środa, 31 października 2018

Zbyt małe pająki - Doctro Who 11: Arachnids in the UK

Hello!
Halloween is not my style, ale czwarty odcinek nowej serii Doctora Who zaskakująco dobrze wpisuje się w ten trend. 


Nie lubię horrorów, od strasznych rzeczy trzymam się z daleka, ale nie mam arachnofobii i strach przed pająkami jest mi obcy. Dopóki nie są to pająki, które mogą zrobić mi krzywdę, ale to już inna sprawa. Mam jednak podejrzenie, że jest na świecie trochę osób, które z powodu fobii zrezygnowały z oglądania tego konkretnego odcinka. I w sumie niewiele straciły. 

To nie jest zły odcinek, ale nie jest też szczególnie wybitny. Nie przypomina prostotą pierwszego, nie wyjaśnia istoty Doktora, ale wielkich ambicji też nie ma. Po prostu jest. Nie ma w nim żadnej głębi, nie jest też nudny, bo zasadniczo wcale dobrze się go ogląda, ale to tylko historia o tym, że pająki nagle zrobiły się większe. Doctor Who chyba niekoniecznie jest serialem, które odcinki dziejące się względnie współcześnie, poza pojedynczymi wyjątkami, należą do najlepszych. Idea tego serialu jest chyba jednak taka, że podróżuje się w czasie. Rozrabianie w teraźniejszości mnie nie bawi. 


Końcówka odcinka trochę zmienia postrzeganie wcześniejszych scen, ale tylko trochę. Nie chciałabym też przypadkiem dokładać nadinterpretacji nad refleksjami, których w odcinku nie ma. Bo można by się pokusić o zastanawianie się nad postacią właściciela hotelu, ale dla mnie nie był nikim więcej niż dość stereotypowo egoistyczną i złą postacią. Bardziej uderzyło mnie to, jak wypadła Doktor w kontraście, bo mam wrażenie, że jako całokształt postaci, straciła coś z charakteru poprzednich wcieleń, Jakąś głębię i niepewność, jakie decyzje może podjąć. Robi się trochę zbyt jednoznaczna. 

Ogólnie te odcinek był trochę nijaki, a w porównaniu z poprzednim wypada wręcz słabo, ale nie był zły. Po prostu mało wymagający od widza i nieszczególnie dający możliwość, aby się jakoś zaangażować w oglądanie.

poniedziałek, 29 października 2018

Kawaii - powrót legendarngo magazynu - Druga szansa

Hello!
Miałam tego nie robić. Miałam odpuścić, bo 1) mi samej średnio podobał się poprzedni pierwszy reaktywowany numer magazynu Kawaii, 2) w internecie przeczytałam sporo dużo, dużo mniej pochlebnych opinii o numerze, 3) czytałam też o tym, jak w social mediach twórcy/twórca/ogólnie strona wydawcy odpowiadała na zarzuty i było to delikatnie mówiąc często mało profesjonalne. Ale jakimś cudem jednak się nie zraziłam tak bardzo. Chociaż, gdyby nie to, że pomiędzy pierwszym a tym numerem minęło tak dużo czasu, to pewnie jednak bym się nie zdecydowała. 


Muszę jednak przyznać, że dałam się złapać na okładkę, po czym byłam zła, bo przypomniałam sobie, że mam  domu już zdecydowanie poważniejszą gazetę z analizą filmów i Studia Ghibli i innych japońskich animacji i czytałam też na ten temat książki. Natomiast po tym, gdy zaczęłam czytać uderzył mnie huraoptymistyczny ton niektórych wypowiedzi redakcji, czy też w sekcji listy od czytelników. Bo jak wspomniałam, reakcje części odbiorców wcale takie radosne nie były, a udawanie, że nie pojawiły się żadne głosy krytyczne jest, no cóż, słabe. 

Co do samej zawartości - robienie zestawienie anime z sezonu letniego, gdy od miesiąca trwa sezon jesienny jest bez sensu. Więc nawet nie będę zaczynała tematu jakości przedstawionych opisów poszczególnych anime. Albo będę - otóż niektóre są absolutnie żenujące. Na plus natomiast przegląd Netflixa, przynajmniej jest nieco bardziej na czasie. 

Nie będę rozwodziła się nad każdym tekstem z osobna, ale zwrócę uwagę na kilka cech wspólnych: teksty nie są już tak głupokawato-zabawne jak w poprzednim wydaniu, ktoś chyba zrozumiał, że jak wznawia się magazyn po tylu latach, to czytelnikom też lat przybyło, więc infantylność to zły kierunek. Chociaż tę różnicę pomiędzy Kawaii a Otaku i Arigato można było zauważyć już wcześniej, w tym numerze na pewno jednak wszystkie teksty są równiejsze i nie ma takiego poczucia, że autor jakoś szczególnie narzuca swój punkt widzenia. Ale dalej to bardziej teksty poszczególnych osób niż obiektywne wizje. W tym numerze poświęcono również więcej miejsca recenzjom mang, ale zabrakło informacji o planach wydawniczych polskich wydawców. 

Czytając artykuły o starszych anime, których nie znałam albo coś tylko mniej więcej czytałam, ale nigdy nie oglądałam, są zawsze interesujące, bo zawsze chcę wiedzieć więcej. I to jest największa różnica i najistotniejszy powód, dlaczego one wydają mi się lepsze od tekstów o anime, które znam /i/ oglądam. I tak na przykład artykuł o Tokyo Ghoulu ciekawił mnie średnio. plus dlaczego pisać o samym Tokyo Ghoulu, gdy już wychodzi druga część Tokyo Ghoul;re, ale to odrobinę inna kwestia. Ale ten fakt różnego zainteresowania poszczególnymi tekstami odnosi się też do różnych różności: artykułu o visual kei, pączkarni i wszystkich innych tematów o których nie mam pojęcia, bądź wiem, że istnieją, ale jest na ich temat niewiele opracowań (na przykład kwestia Alicji w Krainie Czarów - w licznych anime można bez trudu zauważyć nawiązania - choć tu akurat w kontekście lokali/kawiarni).

Podsumowując: wrażenie ogólnie pozytywne, ale obawiam się, że jak w przypadku pierwszego numeru, czegoś nie zauważyłam,  o czymś nie wiem i po sprawdzeniu w internecie, co inni piszą na temat Kawaii, okaże się, że powinnam być bardziej surowa w swoich ocenach. 
Przyznam szczerze, że mam teraz ochotę kupić, którąś z dwóch innych magowo-animowych gazet, które kojarzę i sprawdzić, jak zmieniły się od czasu, gdy ostatnio o nich pisałam i jak teraz wypadają na tle magazynu Kawaii

LOVE, M

sobota, 27 października 2018

Zawsze na straży historii - Doctor Who 11: Rosa

Hello!
Po intensywnym tygodniu (który w sumie udał się i gorzej, i lepiej niż się spodziewałam), czas nadrobić trzeci odcinek Doctora Who.


Po pierwsze najłatwiej mnie przekonać do odcinków dziejących się w przeszłości, choć wolę te z trochę dalszej niż połowa poprzedniego wieku. Ale poza tymi historycznymi najłatwiej mnie kupić i dzięki temu Rosa od razu miała punkt więcej od dwóch poprzednich epizodów. Po drugie odcinek nie pozwala widzowi czuć się głupio. Na szczęście, co prawda w odrobinę łopatologiczny sposób, wyjaśnia kim była Rosa Parks. I nie ma się poczucia, że jak się nie wiedziało wcześniej to wstyd. Ale jednak działa to tak, że w tym momencie mam otwartą jej stronę na Wikipedii i będę się dokształcać. Ten odcinek jest bardzo inspirujący na wielu poziomach. Możecie zrobić to samo przed obejrzeniem, ale tyle informacji, ile powinniście posiadać, aby zrozumieć fabułę odcinka, pokazuje sam odcinek więc nie jest to konieczne. Oraz, dla jasności, akcja tego odcinka toczy się w USA, natomiast sam serial jest z Wielkiej Brytanii.


Ten odcinek jest nie tylko niewątpliwą lekcją historii, ale także tolerancji. To znaczy im jestem starsza i więcej wiem o tym, jak były traktowane czarnoskóre osoby w USA tym bardziej jestem tym przerażona, ale także tym bardziej uświadamiam sobie jak wielu aspektów związanych z szeroko pojętą kulturą Stanów Zjednoczonych nigdy nie zrozumiem, bo moja perspektywa patrzenia na pewne zjawiska jest zupełnie różna. W każdym razie, gdy czarnoskóry towarzysz Doktor Ray zostaje uderzony to boli mnie to razem z nim. 

