poniedziałek, 16 września 2024

Wyszywany Calcifer

 Hello!

Kojarzycie taki filmik-mem "he is so cute I am gonna cry"? To byłam ja, gdy mój najnowszy wyszywany projekt dostał oczy i buźkę. 

Wyszywany breloczek z Calciferem postacią z Ruchomego Zamku Hauru

Muszę napisać, że wzory związane z Ruchomym zamkiem Hauru (Howl's Moving Castle) są jednymi z moich ulubionych i tuż przed tym, gdy zaczęłam wyszywać Calcifera, wyszłam też Hauru i Sophie i pewnie jeszcze ich zobaczycie przed końcem roku. Ale wracając do Calcifera - nie wiem dokładnie, kiedy w mojej głowie urodził się pomysł, że będzie on idealnym wzorem na breloczek do kluczy, ale wiedziałam, że takiego breloczka potrzebuję i na fali weny związanej z wyszywaniem Hauru i Sophie powstał on.

Wyszywany projekt w trakcie tworzenia, wiadać linie czarnych krzyżyków

Musiałam sobie wzór wymyślić i narysować tak, aby był symetryczny i działał z dwóch stron - więc nieregularności odpadały. Musiało to być możliwe proste i nieduże. I muszę napisać, że udało mi się go opracować bardzo zgrabnie. Ach, nie wspomniałam o jeszcze jednej rzeczy. Jakiś czas temu kupiłam arkusze plastikowej kanwy i od pewnego czasu szukałam też pomysłu na to, przy jakim projekcie je wypróbować. To był kolejny powód, który przyczynił się do powstania tego projektu. Wyszywanie na plastikowej kanwie sprawia, że krzyżyki są bardzo równe, ale ponieważ kanwa była bardzo drobna, musiałam  wyszywać dwoma - a nie jak zwykle trzema - nitkami muliny. Na dodatek odniosłam wrażenie, że zużywałam o wiele więcej muliny niż zazwyczaj przy podobnych drobnych projektach.

Obraz w trakcie wyszywania Calcifera, widać obrys postaci, drewienko, na którym się opiera i jego oczy

Największym wyzwaniem tego projektu było wymyślenie oczu. Narysowane na wzorze w żadnym układzie nie wyglądały dobrze, więc musiałam je wyszyć i po prostu zobaczyć gotowe. I okazało się, że projekt, do którego nie byłam przekonana, ale który wydawał się najlepiej pasować do postaci - rzeczywiście wyglądał najlepiej. O niebo (albo i siedem) lepiej niż mogłabym przypuszczać. Mniej więcej w tym momencie pracy uświadomiłam też sobie, że nie wymyśliłam mu ust, ale ponieważ projekt jest prosty i symetryczny dodanie ich nie było problemem. I to był też moment, gdy uznałam, że ten Calcifer to najbardziej urocza rzecz, jaką kiedykolwiek wyszywałam.

A wracając do spraw bardziej technicznych. Na własne życzenie zaszalałam i na tych ośmiu centymetrach kwadratowych (wymiary szacunkowe) są trzy odcienie pomarańczowego. Pierwszy - na łapkach. Które na dodatek wyszyłam trzema nitkami muliny, bo jeszcze nie wiedziałam, że to nie najlepszy pomysł (i musiałam sobie pomagać naparstkiem i okrągłymi szczypcami). I dwa kolejne są już na samym płomieniu.

Inną trudną rzeczą było odpowiednie wycięcie kształtu płomienia już po wyszyciu. Spędziłam nad tym bardzo dużo czasu. Efekt jest zadowalający, ale jeśli następnym razem będę coś takiego planowała, to będzie to miało jakiś prosty - najlepiej kwadratowy - kształt.

Dwa wyszywane Calficery jeden pod drugim, a dookoła nich rozrzucone pomarańczowe muliny

A potem musiałam je zszyć! Bo nie wiem, czy napisałam to wcześniej jasno, ale w zasadzie robiłam dwa Calcifery, aby breloczek był oczywiście dwustronny. Początkowo planowałam, aby złączyć je gorącym klejem, ale ta plastikowa kanwa jest dość delikatna - odkształcała się (nie bardzo, ale zawsze) nawet od dłuższego trzymania jej w dłoni - i bałam się, że ją zepsuję, czy odkształcę i cała praca pójdzie na marne, więc ostatecznie po prostu dwie części zszyłam. To za to okazało się o wiele prostsze, niż się spodziewałam. 

Ogólnie jestem naprawdę zachwycona jak to wyszło! Na Instagramie możecie zobaczyć też minirelację z powstawania tego projektu.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

czwartek, 12 września 2024

Dość - Deadpool & Wolverine

 Hello!

To trochę śmieszne (a może nawet ironiczne), że dosłownie dzień po tym, gdy ogłosiłam, że robię sobie przerwę od blogowania, poszłam do kina - pierwszy raz od czasu Marvels, ale to może i nie gorzej, bo przychodzę tu trochę w roli pana marudy, pogromcy uśmiechów dzieci. 

Trzy plakaty filmu Deadpool and Wolverine

Chociaż w kinie byłam dokładnie 26 lipca, czyli w dzień premiery, to już dzień czy dwa wcześniej dochodziły to mnie głosy, że Deadpool & Wolverine to dobry film, może lepszy jako film z MCU niż jako film o Deadpoolu, ale wciąż - jeden z takich, na których ludzie naprawdę dobrze się bawili i nie nudzili i rodzaj iskierki nadziei, że MCU może być jeszcze dobre. 

Gdy sprawdzałam, o czym w ogóle ma być ten film to jego podstawowy opis brzmiał „Deadpool i Wolverine wspólnie ratują świat” - niesamowicie oryginalne (względnie dodawano jeszcze informację o tym, że wyruszają na wyprawę). W zasadzie tę recenzję tego filmu można by sprowadzić do tego, że o ile nostalgia w przypadku Spider-Mana: Bez drogi do domu w moim przypadku zagrała na odpowiednich emocjach, tak w przypadku Deadpoola i Wolverine'a się nie sprawdziła. I nawet znam tego powód - mam dość wieloświatu, różnych wersji bohaterów i niewiedzenia, z której Ziemi pochodzą i na której dzieje się akcja. Z jednej strony muszę przyznać, że koncept tego, że Logan był/jest istotną prymarną jednego ze światów i bez niego ten świat się zapada - i przypadkiem jest to ten świat, w którym akurat jest Deadpool (ale to chyba nie jest jego oryginalny świat - jak pisałam mam dość lore MCU) i postanawia on zamiast przenieść się do innej chronologii, znaleźć zastępczego Wolverina, to z drugiej bohaterowie na pół filmu utykają w nicości, bo wysyła ich tam zbuntowany/zblazowany pracownik TVA (tej organizacji, której dotyczy serial Loki i która "broni" świętej chronologii) i znajdują tam oprócz dodatkowego złola w postaci Cassandry Nova - siostry bliźniaczki Charlesa Xaviera/Profesora X (czy nadążamy za powiązaniami czy już się poddaliśmy? oglądając, miałam potężną rozkminę, czy aż tak bardzo coś mi umknęło, czy to naprawdę zupełnie nowo wytrzaśnięta postać) także: Blade'a, Elektrę, X-23, czyli Laurę z Logana, Gambita. Gdy oglądałam ten film, nie byłam sfrustrowana, jak może to wyglądać po sposobie, w jaki teraz to opisuję, bo w kinie nie ma czasu i przestrzeni na aż takie zastanawianie się, ale gdy teraz się nad tym myślę, to jestem w zasadzie pod wrażeniem, że ten film nie zapadł się sam w sobie, bo mógł i bez wątpienia miałby do tego potencjał. Ale też te nawiązania nie odgrywają w nim większej roli. Ach, w filmie pojawia się Chris Evans jako Johnny Storm - i to chyba było największe zaskoczenie. 

