganckiego, ale (oczywiście) pięknego faceta, stał się naprawdę wrażliwą osobą, która jedyne czego pragnie to szczęścia. Zaskoczyło mnie, jak całość z lekkiej komedyjki gładko przeszła w naprawdę poważne tony. Natomiast Link Click poleciła mi koleżanka z lektoratu, bo tak się pięknie złożyło, że fanki tz. chińskich bajek, siedziały obok siebie i się jakoś zgadały. Pod względem fabuły i warstwy wizualnej myślę, że jest to naprawdę interesujące anime o świetnie zbudowanej atmosferze. Jedyne co mnie w nim boli to liczba clifhangerów – jakim trzeba być okrutnikiem, aby każdy odcinek kończyć tak nagle!

Jest taka fandomowa teoria, że ludzie poznają mangę/anime, później zaczynają interesować się k-popem/k-dramami (gdzieś tu obok występuje zainteresowanie chińską popkulturą), a następnie serialami z Tajlandii i Tajwanu. Nie wiem, gdzie (i czy w ogóle) jesteś na tej drodze, ale jeśli nie Ty, to może ktoś kogo znasz ją przeszedł lub przechodzi?

Wyjdę teraz na totalną ignorantkę, ale chyba nigdy nie słyszałam o tej teorii, ale coś w tym jest, bo w moim przypadku trochę to się sprawdziło. Zaczęło się niewinnie, od paru odcinków anime i mang, a skończyło na czytaniu koreańskich manhw, chińskich manhu i posiadaniu własnej playlisty z piosenkami japońskimi i chińskimi. Myślę, że nie warto się ograniczać i żyćko jest naprawdę krótkie, aby nie poznawać nowych rzeczy i warto cieszyć się choćby z naprawdę małych rzeczy - nawet jeśli tym czymś nowym jest manhwa o związku dwóch przystojnych mężczyzn.

Przeszłyśmy w tej rozmowie bardzo daleką drogę i tematycznie, i geograficznie – czy chciałabyś dodać jakieś słowa podsumowania lub wspomnieć o czymś ważnym, o czym nie przyszło mi do głowy zapytać?

Zacznę od tego, że odpowiadanie na wszystkie Twoje pytania to była czysta przyjemność i prawdziwa luksja. Taką ważną rzeczą chyba może być taka moja mała rada dla innych: po prostu róbcie swoje. Ja doskonale wiem, że czasami może się człowiekowi odechciewać czy to w kwestii nauki, pracy, czy prowadzenia konta na Instagramie. Takie myśli były, są i będą, ale wtedy warto spróbować je zignorować i robić dalej to, co się lubi lub chce, bo nigdy niewiadomo, kiedy sytuacja z beznadziejnej stanie się jakby luksusowa. Chciałabym też pozdrowić wszystkich, co dotrwali aż tutaj z tymi moimi wypocinami. Besoski!

Pięknie dziękuję za rozmowę!

 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

środa, 27 września 2023

Zgoda buduje, a niezgoda rujnuje - Zakon Drzewa Pomarańczy

 Hello!

Zakon Drzewa Pomarańczy kusił mnie od jakiegoś czasu przy każdej wizycie w bibliotece. A ponieważ ostatnio czytałam więcej fantastyki naukowej niż fantasy w końcu zdecydowałam się wypożyczyć obie części.

Zastanawiałam się, jak podejść do recenzji Zakonu Drzewa Pomarańczy. Najpierw chciałam obie części recenzować osobno, ale wiedziałam, że oryginalnie The Priory of the Orange Tree zostało wydane w jednym tomie. Po zakończeniu czytania pierwszej część polskiego wydania, zrecenzowanie całości w jednym tekście wydało mi się najrozsądniejsze, jednak nie można pominąć aspektu podziału, bo wpływa ono na doświadczenie czytelnicze. 

