środa, 27 września 2023

Zgoda buduje, a niezgoda rujnuje - Zakon Drzewa Pomarańczy

 Hello!

Zakon Drzewa Pomarańczy kusił mnie od jakiegoś czasu przy każdej wizycie w bibliotece. A ponieważ ostatnio czytałam więcej fantastyki naukowej niż fantasy w końcu zdecydowałam się wypożyczyć obie części.

Zastanawiałam się, jak podejść do recenzji Zakonu Drzewa Pomarańczy. Najpierw chciałam obie części recenzować osobno, ale wiedziałam, że oryginalnie The Priory of the Orange Tree zostało wydane w jednym tomie. Po zakończeniu czytania pierwszej część polskiego wydania, zrecenzowanie całości w jednym tekście wydało mi się najrozsądniejsze, jednak nie można pominąć aspektu podziału, bo wpływa ono na doświadczenie czytelnicze. 

Książki Zakon Drzewa Pomarańczy

Tytuł: Zakon Drzewa Pomarańczy
The Priory of the Orange Tree
Autorka: Samanta Shannon
Tłumacz: Maciej Pawlak
Wydawnictwo: Wydawnictwo SQN

Królowiectwo Inys od lat władane jest przez kobiety zrodzone z krwi Świętego. Aby uchronić swój świat przed zgubą, Sabran IX musi wydać na świat córkę. Ead, jej bliska dama dworu, chroni królową za wszelką cenę, nie przyznając się jednak nikomu do swojego sekretu. Kobieta należy do Zakonu Drzewa Pomarańczy, stowarzyszenia czarodziejek, dzięki czemu jest przygotowana lepiej, niż ktokolwiek inny do roli obrończyni królowej. W odległej krainie Tané jest gotowa zaryzykować wszystko, aby stać się jeźdźcem smoka. Od lat przygotowywana do swej roli ma zamiar sprostać oczekiwaniom. Sytuacja stopniowo staje się coraz bardziej napięta. Szczególnie, gdy zaczynają przebudzać się potężne stworzenia, sugerujące rychły powrót Bezimiennego: istoty, która tysiąc lat wcześniej niemal zniszczyła świat. (Wikipedia)

Część 1

Zakon drzewa pomarańczy to jedna z bardziej męczących książek, jakie czytałam w ostatnich latach. Budowanie rozległego świata i wielu bohaterów zamiast być ciekawe i fascynujące, zmuszało mnie do kalkulowania, które wiadomości i imiona są warte zapamiętania, a na które mogę nie zwracać większej uwagi. Główny wątek książki oraz cele i aspiracje bohaterów są dość proste, a jednak wydaje się, że Zakonowi brakuje skupienia i treść nieco rozłazi się na szwach. 

W miarę swobodnie książkę zaczęło mi się dopiero czytać około połowy pierwszego tomu, czyli strony 200 z prawie 550. To dość długo, aby przekonać do siebie czytelnika i nie wiem, czy gdyby nie to, że wypożyczyłam od razu drugi tom, to nie porzuciłabym czytania. (Sądząc po różnicy w zużyciu bibliotecznych egzemplarzy, część 2 czytało zdecydowanie dużo mniej osób).

Gdyby ta książka była filmem, napisałabym, że zaskakująco wiele rzeczy dzieje się poza kadrem. Ale ponieważ to książka przypuszczam, że manuskrypt był bardzo, bardzo, bardzo długi i wiele scen z niej wycięto. Czasami przeskoki fabularne są rażące, czasami zaskakująco-zastanawiające, a ich głównym problemem jest to, że wybijają czytelnika z rytmu. Który i tak jest dość trudny, bo fabuła przeskakuje pomiędzy czwórką głównych bohaterów. Takie czasowe dziury (ale także krótkie zdania opisujące upływ czasu - nagle mijają 3 czy 4 miesiące, gdy najwyraźniej nic się nie działo) momentami zbijają z tropu.

Czwórce naszych bohaterów zdecydowanie za dużo się udaje za małym kosztem. A nawet jeśli im się coś dzieje, to ponieważ nieszczególnie mamy czas się do nich przywiązać, do pewnego momentu wcale czytelnika nie obchodzi. Ta książka ma części i rozdziały, ale na dobrą sprawę 400 stron (akurat po 100 stron na bohatera!) to taki bardzo długi prolog i dopiero na ostatnich 100 stronach wydarzenia nabierają jakiejś wagi i znaczenia. Tempo opowieści i jej ogólna równowaga są mocno zachwiane. 

Przy czym - sam pomysł na świat i to, co może zagrażać naszym bohaterom (i na jakich zasadach działa) oraz ich różne sposoby patrzenia i potencjalnego radzenia sobie z tym niosącym zagładę kataklizmem ostatecznie nawet mnie intrygowały. Ale dopiero, gdy ta wizja się wyklarowała i dałam radę zapamiętać kto jest kim i w co wierzy.