Ostatecznie ratowanie świata w szerokiej skali ma niewielkie znaczenie w tym filmie - ale też nie pamiętam filmu z MCU, w którym ostatnio by naprawdę miało - za dużo tych światów, by się nimi przejmować. Deadpool chce uratować swoich ziomków, Wolverine - naprawić swoje zachowanie z przeszłości. A że przy okazji uratują świat, to trochę wypadek przy pracy, bo bez jakiegoś świata nie wypełnią innych priorytetów.   

Dlaczego jeszcze parada cameos tego filmu nie zrobiła na mnie wrażenia? Bo w filmie - oprócz Wolverina - pojawiają się jedynie drugo/trzecioplanowi mutanci. I kocham X-Menów, nie wiem nawet czy nie bardziej niż Spider-Manów, ale w Bez drogi do domu byli Spider-manowie, a tutaj był Wolverine. I kilka trochę przypadkowych postaci z poprzednich filmów, których status jest trochę dziwny (tak sobie myślę, chociaż bardziej na przyszłość niż chciałabym zobaczyć to w tym konkretnym filmie, czy kiedyś dostaniemy jeszcze wariant Hulka w wykonaniu Edwarda Nortona - to by było coś). 

Gdy to piszę, to naprawdę wygląda, jakby mi się ten film nie podobał - i to bardzo - ale był dla mnie głównie nijaki. Mam wrażenie, że cała droga bohaterów - choć jasna i wyraźna - jest przykryta nadmiarem. Tak wzruszyłam się, gdy Wolverin z tego filmu opowiadał o tym, jak zawiódł X-Menów w swoim świecie, a przez swoją zemstę sprawił, że odwrócono się on od mutantów, i jak Laura powiedziała mu, że zawsze jest nieodpowiednim gościem, do czasu aż zaczyna być odpowiednim (to chyba najlepsza linijka dialogu w calusieńkim filmie i mam nadzieję, że nie była nigdzie wcześniej wykorzystana i Laura ją tylko powtarza). Tak podobały mi się sceny nawalanek, nawet ta otwierająca z tańcem była całkiem zabawna, ta z armią Deadpoolów przypominała najlepsze sceny walki nagrywane w korytarzach, ale którąś z naparzanek ze środka filmu można było skrócić.   

Podsumowując, czy Deadpool & Wolverine to dobry film? Chyba w sumie nie najgorszy. Czy chciałabym go obejrzeć ponownie w najbliższym czasie? Nie. Ale tyczy się to w sumie wszystkich Deadpooli, te filmy nie mają dla mnie waloru rewatchability. Natomiast w każdej chwili jestem w stanie ponownie obejrzeć prawie (bo X-Men: Mrocznnej Phoenix nie byłam w stanie oglądać wcale) wszystkie filmy z X-Menami.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

niedziela, 8 września 2024

Na co mamy bezpośredni wpływ - Kontratak

 Hello!

Chociaż jeszcze nie jestem trzydziestoletnia i na pewno nie jestem gniewna, to książka Sohn Won-pyung Kontratak. Gniewni trzydziestoletni przyciągnęła moją uwagę. Wpływ na moje zainteresowanie tą książką miał także fakt, że to dzieło autorki Almond - która jakiś czas temu wywołała niemałe zamieszanie wśród osób zainteresowanych książkami.

Tytuł: Kontratak
Autorka: Sohn Won-pyung
Tłumaczenie: Edyta Matejko-Paszkowska
Wydawnictwo: Mova

Główną bohaterką jest młoda Koreanka Ji-hye, która urodziła się w 1988 roku. Ma pospolite imię, prozaiczne życie i nudną pracę jako stażystka w seulskiej korporacji. Ma też całkowitą świadomość, że niczym się nie wyróżnia w tłumie podobnych do niej ludzi. Tak jak inne Ji-hyes, urodzone w tym samym czasie, należy do „pokolenia 880 000 wonów”, które nawet po ukończeniu studiów musi pracować na czarno, żyjąc w lęku przed niepewną przyszłością.
Samotna, niesprawiedliwie traktowana i wykorzystywana. Ledwie wiąże koniec z końcem, a jej szefowa Yu to gwarancja niemożliwości otrzymania awansu. Ji-hye czuje się bezradna w rzeczywistości, w której dorosłością powinno być posiadanie pieniędzy i wyzbycie się marzeń, przy czym ona jest przede wszystkim pozbawiona złudzeń.

Z marazmu wyrywa ją pojawienie się w firmie nowego stażysty Gyu-oka, z którym zawiązuje firmową działalność konspiracyjną. Wspólnie dokonują drobnych, banalnych aktów oporu. Mają plan, jak anonimowo i prawie bezboleśnie podokuczać tym, którym zazwyczaj wszystko uchodzi na sucho.  (opis wydawnictwa)

Zacznę od tego, że opis książki trochę sugeruje, że jest to o wiele bardziej monumentalna opowieść, niż Kontratak jest w rzeczywistości. Nawet sam tytuł sugeruje coś bardziej... epickiego z braku lepszego słowa. Z jednej strony mamy w opisie wielki plan, z drugiej - drobne akty oporu, z jednej strony mamy Ji-hye, z drugiej - fakt, że należy do pewnego zdefiniowanego pokolenia. I tak mniej więcej czyta się tę książkę - odbijając się od pewnych oczekiwań i sugestii tego, co będzie w sobie zawierała, aby przekonać się, że to wszystko są o wiele mniej istotne sprawy.

Początkowo wydawało mi się, że Kontratak bardzo przypadnie mi do gustu. Znajdowałam w nim wiele punktów odniesienia, pewnych sytuacji, które może nie tak jak przedstawione w książce, ale spotykałam w życiu. Główna bohaterka pracuje w akademii organizującej różne zajęcia, w tym wykłady o szeroko pojętej humanistyce i także wiele odniesień – a niekiedy i ogólnego podejścia – do tego tematu pojawiających się w Kontrataku nie było mi obce. Z czasem jednak zauważyłam, że na dobrą sprawę nic oprócz tego, co akurat myśli główna bohaterka, nie ma w tej fabule większego znaczenia. I co ciekawe, to nawet nie do końca jest zarzut wobec samej treści książki, bo kończy się ona w zasadzie rodzajem pochwały tego, że każdy z nas jest najbardziej wyjątkowym okruchem pyłu w kosmosie. Natomiast widać wyraźnie, że był tam potencjał na nieco szerze przemyślenia i komentarze.

Nie powiedziałabym, że zakończenie książki mnie rozczarowało ani nawet szczególnie zaskoczyło. Na pewno pasowało do pewnego kumulującego się w trakcie czytania poczucia przypadkowości całej tej książki. Co może wydawać się przewrotne, biorąc pod uwagę tytuł i pewne założenia, które można mieć wobec tej książki. Przy czym - to ważne - nie mylmy założeń wobec tej książki (stworzonych na podstawie tytułu i opisu) i oczekiwań (w skrócie - nie miałam żadnych).