 Nowe odcinki Doctora Who są odrobinę prostsze od odcinków, które pojawiały się w poprzedniej serii, ale Rosa udowadnia, że nie Doktor nie rezygnuje z podejmowania trudnych i nieprzyjemnych decyzji, aby historia mogła się potoczyć tak jak powinna. I wciąga do tego swoich towarzyszy, którzy muszą przeżywać, że byli częścią sytuacji historycznej, której częścią być może wcale być nie chcieli, a przynajmniej nie w taki sposób, w jaki ostatecznie byli. W każdym razie na końcu tego odcinak autentycznie się wzruszyłam, bo choć z jednej strony był nieco przygodowy (bardziej za sprawą muzyki niż tego, jak bardzo nie wyszła postać, która miała być zła w tym odcinku), był teś odpowiednio przejmujący.


A Trzynasta Doktor będzie chyba moim ulubionym Doktorem zaraz po Dziesiątym. Naprawdę to jedna z najlepszych decyzji castingowych, jakie podjęto w tym serialu. Plus chyba faktycznie jest pewna hierarchia towarzyszy, gdyż zdecydowanie Doctor ma najlepszą chemię z Bradleyem (żarty o Banksym i Jobsie naprawdę były zabawne) natomiast Yasmin i Ryan mają chemię między sobą. 

Ten odcinek przekonał mnie zdecydowanie bardziej niż dwa poprzednie i z niecierpliwością czekam na czwarty. Plus, jeśli też czekacie i nie wiecie co obejrzeć w międzyczasie, a nie widzieliście "Ukrytych działań" to idźcie oglądać "Ukryte działania".

Pozdrawiam, M

czwartek, 25 października 2018

Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej - czwartek

Hello!
Czwartek to byłby taki mały piątek, gdyby nie to, że muszę wstać o 6 i mam zajęcia. Ale poza tym to mój czas weekendowy. 


Na ósmą mam seminarium. Trochę obawiałam się wyboru i tego jak będzie w tym roku wyglądało, ale przynajmniej ogólnie wiedziałam z czym to się je. Wybrałam seminarium i promotora z zakresu tekstologii i powiedzmy ogólnej wiedzy o książkach jako o rzeczach. Chyba od pierwszego roku nie planowałam pisać nic w stylu "mowy jakiś tam gdzieś tam" ani tym bardziej pracy z zakresu językoznawstwa. I z takim podejściem istniała szansa, że zostanę na lodzie. Względnie, gdy już poznaliśmy seminaria i prowadzących, mogło być tak, że nie dostaniemy się tam, gdzie chcemy.

I tu przykład z funkcjonowania UG i tego, jak traktuje ono swoich studentów jak dzieci. Otóż zostaliśmy poinformowani, że na każdym seminarium ma być po 8 osób, koniec kropka. Po czym dostaliśmy listy, patrzymy, a tam u kilku prowadzących dziewięć osób, u kilku pięć, u jednego cztery. Ja się dostałam tam, gdzie chciałam, ale koleżanka dopiero na czwarte seminarium. Bo mieliśmy wybrać po 4, w kolejności od tego, na które najbardziej chcemy się dostać, do tego, na które najmniej. I koleżanka patrzy, widzi, że u mojego promotora jest 5 osób, myśli: "przeniosę się, on był moim drugim wyborem, a ma 5 osób, nie powinno być problemu; ale w sumie, dlaczego od razu do niego nie trafiłam?". Co się okazało: postanowiono trochę pozmieniać, otworzyć niepełne seminaria, bo powody. Gdyby powiedzieli nam o tym wcześniej, można byłoby pozmieniać trochę kolejność swoich wyborów, dokładniej się zastanowić, na którym seminarium bardziej danej osobie zależy. Ale lepiej nic studentom nie mówić, niech się potem dziwią i kombinują. Ostatecznie koleżanka po licznych mailach jest ze mną w grupie i bardzo się z tego powodu cieszę. Ogólnie jesteśmy chyba całkiem fajną grupą. 

I seminarium jest bardzo przyjemne, chce się jeździć na tą 8. Początkowo myślałam, że chciałabym, aby wyglądało ono tak ja w zeszłym roku, teraz bardzo się cieszę, że jest inaczej. Póki co naszym ulubionym tematem są e-booki, ale konsultujemy też nasze pomysły na licencjaty, a ogólnie zero presji. Z tym konsultowaniem natomiast wygląda to tak, że dziewczyny faktycznie mają mniej lub bardziej skonkretyzowane tematy, a ja przyszłam z gotowcem, a dziś konsultowałam owszem, ale spis treści. Zwierzałam się z tego na Facebooku w zeszłym tygodniu - gdybym mogła, napisałabym tę pracę całą na raz. 

Co do tematu, oprócz mojej Mamy, grupy na seminarium i 3 koleżanek jeszcze nikt o nim nie wie. Chyba, że któraś z dziewczyn z seminarium komuś powiedziała, ale nie sądzę. Na razie to tajemnica, bo choć ja się jaram, to temat jest dość specyficzny i jeszcze nie wiem, jak będę się czuła, gdy wszyscy będą o nim wiedzieli. A promotor w zeszłym tygodniu trochę się ze mnie śmiał. Odrobinę i z sympatią (w sensie jak on to powiedział on się tak uśmiecha, ale nie śmieje, po prostu jest bardzo zaskoczony), ale we mnie nie wierzył. Więc zrobiłam spis treści, część bibliografii, przy czym w internecie wpadłam na takie strony, na które nie wiem, czy chciałam wchodzić, przewertowałam trochę słowników (ale jeszcze czeka mnie w tym względzie trochę pracy) i ostatecznie napisałam trochę ponad stronę i pół strony. I w sumie zrobiłam to poniekąd z nudów i rozczarowania. Bo w zeszły piątek lub sobotę spędziłam kilka godzin w bibliotece, przejrzałam wszystkie książki, które były na półkach z działu, którego będę potrzebowała w pracy (ale nie mogę jeszcze napisać z jakiego, bo o by trochę zdradzało temat) i znalazłam może 2 artykuły, które troszkę mi pomagają. I ogólnie mogę mieć problem ze źródłami w Gdańsku, ale dam radę. Plus: rozważam jakąś mini zabawę zgadywankę na Instargamie/Facebooku ze zdjęciami podpowiadającymi czego dotyczy mój temat, ale jeszcze nad tym pomyślę.

Gdy promotor zapytał na początku dzisiejszego seminarium: "A pani dalej chce pisać o X" to odpowiedziałam, że tak i pokazałam mu spis treści/koncept. I trochę zrobiłam na nim wrażenie, znaczy sądzę, że odrobinę szczęka mu opadała. W sumie to nie sądziłam, że jestem aż tak zdecydowanym człowiekiem, ale chyba jestem. Albo uciekam od innych pomysłów. Bo przeszło mi przez myśl zajmować się marketingiem książki, ale...

... w tym semestrze mam cały wykład temu poświęcony i jest to najnudniejszy wykład w planie. I to nawet nie dlatego że wiem iż promocja to nie obniżka cen i znam elementy marketing mix. Pewne podstawy się nie zmieniają, a ja je miałam. I jasne rozumiem, że nie wszyscy to mieli i znają, ale (nie wiem, czy się nie powtórzę) jeśli jest jedna rzecz jakiej się nauczyłam o marketingu, to to, że pisanie czy mówienie o nim bez przykładów jest trochę bez sensu. Z tym, że przykłady mogą się deaktualizować po pewnym czasie więc wypadałby je chociaż uzupełniać, jeśli nie zmieniać. A tu niestety suche definicje. 

Plus mieliśmy mieć dziś mini prezentacje na tema struktur organizacyjnych wydawnictw. Pani profesor nie dość jasno określiła co mamy dokładnie w nich zawrzeć, ale wysłała nam prezentację, gdzie taka struktura była. I wyglądało to dość skromnie. Przygotowując swoje prezentacje i tak praktycznie wszyscy zdecydowaliśmy się dodać coś od siebie. Prowadząca bardzo się zdziwiła, że mamy tak niewiele i że to nie są prezentacje multimedialne tak w sumie. A w temacie nie było wielkiego pola do popisu i ona też nic o tym nie powiedziała. W każdym razie przez chyba gdzieś koło godziny, każdy albo pary (ja robiłam to z koleżanką i była to jedna z rzeczy, którą zajmowałam się wczoraj po opublikowaniu wpisu) czytały te swoje struktury. I w sumie było to ciekawsze niż wykład. 

Musze się do czegoś przyznać. Zawsze jak piszę w sumie cokolwiek o studiach, to mam taki irracjonalny lęk, że któryś z profesorów może to przeczytać i mogę mieć przez to nieprzyjemności, chociaż zasadniczo nic złego nie piszę. Tylko to, co czuję względem pewnych zajęć. Ale to ma marginesie. 

