środa, 19 listopada 2025

Nie ma okazji ich poznać - Fantastyczna 4: Pierwsze kroki

 Hello!

O tym, że planuję zobaczyć film Fantastyczna 4: Pierwsze kroki wspominałam w kinowych planach na ten rok - i oczywiście filmu w kinie nie zobaczyłam, ale dość szybko zauważyłam, że jest już dodany na Disney+ i włączyłam go sobie w listopadowy wieczór. 

Może najpierw kilka słów o mojej wcześniejszej styczności z F4. Po pierwsze to nie jest moja ulubiona grupa bohaterów, wolę X-Menów. Widziałam film z 2005 roku, ale niewiele z niego pamiętam, za to Narodziny Srebrnego Surfera zobaczyłam nawet w kinie (ramach szkolnego wyjścia) - i byłam trochę przerażona, bo był to czas, gdy kosmos i nadchodzący z niego koniec świata był dla mnie najstraszniejszym konceptem i z samego seansu też nic nie pamiętam. Filmu z 2015 roku nie widziałam wcale i zupełnie nie byłam nim zainteresowana.

Trochę spoilerów! 

Fantastyczna 4: Pierwsze kroki to całkiem sympatyczny film, kojarzący się z Jetsonami. Ale też w tym filmie niemalże wszystko wydaje się takie łatwe, w działaniach bohaterów nie czuć żadnej pilności, jak już zaczną coś robić, to w zasadzie wszystko im wychodzi (chyba że akurat zostało za dużo czasu do końca filmu i coś musi się popsuć), przechodzą od zera pomysłów do koncepcji teleportacji planety w jakieś 6 minut i próbują to realizować, współpracując z całym światem, choć poza spotkaniami czegoś, co chyba ma być ichniejszą wersją ONZ, nie widzimy żadnego przedstawiciela jakiegokolwiek kraju, z którym nasi bohaterowie by rozmawiali. Ba, nie ma nawet jakiegoś prezydenta USA czy kogokolwiek takiego - chyba że oni jako pierwsza rodzina mają zwierzchnictwo nad wszystkim w Stanach. Pod tym względem film jest wręcz boleśnie kameralny. I on się nawet nie ogranicza do jednego miasta - ogranicza się do wieży Fanatycznych i jednej przecznicy. Tam w zasadzie nie ma drugiego i trzeciego planu - są główni bohaterowie, główni przeciwnicy i dwie, może trzy, postaci epizodyczne. 

Co do Galaktusa - wydał mi się on strasznie naciągany i już Celestiale w Eternalsach były ciekawszym i straszniejszym konceptem. Co do Srebrnej Surferki to akurat jej postać wydaje się najlepiej poprowadzona: dostajemy środek, początek i koniec pewnej drogi i prostą, ale efektywną opowieść o bohaterce, która z sobie znanych powodów i motywacji, podjęła takie, a nie inne decyzje. I najlepszą sekwencją w całym filmie jest ta, gdy główni bohaterowie przed Srebrną Surferką uciekają. 

Franklin, czyli dziecko państwa Fantastycznych, czasami wygląda normalnie i grała go mała aktorka Ada Scott, a czasami wygląda jak tylko troszkę lepsze CGI niż Renesmee w Przed świtem, co bywało momentami bardzo rozpraszające. Podobnie porozciągany Reed momentami wyglądał (raczej niezamierzenie) śmiesznie. Z innych rzeczy, które trochę mnie powaliły - bohaterowie startują swoją rakietą praktycznie ze środka miasta i być może została ona wymyślona tak, aby być bezpieczną, ale w naszym świecie odległość od takie rakiety powinna wynosić jakieś 3 kilometry*.

Zastanawiam się, czy powinnam się już przyzwyczaić, że fabuły filmów superbohaterskich są do bólu proste i czepianie się tego to narzekanie na oczywistości, czy jednak fakt, że gdy myślę o prostocie fabuły pokazanej w tym filmie, chce mi się zgrzytać zębami, to problem filmu a nie mój. Przy czym to nie jest tak, że ten film źle się ogląda, ba! nawet się na nim nie nudziłam, nie miałam ochoty siedzieć w telefonie i zasadniczo dobrze się na niego patrzy, nawet oglądając go na laptopie. A jednak fabuła na zasadzie: pojawia się zagrożenie, bohaterowie lecą rozmawiać z zagrożeniem, bohaterowie uciekają przed zagrożeniem - po drodze bohaterka rodzi dziecko, a rodzina to główny motyw tego filmu - nie pokonując go, ludzie oczekują, że zagrożenie zostanie zażegnane ofiarą bohaterów, bohaterka ma wyjaśniającą mowę, bohater zainspirowany wpada na pomysł, jak uniknąć zagrożenia, pomysł prawie wypala, ale jednak nie, zmiana planu (po drodze konflikt rodzinny, bo Pan Fantastyczny rozważa za i przeciw każdej opcji, cały czas i widzi najczarniejsze scenariusze, Sue o tym wie i wcale jej się to nie podoba; a ostatecznie trzeba pójść na swego rodzaju kompromis), side quest Ludzkiej Pochodni na temat Srebrnej Surferki przynosi owoce (tutaj plus dla Sue dla bycie zainteresowaną siostrą, bo zachodziła do niego i pytała, co porabia), zagrożenie zażegnane, a Franklin prawdopodobnie jest dość magiczny. Lub zmutowany. Lub kosmiczny. Jak kto woli. Plusy: jest spójnie i na dobrą sprawę to zamknięta opowieść, jest widoczny koncept wizualny, tak naprawdę nie ma czego w tym filmie zepsuć. Można tylko na przykład zapomnieć, że bohaterów jest 4, bo Ben Grimm łaskawie dostaje namiastkę wątku romantycznego i to w sumie tyle, ile można o nim powiedzieć w całym filmie. Przy czym to nie jest też tak, że dzięki większej liczbie minut na ekranie jakoś lepiej charakterologicznie poznajemy pozostałych bohaterów - bo to nieprawda. 