Nie mogę pozbyć się uczucia, że tytuł – a już szczególnie podtytuł – książki silnie sugeruje opowieść o pokoleniu i pod tym względem nie wiem, czy książka mnie przekonała. To znaczy przez sposób, w jaki Ji-hye jest przedstawiana – w Kontrakatu mamy narrację pierwszoosobową - sprawia, że nie widzę jej jako takiego everymana. Przy czym chodzi mi tu głównie właśnie o takie aspekty pokazania przez autorkę szerszej perspektywy jej pokolenia i sposobu narracji, niż to, czy Koreanka w wieku bohaterki książki mogłaby się z nią utożsamić. Wydawałoby się, że najogólniej owszem, ale nie mnie to oceniać. Ale właśnie o to chodzi, dla koreańskich odbiorców tej książki pewne konteksty, sposób mówienia i myślenia Ji-hye może być bardziej oczywisty, niż dla osoby, dla której zrozumienie jak pewne zachowania (na przykład nie wiem, jak wiele osób wie, jak duży problem ma Korea Południowa z przemocą rówieśniczą w różnych formach w szkołach) są powszechne w Korei nie jest oczywiste. Przy czym to nie tak, że ktoś spoza Korei nie odnajdzie w sytuacji Ji-hye jakiś odbić doświadczeń ze swojego życia, bo jestem pewna, że dostrzeże i pod pewnymi względami to bardzo uniwersalna opowieść.

Jednak w moim odbiorze w tej książce jest jakiś dysonans pomiędzy pokoleniem trzydziestolatków a jedną trzedziestoletnią Ji-hye.

Pod koniec książki przytoczona jest wypowiedź autorki, która podkreśla, że w sumie nie wie, co chce powiedzieć pokoleniu trzydziestolatków, ale to ważne, aby mieć jakiś rodzaj swojej własnej wewnętrznej woli działania. Także taka bardzo indywidualistyczna interpretacja tej książki także wydaje się zupełnie uprawniona.

Jest w Kontrakatu kilka punktów - i to zarówno wydarzeń, jak i (nie)konsekwencji w zachowaniu/charakterystyce głównej bohaterki – w których zastanawiałam się, czy autorka tak bardzo stara się naśladować to, że w życiu są pewne sprawy, na które mamy bezpośredni wpływ, ale są także takie, gdzie nie mamy go zupełnie, czy chciała pokazać tak wiele sytuacji – czy też tak bardzo konkretne sytuacje - że momentami cierpi na tym pewne poczucie sensu i ciągu przyczynowo-skutkowego. Widziałam gdzieś w recenzjach głosy, że to chaotyczna książka i trudno się z nimi nie zgodzić, a na dodatek są w niej po prostu pewne niewytłumaczalne dziury.  

To nie jest do końca tak, że ta książka mi się nie podobała, bo czyta się ją naprawdę szybko i w zasadzie przyszłe potencjalne przygody i decyzje bohaterki sprawiają, że można się poczuć zaintrygowanym, ale brakuje w tej opowieści czegoś bardzo trudnego do uchwycenia, co by sprawiło, że zostałaby ze mną na dłużej. Chyba po części tego, że ani sama fabuła nie jest szczególnie emocjonująca, ani emocje bohaterki wcale nie wylewają się z kart książki. I nie pomaga narracja pierwszoosobowa, bo nawet gdy Ji-hye wyraża swoje emocje i przemyślenia nie zawsze ma się ochotę z nią zgadzać (ale też nie ma się ochoty z nią kłócić). W zasadzie rzeczą, która w czasie lektury wywołała we mnie najwięcej emocji - i to niestety negatywnych - była kwestia imion i nazwisk...

Ale zacznę od końca. Gdyż na końcu książki jest rozdział od tłumaczki, w którym oprócz rysu historycznego czasów, w których dorastała główna bohaterka książki, znajduje się przypis informujący, że nazwiska i imiona zapisano w transkrypcji z roku 2000 (świetnie), chyba że zwyczajowo przyjęto inaczej. I zastanawiam się, dlaczego ta informacja jest na końcu książki, a w całej wcześniejszej treści samej powieści nie ma ani informacji na ten temat. Bo tym, co naprawdę mnie zdziwiło, trochę zezłościło, było to, że Kim Yuna - łyżwiarka figurowa - została zapisana jako Kim Yeon-a. Rozumiem konsekwencję w stosowaniu romanizacji zmienionej, ale z drugiej strony tekst powinien być czytelny i zrozumiały dla czytelników. A później jest także wspomnienie o G-Dragonie i jego nazwisko jest zapisane jako Kweon. Kim Yuna jako Kim Yuna występuje na Instagramie, wydaje mi się - o ile udało mi się znaleźć - że we wszystkich międzynarodowych sprawach związanych z łyżwiarstwem była nazywana Yuną. A G-Dragon wydał płytę zatytułowaną swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem i też na pewno zapisywał swoje nazwisko w transkrypcji jako Kwon. Oprócz Seulu w samej książce pojawia się z nazw miast tylko Inczon, które oczywiście nie jest zapisane w taki sposób, a jako Incheon.

Podsumowując, ani nie polecam, ani nie odradzam czytania. Kontratak nie jest jednak szczególnie wyróżniającą się lekturą i myślę, że są książki podejmujące podobne tematy napisane ciekawiej i bardziej zapadające w pamięć.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

środa, 4 września 2024

K-pop 2024 - maj-sierpień

 Hello!

 Oto trochę moich komentarzy na temat k-popowych comebacków z ostatnich 4 miesięcy!


E'LAST - Gasoline

Zaczynamy niedobrze i nie jest mi miło, że to piszę, ale kto w 2024 roku wypuszcza jako główny singiel pierwszego albumu studyjnego zespołu dubstep? Ta piosenka miała potencjał i ma teledysk z fabułą, ale no niestety muzyka nie dla mnie.

KINO - If this is love, I want a refund

Po pierwsze podoba mi się tytuł tego minialbumu, po drugie miałam o nim nie pisać, ale KINO pobił rekord krótkości - myślałam, że mam zwidy, gdy zobaczyłam, że główny singiel ma teledysk długości 2:01 i poszłam sprawdzić Spotify, aby się przekonać, że piosenka ma 1:51 i jest najkrótsza, przy czym najdłuższa ma 2:27... (a piosenka mi się nie podoba zupełnie).

SEVENTEEN - Maestro

Zupełnie umknęła mi premiera tego teledysku i może powinnam była pominąć ten comeback Seventeen w całości, bo to płyta the best of, ale Maestro pokazuje i kumuluje wszystko, co słabe w muzyce Seventeen od co najmniej dwóch lat, jeśli nie dłużej. Mam wrażenie, że wszystkie ich ostatnie single są do siebie podobne, chociaż starają się być wielkimi, epickimi projektami muzycznymi, a zapadają się pod ciężarem przerostu formy nad treścią. 

Doh Kyung So - BLOSSOM

W poprzednim wpisie nie mogłam wytrzymać i napisałam od razu, jak ogromnie spodobała mi się piosenka Popcorn z tej płyty. Ale głównym singlem jest Mars, który jest trochę podobny do Popcornu, ale zdecydowanie nie jest tak zabawny. Płyta ogólnie dzieli się na dwie części pogodną i balladową. Odrobinę bardziej przemawiają do mnie te pierwsze, ale ballady - szczególnie ostatnia - są bardzo emocjonalne. A tak naprawdę całej płyty słucha się fantastycznie i przesłuchałam ją od początku do końca z milion razy, bo akurat miałam dużo pracy.