Do akademika wróciłam koło 15, bo chociaż droga i tak jest długa, to w ramach jakiejkolwiek aktywności fizycznej wysiadam dwa przystanki przed moim i spaceruję do akademika. Jak wspomniałam we wstępie - w czwartki zwykle nie robię nic związanego ze studiami po powrocie do akademika. Mam na to piątek, sobotę i niedzielę, w czwartki odpoczywam. Dziś oglądałam trochę Daredevila  i widać też po tym, ile dziś napisałam, że miałam na to sporo czasu. Często przeglądam też wtedy blogi i zostawiam komentarze, bo w poniedziałki, wtorki, środy raczej tylko zaglądam na znajome strony. 

Pomyślałam, że powinnam tak naprawdę dla lepszego obrazu sprawy napisać jeszcze o tym, co robię w weekendy, ale na razie już tego nigdzie nie wcisnę. Może w listopadzie.

Pozdrawiam, M

środa, 24 października 2018

Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej - środa

Hello!
Wczoraj wydawało mi się, że o wszystkim napisałam, ale nie oczywiście o czymś zapomniałam. To tradycja, prawie jak to, że studiowanie uwaga, uwaga bardzo często jest nudne. Albo może nie tyle nudne, co mało sensacyjne. 


Jak wczoraj wspominałam, dziś zaczynałam zajęcia o 13.15, a żeby na nie zdążyć musiałam wyjść z akademika o 12.11. Chyba czas jednak zacząć myśleć o przerzuceniu się na eskaemki. W każdym razie rano czytałam rzeczy, których nie zdążyłam przeczytać wieczorem. I na tym zleciał mi cały poranek a wstałam o 8. Miałam plan, aby jeszcze poczytać w tramwaju, bo oczywiście okazało się, że artykuł na zajęcia to nie był artykuł tylko rozdział z opracowania i nie miałam już czasu doczytać samej książki, ale o tym zapomniałam. Dosłownie przypomniało mi się, że miałam czytać, gdy byłam na przystanku Galeria Bałtycka. Chyba radio mnie tak pochłonęło. 

Moje pierwsze zajęcia to były ćwiczenia z Młodej Polski. Na których miałam referat ze wstępu do Wspomnień Szukiewicza, a który to wstęp był napisany przez profesora, z którym mam zajęcia. Co jest ciekawostką, nie meritum sprawy. Gdyż, jeśli studiujecie polonistykę bądź interesujecie się książkami, to wiecie, że istnieje coś takiego jak seria wydawnicza Biblioteka Narodowa, której wydania opatrzone są wstępami pisanymi przez wybitnych specjalistów. I poloniści czerpią wiedzę o danych dziełach nie z treści tych dzieł, a właśnie z tych wstępów. Nie zliczyłabym przypadków, gdy sama tylko czytałam wstęp i robiłam z niego notatki, a nie czytałam samego dzieła. W każdym razie pan profesor wpadł na pomysł, że każdy dostanie jeden wstęp do opracowania na ćwiczenia w ramach referatu potrzebnego do ich zaliczenia. Co odejmuje nam bardzo dużo pracy. A ja miałam jeszcze ten plus, że Wspomnienia to nie była BN-ka tylko takie po prostu wydanie krytyczne i wstęp nie był zbyt długi. Notabene same wspomnienia są pełne ciekawostek obyczajowych z tego okresu. Taki przykład podsumowujący - jak to przełożył na współczesny język kolega na zajęciach: "Gabriela Zapolska topless przeszła z fotela na sofę". 

Drugie natomiast to literatura powszechna  XX i XXI. I tu miałam prezentację, ale tym razem z koleżankami. Podobno wyszła nam całkiem zgrabnie. W przeciwieństwie do dyskusji o W poszukiwaniu straconego czasu, bo odzywało się tylko kilka (chyba dokładnie 3 osoby). Ja nie, chociaż to wszystko przeczytałam, ale jakoś nie czułam się na siłach do wysiłku intelektualnego po tych dwóch prezentacjach. Po zajęciach poszłam do biblioteki. Miałam upatrzoną książkę, ale gdy po nią poszłam, to jej nie było. Ktoś zwinął mi ją sprzed nosa. Na szczęście znalazłam inną. Ale a'propos biblioteki. Kocham to miejsce bardzo i czasami tylko głód potrafi mnie z niej wyciągnąć. Dziś i tak spędziłam tylko około 40 minut.

Do pisania dzisiejszego wpisu zebrałam się bardzo późno, bo w trakcie pierwszych zajęć okazało się, że 31 października to jednak dzień rektorski i musiałam pozmieniać bilety. Przy czym okazało się, że zrobiłam interes, bo zwróciłam jeden za 46 zł, a kupiłam na dzień wcześniej za 11. Już wiem, gdzie od teraz kupować bilety i rozważam zamianę także powrotnego. Po czym zjadłam kolację i nagle było bardzo późno. A ja mam nie tylko wpis do napisania, ale także do zrobienia i przemyślenia pracki na jutro. A zaczynam zajęcia o 8 więc wstaję o 6. 

I to, o czym zapomniałam wczoraj: dwa tygodnie temu na wykładzie z teorii literatury odbył się próbny alarm pożarowy. I to taki, że nawet naprawdę przyjechała straż pożarna. Ale jak studenci zareagowali na fakt, że trzeba wyjść z auli? "A musimy?", "A nie moglibyśmy zostać?", "Zamknijmy drzwi i udawajmy, że nas tu nie ma", "Po co mamy wychodzić'. Tak bardzo nie chcieliśmy przerwać wykładu. I to taka różnica pomiędzy uczniami a studentami. 

Do jutra, M

wtorek, 23 października 2018

Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej - wtorek

Hello!
Jeśli przypadkiem i dzisiaj spodziewaliście się czegoś sensacyjnego to znów muszę Was rozczarować. Proza studiowania jest jeszcze bardziej prozaiczna niż proza życia. 

W ramach dokończenia z wczoraj - doczytałam tekst Ingardena i bardzo mi się podobał. Plus muszę znów przekazać wiele miłości do Spotify, bo naprawdę możliwość słuchania całych płyt bez konieczności przełączania, zastanawiania się co włączyć następne jest cudowna. Przy czytaniu o prawdzie w literaturze słuchałam zimowej płyty EXO z zeszłego roku i bardzo polecam.


We wtorki zaczynam zajęcia o 11.30 wykładem z teorii literatury, a w tygodniu zwykle wstaję około 7.30. Rano postanowiłam jednak zrobić notatki z tekstu i tak je robiłam, że prawie spóźniłam się na tramwaj. Ale przy okazji zobaczyłam też 2 odcinki "Daredevila". A żeby zdążyć na zajęcia muszę wyjść z akademika około 10.31. Pewnie jeszcze dwa razy przeczytacie o tym, że zmiana godzin kursowania tramwajów ani trochę mi się nie podoba. 

Ale w przeciwieństwie do wczoraj, niezbyt ładna pogoda już nie miała takiego wpływu na humory i klimat na zajęciach był inny. A choć teorią literatury straszy się polonistów, to na razie wrażenia wszystkich są raczej pozytywne, a wykłady są ciekawe, nierozwleczone i konkretne. I ogólnie w sumie całkiem przyjemne, prowadzone tak, że chce się wiedzieć o czym prowadzący mówi. 

A teraz proza życia - odwoływanie zajęć w ich dniu. Po wykładzie z teorii literatury mam z niej ćwiczenia. Przy czym okazało się, że jednak nie dziś. Bo są odwołane. Jest to pod wieloma względami denerwująca sytuacja: nie tylko mamy okienko, to jeszcze później trzeba będzie się umówić na odrabianie tych zajęć. Plus mamy koniec października, a to są już drugie ćwiczenia z teorii literatury, które zostały odwołane. A żeby było śmieszniej, prowadząca wczoraj odwołała konsultacje, ale nie mogła od razu zostawić wiadomości, że dziś też jej nie będzie. I to ona w niedzielę zmieniała tam tekst do przygotowania na zajęcia, nad którym siedziałam wieczór i ranek. A rano i tak nie zrobiłam wszystkich notatek więc przynajmniej dokończyłam go opracowywać w trakcie tych w sumie 2 godzin, które mieliśmy wolne do następnych zajęć. Inna sprawa, że takie okienka zwykle mijają względnie szybko. Na wydziale w zeszłym roku przygotowano miłe miejsce z kanapami do siedzenia i z biblioteczką, w której są różne i dziwne książki (spis pracowników UG z 2002 roku na przykład, w którym były naprawdę ciekawe informacje). Jest to też okazja do integracji, załatwienia jakiś mniejszych spraw, pójścia do ksero, biblioteki. Przy czym dziś leje więc się odechciewało. Jednak nawet doszukiwanie się pozytywów, nie zmienia faktu, że my na uczelni byliśmy i to my będziemy musieli jeszcze raz na niej być by te zajęcia odrobić i jak by nie było straciliśmy dwie godziny. Plus to nie jest tak, że to jednostkowy przypadek. W zeszłym roku w pewnym momencie było tak, że w każdym jednym tygodniu mieliśmy jakieś zmiany w zajęciach. Ten rok zapowiada się podobnie, bo już mamy zmiany zapowiedziane na dwa tygodnie. 