Jednym z najciekawszych, a prawie nieeksplorowanych w tym filmie aspektów życia głównych bohaterów jest to, jak bardzo są na świeczniku i nikt nie tylko nie próbuje tego kwestionować, co oni się wpisują w tę narrację i ją podtrzymują. Sądziłam, że Sue będzie trochę chroniła ciążę i nie będzie opowiadała o niej publicznie, ale dowiadujemy się, że społeczeństwo robiło zakłady, czy będzie to chłopiec czy dziewczynka i nikt przez sekundę nie pomyślał, że to nieodpowiednie. Gdy bohaterowie wychodzą z rakiety, towarzyszą im kamery i od razu odbywa się konferencja prasowa. W tym filmie jest to znormalizowane do tego stopnia, że oglądało mi się to naprawdę niekomfortowo. Za to społeczność w filmie czuło się bardzo komfortowo z żądaniem, aby bohaterowie oddali noworodka Galaktusowi, skoro tego zażądał za nieniszczenie Ziemi. Ale też fakt, że Reed szczerze powiedział ludziom, czego zażądał Galaktus wywołał we mnie reakcję pod hasłem „zamknij się”.

Ten film na pewno nie sprawił, że jakoś szczególnie polubiłam Fantastyczną Czwórkę, ale na dobrą sprawę nie ma w nim przestrzeni, aby ich polubić, bo nie ma nawet okazji ich dobrze poznać. Przy czym - jak pisałam - na ten film się naprawdę dobrze patrzy, nawet jeśli zna się i irytuje schematem filmów superbohaterskich. 

*Spędziłam dużo czasu, próbując ustalić jakąś konkretną liczbę, ale a) zależy to od wielkości rakiety, b) zaleceń instytucji ją wysyłających, c) rzeczywistego zagrożenia, d) możliwości utraty słuchu. Ale te 3 km wydały się i tak najbliższe. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

sobota, 15 listopada 2025

Należy zebrać drużynę - The Witcher 4

 Hello!

Gdy zabierałam się za oglądanie 4 sezonu, uświadomiłam sobie, że prawie nic nie pamiętam z trzeciego. Recap leciał przed moimi oczami, a ja zastanawiałam się, czy nie powinnam wrócić i obejrzeć całość - na co i tak nie miałam ani czasu, ani ochoty. Cóż, nie zapowiadało to najlepszego seansu. Ale okazało się, że nie było tak najgorzej.

O sezonie pierwszym - The Witcher / Wiedźmin 
O sezonie drugim - Z braku laku - The Witcher 2
O sezonie trzecim - Nuda - Wiedźmin sezon 3

Może zacznę od tego, że w zasadzie zupełnie nie odczułam zmiany aktora grającego tytułowego bohatera i prawdę powiedziawszy, zupełnie nie widziałam jakichś szczególnie negatywnych głosów wobec Liama Hemswortha. Rzuca się to odrobinę w oczy, ale bardziej w kontekście ogólnej sylwetki bohatera niż jego twarzy. I im więcej się myśli o tej zmianie, tym bardziej się o niej pamięta - ale jeśli przyjmie się ją, jak jest - spokojnie można serial oglądać. 

A jak wygląda ten sezon?

Wiedźmin naprawdę zbiera drużynę, chociaż nie przed wyruszeniem w drogę, a po drodze i mają przygody.

Yennefer zbiera drużynę, ale pojedynczo i skłania ją, aby przybyła do jej centrum operacyjnego w zamku na klifie i strasznie dużo gadają, przygotowując się do wielkiej bitwy.

Ciri do drużyny dołącza i mają przygody.

I to jest dosłownie cały sezon. I to jest też mniej więcej kolejność, w jakiej obchodziły mnie poszczególne wątki, tylko bardziej akuratnie byłoby wiedźmin, długo nic i dopiero czarodziejka i Ciri. Z tego, co pamiętam z czytania książek moment, gdy Ciri była ze Szczurami też nie należał do moich ulubionych, za to bardzo lubiłam drużynę Geralta, więc tu jest podobnie. I nie przywołuję tu książek tylko dla porównania, ale dlatego że mogę z nich wielu rzeczy nie pamiętać, ale pamiętam, jak kończy większość bohaterów - i oczywiście brałam pod uwagę, że serial może to zmienić, ale oglądanie go z tą wiedzą, trochę ciąży, bo trudno się do nich przywiązać.

Ciąży też to, że ten sezon się totalnie urywa. Jedne wątki bardziej gwałtownie niż inne, ale bum! i Netflix poleca oglądanie filmu o Szczurach. Próbowano to jakoś zeszkatułkować czy oprawić narracyjnie w ramę z tego, jak Nimue słuchał opowieści o przygodach naszych głównych bohaterów, co z jednej strony ma sens książkowy, natomiast w serialu wydało mi się zabiegiem na siłę próbującym jakoś spiąć pierwszy i ostatni odcinek - a szczególnie usprawiedliwić fakt, że sezon tak się urywa. 

Postacią, której wątków nie pamiętam z książki, jest Yennefer, ale nie wydaje mi się, aby w materiale źródłowym była taka patetyczna. Triss po trzech sezonach wciąż jest jakąś przypadkową czarodziejką wśród innych czarodziejek i mogłaby mieć równie dobrze każde inne imię. Przejrzałam sobie moje recenzje poprzednich sezonów i moje odczucia wobec tego serialu są zaskakująco stałe - Geralt spoko, reszta nudna. Trzeci sezon nie podobał mi się bardzo, ten na pewno oglądało mi się lepiej, ale nie znalazłam w nim ani jednej emocjonalnej nuty czy sceny - a w każdym poprzednim jakaś była - i nie udało mi się jakoś szczególnie przywiązać do bohaterów (i to nie tylko Szczurów). Najbliżej wywołania jakiś emocji byli Milva i Cahir, ale to okruszynki. I to w sumie tyle, nie ma co się powtarzać. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

wtorek, 11 listopada 2025

Koreańskie bingo - Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią

 Hello!