Stray Kids  (Feat. Charlie Puth) - Lose My Breath

Jest coś takiego w tej piosence, że jest bardzo przyjemna i łatwa do słuchania i aż jestem zdziwiona, że nie wywołała jakiejś większej reakcji wśród k-popowych komentatorów. 

RIIZE - Honestly

Plan promocyjny RIIZE jest dziwny, więc napiszę o tej piosence, gdy jej słucham. A słucham długo i intensywnie odkąd przestałam słuchać Impossible, które też zrobiło na mnie wielkie wrażenie - ale to piosenki z dwóch końców muzycznego spektrum. W ogóle moje słuchanie RIIZE to dość nietypowa historia, ich pierwsze piosenki nieszczególnie mi się podobały, gdy wpuścili Talk Saxy, sądziłam, że to nieśmieszny żart. Do czasu Love 119. I ta piosenka spodobała mi się od razu, ale tym, co naprawdę mnie przekonało było nagranie z kanału First Take. 

ENHYPEN - Fatal Truble

To piosenka chyba na pograniczu poprocka i jest też odpowiednio dramatyczna - jak dla mnie nie ma w niej nic do nielubienia. Cały ten specjalny minialbum (zatytułowany Memorabilia) jest zresztą bardzo ciekawy. Do tego Fatal Truble ma piękną choreografię wykorzystującą elementy, których dawno nie widziałam.

aespa - Armageddon

Zacznę od tego, że jestem pewna, że wersja piosenki Supernova na Spotify różni się od tej wykorzystanej w teledysku na YT i występach w programach muzycznych i podoba mi się dużo bardziej niż ta z klipu - ewentualnie to kwestia słuchania w słuchawkach. Ale gdy zobaczyłam klip do Supernova i przesłuchałam piosenkę po raz pierwszy wywołała we mnie dziwne odczucia. Nie że mi się nie podobała, ale byłam nią dość - no właśnie - zdziwiona. A potem przesłuchałam ją na Spotify i zdziwiłam się jeszcze bardziej. Muszę też przyznać, że zupełnie nie spodziewałam się, że aż tak bardzo się spodoba w Korei. Armageddon jako piosenka podoba mi się nieco bardziej niż Supernova. Ogromnie rozbawiło mnie wideo do utworu Licorice. Ale gdybym musiała wybrać piosenkę, która podoba mi się tak najbardziej-najbardziej, to byłoby to Mine. 

Chen - Door

Główny singiel nosi tytuł Empty, a cały minialbum jest niemalże dokładnie taki sam jak jego poprzednie krążki. 

Suho - 1 to 3

Jakoś nie do końca uważnie śledziłam zapowiedzi tego albumu i przez dłuższy moment byłam przerażona wizją, że Cheese jest głównym singlem - ale na szczęście nie jest. Nie żebym miała coś do samej piosenki, bo okazała się lepsza, niż się spodziewałam, ale już jakiś czas temu przestałam tolerować utwory z jakimkolwiek jedzeniem w tytule. 

Ogólnie to trochę jak z płytą Chena i D.O – jeśli podobały Wam się ich poprzednie krążki, to po prostu jeszcze więcej porządnej muzyki w stylu, który każdy z tych wokalistów najwyraźniej najbardziej lubi. Chociaż w tym przypadku to więcej Hurdle niż Grey Suit

ATEEZ - Work

Ateez w tym teledysku ma kurę znoszącą złote jajka! Oraz strusia i Willego Wonkę. Ogólnie teledysk jest absurdalny i zabawny, piosenka zaskakująco wpisuje się w linię łatwych do słuchania kawałków, może jest odrobinę powtarzalna, ale nadrabia będąc śmieszną. Naprawdę aż szkoda, że grupa nie promowała jej bardziej.

ARTMS - Virtual Angel

Mam szczerą nadzieję, że wytwórnia zespołu Artms nie zostanie pozwana za ten teledysk - a dokładnie za brak ostrzeżenia dla epileptyków przed nim. Ja nie mam epilepsji, wręcz powiedziałabym, że takie zmiany światła nie robią mi różnicy, ale tego teledysku nie da się oglądać. Po minucie boli głowa, oczy, mózg. 

Gdy włączy się napisy - to tam jest ostrzeżenie, ale chyba wyszło ono od fanów. Natomiast wytwórnia też chyba musiała zauważyć (lub od początku miała taki plan), że z tym klipem to nie przejdzie, więc pojawił się drugi - wersja nazwana Human Eye. A sama piosenka jest całkiem spoko i przyjemna. 

WayV - Give Me That 

Rozczarowanie to za mało dostane określenie na mój stosunek do faktu, że Winwin nie bierze udziału w tym comebacku. A sama piosenka jest spoko, nie robi takiego wrażenia jak poprzednia. A jej refren bardzo kojarzy mi się z High School Musical z jakiegoś powodu. I wolę też wersję po chińsku, a nie koreańską. Podobają mi się pozostałe piosenki na minialbumie.

Weki Meki - CoinciDestiny

Jest mi przykro, że Weki Meki zostają rozwiązane i jest to ich pożegnalna piosenka - która jako taka mi się nie podoba, ale żaden zespół nie zasługuje na to, aby na zakończenie działalności dostać tak tanio zrealizowany teledysk. A ich poprzedni comeback (około 3 lat temu - dlatego wieść o końcu Weki Meki nikogo nie zaskoczyła) bardzo mi się podobał! Cały minialbum był super.

Nayeon - Na 

Główny singiel ma tytuł ABCD i przy pierwszym przesłuchaniu spodobał mi się dużo bardziej niż debiutanckie POP. Natomiast pozostałe piosenki z płyty chociaż ogólnie miłe i przyjemne są jakieś zupełnie nieszczególne i niezapadające w pamięć. Magic jest ciekawe, Count It jest prawdziwie przyjemną piosenką, ale nie ma na tej płycie nic, do czego by się wracało (chociaż Count It ma potencjał). 

Ciekawostka: okazało się, że ABCD należy do dziwnej i bardzo rzadko występującej kategorii piosenek, które z czasem bardzo przestają mi się podobać...

RIIZE - Boom Boom Bass

Gdyby RIIZE debiutowali z tą piosenką, to chyba zaczęłabym ich lubić dużo wcześniej. A jednocześnie bardzo podziwiam oddanie dla gitarowego konceptu. Ogólnie w kontekście zespołu Boom Boom Bass ma bardzo dużo sensu. (Choć Impossible i Honestly - i Love 119 - na bardzo, bardzo długo pozostaną moimi ulubionymi piosenkami zespołu). 

Red Velvet - Cosmic

Cosmic to trochę taka piosenka jakby Peek a Boo i Feel My Rythm miały dziecko. Co jest bardzo dobrym stwierdzeniem. A poza tym nie ma chyba nic bardziej letniego, co kojarzyłoby się z trochę creepy konceptem Red Velvet niż Midsommar - horror z 2019 roku. Pasuje to idealnie, a SM udało się nawet zgrać to czasowo (a nie jak gdy Really Bad Boy wyszło miesiąc później niż pasowało...). Pod względem wizualnym, bo nie jestem do końca pewna, co klip ma dokładnie wspólnego ze słowami piosenki (ale może fakt, że producenci piosenki pochodzą ze Szwecji, sprawia, że jest coś na rzeczy). Ponadto to są dwie piosenki w jednej - to znaczy początek z wyraźnym basem (czy inną gitarą...) i później refren z wyraźnymi smyczkami i mocno nostalgicznym vibem. 