O 15 zaczęliśmy zajęcia z kultury języka i okazały się trochę jednak inne niż zajęcia z edytorstwa na szczęście. I choć będzie z tego przedmiotu kolokwium (definicje błędów, normy, uzus i pewnie trochę więcej) to zajęcia okazały się wyjątkowo przyjemne. I ciekawe. Bo nagle okazuje się, że słowo standardowy czytamy jako standartowy. Zdarzało nam się być zaskoczonymi na zajęciach, ale nie pamiętam kiedy ostatnio byliśmy tak zdziwieni. 

Do doliczeniu dojazdy, wizyty w sklepie i zjedzeniu nagle zrobiło się około dwudziestu minut po 18. A ja z wizją, że muszę napisać wpis nie chciałam zaczynać czytania artykułu na jutro, ani książki, ani poprawiania prezentacji. Ale przejrzałam notatki na jutro, zgrałam teksty na różne nośniki i ... zaczęłam pisać wpis. Nie przepadam za robieniem rzeczy na raty jeśli nie ma takiej konieczności więc stwierdziłam, że za poważne czytanie zabiorę się, gdy wpis będzie opublikowany. A mam do przeczytania: 1) Confiteor, 2) pierwszą część pierwszego tomu W poszukiwaniu straconego czasu, 3) artykuł do ego ostatniego. Plus jutro mam referat (który zrobiłam jeszcze w zeszłym tygodniu, gdy miałam wolniejszy wieczór) i prezentację o biografii Prousta i powinnam jeszcze poszukać jakiś zdjęć. Ale mam jutro zajęcia na 13.15. Co jest demotywujące, bo myślę sobie, że ewentualnie dam radę doczytać jutro. Inna sprawa, że nie lubię (albo nie umiem) tylko czytać, tylko chciałabym też ze wszystkiego robić notatki (nawet jeśli niekoniecznie ich potrzebuję - ale to przyzwyczajenie) a to zabiera też sporo czasu. 

Chyba nie zapomniałam dziś o niczym wspomnieć. Bo wczoraj przy awizo zapomniałam więc małe uzupełnienie. Otóż, gdy dostałam to awizo, było na nim zaznaczone coś w stylu "nie można zostawić przesyłki, bo nie mieści się w skrzynce". I teraz moja konsternacja, bo to była teczka A4, których mama mi już kilka tu przysyłała, nie była to za to przesyłka polecona. I bardzo się zastanawiałam, jak paczka, no ok większa niż A4, mogła się nie zmieścić w recepcji akademika. 

Gdy Wy to czytacie (jeśli czytacie to 23 października) ja prawdopodobnie czytam jedną z rzeczy, o których wspomniałam wyżej.
Do jutra, M

poniedziałek, 22 października 2018

Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej - poniedziałek

Hello!
Jeśli przypadkiem spodziewaliście się dzisiaj czegoś sensacyjnego to muszę Was zawieść. Poniedziałek jest moim najnudniejszym dniem na uczelni. A dziś był wręcz nudny podwójnie.


Normalnie zajęcia zaczynam o 11.30, ale ponieważ chcemy skończyć je szybciej, a pani profesor miała czas to odbyły się dwa bloki zajęć i pierwszy zaczynał się o 9.45. Co oznacza, że z akademika, aby dojechać na czas muszę wyjść około 8.42, bo tramwaj jest 8.52. A ten nie dojeżdża nawet na sam uniwersytet, tylko trzeba się przespacerować. Względnie przejść na przystanek obok i jeden podjechać. Wolę chodzić. Ponad to w zeszłym tygodniu zmieniono rozkłady jazdy tramwajów i podobają mi się one ogólnie dużo mniej niż poprzednie. 

A jakież to zajęcia dziś miałam? Organizację wydawnictw. Marketing i reklamę książki. I niestety choć tematy bardzo interesujące to praktyczne. A przez 3 lata poprzednich studiów nauczyłam się przynajmniej tyle, że z takich przedmiotów powinny być ćwiczenia, a nie wykłady. Poza tym wykłady na auli mają jeszcze jakąś moc autorytetu. Natomiast wykłady w sali z prezentacją multimedialną - niekoniecznie. Przy czym na pierwszej godzinie prezentację miała doktorantka, notabene bardzo szczera osoba, ostrzegająca nas, że z pracą krucho, i zostaliśmy wypuszczeni po jakiejś połowie zajęć. I zamiast zacząć następne powiedzmy za te 15 minut, zaczęliśmy je zgodnie z rozkładem godzin. Ale przynajmniej był czas, aby pójść do BUGu (Biblioteki Uniwersytetu Gdańskiego - gdyby ktoś miał wątpliwości).

Po czym zaczęliśmy drugą godzinę - skupioną na marketingu. I nie chcę się przechwalać ani nic, ale podstawowe pojęcia z tego zakresu przerabiałam w życiu jakieś 4 czy 5 razy, a wszyscy i tak korzystają z Kotlera. W każdym razie naprawdę ciężko wyło mi wykrzesać z siebie entuzjazm. I nie wiem, jak z pogodą w innych częściach Polski, ale w Gdańsku było szaro i padało. Było absolutnie nijak i udzielało się to nastrojowi na zajęciach. Skończyliśmy je przed 13, a gdy rozmawiałam z koleżankami stwierdziłam, że czuję się jakby była 18. Niedobrze.

Do akademika wróciłam koło 14, bo po drodze zachodziłam jeszcze po zakupy. Ostatnio ani trochę nie mam pomysłów na planowanie jedzenia na więcej niż 1-2 dni w przód, co kończy się dość częstymi wizytami w sklepach spożywczych. Po powrocie zjadłam i obczajałam wiadomości. A że wszędzie tylko wybory to sprawdzałam nowe teledyski. I nawet było co. I nawet wrzuciłam to na Facebook bloga. 
A później włączyłam ich nową płytę na Spotify (jaka ja byłam głupia, że zaczęłam z niego korzystać dopiero jakoś w wakacje, kocham Spotify bardziej niż Netflixa) i zaczęłam przeglądać rzeczy, które mam do zrobienia na resztę tygodnia. Sprawdziłam i zrobiłam mini notatki do prezentacji na literaturę powszechną, ale jeszcze nad nią pracujemy, zrobiłam plan zajęć na przyszły tydzień (i właśnie mi się przypomniało, że powinnam na niego wpisać już artykuły na kolejną teorię literatury), zaczęłam czytać artykuł na jutrzejsze zajęcia. Prowadząca wczoraj (to znaczy w niedzielę) zmieniała nam zakres materiały na jutrzejsze zajęcia. I mogę się tylko cieszyć, że z dwóch, które były do opracowania, jako pierwszy zrobiłam krótszy, bo inaczej sporo mojej pracy poszłoby trochę na marne. Chociaż i jeden, i drugi, i trzeci obowiązują nas do egzaminu. 

A potem przyszła godzina 17, wypadałoby coś zjeść. Więc do późnego obiadu/wczesnej kolacji włączyłam sobie odcinek dramy, ale mam kryzys, bo już niewiele mi zostało do zakończenia, a ona jednocześnie robi się coraz bardziej niedorzeczna (na jeden z najsłabszych wątków romantycznych, jakie widziałam), ale ponieważ już niedaleko do końca intryga się zaczyna rozwiązywać. Problem jest jeszcze jeden, odcinek dramy to około godziny i pół wyjęte z życia. 

Plus w trakcie oglądania przypomniało mi się, że mam awizo i na poczcie czeka na mnie teczka z notatkami z poetyki, bo niektóre teksty na teorię literatury się powtarzają. Oczywiście wiedziałam o tym wcześniej, ale nie zabrałam teczki, bo nie. Więc po nią pobiegłam i gdy wróciłam była 19.10 więc trzeba było zabrać się za pisanie wpisu. Które zakończyłam o 19.58 jeszcze zdjęcie i można publikować. Ale to nie znaczy, że mój dzień się kończy. Koleżanki piszą w sprawie prezentacji, a tekst na teorię literatury też jeszcze nie skończony, więc czeka mnie upojny wieczór z Ingardenem. 

Do jutra, M

sobota, 20 października 2018

Wiersz jest hieroglifem, ale nie wiadomo czy krzyżem, czy ołtarzem, czyli wrażenia po trzech tygodniach piątego semestru filologii polskiej

Hello!
Przeglądarki mnie nienawidzą i nie, nie jest to żart w stylu tych dziwnych a popularnych internetowych reklam tylko prawda, która przy dzisiejszym wpisie zapewne okaże się jeszcze prawdziwsza, bo pobiłam swój osobisty rekord długiego tytułu posta. A najlepsze dla wyszukiwarek są te krótkie, proste i spójne. Na moje szczęście działa jedynie to, że długie tytuły prezentują się nawet ładnie w nowym szablonie.