Część 2

Jak wspominałam - do bibliotecznego egzemplarza Zakonu zaglądało wyraźnie mniej osób niż do pierwszego. A gdy ja sięgnęłam, poczułam się trochę zła - bo okazało się, że na jego końcu jest lista bohaterów, słownik i chronologia i wcale nie musiałam sama sobie tego rozpisywać. Tylko jakoś nikt o tym nie poinformował w pierwszej części. 

Część druga charakteryzuje się tym, że jest w niej trochę deux ex machina, trochę ma się nadzieję, że bohaterowie odkryją teleportację, bo niepotrzebne opisy podróży zajmują zaskakująco dużo miejsca i zamiast rozjaśniać upływ czasu akcji oraz geografię świata, tylko go bardziej zaciemniają. 

Ale chyba najsłabszym elementem jest to, jak bardzo bohaterowie nie wydają się poruszeni zmianami, jakie zachodzą w ich świecie (w szerokim rozumieniu tych słów) oraz jak łatwo przechodzą do porządku dziennego z wieloma sprawami. Wiele z tych rzeczy da się uzasadnić tym, że są w stanie wyższej konieczności, ale na dobrą sprawę tam się nikt nie buntuje, nikt naprawdę nie kontestuje niczego, nawet bohaterowie z różnych światów nieszczególnie się ze sobą kłócą. Ponadto brakowało mi nieco zewnętrznej perspektywy mieszkańców różnych krain, ale można przyjąć, że byli oni niedoinformowani i nie za bardzo wiedzieli, co działo się w pałacach.

Miałam też niekiedy problem z tym, jak łatwo przychodziło bohaterom wiele rzeczy. Nie chcę napisać, że intrygi i zagadki są proste, ale ich rozwiązywanie nie jest przedstawione na tyle karkołomnie, aby uwierzyć, że sprawiły bohaterom wielki problem. Ponadto musimy pamiętać o "tarczy fabularnej" - gdy widzimy, ile fizycznie zostało nam do przeczytania, wiemy, że bohaterom raczej nie stanie się nic złego i raczej wykaraskają się ze swoich problemów. I jest to widoczne w Zakonie drzewa pomarańczy kilkukrotnie. 

Gdybym miała to jakoś podsumować, to składnie do kupy mitologii świata przedstawionego i oczekiwania aż wreszcie losy wszystkich głównych bohaterów się przetną było bardzo ciekawe. Ale pomniejsze intrygi - często wydają się proste, a ich rozwiązanie przychodzi w momencie oświecenia a nie jest wynikiem pogłębionych studiów. Ogólnie zamysł świata przedstawionego jest intrygujący, ale wykonanie - takie sobie.

W zasadzie jedynym wyjątkiem od moich narzekań i najciekawszą postacią w całej książce jest doktor Niclays Roos, który różni się od pozostałych bohaterów tym, że jest wyjątkowo samolubny i o wiele straszy. To znaczy przeżył kawał życia, miał doświadczenia, których nikt inny z nich nie miał i poznał elementy funkcjonowania w świecie, które nie równały się w żadnym stopniu z tym, co poznała pozostała 4. W drodze, którą przechodzi w książce - łącznie z tym, czego dowiadujemy się o jego przeszłości - są wzloty, mnóstwo, mnóstwo upadków, bycie na totalnym dnie, pod toną wodorostów, łącznie z wzięciem łopaty i kopaniem jeszcze głębiej. I w pewnej mierze obserwujemy jego odbijanie się od tego dna. Ze wszystkich bohaterów książki doktor Roos jest najbardziej ludzkich w swoich słabościach i ambicjach, a zakończenie jego wątku jest niezwykle wzruszające. 

Poza tym ta recenzja miała mieć tytuł sprawiedliwość dla Turyde i Sulyarda.

Ponadto autorka czasami pokazuje, że potrafi subtelnie przekazać myśli przewodnie swojego utworu, aby innym razem ładować je czytelnikowi do głowy bardzo nachalnie. 

Podsumowując - nie zostałam wielką fanką, nie sądzę, abym kiedyś sięgnęła po inne książki autorki, a na pewno nie będzie to w najbliższym czasie, ale jednocześnie nie mam jakiejś kategorycznej oceny tej książki. Może poza tym, że najpewniej bardzo szybko o niej zapomnę.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

sobota, 23 września 2023

Ile przeczytałaś książek?

 Hello!