Książki Zakon Drzewa Pomarańczy

Tytuł: Zakon Drzewa Pomarańczy
The Priory of the Orange Tree
Autorka: Samanta Shannon
Tłumacz: Maciej Pawlak
Wydawnictwo: Wydawnictwo SQN

Królowiectwo Inys od lat władane jest przez kobiety zrodzone z krwi Świętego. Aby uchronić swój świat przed zgubą, Sabran IX musi wydać na świat córkę. Ead, jej bliska dama dworu, chroni królową za wszelką cenę, nie przyznając się jednak nikomu do swojego sekretu. Kobieta należy do Zakonu Drzewa Pomarańczy, stowarzyszenia czarodziejek, dzięki czemu jest przygotowana lepiej, niż ktokolwiek inny do roli obrończyni królowej. W odległej krainie Tané jest gotowa zaryzykować wszystko, aby stać się jeźdźcem smoka. Od lat przygotowywana do swej roli ma zamiar sprostać oczekiwaniom. Sytuacja stopniowo staje się coraz bardziej napięta. Szczególnie, gdy zaczynają przebudzać się potężne stworzenia, sugerujące rychły powrót Bezimiennego: istoty, która tysiąc lat wcześniej niemal zniszczyła świat. (Wikipedia)

Część 1

Zakon drzewa pomarańczy to jedna z bardziej męczących książek, jakie czytałam w ostatnich latach. Budowanie rozległego świata i wielu bohaterów zamiast być ciekawe i fascynujące, zmuszało mnie do kalkulowania, które wiadomości i imiona są warte zapamiętania, a na które mogę nie zwracać większej uwagi. Główny wątek książki oraz cele i aspiracje bohaterów są dość proste, a jednak wydaje się, że Zakonowi brakuje skupienia i treść nieco rozłazi się na szwach. 

W miarę swobodnie książkę zaczęło mi się dopiero czytać około połowy pierwszego tomu, czyli strony 200 z prawie 550. To dość długo, aby przekonać do siebie czytelnika i nie wiem, czy gdyby nie to, że wypożyczyłam od razu drugi tom, to nie porzuciłabym czytania. (Sądząc po różnicy w zużyciu bibliotecznych egzemplarzy, część 2 czytało zdecydowanie dużo mniej osób).

Gdyby ta książka była filmem, napisałabym, że zaskakująco wiele rzeczy dzieje się poza kadrem. Ale ponieważ to książka przypuszczam, że manuskrypt był bardzo, bardzo, bardzo długi i wiele scen z niej wycięto. Czasami przeskoki fabularne są rażące, czasami zaskakująco-zastanawiające, a ich głównym problemem jest to, że wybijają czytelnika z rytmu. Który i tak jest dość trudny, bo fabuła przeskakuje pomiędzy czwórką głównych bohaterów. Takie czasowe dziury (ale także krótkie zdania opisujące upływ czasu - nagle mijają 3 czy 4 miesiące, gdy najwyraźniej nic się nie działo) momentami zbijają z tropu.

Czwórce naszych bohaterów zdecydowanie za dużo się udaje za małym kosztem. A nawet jeśli im się coś dzieje, to ponieważ nieszczególnie mamy czas się do nich przywiązać, do pewnego momentu wcale czytelnika nie obchodzi. Ta książka ma części i rozdziały, ale na dobrą sprawę 400 stron (akurat po 100 stron na bohatera!) to taki bardzo długi prolog i dopiero na ostatnich 100 stronach wydarzenia nabierają jakiejś wagi i znaczenia. Tempo opowieści i jej ogólna równowaga są mocno zachwiane. 

Przy czym - sam pomysł na świat i to, co może zagrażać naszym bohaterom (i na jakich zasadach działa) oraz ich różne sposoby patrzenia i potencjalnego radzenia sobie z tym niosącym zagładę kataklizmem ostatecznie nawet mnie intrygowały. Ale dopiero, gdy ta wizja się wyklarowała i dałam radę zapamiętać kto jest kim i w co wierzy.

Część 2

Jak wspominałam - do bibliotecznego egzemplarza Zakonu zaglądało wyraźnie mniej osób niż do pierwszego. A gdy ja sięgnęłam, poczułam się trochę zła - bo okazało się, że na jego końcu jest lista bohaterów, słownik i chronologia i wcale nie musiałam sama sobie tego rozpisywać. Tylko jakoś nikt o tym nie poinformował w pierwszej części. 