Przechodzę dalej i odpowiadam, czemu wpis pojawia się po trzech tygodniach, a nie jak zwykle po miesiącu. Otóż jeszcze w poprzednim semestrze, a utwierdził się latem, wpadłam na pomysł napisania daily bloga. Tak jak są daily vlogi. Wiem, że w początkach blogosfery blogi-pamiętniki to był ich najpopularniejszy rodzaj, a dziś są to chyba pojedyncze przypadki. O ile jeszcze jakieś są. Ale daily vlogi jako pamiętniki poniekąd funkcjonują. Początkowo chciałam prowadzić go przez cały miesiąc, ale po zrobieniu blogowych planów, okazało się to zupełnie niemożliwe. Przynajmniej w tym semestrze. I tu przechodzimy do głównej idei daily bloga albo podtytułu, którym zamierzam go określić. Mianowicie ten tygodniowy projekt będzie się nazywał Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej. Pisanie o studiach to jedna z moich ulubionych czynności, wiem też, że jest sporo blogów studenckich, ale każdy jeden na który wpadałam, odznaczał się dużym stopniem uogólnień. Ja do tej pory też pisałam o zajęciach ogólnie, ale zawsze chciałam opisać je dokładniej, tylko nie miałam na to czasu. A teraz mam i chcę to wykorzystać. Dlatego też dziś wpis ogólny, a w tygodniu - wpisy szczegółowe. Dla jasności studiuję na Uniwersytecie Gdańskim.

Ponadto wszystkie wpisy związane z Zarządzaniem instytucjami artystycznymi są zebrane w podstronie na górze, gdyby ktoś tu wpadł i to bardziej go interesowało. 

Teoria literatury - wykład i ćwiczenia. Jeśli ktoś mi powie, że moje studia są łatwe to dam mu pierwszy z brzegu tekst z teorii literatury. Ja się wcale nie dziwię, że ten przedmiot jest dopiero na trzecim roku. O ile poetyka była dość poukładana i specjaliści niezbyt się kłócili, to z teorią literatury jest trochę tak, że każdy ma swoją, I weź biedny studencie zapamiętaj kto i co na dany temat mówił, zrozum to i umiej przełożyć wiedzę na praktykę i to nie tylko na tekst literacki, ale ogólnie tekst kultury. Tytuł dzisiejszego wpisu to trochę zmienione zdanie ze szkicu Stanleya Fisha Jak rozpoznać wiersz, gdy się go widzi, który omawialiśmy na tych zajęciach. 

Kultura języka polskiego. Coś, co większość studentów uważa, że powinno być przed wszelkimi zajęciami ze stylistyki, a część studentów ze specjalizacji edytorsko-redaktorskiej miała i o w większym wymiarze godzin, bo sama kultura jest co dwa tygodnie. W każdym razie w największym skrócie to zasady i normy, ortografia, interpunkcja. Póki co mieliśmy tylko zajęcia organizacyjne, ale więcej dowiecie się w tygodniu, bo akurat wypada ten, w którym są. Poza tym są to zajęcia, które ma wiele, jeśli nie wszystkie filologie obce na naszym wydziale. Wiem też, że któryś z młodszych roczników ZIA miał je w planie. 

Młoda Polska - wykład i ćwiczenia. Nie mam silnych emocji związanych z tą epoką, chociaż za symbolicznymi wierszami nie przepadam. Ogólnie to po prosu kolejna epoka przez którą trzeba przejść, dowiedzieć się, co pisarze myśleli i dlaczego tworzyli tak, a nie inaczej i zdać egzamin. Plus trzeba napisać z niej pracę roczną, z której ocena jest osobnym punktem w indeksie i ma swoje punkty ECTS.

Literatura powszechna. Coś czego jednocześnie mamy za mało i za dużo. Za mało, bo zajęcia co dwa tygodnie to niewiele żeby być nawet zorientowanym w literaturze światowej. Za dużo, bo często lektury są obszerniejsze niż na zajęcia z epoki w danym semestrze. Z innej strony, to motywujące zajęcia, dzięki, którym przynajmniej zaczęłam czytać W poszukiwaniu straconego czasu... 

Literatura polska 1939-1989. Zamiast skumulować zajęcia z tej epoki w nawet dwa semestry, są one rozłożone na 3 i odbywają się co dwa tygodnie. To nie działa dobrze na morale studentów, którzy traktują te zajęcia jak taką kulturę języka czy literaturę powszechną, zamiast jak Młodą Polskę. W każdym razie w tym semestrze mamy zajęcia z prozy. 

Specjalizacja edytorsko-redaktorska:

Tekstologia. Podobnie jak na w normalnym ciągu nauki na tekstologii także poruszamy się epokami, czy też bardziej wiekami i w tym semestrze będziemy się zajmować tekstologią tekstów XX wiecznych i współczesnych. 

Ekonomia i organizacja  wydawnictw. Marketing i reklama książki. Brzmi super, ale to wykład, a wykłady z panią profesor, która je prowadzi mają niestety to do siebie, że są nudne. Ale z drugiej strony pani profesor idzie nam bardzo na rękę i dzięki skumulowaniu zajęć nie będziemy ich mieć w styczniu i części grudnia. 

Nowoczesne techniki składu i druku. To zajęcia widmo, gdyż miały być, ale, gdy na nie przyszliśmy, okazało się, że zostały przeniesione na następny semestr. Mają nam wyremontować salę i dać komputerki z super oprogramowaniem. 

Seminarium. W tym roku piszę kolejną pracę licencjacką i mój pomysł na temat został wstępnie zaakceptowany, ale oprócz mojej mamy, grupy z seminarium i dwóch innych osób, nikt o nim nie wie. I mam nadzieję, że prędko się nie dowie. Ale więcej o seminarium w tygodniu. 


Trzeci rok charakteryzuje się tym, że ma się mniej zajęć, a osobiście czuję to nawet podwójnie z oczywistych względów. Mam nadzieję, że podoba Wam się pomysł z Daily blogiem, dajcie mi znać, czy chcecie może, aby napisała o czymś konkretnym związanym ze studiami bądź macie jakieś pytania czy to szczegółowe czy ogólne. Sam projekt startuje w poniedziałek.
LOVE, M



środa, 17 października 2018

W kosmosie nic nie ginie - Doctor Who 11: The Ghost Monument

Hello!
Drugi odcinek nowego sezonu Doctora Who, co prawda nie ma już walorów odcinka pokazowego, ale dalej jest niesamowicie prosty, niekoniecznie błyskotliwy, ale pokazujący, że Jodie Whittaker już jest świetnym Doctorem. 


To był dopiero drugi odcinek, a ja już zaczynam się zastanawiać czy Trzynasta Doktor nie będzie podobnym przypadkiem jak Dwunasty Doktor, z tym, że szybciej. To znaczy jako postać już bardzo wyraźnie widać jaki ma charakter, wręcz co będzie robić i w jaki sposób. Ale historie, które zafundują nam scenarzyści będą proste, płaskie i banalne. 

W tym odcinku Doktor szuka zagubionej Tardis (chcemy liczyć, ile razy Doktorzy gubili Tardis?), przy czym zgadnięcie, czym Tardis się okazuje na planecie, na którą trafili bohaterowie zajmuje jakąś milisekundę. Naprawdę można było chociaż minimalnie udawać, że to jakaś zagadka i sekret, byłby to lepszą intrygą niż niby niezamieszkana planeta i jakiś wyścig. 

To ciekawe, gdy oglądałam odcinek nie czułam złości, nie czułam się też zawiedziona, ale gdy o nim piszę, dotyka mnie jakieś podskórne rozczarowanie, co do fabuły tego odcinka. Bo pod pewnymi względami była banalnie prosta, łatwiejsza chyba nawet od odcinka pierwszego. 
Uwaga trochę SPOILER: A rozwiązanie jednego z kłopotów a'la Igrzyska Śmierci spowodowało, że poczułam się trochę zażenowana. KONIEC.


Pod poprzednim wpisem, ktoś skomentował, że trzech towarzyszy to za dużo, aby równo ich traktować. Po pierwszym odcinku nie miałam takich wrażeń, po tym mam. To znaczy widać trochę hierarchię towarzyszy i na ich czoło wysuwa się Graham. Pytanie, czy ta będzie zawsze, czy był to pomysł na jego postać na ten odcinek. 