Pozostałe piosenki są zupełnie poprawne i dobre, ale bardzo do siebie podobne i niezapadające w pamięć. Przy czym to bardzo spójny minialbum i z tego, co udało mi się wyłapać, ten kosmiczny wątek jakoś przewija się przez wszystkie utwory, więc za to wielkie propsy. I chyba z potencjałem na to, że im więcej się go słucha, tym bardziej się podoba. 

STAYC - Cheeky Icy Thang

Czekałam i czekałam, aż STAYC wypuści coś podobnego do RUN2U i prawie się doczekałam, ale niestety - choć jest podobne - Cheeky Icy Thang, mnie rozczarowało. To chyba czas, aby przestać się oszukiwać i przyjąć do wiadomości, że koncept STAYC się zinfantylizował, co jest dość zaskakujące. A sama piosenka wykorzystuje zdecydowanie za dużo efektów zmieniających głosy dziewczyn i stają się one zbyt do siebie podobne. I ogólnie to trochę przerost formy nad treścią. 

Taeyeon - Heaven

Cudna piosenka, spodobała mi się od pierwszego przesłuchania i od razu ją sobie zapętliłam. A poza tym dawno nie widziałam tak creepy campowego teledysku. I mam wrażenie, że on i klip Heize do Don't you know siedzą na stołówce przy tym samym stole.

ENHYPEN - XO (Only if you say yes)

Główny singiel z płyty ROMANCE: UNTOLD trochę mnie bawi, uważam też, że piosenka jest powtarzalna, chociaż bardzo stara się nie być monotonna. I to trochę ten przypadek, gdy każda piosenka z albumu podoba mi się bardziej niż główny singiel, chociaż rozumiem, dlaczego XO zostało na niego wybrane. Ja natomiast od pierwszych sekund zakochałam się w Moonstruck. A ogólnie cały album jest ciekawy do słuchania, piosenki są koherentne, ale łatwo można je od siebie odróżnić, widać, że tematycznie trzymają się tytułu płyty i muzycznie też są dość ciekawe (na przykład mamy utwór bardziej hip-hopowy i taki, który spokojnie mógłby być openingiem anime). 

A poza tym od XO do EXO jest bardzo blisko i to też mnie bawi. Ale za to naprawdę podoba mi się choreografia. 

BamBam - LAST PARADE

Nie jestem wielką fanką BamBama, ale zaintrygował mnie zwiastun teledysku. I okazało się, że teledysk jest całkiem ciekawy, natomiast piosenka totalnie underwhelming.

Jeon Somi - Ice Cream 

Dajcie mi z powrotem Ice Cream Blackpink! Piosenka Somi to jakiś bardzo niesmaczny (hehehe) żart i jeden z najsłabszych utworów wypuszczonych w 2024 roku. 

KARD - Tell My Momma

Przyznam, że gdy zobaczyłam, jaki tytuł ma mieć ich główny singiel, poczułam się lekko zaniepokojona. Ale Tell My Momma należy do popularnej w tym roku kategorii piosenek miłych i przyjemnych, a o klipie do tego utworu będę jeszcze pisała.

Taemin - Sexy In The Air

Z całą moją miłością, widać, że jego nowa wytwórnia nie ma budżetu SM. A piosenka choć bardzo do Taemina pasuje, ale mam wrażenie, że spokojnie mogłaby być raczej b-sidem z jego poprzednich albumów niż głównym singlem. Brakuje w niej tego czegoś wyróżniającego się i robiącego wrażenie. 

I jakoś umknęło mi przesłuchanie całego albumu, ale potem pojawił się klip do piosenki Horizon i okazało się, że podoba mi się ona milion razy bardziej niż główny singiel, i przesłuchałam cały minialbum. Crush też ma retro vibe, The Unknown Sea jest bardzo dramatyczna i tak w skrócie tylko G.O.A.T. nie podoba mi się bardziej niż główny singiel, a pozostałe 5 piosenek jest super.

NMIXX - See that

Muszę przyznać, że obserwowanie trajektorii kariery NMIXX to jedna z ciekawszych rozrywek w k-popie, gdyż są one naprawdę niecodziennym przypadkiem. Ale z See that jest taki problem, że zaraz po wysłuchaniu piosenki jej nie pamiętałam. Potem z ciekawości obejrzałam występ z programie muzycznym - i poddajcie mnie torturom, ale nie byłabym w stanie jej zanucić. 

LISA ft. Rosalía - NEW WOMAN 

Ze wszystkich członkiń BLACKPINK Lisa interesuje mnie najmniej, a nawet więcej - naprawdę bardzo nie lubiłam wszystkich jej poprzednich piosenek. Ale ta jest dobra i trzeba to obiektywnie przyznać. Choć nie ukrywam, że mnie zainteresowała bardziej z powodu teledysku, który reżyserował Dave Meyers - a jeśli nie wiecie, to jestem jego fanką. I tak to może być jeden z lepszych powiązanych z k-popem teledysków od bardzo długiego czasu.

Co jednak naprawdę zachęciło mnie do pisania to fakt, że widziałam trochę ignoranckie komentarze na temat teledysku pod tytułem "Lisa odeszła z YG i dlatego mogła zrobić taki teledysk!". Gdyby to dotyczyło samej piosenki, to byłabym się chyba w stanie zgodzić (ale Jennie wystąpiła w „Idolu” wciąż będąc pod skrzydłami YG, a nie powiedziałabym, aby New Woman była bardziej kontrowersyjna niż ten serial), ale zdradzę Wam ciekawostkę. W całym k-popie Dave Meyers pracował tylko z artystami z YG. Zrobił klip dla CL (Lifted) oraz dwa dla zespołu Winner (do Really Really, ich najpopularniejszej piosenki, przez wielu uważanej za piosenkę roku 2017, i Empty).   

ZEROBASEONE – GOOD SO BAD

Wydaje mi się, że nie pisałam o ZB1 na blogu, ale Good so bad ma trochę tego retro klimatu, którego w k-popie bardzo mi brakuje, bo wszyscy się rzucili na Y2K, a po drugie na płycie znajduje się piosenka Kill the Romeo, co oznacza, że będę miała o czym pisać w kwietniu.

JAEHYUN – Smoke  

Forever Only Jaehyna to jedna z moich ulubionych piosenek ever, więc kiedy dowiedziałam się, że wydaje debiutancki album (o żenującej długości 7 piosenek + angielskiej wersji Smoke – SM robi sobie żarty z  fanów) to byłam bardzo ciekawa, co zaprezentuje. I nie powiem, że refren Smoke przekonał mnie przy pierwszym przesłuchaniu, dopiero z czasem doszłam do wniosku, że jednak pasuje do całości piosenki. Za to podoba mi się teledysk! Natomiast z całej płyty najbardziej moją uwagę przykuła piosenka Flamin' Hot Lemmon. Bardzo podobają mi się też piosenki Roses i Completly - tak w zasadzie to mniej lub bardziej, ale podoba mi się cała płyta. 

CHANYEOL – Black Out

Ta płyta jest trochę zaskakująca, a trochę nie. Jest pop-rockowa i dość alternatywna, ale jak wspominałam wiele razy - pop-rock to jest w zasadzie mój ulubiony typ muzyki, więc klimat Black Out (płyta i główny singiel nazywają się tak samo) bardzo mi podpasywał. Dajcie mi trochę perkusji i oto mamy moją ulubioną piosenkę na płycie, czyli I'm on your side too.