Zgodnie z zapowiedzią - sprawdzam, czy książka Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią zgarnia koreańskie bingo! W książce niemalże nie pojawiają się wzmianki o Korei Północnej - chyba ze dwie gdzieś w drugiej połowie, ale przez długi czas sądziłam, że autorka w końcu wcale nie wspomni o tym drugim kraju - więc cała część bingo, która jego dotyczy jest usunięta. Zostały część ogólna i południowokoreańska.


Tytuł: Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią
Autorka: Ewa Białas-Bomba
Wydawnictwo: Pascal


KOREA

Kimchi

„A kiedy jeszcze dorzucimy do tego dodatki w postaci (...) aromatycznego kimchi (...)” (s. 110).

Soju

„(...) pilnują, byśmy zawsze mieli czym przegryzać kolejne kieliszki soju (...)” (s. 128).

Hanbok

„Odbędziemy podróż w czasie, by spacerując po Seoulu w hanboku (...)” (s. 9).

Konfucjusz

„Świątynia Jongmyo (...) to najstarsza królewska świątynia konfucjańska na świecie!” (s. 37).

Hangul (hangeul) i Sejong Wielki

„Tak to ten od hangeula, bo właśnie tutaj w 1443 roku na zlecenie króla Sejonga (...) powstał koreański alfabet” (s. 28)

Hanok 

„(...) na tle koreańskiej wioski wypełnionej hanokami (...) – tradycyjnymi koreańskimi domami” (s. 39).

Nie pojawiają się: ondol, Kim, Park, Lee to najpopularniejsze nazwiska oraz historia o metalowych pałeczkach. Zdziwiłam się, że nie ma nic o ondolu, bo autorka sporo miejsca poświęca hanokom. Czyli mamy 6 na 9 punktów.


KOREA POŁUDNIOWA

Czebol

„(...) twórca Lotte – Shin Kyuk-ho – stojący za jednym z największych południowokoreańskich jaebeoli (...), czyli konglomeratów” (s. 89). 
 
Pali-pali

„W tym zabieganym społeczeństwie, charakteryzującym się kulturą palli-palli «szybko, szybko», niewiele jest chwil wytchnienia” (s.161).

Hallyu / Koreańska fala. Albo inaczej: spróbować napisać o hallyu i nie napisać o serialu "Winter Sonata" 

„Stały się jednym z kluczowych elementów hallyu, czyli koreańskiej fali” (s. 17). 

„(...) ikoniczna już k-drama Winter Sonata (...) to właśnie tej produkcji przypisuje się rozpowszechnienie koreańskiej fali na szeroką skalę” (s. 229).

Cud nad rzeką Han

„(...) czym jest «cud nad rzeką Han». To historia o tym, jak Korea Południowa dokonała największego w dziejach skoku gospodarczego” (s. 157). 

Samobójstwa

„Ma to zapewnić bezpieczeństwo w kraju, w którym współczynnik samobójstw jest jednym z najwyższych na świecie” (s. 326–327). 

Azjatycki kryzys 1997

„Wszystko zaczęło się w 1997 roku, kiedy wielki kryzys finansowy nawiedził Azję (...)” (s. 59).

Hagwon

„(...) i równie dobre hagwony (...), czyli popularne w Korei Południowej «szkoły po szkole» (...)” (s. 207).

Nie pojawiają się: nadgodziny, metafora o krewetce, przegrana Polski z Koreą Południową w piłce nożnej w 2002 roku oraz hoesik. 7 na 11 punktów. 

W sumie 13 na 20 - to bardzo dobry wynik, szczególnie biorąc pod uwagę, że książka jest przewodnikiem, a nie jakimś innym gatunkiem literatury niefikcjonalnej jak reportaż, bardziej typowa książka podróżnicza czy o życiu w tym kraju. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

 

 

piątek, 7 listopada 2025

Za rękę - Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią

Hello! 

Wcale chyba nie miałam kryzysu czytelniczego, potrzebowałam jedynie wrócić do książek w tematach, które naprawdę mnie interesują i… podnoszą mi ciśnienie. 

Tytuł: Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią
Autorka: Ewa Białas-Bomba
Wydawnictwo: Pascal

Pierwszą rzeczą, która przeraziła mnie w tej książce jest fakt, że stolica Korei Południowej zapisywana jest jako SEOUL. Chciałam pochwalić książkę, że ma spis treści na początku, ale przywaliła mi takim zerowym poszanowaniem dla zasad języka polskiego i polskiej onomastyki. I przynajmniej jest to konsekwentne, bo wszystkie nazwy własne (Busan, Jeju i inne), nie są zapisywane zgodnie ze standardami polskimi. Co autorka wyjaśnia na koniec wstępu i proponuje własną transkrypcję (ale zasadniczo wyrazy  będą się pojawiać zgodnie z latynizacją zmienioną). Innym problemem jest niekonsekwentne nieodmienianie imion i nazwisk, co niekiedy może sugerować, że osoby przywoływane w tekście są innej płci niż w rzeczywistości. A jak już się czepiam na samym początku - nie wiem też, dlaczego wiele rzeczy się w książce powtarza (na przykład na pierwszych 30 stronach 3 razy pojawia się informacja, że król Sejong to ten od hangeula, ale to tylko jedna z wielu takich drobnych rzeczy; przez całą książkę przewijają się w nawiasie lata japońskiej okupacji Korei czy wojny koreańskiej i po 10 razie naprawdę miałam okazję rzucić tą książką, bo ile można… a potem na kolejnej kartce znów się pojawiła i już poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę ktoś świadomie postanowił, że tak będzie, ktoś zapomniał tego pousuwać, czy jest to wyraz niewiary w inteligencję czytelnika). W książce też nie ma przypisów bibliograficznych i informacji o źródłach (a te przydałyby się przynajmniej przy różnych danych liczbowych, na przykład w opowieści o Cheonggyecheon). 