Poza tym nacisk jaki w tym odcinku położono na kwestie zaufania, grania do jednej bramki, pozytywnego myślenia, współpracy, wiary w to, że damy radę, był naprawdę ogromny. I nawet by mi się to podobało, ale jedną z cech poprzednich Doktorów było to, że nie byli oni aż tak jednoznaczni, jak póki co, zapowiada się, że będzie Trzynasta Doktor. 

W każdym razie to wszystko na razie gdybania, ale po tym odcinku mam trochę więcej zmartwień niż po poprzednim. A nowy wystrój Tardis wcale mi się nie podoba. 

Trzymajcie się, M

niedziela, 14 października 2018

Przewidywania dotyczące wyników tegorocznego Nike

Hello!
Gdy napisałam na Facebooku bloga (na którego serdecznie zapraszam), że zgadłam, kto dostanie w tym roku Nagrodę Literacką Nike być może zabrzmiało to, jakbym posiadła wcześniej jakąś wiedzę tajemną i powinnam była obstawiać zakłady. Otóż nie. Po prostu na jedne zajęcia mieliśmy za zadanie napisać takie przewidywanie i akurat wyszło, że faktycznie można było to bez trudu zgadnąć, bo z tego co kojarzę, większość stawiała w mniejszym lub większym stopniu na osobę, która wygrała. Jak przeczytacie dalej Marcin Wicha był moim pierwszym i najsilniejszym typem, ale nie jedynym.
Tekst, który przeczytacie, miał mieć pewne cechy i spełniać pewne wymagania, których nie będę przytaczała, ale na pewno poczujecie, że jest bardzo różny od tekstów, które tu zwykle publikuję. Chociaż moje długie i złożone zdania dalej tam są. Chyba nawet studia nie pomogą mi już pozbyć się wtrącania kolejnych zdań do zdań już wtrąconych.

Marcin Wicha Rzeczy, których nie wyrzuciłem Nagroda Literacka Nike 2018 książka esej Karakter

Do Nagrody Literackiej Nike w tym roku zostały nominowane dwie biografie, trzy reportaże, pięć powieści, trzy eseje, cztery tomy opowiadań oraz trzy tomy poetyckie. Wydawać by się mogło, że tak różnorodne książki nie powinny ze sobą konkurować, ale można przyjąć, że wielość gatunków i rozmaitość autorów, to cecha charakterystyczna Nagrody Literackiej Nike. Chociaż przyczyniać ma się ona głównie do promowania polskiej powieści, co widać, gdyż od 1997, czyli początku istnienia nagrody przyznano ją jedenastu powieściom, ostatni raz w 2015 Oldze Tokarczuk za Księgi Jakubowe. Jednak w zeszłym roku Nike po raz pierwszy dostał reportaż historyczny, a wcześniej książka poetycka Nakarmić kamień, co daje podstawy do przypuszczeń, tym bardziej w świetle różnorodności nominacji, że powieść możne przestać być dominującym gatunkiem.

Cztery ostatnie nagrodzone książki łączy pewien element historyczny, czy to bardziej dosłownie, jak w przypadku Ksiąg Jakubowych czy nieco mniej - jako zainteresowanie przemijaniem i wspomnieniami. I właśnie ta druga część mogłaby skłaniać, iż zgodnie z tą tendencją tegoroczną Nike mógłby dostać Marcin Wicha za Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Jest to esej więc różnorodność gatunkowa zostałaby zachowana. Ponadto autor za tenże esej został nagrodzony Paszportem „Polityki”, co może dawać pewne przeczucie, że dostanie kolejną nagrodę. Ale w nominacjach do Paszportów „Polityki” przegrali z nim nominowani do nagrody Nike: Anna Cieplak autorka Lata powyżej zera oraz Paweł Sołtys autor Mikrotyków. Jednak oba utwory nie do końca mieszczą się w tematyce, którą w ostatnich latach promuje jury Nike.  

Co ciekawe zarówno wśród nominowanych, jak i wśród jury, stosunek pań do panów jest prawie równy, a w jury, być może, ponieważ jest nieparzystą liczbą, jest tylko jeden więcej pan niż pani. Być może jury postanowi zmienić nieco swój tok wyboru i skłoni się ku czemuś bardziej współczesnemu. Jest w tegorocznych nominacjach pewna potrzeba dotknięcia problemów, z jakimi mierzy się dzisiejszy świat. Czy to kwestie związane nieco z feminizmem (Nieczułość czy Lesbos)  czy bezrobociem (nie hańbi!). Ale jednocześnie po wcześniej nagrodzonych książkach widać, że niekoniecznie jury chce w jakikolwiek, choćby najmniejszy sposób angażować się politycznie.

Ostatnim tropem tego, kto mógłby odstać w tym roku nagrodę Nike, jest Ewa Lipska, która była już kilkukrotnie nominowana, ale nagrody jeszcze nie otrzymała.

A teraz pozostało mi już tylko zwycięską książkę przeczytać. Notabene moja współlokatorka z zeszłego roku ją czytała i być może minimalnie i to wpłynęło na fakt, że Rzeczy, których nie wyrzuciłem zostały moim najsilniejszym typem.

Pozdrawiam, M

czwartek, 11 października 2018

Zasady gry - Doctor Who 11 The Woman Who Fell to Earth

Hello!
Mówi się, że Doctora Who można zacząć oglądać w dowolnym momencie, pod warunkiem, że to moment, gdy zmieniają się aktorzy wcielający się w tę postać. Czyli od 2005 roku jedenasta seria byłaby piątą taką okazją. Po pierwszym odcinku mam jednak wrażenie, że ten sezon jest nawet lepszym punktem wejścia dla nowych fanów niż poprzednie serie. 


Gdybym miała komuś pokazać możliwie najbardziej bazowy, wyjaśniający na jakich zasadach działa Doctor Who, o co w nim chodzi, co to za tym postaci, rodzaj serialu, pokazujący schematy i ogólnie ogarniający, opisujący, ukazujący wszelkie podstawy tego serialu to pokazałabym mu ten odcinek. Nie kojarzę, aby odcinki wprowadzające pozostałych 4 Doctorów, aż tak ilustrowały wszystko, czym Doctor Who jest. Jeśli miałabym wybierać, to wydaje mi się, że najbliżej byłyby im odcinki z Donną i Dziesiątym Doctorem, ale nie były to pierwsze odcinki. Natomiast sama Doctor póki co przypomina trochę Jedenastego. 


Pytanie czy nowy Doctor czy raczej nowa Doctor, bo postanowiono, że tym razem postać zregeneruje się w kobietę (i to też rodzi kilka pytań: czy to będzie ważne, jak postać się będzie czuła, czy będzie to nieważne/neutralne) da radę do siebie przekonać nowych widzów. I tego nie byłabym pewna, bo ten pierwszy odcinek ma wszelkie zalety wyjaśniające, ale jednocześnie jest niesamowicie wręcz prosty. I nieszczególnie pasjonujący. Jest wręcz nienaturalnie neutralny. Chociaż teoretycznie mamy tam jakieś zagrożenie, które na dodatek jak zdejmie maskę to jest niesamowicie paskudne, nawet mamy tam wzruszająco-smutny wątek, ale taki bardzo przechodzący nad tym do porządku dziennego. To też pokazuje doctorowy styl i chyba udowadnia, że, pomimo wielkich zmian, które obejmowały nie tylko regenerację Doctora, sam serial aż tak się nie zmieni w swojej formule. Choć teraz się zastanawiam, czy aby na pewna ta prostota pierwszego odcinka to tylko wstęp i przygotowanie, bo skoro sezon nie ma mieć głównej fabuły łączącej wszystkie odcinki, czy nie istnieje szansa, że będą one nadmiernie łatwe. Na razie można sobie pospekulować. 


Póki co nowa Doctor wydaje się być bardzo kompetentna, miła, bardzo chętna do pomocy i ma jej nie odmawiać, dostała mini przemowę. Ten odcinek to był taki Doctor Who skondensowany. Takie też prawdopodobnie będą o nim wpisy, ale zobaczymy jak ten sezon się rozwinie. Bo po tym pierwszym odcinku nie czułam wielkiej ekscytacji, choć były tam naprawdę błyskotliwsze momenty, ale im bardziej się nad nim zastanawiam, tym bardziej czuję, że chyba nie doceniłam nowej Doctor. Za to, co mnie samą bardzo zaskoczyło, bo po materiałach promocyjnych nie byłam przekonana, z miejsca polubiłam nowych towarzyszy.

Trzymajcie się, M

poniedziałek, 8 października 2018

Gdy zemsta, polityka i love się mieszają - Mr. Sunshine

Hello!
Gdyby nie to, że tytuł "Z historią niestety nie wygrasz" nadałam recenzji dramy Scarlet to dzisiejszy wpis miałby tytuł "Z historią nie wygrasz", bo pasuje idealnie. Jednak ten wpis zaczęłam pisać już po kilku odcinkach i nie będę go zmieniała, bo w 3 słowach oddaje całą ideę dramy. Choć mogłabym je zmienić na gun, glory i sad ending, wyrażenia, które wspomina Eugene w ostatnim odcinku, a które mogą odpowiadać i moim określeniom.