LE SSERAFIM – CRAZY

Może się nie wydawać, ale ja się naprawdę staram nie szukać, nie słuchać, nie interesować się grupami, których wiem, że piosenki mi się nie spodobają. (Jasne oglądam teledyski do mojego teledyskowego kontentu, ale to inna sprawa). Ale od grup z Hybe Lebels nie da się uciec i nawet jak człowiek nie chce, to będzie wiedział, co wypuszczają. A Crazy jest chyba piosenką Le Sserafim, która z ich wszystkich utworów podoba mi się najmniej, a jej choreografia (niecała! ta część z wymachiwaniem nogami) powinna być zbanowana za bycie toporną i ogólnie unflattering. Ja w ogóle nie wiem, gdzie w tej piosence jest piosenka i melodia. A jak już to kojarzy mi się z muzyką w tle gier platformowych sprzed 15 lat... I to nie jest tak, że ja nie widzę, że to ma być kampowe i w ogóle, natomiast zupełnie nie rozumiem, co próbowano tą piosenką i jej teledyskiem osiągnąć. Nie wydaje się też, abyśmy nagle doznali b-side'owego olśnienia, jak to się często zdarza w przypadku tego zespołu. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

sobota, 31 sierpnia 2024

12 Dzień Blogów!

 Hello!

Wracam do regularnego postowania w Dzień Blogów i Blogerów - wszystkiego najlepszego dla wszystkich blogujących!  

Myślę, że od teraz zawsze będę brała sobie blogowy urlop w sierpniu, bo przez ostatnich 12 (słownie: dwanaście!) lat blogowałam bardzo regularnie, nie wydaje mi się, aby do tegorocznej przerwy na blogu nie było wpisów dłużej niż przez 10 dni (ale mogę też czegoś nie pamiętać).

Przerwa w blogowaniu na pewno jeszcze lepiej pokazała mi, że od samego pisania (które kocham), bardziej lubię planowanie wpisów i świadomość, że mam zapełniony kalendarz publikacji na miesiąc w przód. Nie bez powodu najbardziej kocham grudniowe listy książek influencerów i kwietniowe posty o Szekspirze (z którymi niestety z roku na rok mam coraz większy problem, więc jeśli wiecie o jakiś nawiązaniach do Szekspira w k-dramach, k-popie albo anime to koniecznie [!!!] dajcie mi znać). 

W tym roku zupełnie nie mam ochoty na moje standardowe narzekanie, więc jeszcze raz wszystkiego najlepszego dla wszystkich blogujących, prowadzących swoje profile internetowe oraz osób wierzących, że tradycyjne blogowanie jednak nie upada!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

czwartek, 25 lipca 2024

28

 Hello!

Dziś tradycyjny post urodzinowy oraz ważne ogłoszenie na koniec!

8:00

Kawa w estetycznym kubeczku wziętym specjalnie do zdjęcia, bo normalnie korzystam z takich dwa razy większych - pierwsze zdjęcie i już kreowanie rzeczywistości, pamiętajmy, że nic co widzimy w internecie nie jest prawdziwe. Ale kubek mi się naprawdę podoba, po prostu był bardzo drogi, należy do mojej Mamy i nie używamy go na co dzień. Ale moje urodziny to specjalny dzień. 

9:00

Dwa razy w roku, w lipcu i grudniu, ale zazwyczaj na początku tych miesięcy wysyłam paczkę pocztówek z Postcrossingu. W tym miesiącu jakoś się nie mogłam za to zebrać i ostatecznie zostawiłam to sobie do zrobienia w urodziny. Wylosowanie adresów, wybranie kartek i wypisanie ich zajęło mi prawie godzinę, a później szukałam jeszcze przepisu na cytrynowe tiramisu.

10:00-11:00

Byłam w drodze pomiędzy pocztą - pani była o wiele mniej zaskoczona, niż gdy byłam ostatnio, liczbą pocztówek i krajami, do których one lecą, ale sprawdzenie, ile kosztują znaczki do różnych destynacji i naklejenie ich chwilę trwało (ja na szczęście miałam czas, na poczcie były dwie panie - a często jest jedna - i w ogóle nie było dużego ruchu). Wyszłam z domu przekonana, że jest nieco chłodniej i słońce nie świeci tak mocno - bez czapki i okularów przeciwsłonecznych. Co się nie zdarza. Więc w drodze kupiłam jeszcze okulary - fakt, że zbierałam się to tego od zeszłego roku, bo ostatnio używałam takich zapasowych, więc i tak, i tak kiedyś bym to zrobiła, a tak nadarzyła się ładna okazja. Celem mojej podróży był McDonald - nie wiem, kiedy, ale jakoś tak wyszło, że to miejsce kojarzy mi się ze „świętowaniem” urodzin, a wyprawa tam to dość daleki spacer.  

12:00

A propos niewierzenia w rzeczy, które czyta się w internecie, te godziny tutaj są oczywiście trochę naciągane, a cały ten pomysł miał w swoich założeniach, o których czytałam już bardzo dawno temu, wzbudzać do szukania kreatywności w codzienności, ale jestem trochę zbyt leniwa, aby co godzinę jakoś szczególnie ładnie ustawiać rzeczy do zdjęcia.

W każdym razie w McD wypiłam sobie malinową kawę - zdecydowanie za słodką i ze zbyt dużą ilością lodu - oraz zjadałam croissant - starego, niedobrego i suchego. I to nie jest moje pierwsze rozczarowanie ofertą „kawiarnianą” McD, ale ja się nigdy nie nauczę, że te rzeczy tam nie są dobre. (Całkiem smaczny był za to wrap pesto, którego próbowałam jakoś tydzień czy dwa wcześniej).

13:00-14:00

W drodze powrotnej do domu zaszłam kupić składniki do cytrynowego tiramisu i w zasadzie zaraz po powrocie zabrałam się z bratem za jego robienie.


15:00

Dalej robiłam ciasto, gdyż przygotowanie lemon curd i pozostałych składników i warstw zajęło dużo czasu. A do tego ponieważ robiliśmy to trochę na oko, a trochę razy dwa i tak, aby pasowało do naszych zwyczajowych proporcji, to masy oczywiście wyszło za dużo i musiałam zrobić w sumie dwa ciasta. Gdzieś po drodze zostałam też przekonana, że będzie to niejadalne - do całości wykorzystaliśmy jakieś 5 cytryn i choć kocham cytryny i kwaśny smak, to byłam pewna, że nie da się tego ostatecznie zjeść. Jak się później okazało - myliłam się i ciasto wyszło super.


16:00

Prawda jest taka, że resztę dnia po porannym łażeniu i potem robieniu ciasta spędziłam gdzieś pomiędzy: oglądaniem serialu, odbieraniem i odpisywaniem na maile, słuchaniem co tam na Youtube, w pewnym momencie wpadłam też w lekką panikę dotyczącą obrazka na konkurs (Kurpianki, o której myślałam, że już pisałam, ale nie), więc go rozmontowałam, poprawiłam i złożyłam. A na konkurs pojechała dzisiaj rano. I w zasadzie to byłam pewna, że już opisywałam ten projekt na blogu, bo przysporzył mi bólu głowy, ale i tak go uwielbiam, ale zauważyłam, że jednak nie opublikowałam tego wpisu - więc teraz poczeka, aż będą wyniki konkursu. Pisałam też kilka innych rzeczy i ogólnie zajmowałam się głównie sprawami, które wymagały siedzenia przed komputerem. A będąc już w temacie pisania i publikowania...