Wstęp odkrywa przed czytelnikiem, że książka nie jest reportażem, co może sugerować podtytuł i byłam pod wrażeniem, że jest to właśnie jakiś rodzaj reportażu. Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią to przewodnik. I to bardzo subiektywny. I pomyślałam, że prowadzącym czytelnika za rączkę, jeszcze zanim przeczytałam: „Przyszła więc pora, bym wzięła Was za rękę i zaprowadziła (…)” (s. 20). To zbyt poufały sposób prowadzenia narracji, jak dla mnie, zdecydowanie wolę, gdy autorzy czy autorki nieco bardziej ukrywają się w tekście. Ale muszę uczciwie napisać, że gdy autorka pisała o wydarzeniach historycznych czy gdy opisywała konkrety, czytało się to bardzo ciekawie, bo zasadniczo ma dość lekkie pióro i książkę czyta się błyskawicznie. Co niestety może oznaczać, że niewiele z zawartych w niej wiadomości czy wskazówek zostanie w głowie czytelnika. 

Proporcje tekstu do zdjęć w tej książce to takie powiedziałabym 3 do 2, co ma nawet sens, biorąc pod uwagę, że ma być przewodnikiem. Ale wracając jeszcze do kwestii obecności autorki w książce - jest ona widoczna na wielu, wielu zdjęciach. I o ile rozumiem, że w rozdziale o hanbokach było to uzasadnione - a teraz gdy o tym myślę, szkoda, że autorka nie pokazała także męskiej wersji tego stroju - to nie do końca łapię, czemu tak dużo jej zdjęć jest w kolejnych rozdziałach.

Na pewno zakładanym czytelnikiem tej pozycji jest dziewczyna, a wręcz powiedziałabym, że nastolatka. Książką powinny zainteresować się fanki i fani BTS, bo w rozdziale „Seul w rytmie k-popu” (ktoś nie dopatrzył, że na stronie rozpoczynającej rozdział, Seul jest po polsku) autorka poświęca dużo miejsca opisom lokalizacji wiązanych z zespołem i jego członkami. I jest tym chyba bardzo rozentuzjazmowana, bo wszystkie podtytuły w tej części mają wykrzykniki („Zagraj w podchody z chłopakami z BTS!”, „Świętuj urodziny ukochanego idola!” itd.). 

Na plus zaliczam autorce, że pisze k-pop, k-dramy i tak dalej, a nie K-pop. Oprócz miejsc autorka poleca także akuratne k-dramy i filmy i podaje w jakich dramach pojawiały się opisywane miejsca. Jest także cały rozdział poświęcony k-dramowemu zwiedzaniu. Innym plusem przewodnika jest to, że jest bardzo aktualny, wręcz odnosi się niekiedy do rzeczy z początku tego roku. To dość ważne, bo po pierwsze książki o Korei, które ukazywał się jeszcze kilka lat temu (przeważnie tłumaczone) już w roku, gdy miały polską premierę, nie były faktograficznie poprawne, bo po drugie - w Korei, w k-popie obraz zmienia się jak w kalejdoskopie ustawionym w wirówce. 

Tak gdzieś po przeczytaniu kilku stron drugiego rozdziału uderzyło mnie, że autorka nic nie pisze o tym, jak się poruszać po Seulu. To znaczy, o ile wiem, opisywane w pierwszym rozdziale pałace są gdzieś niedaleko siebie (a przynajmniej jakaś ich część), ale już wioska hanoków Namsangol to raczej dalsza wycieczka. Na szczęście na końcu jest rozdział, w którym opisano komunikację miejską w Seulu, natomiast wciąż nie wyjaśnia on, jak przemieszczać się pomiędzy poszczególnymi opisywanymi przez autorkę punktami (poza wyspą Dżeczu, bo tam samochodem). Co trochę stoi w sprzeczności z, jak mi się wydaje, zakładanym konceptem tego przewodnika, czyli tym, aby prowadził dokładnie po kolei po opisywanych miejscach. 

To nie jest tak, że ja tę książkę odradzam lub polecam, ale przeczytałam ją w jakieś 3,5–4 godziny i gdy już dobrnęłam do końca, zerknęłam na okładkę i zobaczyłam, jaka jest jej cena okładkowa – 69,99 złotych i trochę załapałam się za głowę. Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią to książka, która ma swoje zalety, ale ma także wady. Które zapewne części osób będą przeszkadzały mniej niż mi.

A w następnym wpisie przekonamy się, czy ta książka zalicza koreańskie bingo!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

 

poniedziałek, 3 listopada 2025

K-pop 2025 - październik

 Hello!

W październiku byłam trochę zapracowana i nawet nie miałam kiedy narzekać, że nie ma czego słuchać, bo i tak nie miałam za bardzo czasu, aby czegokolwiek słuchać.

NMIXX - Blue Valentine

Know About Me jest jedną z moich 3 ulubionych piosenek wydanych w tym roku i nie zdziwię się, jeśli będzie na pierwszym miejscu mojego Spotify, ale z NMIXX nigdy nic nie wiadomo i nie nastawiałam się za bardzo, że Blue Valentine mi się spodoba. I słuchając piosenki, i oglądając teledysk, stałam się uosobieniem konfuzji. Po prostu jestem pewna, że i jedno, i drugie powstawało na zasadzie: więcej? tak! dziwniej? tak! Piosenka mi się nie podoba, teledysk jest ciekawy, ale boli mnie od niego głowa, a choreografia okazała się zaskakująco infantylna. Ale miałam chwilę, aby przesłuchać całą płytę i w sumie oprócz piosenki PODIUM (no i nie dałam rady też przesłuchać obu O.O), to całkiem mi się te utwory podobały (choć nie będę do tej płyty wracała).