Zarysowanie początku dramy jednocześnie jest i nie jest łatwe. Mr. Sunshine wysoki próg wejścia. Obejrzenie pierwszego odcinka jest autentycznie trudne, bo klimat jest bardzo ciężki, rzecz dzieje się na początku XX wieku, przydałoby się więc mieć pojęcie o historii Korei z tego czasu, a jest to sprawa skomplikowana i wymagająca uwagi (po pierwszym odcinku pojawiły się w internecie głosy, że fabuła przeinacza fakty, a jest to o tyle istotne, że to drama niby historyczna, ale w świadomości historycznej państwa sto lat wstecz to niewiele, i o ile dostosowywanie dworów królewskich, cesarskich sprzed 500 czy więcej lat jest dopuszczane, to relacje koreańsko-amerykańsko-japońskie z początku XX wieku to delikatny temat; w każdym razie podobnie jak dramy opowiadające o ludziach sprzed 500 lat, tak i tę ciężko jednak uznać za jakiekolwiek źródło wiedzy historycznej, od tego są książki).
Później dodano planszę wyjaśniającą, że postaci i organizacje to fikcja, ale czytałam też, że scenarzyści czy producenci musieli zmienić pewne szczegóły dotyczące postaci, która, jestem pewna, że w którymś z pierwszych odcinków powiedziała, że jest szefem yakuzy.

Mr. Sunshine jak na dramę ma bardzo wolne tempo i dzieje się tam niewiele, a i tak czasami trudno nadążyć. Na poziomie intrygi, powiązań, związków między postaciami jest dość skomplikowana. Plus kwestia tego kto jest dobrym, a kto złym bohaterem wcale nie jest taka prosta. I to już od podstawowego punktu wyjścia - to znaczy główna bohaterka jest koreańską szlachcianką z wielką miłością do swojego kraju, a główny bohater w Korei był niewolnikiem, a ludzie pokroju rodziny głównej bohaterki (ba, dokładniej to dziadek i rodzice jej narzeczonego) zabili mu rodziców i spowodowali, że musiał uciekać z Korei. Ogólnie polecałabym wziąć kartkę i długopis i robić sobie notatki z drzew genealogicznych i tego, kto jest kim, dla kogo.


Także dlatego, że tych bohaterów trochę jest. I na dodatek trudno określić, na którym dokładnie oni są planie. Powiedziałabym, że mamy bardzo bogaty taki pół plan. Bardzo wyraźny plan pierwszy skupiony oczywiście wokół głównych bohaterów, którzy jednak otoczeni są dość dużą ilością postaci, które, no właśnie, ciężko gdzieś dokładnie umieścić, a które są przyjaciółmi pary głównych bohaterów. Poza tym mamy właścicielkę hotelu, która jest jedną z najciekawszych postaci w całym serialu oraz szefa yakuzy, który powinien być straszny, a często wychodził zabawny, bo momentami traktował sam siebie za poważnie.Podsumowując na pewno Eugene Choi - główny bohater, Go Ae Shin - główna bohaterka, ich losy wyjaśniłam w akapicie wyżej, Goo Dong Mae - Koreańczyk, który ma trochę podobną historią jak Eugene, ale uciekł do Japonii, po czym wrócił i dowodził grupą związaną z yakuzą, Kudo Hina / Lee Yang Hwa - właścicielka hotelu. Oraz Kim Hee Sung narzeczony Ae Shin, którego relacje z Eugenem przypominają te, które miał Grim Reaper z Goblinem w dramie Goblin. Poza tym oni wszyscy są tacy piękni.


Z czasem oczywiście da się to wszystko ogarnąć, a wysiłek włożony w zrozumienie początku daje efekty, bo sprawia, że widz ma poczucie bliskości z bohaterami. Którzy niejako także odpłacają się wysiłkiem - niejedno przechodzą, podejmują decyzje, mają mniejsze lub większe dylematy moralne i oczywiście ciekawe relacje pomiędzy sobą. Cały skomplikowany system się powoli rozplątuje. A faktem jest, że drama ma czas na pokazanie wielu obszernych i kilku mniejszych, ale wciąż nie małych, wątków i sporej galerii postaci, bo seria ma 24 odcinki, a nie jak to zwykle bywa 16. Im dalej w fabułę tym także wspomnienia z początków się zacierają. Gdyby nie to, że wyżej, to znaczy wcześniej, napisałam, że drama ma wolne tempo ne pamiętałabym o tym, bo z czasem trochę się to zmienia. A ostatni odcinek, który trwa godzinę i pół nawet nie wiem kiedy minął.


Każda postać okazuje się mieć jeszcze bardziej skomplikowane życie osobiste niż początkowo mogłoby się wydawać. Pod tym względem na czoło wysuwa się właściciela hotelu, która jest nawet większym badassem i intrygującą postacią kobiecą niż główna bohaterka. Z innej strony okazuje się, że 3 męskich bohaterów, którzy początkowo trochę ze sobą rywalizują  i nie wiadomo, czy oni tak na poważnie czy nie, a na dodatek są z zupełnie różnych światów, tak różnych, że bardzie by już chyba nie mogli, budują zaskakująco trwałą i zabawną relację.

Zwykle marudzę, że 16 ponad godzinnych odcinków to zdecydowanie za długi czas na trwanie dramy, bo niewielu twórców umie dobrze zbudować dramaturgię odcinka i nie zniszczyć spójności dziwnym montażem. W przypadku Mr. Sunshine cieszyłam się, że drama ma tyle czasu, bo można było pokazać smaczki ważne dla budowania poszczególnych postaci bez uszczerbku dla innych bohaterów i głównej fabuły. I to jest największa zaleta Mr. Sunshine - to jak udało się wyważyć elementy historyczne, to jak zostały włączone w życie osobiste bohaterów, a jednocześnie mają oni też czas i możliwość rozgrywania wewnętrznego smutku i radości w oderwaniu od wiszących nad nimi dat historycznych. Dzięki temu dostajemy wiele i zabawnych, i uroczych scen, jak i takich, które są bardzo emocjonujące na innych płaszczyznach. Chyba nie widziałam do tej pory dramy, w której męski bohater miałby aż tyle do przeżywania i tak często pokazywano by go płaczącego.


Gdy oglądałam większość dramy byłam w domu i trochę opowiadałam o niej mamie i dyskutowałyśmy. Jedna kwestia nie dawała mi spokoju - czy Mr. Sunshine przypadkiem nie spodobał by się w Polsce? To znaczy czy nie można by było normalnie pokazać jej w telewizji. Bo wierzę, że Polacy byliby w stanie utożsamić się z Koreańczykami i okazało by się, że pod pewnymi względami przeżycia historyczne naszych narodów są podobne. Nie jestem historykiem, ale intuicja podpowiada, że nie trzeba być, aby widzieć, że knucie jednych państw przeciwko innym, intrygi i pakty na całym świecie działają podobnie. Do tego jest tam romantyczny wątek romansowy więc myślę, że Polakom mogło by się spodobać. Z drugiej strony jak na pierwszą dramę Mr. Sunshine mogłoby być odrobię za ciężkie.


Gdyby ktoś chciał używać tej dramy jako materiału propagandowego przeciwko Japończykom to droga wolna. Muszę przyznać, że są oni pokazani w tak złym świetle, jak przypuszczam można to było zrobić w dramie telewizyjnej. Do tego stopnia, że jestem pewna, że nawet wielu zagranicznych widzów w czasie oglądania pałało wielką nienawiścią do Japończyków. I się ich bało, chociaż siedzieli bezpiecznie przed ekranami, bo zostali pokazani absolutnie strasznie. 


Co zaskakujące piosenki z Mr. Sunshine nie są tak dobre jak się spodziewałam, że będą. Gdyż w większości są niemożebnie rzewne. Tylko rozrywać koszulę na piersi i ruszać na barykady. Z wyjątkiem może 3. Jednak muzyka w tle miała trochę inny klimat i była nieco radośniejsza niż sam soundtrack. Za to, co jest dość niezwykłe, to precyzja doboru kadrów, budowanie ich znaczenia, ogólna jakość obrazu. Z czasem człowiek się do tych wysokich standardów przyzwyczaja. ale ta drama jest kręcona jak bardzo wysokobudżetowy film historyczny. Mr. Sunshine jest najdroższą dramą i widać to w scenografiach, dekoracjach i strojach, ale i samą tak wysoką jakością ujęć i kadrów, nawet gdyby na budowanie świata przeznaczono mniej pieniędzy, dalej robiłoby to ogromne wrażenie. 