...teraz ogłoszenie: w ostatnim czasie brałam sobie trochę za dużo na głowę i niestety zaczynam odczuwać tego skutki. Sytuacja nie jest bardzo poważna ani nic z tych rzeczy, ale potrzebuję zdjąć sobie z głowy chociaż jedną rzecz i nie da się ukryć, że przestanie pisania bloga na jakiś czas jest najłatwiejszą rzeczą do zrobienia. Wrócę z nowymi postami od końca sierpnia, bo wtedy blog obchodzi urodziny i jest dzień blogerów. A na razie: 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

niedziela, 21 lipca 2024

Zwiedzanie Krajowego Składowiska Odpadów Promieniotwórczych w Różanie

Hello!

Poważnie zastanawiałam się, od czego zacząć ten wpis, bo już sama chęć zwiedzania składowiska odpadów promieniotwórczych wydaje się czymś, co trzeba jakoś uzasadnić. Albo odnieść się do internetowego trendu „Is somebody gonna match my freak?” i po prostu przyjąć do wiadomości, że ma się nieco dziwne zainteresowania. 

Oczywiście wróciłam ze wszystkimi ulotkami, które znalazły się w moim zasięgu.

Być może gdyby do Różana było dalej, moje plany wycieczkowe nigdy nie brałyby pod uwagę wybrania się tam, ale gdy tylko się dowiedziałam (i było to już kilka-kilkanaście lat temu), że to składowisko jest 30 kilometrów od Ostrołęki, zawsze zastanawiałam się, jak - i czy w ogóle - można się tam wybrać. Pierwsze poważne plany miałam w zeszłym roku przy okazji Nocy Muzeów, ale się nie powiodły. W tym roku stwierdziłam, że nie odpuszczam, bo składowisko ma dni otwarte przy okazji Dni Różana (a gdyby ktoś chciał się wybrać jeszcze w tym roku, to wiem, że będzie też można w październiku podczas pikniku militarnego, a w ogóle można umówić się na zwiedzanie z grupą zorganizowaną). Na zwiedzanie trzeba się zgłosić wcześniej mailowo, podając dane swoje i dokumentu, na podstawie którego będą wpuszczać na teren składowiska.

Więc w sobotę 20 lipca urządziłam sobie z bratem wycieczkę rowerową (z nadzieją, że ją przeżyję) do Różana, aby dotrzeć na zwiedzanie na godzinę 11:00. Może napiszę to od razu - nie spodziewałam się nie wiadomo czego. W zasadzie niczego się nie spodziewałam, bo na logikę, co można zobaczyć na składowisku odpadów radioaktywnych - które są dobrze zamknięte, ukryte i zapewne zalane betonem. Ale z jakiegoś powodu organizują te zwiedzania, więc coś tam do zobaczenia musi chyba jednak być. Poza tym składowisko jest usytuowane w historycznych fortach.

Bardzo mnie za to ciekawiło ile będzie osób w grupie i co to będą za osoby. Było około 30-40 i reprezentowały cały przekrój społeczeństwa. Jak wygląda takie zwiedzanie? Przed wejściem/bramą ustawiony był namiot, w którym rozstawione były plansze z regulaminem (trzy najważniejsze rzeczy: nie robić zdjęć, nie jeść, nie oddalać się od grupy) i należało podpisać oświadczenie, że się z nim zapoznało. Po tym przechodziło się do panów ochroniarzy, którzy sprawdzali listę i dowód/legitymację. (Już w drodze powrotnej dość mocno zdziwiło mnie to, że tam na wejściu nie ma jakiś bramek jak na lotnisku i że w sumie nie sprawdzano toreb/plecaków - w regulaminie napisane było, że mogą to robić). I na przygotowane leżaczki w oczekiwaniu na przewodników.

Mural z Marią Skłodowską-Curie na murze Krajowego Składowiska Odpadów Promieniotwórczych

Od strony parkingu, czyli w pewnym sensie z tyłu - jeśli się nie wie o parkingu i nie wie, że murale w ogóle są, można ich nie znaleźć, jeśli zostawi się samochód przed główną bramą/na drodze dojazdowej - można zobaczyć kolekcję murali związanych z promieniowaniem. Ten z Marią Skłodowską-Curie to ostatni dodatek (całość można zobaczyć na nagraniu na moim Insta).

Po terenie oprowadzały nas dwie osoby: przewodniczka, niestety nie pamiętam, czy dokładnie mówiła, czym się zajmuje, oraz przewodnik przyrodnik  (który udowadniał, że bioróżnorodność lubi składowisko i roślinom i zwierzętom naprawdę nie przeszkadza, co tam jest składowane). Oprowadzanie - bo to chyba odpowiedniejsze słowo niż zwiedzanie - to wycieczka edukacyjna, więc opowiadano o historii składowiska, o tym, w którym miejscu są odpady sprzed czasu, gdy musiały być one specjalnie przetwarzane i czy nie będą one musiały być jednak zabrane z Różana, można się dowiedzieć, że w Zakopanym i w Gdyni promieniowanie jest większe niż na samym składowisku - i wielu innych różnych rzeczy, które niby można napisać, czy można o nich przeczytać, ale lepiej usłyszeć je na miejscu i zobaczyć na własne oczy. Wydawać by się mogło, że to tylko taki tam spacerek, ale przejście obiektu w zasadzie dookoła zajęło około 45 minut.

Po powrocie w budynku biurowym/konferencyjnym trzeba było jeszcze stanąć na maszynie i włożyć w nią ręce, aby powiedziała, że nie stwierdzono kontaminacji promieniotwórczej. Są na terenie składowiska takie miejsca/linie, których nie wolno przekraczać, bo raczej nic się nie stanie, ale są bardziej odsłonięte niż te, po których można się poruszać. Po przejściu przez maszynę i zostawieniu kolejnego popisu, była jeszcze możliwość zobaczenia filmiku z Otwocka, czyli z Zakładu Unieszkodliwiania Odpadów Promieniotwórczych, skąd przyjeżdżają one do Różna, ale z niej nie skorzystaliśmy, bo byliśmy głodni i chcieliśmy dość szybko ruszyć w drogę powrotną do Ostrołęki.

Czy polecam wycieczkę? Tak. Jeśli będziecie mieli okazję, to myślę, że to nietypowe miejsce, aby je odwiedzić. Ale też nie jechałabym przez pół Polski na czterdziestopięciominutowy spacer, bo to chyba mimo wszystko by się nie kalkulowało.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

środa, 17 lipca 2024

Taylor Swift – książki o i inspirowane artystką

 Hello!

Opisuję tę historię czwarty lub piąty raz – w pewien czerwcowy poniedziałek, dokładnie 10, plotkowałam z eMPoleca na temat tego, czy Taylor Swift jest nowym trendem wydawniczym i czy jest to trend jasny i szybki jak bolid i w sierpniu nie będzie po nim śladu. Po czym dzień później „Książki. Magazyn do czytania” pokazał swoją czerwcowo-wakacyjną okładkę (czasopismo ukazało się 25 czerwca) z Taylor Swift – więc coś musi być poważnie na rzeczy. A mi z moją miłością do list nie pozostało nic innego, jak tylko sprawdzić, ile (osiem - mniej niż się spodziewałam) w ostatnim czasie ukazało (i jeszcze ukaże) się książek o i inspirowanych amerykańską gwiazdą.  