TEMPEST - In The Dark

To jest zaskoczenie, bo karierę Tempest śledzę tak nawet nie jednym okiem, co połową (ale wspominałam już o nich kiedyś na blogu i gdy debiutowali, to myślałam o Tempest, o Burza, o Szekspir). Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałam k-popowy teledysk tak wciągnięta i zafascynowana fabułą. Ale w zasadzie chyba bardziej zaskoczyła mnie sama piosenka. Przesłuchałam nawet 4 pozostałe piosenki na minialbumie i są naprawdę bardzo w porządku.

Zrobiłam przebieżkę po teledyskach i piosenkach i oto jej efekt: 

AM8IC zaprezentowali światu piosenkę Buzzin' inspirowaną i czerpiącą z Pogromców Duchów, bardzo akuratny czas na jej wypuszczenie i jest bardzo fajna. Myślę, że warto też zwrócić uwagę na Going south JUSTB. Xdinary Heroes dowodzą w ICU, że nie ma czegoś takiego jak za dużo perkusji i że piosenka może mieć 4 minuty! Bo na przykład takie Hollywood Action BOYNEXTDOOR jest super (i muzycznie, i teledyskowo), ale na dobrą sprawę nie ma nawet dwóch i pół minuty. Od pierwszych sekund najnowszego japońskiego wydania TXT pomyślałam, że słyszałam już tę gitarę i znam ogólny vibe tej piosenki i ktoś w komentarzach napisał, że to klimat jak The 1975 - i to tego z czasów Girls, bo chyba ta piosenka jest najbardziej podobna (a przynajmniej o niej pierwszej pomyślałam, gdy już zostałam oświecona co do klimatu). Podsumowując, Can't Stop BARDZO mi się podoba, tylko znów jest tak niesamowicie krótkie! Back to Life &TEAM to coś dla fanów bardziej dramatycznych piosenek (wiecie, ta piosenka nie ma tytułu Bring me back to life tylko dlatego, że Bring me to life Evanescence już istnieje). Aż się zdziwiłam, że aż tyle piosenek mi się podoba, ale doszłam do Beat-Boxer NEXT i musiałam odpuścić, to nie piosenka dla mnie, a miałam kolejne na liście. YUTA wydał swój w zasadzie j-rockowy album PERSONA i nie ma na nim czego nie lubić. Lost and Found Xdinary Heroes - bardzo spoko piosenka i teledysk ma ponad 5 minut! Mam nadzieję, że znajdę czas, aby przesłuchać płytę. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

czwartek, 30 października 2025

Wampiry w k-popie 2

Hello!

W zeszłej edycji dotarliśmy do przykładów wampirów w k-popowych piosenkach i teledyskach do roku 2021 i zatrzymaliśmy się na Enhypen (ich cały lore jest związany z wampirami, więc już nie będę do nich wracała), więc w tym roku lecimy dalej, abym już na kolejne halloween mogła zająć się innymi potworami.

A w 2023 pisałam o zombie – Zombie w k-popie.


2021 

NCT 127 - Favourite (Vampire)

Nawet nie wiecie, jak było mi smutno w zeszłym roku, że Favourite nie zmieściło się na liście, bo to chyba jedna z najbardziej rozpoznawalnych wampirycznych piosenek w k-popie! Na dobrą sprawę wampiry nie do końca pasują do NCT, ale piosenka jest specyficzna i bardzo NCT.

THE BOYZ – Drink It 


To jest zagwostka stulecia, dlaczego The Boyz oficjalnie jakoś bardziej nie poszli w wampiryczne klimaty, bo bardzo im pasują - czego dowodzi chociażby fakt, że już w kolejnym roku pojawi się kolejna piosenka w tym koncepcie. Ale obydwie ukazywały się w ramach jakiegoś projektu i na początku tylko w krótkich wersjach - pamiętam, że część fanów była mocno zawiedziona.
Z wampirycznego punktu widzenia piosenka jest tak wprost o wampirach, że chyba bardziej się nie da, ale w raczej współczesnym wydaniu niż gotycko-kościelnym. 

MONSTA X - KISS OR DEATH 


Wydaje mi się, że Kiss or death ukazało się w ramach tego samego projektu, co piosenka The Boyz. Wizualnie to bardziej morderstwo w Orient Ekspresie i podróż w czasie, ale choreografia jest dość jednoznaczna, a i słowa zostawiają wystarczająco dużo pola do interpretacji. 

Bang Chan, Changbin, Felix, Seungmin - 오늘 밤 나는 불을 켜  

Tu mamy raczej komiczne podejście do tematu cierpiących na bezsenność wampirów, które nie wiedzą, co ze sobą zrobić, więc rozrabiają. A teledysk powiedziałabym, jest bardzo, bardzo, bardzo halloweenowy. 

2022

LEE CHAE YEON - HUSH RUSH


Lee Chae Yeon debiutowała jako wampirka! Która testuje, co może czego nie może i która bardzo chciałaby się zakochać. 
 


ASTRO MOONBIN&SANHA - WHO 


Wracamy do mrocznych wampirów! Ze świecami, witrażami i całym tym anturażem. I wiecie, można by mieć wątpliwości, czy to aby na pewno wampiry, ale mnie przekonał Moonbin w białej koszuli ubabranej krwią.