Dyskusja  o liczbie przeczytanych w ciągu roku książek powraca corocznie przy okazji raportu Biblioteki Narodowej (i wszyscy jesteśmy przerażeni, jak mało książek czytają Polacy), pod koniec roku kalendarzowego, gdy ludzie w internecie zaczynają informować (chwalić się?), ile książek przeczytali w ciągu minionych dwunastu miesięcy, oraz w przypadkowych momentach, gdy akurat temat ten wypłynie w mediach związanych z książkami (szczególnie na bookstagramie i przypuszczalnie booktoku - ale tu nie obserwuję). 

I zawsze miałam z nią problemy. Niewynikające nawet z samych ilości, ale z tego jak w ogóle je policzyć. 

PS Ponieważ wydaje mi się, że nie do końca trafiło przesłanie wpisu - jest on bardziej o tym, jak zdefiniować, czym jest książka, niż o ich liczeniu.


Do napisania czegoś w tym temacie, skłoniła mnie lektura Zakonu Drzewa Pomarańczy. Książka w Polsce wydana jest w dwóch tomach, ale oryginalnie była wydana w jednej części. Przeczytałam jeden tom. Przeczytałam jedną książkę? Czy pół? 

(Chyba pół, bo tu tak naprawdę miała się znaleźć recenzja pierwszej części ZDP, ale po zakończeniu czytania doszłam do wniosku, że byłoby to niesprawiedliwe wobec opowieści, żeby oceniać ją w połowie. Z drugiej strony - równie dobrze, gdyby ktoś sobie to wymyślił, można by wydawać każdą część w osobnym tomie - chociaż w drugiej części polskiego wydania są 4 a nie 2 duże rozdziały.)

Na studiach zastanawiałam się, jak to jest z wydaniami Biblioteki Narodowej. Jeśli nigdy nie mieliście w rękach BN-ki, to informuję, że często połowę objętości tomu stanowi historycznoliterackie wprowadzenie, które spokojnie mogłoby funkcjonować jako zupełnie osobne opracowanie/dzieło. Nie wspominając o tym, że te wydania wypożyczało się właśnie dla tych wprowadzeń, nie dla treści (chociaż czasami także przypisy były bardzo ważne i zajmowały 7/8 strony) lektury i często tekstu wcale się nie czytało (bo nie było czasu, a w opracowaniu najczęściej zawierało się streszczenie). Kolejne pół książki.

Nie przepadam za opowiadaniami, ale lubię baśnie i bajki, które występują zarówno w zbiorach, jak i pojedynczych - często bogato ilustrowanych - tomach. Jak to policzyć? Każda bajka/opowiadanie osobno, nawet gdy jest w zbiorze? A co w takim razie z nowelami, które częściej niż opowiadania są wydawane w osobnych tomach?

Wracając do studiów - artykuły naukowe! Czy jako książkę do listy przeczytanych w roku książek mogę dopisać sobie pojedynczy artykuł, czy dopiero jak przeczytam całe czasopismo? Czy w ogóle mogę zaliczyć to do kategorii przeczytanych książek? A może to już bardziej gazeta i w ogólnie nie powinnam brać takiego czasopisma pod uwagę. W sumie można się tu też zastanowić nad innymi magazynami. Czy przeczytane od deski do deski (ciekawe skąd to powiedzenie*) magazyny takie jak Książki, Znak, Przekrój, a nawet Ekrany może powinny być zaliczane do kategorii przeczytanych książek. 

Z innej strony - mamy mangi i inne komiksy. Gdy są wydawane w tomach - nie ma problemu, liczymy je do przeczytanych książek. Ale co z komiksami internetowymi, manhwami itp., których rozdziały wychodzą raz w tygodniu, czasami przez lata. Liczymy jako książkę, dopiero gdy się zakończy?

A co z fanfikami, które mają swoich zwolenników i przeciwników, ale na pewno mają rzeszę osób namiętnie czytających. Czekamy, aż się zakończą, czy aż wydawnictwo je podłapie i wyda w papierowej lub e-bookowej formie?

Miałam to szczęście, że nigdy nie czułam presji czytania nowości i bycia na bieżąco z treścią nowo wydawanych książek. Nieszczególnie czułam potrzebę brania udziału w wyzwaniach książkowych (chociaż zdarzało się!), a średnia czytania 52 książek w roku jakoś zawsze wydawała mi się naciągana (z różnych stron - na przykład 52 nowele można przeczytać w ciągu jednego dnia, gdyby ktoś miał taką fantazję). Nawet to biedne wyzwanie BBC sobie wisi na blogu nieaktualizowane, bo trochę porzuciłam czytanie proponowanej tam klasyki, gdy poszłam na studia - ale może do niego wrócę.