Gdyby ktoś się zastanawiał skąd to wzmożenie – Taylor Swift gra w Polsce trzy koncerty: 1, 2 i 3 sierpnia w ramach trasy koncertowej The Eras Tour.  

Taylor Swift – książki o i inspirowane artystką

Kto? Marcos Bueno, Laia Lopez
Co? Taylor Swift. Podróż przez wszystkie ery
Gdzie? Znak Literanova
Tłumaczenie? Joanna Ostrowska
Data premiery: 15 maja 2024

Kto? Satu Hameenaho-Fox
Co? Taylor-Verse. Uniwersum Taylor Swift. Nieoficjalny przewodnik
Gdzie? Must Read
Tłumaczenie? Ewelina Angielczyk, Katarzyna Agnieszka Dyrek, Anna Urban
Data premiery: 23 maja 2024

Kto? Katarzyna Kucharczyk
Co? Your Endgame
Gdzie? Prószyński Media
Data premiery: 16 lipca 2024

„Oto romans dla każdej Swiftie – mrugnięcie okiem do prawdziwych fanów”.

 
Kto? Karolina Sulej
Co? Era Taylor Swift
Gdzie? Wydawnictwo W.A.B.
Data premiery: 17 lipca 2024  

Kto? Terry Newman
Co? Taylor Swift. Era stylu
Gdzie? Wydawnictwo RM
Tłumaczenie? Katarzyna Lebiedzińska
Data premiery: 17 lipca 2024

Kto? Patricia Carretero Aquero
Co? Taylor Swift. My, swifties
Gdzie? Jaguar
Tłumaczenie? Paulina Braiter
Data premiery: 17 lipca 2024

Co? Taylor Swift. Książka dla Swifties
Gdzie? Wydawnictwo YaNa 
Data premiery: 31 lipca
Autorstwo i tłumaczenie: opracowanie zbiorowe

Co? Taylor Swift. Narodziny Ikony
Gdzie? Promise
Data premiery: 31 lipca 2024 (?)

Honorable mentions: Taylor Swift. Taka jak ty! (Chas Newkey-Burden, Dream Books, 2015), Lato złamanych zasad (K.L. Walther, Moondrive, 2023; „Bestseller »New York Timesa« inspirowany piosenkami Taylor Swift!”).

Aktualizacja 1:

Kto? Annie Zaleski
Co? Taylor Swift. Za kulisami piosenek
Gdzie? Wydawnictwo Insignis
Tłumaczenie? Tomasz Kupczyk Tomasz, Marta Miazek
Data premiery: 9 października 2024 

Aktualizacja 2:

Kto? Sarah Chapelle
Co? Taylor Swift. Style
Gdzie? Luna / Wydawnictwo Marginesy
Tłumaczenie? Danuta Fryzowska
Data premiery: 13 listopada 2024

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M 

niedziela, 14 lipca 2024

Tęczowy kameleon

 Hello!

To nie jest projekt, o którym mam wiele do napisania, bo to nawet nie do końca jest moja wyszywanka. Ale ja ją skończyłam, więc ja ją pokazuję. 

Tęczowy wyszywanych haftem krzyżykowym kameleon na mini czarnej gałęzi

Kameleona zaczął wyszywać mój brat lata temu, ale potem przestał i nie chciał dokończyć, ale nie chciał też mi go oddać, abym to ja go skończyła - do czasu. A jak już go dostałam w ręce to nie minęło pięć dni i został skończony. 

Kolory muliny prezentują się pięknie. Plan jest taki, żeby kameleona oprawić w ramki i powiesić pod witrażową sową, która zdobi korytarz, bo te obrazki całkiem do siebie pasują.

 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

wtorek, 9 lipca 2024

Relacja z czytania - Co robić przed końcem świata

 Hello!

Ta recenzja - chociaż to bardziej wrażenia z czytania - czekała sobie do opublikowania od 2021, ale była ukryta w innej wersji roboczej i odkryłam ją zupełnym przypadkiem, szukając innego tekstu i wierzcie mi bardzo, bardzo się zdziwiłam. Tekst jest trochę specyficzny, bo przyjęłam formułę relacji z czytania, co - gdy chce się wrócić do posta po takim czasie - teraz chyba się nie do końca sprawdza, jednak moje ogólne uwagi odnośnie do tej książki pozostają niezmienne. A w zasadzie mogę z czystym sumieniem napisać nawet więcej - tak jak zapomniałam o istnieniu tego tekstu, tak zapomniałam, co w tej książce przeczytałam.


Tytuł: Co robić przed końcem świata
Autor: Tomasz Stawiszyński
Wydawnictwo: Agora

Książka ma krótkie rozdziały, bo to wypowiedzi autora z jego audycji radiowej. Mogły zostać bardziej przeredagowane, bo w przypadku niektórych tekstów odnosi się wrażenie, że kończą się tam, gdzie powinny się zaczynać. Dociera się do punktu kulminacyjnego, ale wywód do niego prowadzący mógłby być ciekawszy, rozwinięcie skumulowanej myśli - dłuższe. Widać, że autor był chyba mocno ograniczony czasem antenowym, a to co sprawdza się w wypowiedzi mówionej, nie zawsze sprawdza się w komunikacie pisanym.

W lekturze znać, że to słowo mówione, bo czuć to bardzo w toku wypowiedzi i wydaje się, że można było zrobić nieco więcej, aby nadać tym tekstom jednak tok, jaki przyjmuje się w pisaniu. (Chociaż aż tak bardzo mi to nie przeszkadzało, bo poznałam autora za pośrednictwem jego podcastu).

Czasami miałam też ochotę podyskutować z autorem, ale można się tylko ćwiczyć się w argumentowaniu we własnej głowie. I niekiedy wydaje się, że ton wypowiedzi autora jest niezwykle protekcjonalny.

Ale w książce zawarte są także bardzo ciekawe rozpoznania na przykład, że przerzucanie odpowiedzialności na jednostkę, atomizacja i izolacja ludzi przebiegają na tak wielu różnych poziomach i  w tak wielu różnych przestrzeniach. I można nawet nie zauważyć, że aktualne „urządzenie świata” dołożyło ci kolejny obowiązek. Choć powinno się nim przejmować całe otoczenie - w tym układ prawny - a nie ty. Z drugiej strony - empatia zanika? Tak jak można sobie z autorem wprost, ale we własnej głowie dyskutować, tak książka na pewno skłania także do po prostu własnych przemyśleń.

Inną rzeczą wynikającą z tego, że pierwotnie te teksty nie były jedną całością, jest to, że niektóre spostrzeżenia i diagnozy się powtarzają. Czasami nawet można dojść do wniosku, że autor ma jedno rozpoznanie na każdy kłopot. Szczególnie jeśli chodzi o bezradność - autor napisał i wydał na jej temat całą kolejną książkę Ucieczka od bezradności (która, przynajmniej na LubimyCzytać, jest najlepiej ocenianą książką autora). Niestety skumulowanie i powtarzanie pewnych diagnoz powoduje trochę ich osłabienie.  

Od połowy - czytanie trochę mnie nudziło i męczyło niestety. Ponadto wydanie jest takie napompowane. Książka mogłaby mieć zdecydowanie mniejszą objętość. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M