THE BOYZ - Sweet 


Sweet
to urocze przeciwieństwo Drink it i zadanie „nie mrugaj, bo nie zauważysz, że to o wampirach”. Trochę przesadzam, ale to może być najbardziej pastelowy teledysk wampiryczny w całym k-popie. To w sumie może bardziej „ile drobnych nawiązań do wampirów dostrzeżesz”!
 

2024

ITZY - Mr. Vampire


„Przyjdź i mnie ugryź, panie Wampirze”. Ta piosenka sama się tłumaczy, ja już nie muszę. 

LE SSERAFIM - EASY

Z jakiegoś powodu fakt, że Le Sserafim postanowiło sięgnąć po wampiryczne elementy bardzo mnie zdziwił, gdy pierwszy raz zobaczyłam klip do Easy. I w sumie zdziwiło po raz kolejny, gdy teraz oglądałam ten teledysk, bo nie mam pojęcia, jak fakt, że Sakura wyraźnie ma wampirze kły, a Eunchae wyraźny pociąg do krwi wpisuje się w ich jakoś tam powiązany z upadłymi/niedoskonałymi aniołami lore. Ale oczywiście przyjmę każde nawiązanie do listy.

LEE DONGYEOL - DRIP DROP

Kolejny przykład renesansu Zmierzchu! Ale mamy też trochę nietoperzy, księżyc w pełni i wyjątkowo jednoznaczne na dobrą sprawę słowa... i niekoniecznie chodzi tu koncept wampira.

BAEKHYUN - Pineapple Slice 

Wampir Baekhyun to mniej więcej ten sam poziom zaskoczenia, co Le Sserafim - bo skąd i dlaczego tak? Ale odliczajmy: nietoperze, podejrzanie dużo czerwonego w lodówce, wampir (???) wycięty w skórce jabłka, telekineza i preferencja do ciemności, ALE widać go w lustrze, latanie... i użarł ją!

Bang Chan - Railway 

Pamiętam, że gdy pierwszy raz oglądałam ten teledysk, to musiałam zbierać szczękę z podłogi. I w sumie chyba nie ma co go opisywać, bo go naprawdę, naprawę trzeba po prostu zobaczyć. 


2025

KEY - HUNTER 

W tej piosence jest jedna wystarczająco przekonująca linijka: „Two fangs sinking into my shoulder” (no i w sumie cała reszta o łowcach), ale klip nie idzie daleko, a w zasadzie wcale nie idzie w typowo wampiryczną estetykę.

Trzynaście przykładów i nie szukałam nawet piosenek bez teledysków! I chyba dlatego, że w tych ostatnich 4 latach było sporo piosenek z wampirami, w zeszłym roku byłam taka zaskoczona, że do 2021 było ich tak mało. Rzucił mi się w oczy komentarz, że Overdrop Xiumina też ma wampiryczny vibe, więc dopisuję jako honorable mention. Następny wpis o wampirach w k-popie będzie, gdy uzbieram przynajmniej 10 przykładów.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

niedziela, 26 października 2025

Naoglądałam się dokumentu 12

 Hello!

 Zapraszam na tekst, który nie zmieścił się w poprzednim poście!

Fit for TV: The Reality of The Biggest Loser / Waga prawdy: Kulisy programu „Dużo do stracenia”

Mam wrażenie, że często interesują nas dalsze losy osób, które oglądaliśmy w telewizji - czy to będą rodziny z Domu nie do poznania (które podobno nie radziły sobie później z podatkiem od nieruchomości), czy restauratorzy z Kuchennych rewolucji (serwisy internetowe niekiedy obiegają informacje czy to o sukcesach, czy o zamknięciach restauracji po rewolucjach) i w niejako w taką potrzebę dowiedzenia się „co było dalej”, wpisuje się Fit for TV.

Nie wiem, czy The Biggest Loser był transmitowany w Polsce, wydaje mi się, że nie, sama po raz pierwszy usłyszałam o tym programie po premierze tego dokumentu i jego licznych recenzjach, które pisały obserwowane przeze mnie osoby. Brak wiedzy, jak dokładnie wyglądały odcinki czy struktura sezonu, nie jest może wielką przeszkodą w oglądaniu tej produkcji, ale był on raczej tworzony z myślą o osobach, które miały o nim jakieś pojęcie, bo wielu rzeczy nie wyjaśnia i nie pokazuje. 

I nie wiem, czy to właśnie z tego powodu - braku wcześniejszej świadomości istnienia tego programu i wiedzy na temat kontrowersji z nim związanych - odebrałam ten dokument jako wyjątkowo powierzchowny. Tak naprawdę nie zagłębia się on w żaden z kontrowersyjnych tematów - czy to kwestii zdrowia uczestników, czy obecności bądź nie narkotyków, niemalże pomija kwestie dotyczące postrzegania otyłości w społeczeństwie (czy to w przeszłości, czy to obecnie). A nawet gdy przywołuje na przykład kwestię zaburzeń metabolicznych - zostawia to w tym miejscu: mogły być, mogły nie być, osoby te mogły mieć zepsuty metabolizm już wcześniej. Jest to materiał dokumentalny w takim sensie, że są w nim wywiady z producentami, jednym z trenerów (weszłam później na Wikipedię i tylko napiszę, że trenerów przez cały czas emisji było 11; jeden z jedenastu), jedną z prowadzących, lekarzem z programu oraz byłymi uczestnikami, ale w brakuje mu nieco oprawy eksperckiej - jest w nim tak dwie i pół osoby, które można by umieścić w tej kategorii i nie mają one za dużo czasu na swoje wypowiedzi. A ponadto biorąc pod uwagę liczbę sezonów - 18 - to nawet liczba byłych uczestników, którzy wzięli udział w tej produkcji, jest symboliczna i w zasadzie tylko dwie uczestniczki i jeden uczestnik przedstawiają swoje historie w jakiś szerszy sposób.