Wyszedł mi tekst bardziej dookoła Mr. Sunshine niż prawdziwa recenzja, ale ogarniecie takiej ilości obejrzanego materiału na przestrzeni dość długiego czasu, nie jest łatwym zadaniem. W skrócie: czy oglądać? Zdecydowanie tak, dla wielbicieli dram to pozycja obowiązkowa, a i oglądający od czasu do czasu powinni ją zobaczyć. Cy naprawdę jest tak dobra? Jest. Przypuszczam, że gdyby obejrzeć wszystko raz jeszcze to mogłoby się okazać, że są tam jakieś dłużyzny czy coś ze scenariuszem jest nie tak, ale w ogólnym rozrachunku, jest tak dobra. Można też spróbować podejść z innej strony i obejrzę tę dramę dla czystej przyjemności estetycznej, bo drugiej takiej się nie znajdzie. Jest piękna, aktorzy i aktorki są piękne i prawdopodobnie, gdyby ktoś patrzył jak to oglądam, widziałby serduszka w moich oczach, bo naprawdę nie można się nie zachwycać tym jak Lee Byung Hun wygląda w mundurze czy Yoo Yeon Seok w kimonie i walczący dwoma mieczami. I plus oraz argument ostateczny: w przeciwieństwie do Goblina czy Descendants of the Sun (notabene druga para aktórw z tej dramy wystąpiła jako rodzice Ae Shin i było to doskonałym pomysłem) jest dostępna na Netflixie. 

LOVE, M


sobota, 6 października 2018

Władca Cieni - wybór cytatów

Hello!
Gdy czytałam Panią Noc zaznaczałam bardzo dużo cytatów, przy Władcy Cieni było ich zdecydowanie mniej. Co prawda popkulturalne zostawiłam na kolejny wpis, ale i tak jest ich niewiele. Dziś tylko kilka ciekawszych i takich, które bardziej rzuciły mi się w oczy. Przy okazji zauważyłam, że Władca Cieni jest dużo mniej zabawny niż Pani Noc. Szkoda, bo dużo przez to traci. A całą recenzję możecie przeczytać o <tutaj>. Wspominam tam, że nie obejrzałam 3 sezonu serialu, ale jakiś czas temu się to zmieniło i o pierwszej części trzeciego sezonu napisałam <tu>.



" - Powie mu ktoś, że złota rybka to gatunek słodkowodny i nie przeżyje w oceanie? - spytał półgłosem Julian.
- Raczej nie - odparła Cristina.
- Czyli Mark właśnie zamordował Magnusa? - zapytała Emma."

" - Niezwykły wieczór, zaiste - powiedział.
- Nie zaistuj mi tu.
(...)
- Wiesz co grozi za zaistowanie w moim pokoju - ciągnęła Emma. - Jak również za używanie takich słów jak "atoli", "biada" i "azaliż"."

" - W każdej opowieści tkwi ziarnko prawdy - wtrącił Artur. - Tak samo jak w każdym z twoich obrazów, chłopcze, w zachodzie słońca, w dwuwierszu Homera... Fikcja jest prawdą, nawet jeśli nie jest faktem. Jeżeli będziesz wierzył tylko w fakty i odrzucisz opowieści, twój umysł chłopcze przetrwa, lecz serce umrze."

" - Cytujesz Szekspira? Poważnie? Jeśli już, to prędzej spodziewałabym się Snu nocy letniej.
- Fearie nie znoszą  Snu nocy letniej - mruknął Kieran. - Szekspir wszystko pomieszał."

"Kieran wyjął długie, delikatne dłonie z kieszeni. Wyglądał nienaturalnie w nowoczesnych ubraniach. To było tak, jakby zobaczyć Aleksandra Wielkiego w kurtce motocyklowej i skórzanych spodniach."


SHERLOCK
Jestem pewna, że sherlockowych nawiązań było więcej, ale było one dużo subtelniejsze niż w pierwszej książce i ich nie zaznaczałam. Co skończyło się jak widać oszałamiającą ilością 3, a nie jak z Pani Noc, całym wyborem i wpisem złożonych tylko z nawiązań do Sherlocka Holmesa.

"W głowie Kita zaświeciła się mała żaróweczka.
- Chcesz mieć... Czekaj, sypiałeś pod drzwiami mojego pokoju, bo twój Sherlock Holmes potrzebuje swojego Watsona? (...)
- Słyszałeś o nich?
"Cały świat o nich słyszał", chciał odpowiedzieć Kit, ale ugryzł się w język."

" - Moglibyśmy pojechać na Baker Street. (...)
- Baker Street 221B?"

" -(...) Przyjrzałem się uważniej i zobaczyłem, że popiersie jest z marmuru, ale oczy są z gipsu. Potem to już...
- Elementarne? - podsunął Kit.
- Wiesz, w książkach Holmes nigdy nie mówi: "To elementarne, drogi Watsonie" - zauważył Ty.
- Przysiągłbym, że widziałem to na filmach - odrzekł Kit. - Albo może w telewizji.
- Kto by chciał oglądać filmy albo telewizję, kiedy są książki? - odparł z pogardą Ty."


Pozdrawiam, M

czwartek, 4 października 2018

Kocham Instargram - wrzesień 2018

Hello!
Dziś miał być wpis, ale okazało się, że finał Mr.Sunshine na Netflixie będzie dopiero 8 października, a nie, jak zakładałam, dziś. Co minimalnie psuje mi szyki, a z drugiej strony, dobrze, że to zdjęciowe podsumowanie września będzie wcześniej. 

Plan ogólny na październik jest taki, że powracam do systemu akademickiego - wpisy będą co 3 dni. Ale już muszę zrobić od tego wyjątek, bo nie wyobrażam sobie zrobić przerwy od dziś do 8 października, bo ogromnie mi zależy, żeby jak najszybciej napisać o Mr. Sunshine, więc wpis będzie też za dwa dni. Ale potem już co trzy. Przynajmniej do listopada. Mam pewien pomysł jak wykorzystać listopad, ale nie wiem czy nie będę miała jednak zbyt mało materiału, aby wyszło to tak jak sobie umyśliłam. Planuję tez pisać po każdym odcinku nowego sezonu Doctora Who.

Przechodzę do zasadniczej części wpisu. O ile w lipcu i sierpniu chciało mi się naprawdę prowadzić Instagram, zastanawiać się co ładnie wygląda i ogólnie się starać, to we wrześniu straciłam całe zaangażowanie. W jakiejś części miało to na pewno związek z rzeczami, o których wspominałam we wpisie Tu gdzie jesteśmy , a także festiwalami teatralnymi w mieście: InQbatorem i Igłą. Także moje konto było prowadzone nieregularnie, co oznacza, że ominęłam 4 czy 5 dni. W każdym razie w październiku chyba obiecuję poprawę. Gdańsk sam się nie obfotografuje.

 Jak widzicie posiadłam ostatnio umiejętność wyklejania zdjęć z Instagramu wraz z opisami i prawie za każdym razem się to udaje. Tylko czasami skasuję przez przypadek jakąś część kodu HTML, a potem nie tylko nie wiem, co w sumie skasowałam, ani jak to naprawić, ale też zastanawiam się czy nie prościej niż próbować to samej zreperować, będzie napisać wpis od początku.




Teoretycznie to dość duże zdjęcia, ale nieszczególnie widać to po złączeniu. Most kolejowy trochę zdominował krajobraz. A cały zestaw zdjęć zrobił się bardzo mojo-miejski. Po lewej w tle widać Halę Widowiskowo-Sportową im. Arkadiusza Gołasia w Ostrołęce, a na pierwszym planie biografię tego siatkarza, a której już pisałam na blogu. Po prawej jest natomiast kolekcja książek mojej Mamy, a książki te dotyczą Kurpi, Ostrołęki, regionu, a niektóre nawet szerzej Mazowsza, chociaż prawdę powiedziawszy nie wiem, czy są one na tym zdjęciu.



A tu moja kolekcja. Nawet dwie - pierwsza to miniaturowa, ale rosnąca kolekcja książek związanych blisko i daleko z Koreą, Japonią i Chinami. Druga to praktycznie wszystkie książki, które w tamtym momencie były u mnie w pokoju. Po robieniu tego i dwóch poprzednich zdjęć, które z resztą bardzo się użytkownikom Instagramu podobały, poukładałam te książki z powrotem dopiero na dwa czy trzy dni przed powrotem do Gdańska. W pierwszym zdjęciu na górze pod identyfikatorem, pocztówką i programem także widać album wydany po 7 edycjach InQbatora, a ja sobie myślę, że głupio zrobiłam osadzając tamto zdjęcie zamiast tego, gdyż wraz z tym zrobiłam wybór ulubionych fotografii z albumu. Taka okazja przepadła, aby więcej osób je zobaczyło.


Trzymajcie się i powodzenia wszystkim studentom w roku akademickim, M