Część druga charakteryzuje się tym, że jest w niej trochę deux ex machina, trochę ma się nadzieję, że bohaterowie odkryją teleportację, bo niepotrzebne opisy podróży zajmują zaskakująco dużo miejsca i zamiast rozjaśniać upływ czasu akcji oraz geografię świata, tylko go bardziej zaciemniają. 

Ale chyba najsłabszym elementem jest to, jak bardzo bohaterowie nie wydają się poruszeni zmianami, jakie zachodzą w ich świecie (w szerokim rozumieniu tych słów) oraz jak łatwo przechodzą do porządku dziennego z wieloma sprawami. Wiele z tych rzeczy da się uzasadnić tym, że są w stanie wyższej konieczności, ale na dobrą sprawę tam się nikt nie buntuje, nikt naprawdę nie kontestuje niczego, nawet bohaterowie z różnych światów nieszczególnie się ze sobą kłócą. Ponadto brakowało mi nieco zewnętrznej perspektywy mieszkańców różnych krain, ale można przyjąć, że byli oni niedoinformowani i nie za bardzo wiedzieli, co działo się w pałacach.

Miałam też niekiedy problem z tym, jak łatwo przychodziło bohaterom wiele rzeczy. Nie chcę napisać, że intrygi i zagadki są proste, ale ich rozwiązywanie nie jest przedstawione na tyle karkołomnie, aby uwierzyć, że sprawiły bohaterom wielki problem. Ponadto musimy pamiętać o "tarczy fabularnej" - gdy widzimy, ile fizycznie zostało nam do przeczytania, wiemy, że bohaterom raczej nie stanie się nic złego i raczej wykaraskają się ze swoich problemów. I jest to widoczne w Zakonie drzewa pomarańczy kilkukrotnie. 

Gdybym miała to jakoś podsumować, to składnie do kupy mitologii świata przedstawionego i oczekiwania aż wreszcie losy wszystkich głównych bohaterów się przetną było bardzo ciekawe. Ale pomniejsze intrygi - często wydają się proste, a ich rozwiązanie przychodzi w momencie oświecenia a nie jest wynikiem pogłębionych studiów. Ogólnie zamysł świata przedstawionego jest intrygujący, ale wykonanie - takie sobie.

W zasadzie jedynym wyjątkiem od moich narzekań i najciekawszą postacią w całej książce jest doktor Niclays Roos, który różni się od pozostałych bohaterów tym, że jest wyjątkowo samolubny i o wiele straszy. To znaczy przeżył kawał życia, miał doświadczenia, których nikt inny z nich nie miał i poznał elementy funkcjonowania w świecie, które nie równały się w żadnym stopniu z tym, co poznała pozostała 4. W drodze, którą przechodzi w książce - łącznie z tym, czego dowiadujemy się o jego przeszłości - są wzloty, mnóstwo, mnóstwo upadków, bycie na totalnym dnie, pod toną wodorostów, łącznie z wzięciem łopaty i kopaniem jeszcze głębiej. I w pewnej mierze obserwujemy jego odbijanie się od tego dna. Ze wszystkich bohaterów książki doktor Roos jest najbardziej ludzkich w swoich słabościach i ambicjach, a zakończenie jego wątku jest niezwykle wzruszające. 

Poza tym ta recenzja miała mieć tytuł sprawiedliwość dla Turyde i Sulyarda.

Ponadto autorka czasami pokazuje, że potrafi subtelnie przekazać myśli przewodnie swojego utworu, aby innym razem ładować je czytelnikowi do głowy bardzo nachalnie. 

Podsumowując - nie zostałam wielką fanką, nie sądzę, abym kiedyś sięgnęła po inne książki autorki, a na pewno nie będzie to w najbliższym czasie, ale jednocześnie nie mam jakiejś kategorycznej oceny tej książki. Może poza tym, że najpewniej bardzo szybko o niej zapomnę.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M