Odniosłam też wrażenie, że twórcom serii zależało, aby wybielić doktora występującego w dokumencie (chociaż to może właśnie tylko wrażenie na zasadzie kontrastu z innymi osobami z produkcji; bo zainteresowana tematem szukałam wypowiedzi innych niż występujący w dokumencie uczestników i wszyscy wypowiadali się o nim bardzo ciepło). Zadziwiło mnie też, że ktokolwiek uważał, że ten program i jego założenia mają cokolwiek wspólnego ze zdrowiem, w jakiejkolwiek formie, bo wydaje się, że nawet zakładając, że może w czasie, gdy ten program był emitowany (a emisja w USA rozpoczęła się w 2004 roku), koncepcja zdrowia była z jakiegoś powodu inna, to nawet na chłopski rozum ekstrema, którym poddawani byli uczestnicy, nie mogły być zdrowe. Ten program ze zdrowiem miał tyle wspólnego, co homeopatia.

Ale wracając do dokumentu - mam wrażenie, że jest on jakimś dopowiedzeniem do czegoś, z czym nie miałam okazji się zapoznać. Nie wiem, czy w Stanach trwa w tym momencie jakaś debata o tej produkcji (ostatni sezon ukazał się w 2020 roku, a przedostatni w 2016), czy był jakiś konkretny powód, że ta seria powstała i ukazała się właśnie teraz. Jest to ciekawa produkcja, ale bardziej o kulisach programu niż tego, co było dalej, czego trochę się spodziewałam. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

środa, 22 października 2025

Naoglądałam się dokumentów 11

 Hello!

Dziś mam dla was dwie propozycje filmów dokumentalnych! Miały być trzy, ale z trzeciej wyjdzie mi chyba osobny tekst…


Unknown Number: The High School Catfish (Nieznany numer: Skandal SMS-owy w liceum)

W tej historii są dwie zaskakujące rzeczy: jedna, że przez praktycznie dwa lata nie udało się ustalić, kto wysyłał okropne, wulgarne, karalne, obrzydliwe wiadomości do dwojga nastolatków (bardziej do dziewczyny niż chłopaka; jest też wątek innych osób, do których wiadomości zostały wysłane i chyba dokument nie wyjaśnia, jak wysyłająca osoba uzyskała dostęp do ich numerów telefonu), a działo się to około 5, a nie 50 lat temu. Dokument pokazuje obraz niebyt zainteresowanej rozwiązaniem sprawy policji, a chyba nawet bardziej szkoły. Ostatecznie jednak sprawa zostaje przekazana do FBI i tu już rozwiązanie jest błyskawiczne. I zaskakujące. Chociaż to za mało powiedziane. Wydaje się, że jedyną osobą, która na to wszystko zareagowała prawidłowo, był ojciec dziewczyny. Ten dokument zostawia widza z zawrotami głowy i pytaniem, czy wszystkie zaangażowane osoby otrzymały odpowiednią pomoc psychologiczną i psychiatryczną, bo zdecydowanie jej potrzebują - a film nie pokazuje, aby jakiś profesjonalista z zakresu zdrowia psychicznego pojawił się w szkole czy w rodzinach. 

Stolen: Heist of the Century

Naprawdę warto zainteresować się tym filmem, bo jest on przeciekawy, w taki powiedziałabym absurdalnie zaskakujący sposób. To znaczy pokazano wywiady ze wszystkim (dosłownie) wszystkimi zaangażowanymi stronami i często zestawiano je ze sobą, nie tylko w taki sposób, aby w miarę chronologicznie przedstawić rozwój wypadków, ale także aby bezpośrednio pokazać, że relacje czy twierdzenia bohaterów czy to wzajemnie się wykluczają, czy tylko delikatnie ze sobą kłócą bądź nie zgadzają w szczegółach. I robi to bardzo specyficzne wrażenie na widzu. Tym bardziej, że także relacje różnych śledczych nie zawsze są ze sobą zbieżne (ale zabawniej jest, gdy są wykorzystywane do usankcjonowania twierdzeń człowieka, który tego rabunku dokonał; ale też reakcje śledczych wklejane są w momentach, gdy złodziej opowiada coś, co mamy uznać za wymysły bądź wymówki). 

Poza tym oczywiście sama sytuacja z wielką kradzieżą diamentów i śledztwem jest ciekawa i pokazana bardzo filmowo. Oprócz wspominanych wywiadów widzimy także bardzo wiele rekonstrukcji wydarzeń, których stworzenie naprawdę musiało być drogie i czasochłonne. Nie powiedziałabym, że jest to dokument trzymający w napięciu, ale na pewno jest wciągający.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M



 

sobota, 18 października 2025

Ciepło - Masło

 Hello!

Niech o głębi mojego aktualnego kryzysu czytelniczego świadczy fakt, że czytałam tę książkę dwa miesiące, przedłużałam jej wypożyczenie w bibliotece 2 razy, a gdy już miałam ją kończyć, to same ostanie sto stron czytałam dobre 2 tygodnie - a ta książka mi się podobała i najogólniej naprawdę dobrze się ją czyta. Wydaje mi się, że trochę nie mogłam jej też dokończyć, bo wiedziałam, że będę chciała o niej napisać, a z powodu mojego obecnego podejścia do czytania, to może nie wyjść tekst naprawdę przedstawiający plusy tego tytułu. Ale zaczęłam tworzyć ten wpis w nadziei, że zmotywuje mnie do dalszego czytania.

Tytuł: Masło
Autorka: Asako Yuzuki
Tłumaczenie: Anna Wołcyrz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

Sięgnęłam po Masło, bo w zeszłym roku widziałam sporo tej książki w mediach zarówno społecznościowych, jak i na portalach, a nawet w prasie książkowej, i opinie o tym tytule były naprawdę dobre. Tak naprawdę miałam mętne pojęcie, o czym jest ta książka (a już zupełnie do posłowia nie miałam pojęcia, że pomysł na powieść był jakoś inspirowany prawdziwymi wydarzeniami - jakoś nawet w poleceniach na czwartej stronie okładki mi to zupełnie umknęło) - i może to był dobry trop czytelniczy, bo byłam w trakcie czytania zaskakiwana. To znaczy - naprawdę sądziłam, że nasza główna bohaterka skupi się bardziej na pytaniu, czy Manako Kajii zabiła. Ale chociaż Rika prowadzi swojego rodzaju śledztwo, tak naprawdę jej podróż rozgałęzia się na kilka wątków motywowanych jej spotkaniami z morderczynią (?). Rika bardziej niż Manako Kajii poznaje siebie - i trzeba napisać, że robi to w bólach i przyprawiając czytelnika o silny syndrom chęci krzyczenia na bohaterkę, aby się ogarnęła.

Tym bardziej, że zdecydowana większość książki pisana jest z jej perspektywy (nie jest to narracja pierwszoosobowa, ale na dobrą sprawę mogłaby być, bo narrator zdecydowanie nie jest wszechwiedzący). Chociaż nie tylko, bo po pierwsze niektóre spostrzeżenia, które czyni narrator (chociaż tutaj byłabym całkiem przekonana, że jest to narratorka) wydają się na tyle błyskotliwe i poza specjalizacją głównej bohaterki, że musi je przekazywać jakaś inna instancja opowiadająca, po drugie mamy też fragmenty narracji pierwszoosobowej (i to było prawdziwe zaskoczenie!), a po trzecie na początku książki mamy fantastyczny fragment: „W naszym społeczeństwie wbija się nam wszystkim do głów od najmłodszych lat, że jeśli kobieta nie jest szczupła, kompletnie się nie liczy” (s. 30) i dalszy fragment do końca akapitu, ale nie chcę przepisywać całości. To naprawdę jasne i głębokie utożsamienie narratora ze społeczeństwem Japonii. Czy raczej z Japonkami. 

Jakimi spostrzeżeniami dzieli się narratorka i co przeżywa Rika w trakcie powieści? O postrzeganiu ciała, a szczególnie o przybieraniu na wadze; o dziwnym postrzeganiu starania się lub niestarania w społeczeństwie; o niedostrzegalnej lub aż za bardzo eksponowanej roli kobiety w społeczeństwie - ale także o tym, jak kobieta może postrzegać oraz w nim odnajdywać bądź nie. Oraz oczywiście o kuchni. To stwierdzenie tłumaczki, że sama zaczęła gotować, pracując nad książką jest bardzo łatwe do uwierzenia i zdecydowanie nie na wyrost. Bo chęć do próbowania przepisów (szczególnie, że niektóre są naprawdę proste: ryż + masło + sos sojowy - trudno to nawet nazwać pełnoprawnym przepisem!) jest ogromna. Sama się na gotowanie jednak nie skusiłam, bo miałam poczucie, że gdybym to zrobiła, to uległabym takiej samej manipulacji, jak główna bohaterka. Jak widać w ten czy inny sposób, książka  mocno wpływa na swoich czytelników.

Muszę przyznać, że zakończenie Masła bardzo mnie zaskoczyło i to w bardzo pozytywny sposób. Bo chociaż dosyć wcześnie zrozumiałam, że sprawa kryminalna nie jest wcale nie w nim aż tak istotna, po etapie, gdy dwie nasze bohaterki (Rika - dziennikarka i Reiko - jej przyjaciółka; i muszę niestety szczerze przyznać, że przez całą książkę zdarzało mi się mylić imiona bohaterek, mimo skupienia i uważności) ulegają manipulacji Manako Kajii, nie do końca mogłam załapać, cóż takiego ta książka będzie chciała ostatecznie przekazać swojemu czytelnikowi. A okazuje się, że zakończenie jest pełne satysfakcji i ciepła. I chociaż w trakcie opowieści Rika zostaje zmanipulowana i rozbita na kawałki, to nienachalnie i krok po kroku udaje się jej poskładać nie tylko siebie, ale i osoby w jej otoczeniu. Zakończenie jest naprawdę zaskakujące, bo gdy już się je zna i spojrzy na całą opowieść, można pomyśleć: „No tak oczywiście, inaczej autorka nie poświęcałaby innym bohaterom tyle przestrzeni”, a jednocześnie jednak prawie nic nie zapowiada takiej konkluzji. Chociaż to prawie nic to też nieprawda. Tej konkluzji nie zapowiada reklamowanie książki hasłami o opowieści kryminalnej. Natomiast narracja tworzy piękne napięcie pomiędzy rezultatami, które osiąga główna bohaterka i oskarżona. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M


 

wtorek, 14 października 2025

Jesienna wyszywanka

 Hello!

Oto mały projekt, który robiłam szybciutko, ponieważ trzeba było wymienić wielkanocnego zająca/królika na ścianie, a na wielką choinkę było jeszcze trochę za wcześnie. Co prawda obrazek okazał się nieco za mały i ostatecznie na ścianie wisi coś innego, ale i tak warto go tu pokazać. 

Ciekawostka z czasu pracy: wyszywanie obydwu żołędzi zajęło mi niecałe 45 minut, a potem jakieś 4 wieczory i jedną sobotę robiłam same liście. Nie było to trudne, bo wzór jest bardzo logiczny i  naprawdę trzeba by się postarać, aby nie wyszedł dobrze i symetrycznie.

A już po wyszyciu zastanawiałam się, czy wiewiór z Epoki lodowcowej pytał bohaterów o to, czy chcą orzeszka czy żołędzia, bo jestem pewna, że miał żołędzia, ale pytał o orzeszka (po czym spędziłam chwilę, sprawdzając jak się ma żołądź do orzecha i wyszło na to, że żołądź jak najbardziej jest orzechem).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M