Zastanawiałam się też trochę, skąd to liczenie może się brać i wiem, że biblioteki szkolne (w podstawówce, na następnych etapach edukacji już chyba mniej) liczyły wypożyczone książki i dawały dzieciom dyplomy. Na koniec roku można było też wziąć zaświadczenie o liczbie wypożyczonych książek z biblioteki miejskiej i mogło to poprawić ocenę z języka polskiego i/lub zachowania. Ale dzieci mają to do siebie, że szybko się wycwaniają... A później mamy blogi, bookstagram i niektórzy ludzie obserwujący świat książkowych social mediów (ale też sami prowadzący) czują presję, aby jak najwięcej przeczytać (albo pokazać).

Wracając do tego, co wliczamy (lub nie) do przeczytanych książek - co z audiobookami? 

Wiem też, że niektóre osoby zajmujące się korektą i redakcją książek nie wliczają do swojej puli tytułów, przy których pracowały. (Ja wliczam, bo jednak spędziłam z tymi tekstami tyle czasu!). Ale czasami także ludzie innych profesji jakoś związanych z czytaniem, oddzielają książki, które czytali do pracy i dla przyjemności. Różnie tu bywa.

W każdym razie - każdy ma jakieś swoje kryteria, co liczy, czego nie liczy i ogólnie porównywanie samej liczby przeczytanych książek bez kontekstu i wzięciu pod uwagę różnych czynników, najczęściej nie ma sensu. Ale zastanawianie się, co jest książką może otwierać na ciekawą dyskusję o praktykach wydawniczych na przykład. Mój wpis to raczej mały kamyczek do ogródka i możliwe, że wstęp do dalszych przemyśleń. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

środa, 20 września 2023

Sophie i Hauru - wersja większa

 Hello!

Dziś czas na część drugą - i większą! - projektu Hauru i Sophie z filmu anime Ruchomy zamek Hauru. O tym, jak wygląda wersja mniejsza pisałam tutaj (Hauru i Sophie).


Starałam się dokumentować różnice w pracy przy tych dwóch rozmiarach tego wzoru i zazwyczaj byłam dość zaskoczona, jak inaczej one wyglądają. Choć jednocześnie ten wzór to wciąż głównie duże plany kolorów.

Howl cross stitch project

Ruchomy zamek Hauru haft krzyżykowy

Howl's moving castle cross stitch

Nie zmierzyłam obrazków centymetrem, ale położyłam nożyczki dla skali (mają 15,5 cm). Na większym obrazku poszłam też w kolorowy minimalizm. Zrezygnowałam z drugiego odcienia niebieskiego na niebie (co niemal przypłaciłam zawałem serca, bo okazało się, że na wypełnienie całego większego nieba potrzeba zdecydowanie więcej muliny, niż się spodziewałam, a był to odcień, którego miałam stosunkowo niewiele i musiałam go szukać po znajomych - bo nie jest on już do dostania w pasmanteriach), podobnie liście mają taki sam kolor jak trawa (na obrazku po lewej są w nieco innym odcieniu). Hauru na większym obrazku jest też nieco wyższy, bo zdecydowanie za późno zorientowałam się, że coś źle policzyłam i już nie mogłam tego poprawić.

Hauru i Sophie

Howl and Sophie

Możecie mi napisać, czy wolicie wersję z fioletowymi czy różowymi kwiatami oraz z dodatkowym jasnym niebieskim czy gdy niebo na wyszywance jest w jednolitym kolorze - jestem bardzo ciekawa Waszych opinii. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

sobota, 16 września 2023

Dwie strony - Celebrytka

 Hello!

Ostatnio szukałam dramy do oglądania przy prasowaniu i padło na Celebrytkę (Celebrity).

Seo A-ri - sprzedająca kosmetyki po domach - trochę przez przypadek poznaje świat seulskich celebrytek i dzięki temu, że wzbudziła zaskakujące (pozytywne i negatywne) zainteresowanie jest wciągana w niego coraz głębiej, poznając wszystkie jego blaski i cienie.

Odcinki nie są długie (mają po około 40 minut i jest ich 12) i nie do końca są nudne, ale bardzo się dłużą - szczególnie na początku. Co może by dobrą lub złą rzeczą. Bo z jednej strony sugeruje, że wydarzenia są dość skompresowane i jest ich dużo w odcinku - dzięki czemu można wiele pokazać. Z drugiej strony może to nieco zaburzać poczucie czasu. I były momenty w serialu, że zastanawiałam się, jak dużo wycięto, bo nie było jasne, dlaczego bohaterowie podejmują jakieś działania. Albo nabywali mocy teleportacji.

Matka i najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki są niemożebnie irytujące. I głupie, szczególnie matka najpierw namówiła A-ri do założenia markowej sukienki klientki (oczywiście, że wyniknęły z tego problemu), a później chciała, aby ta wzięła ze sobą luksusową torebkę innej klientki. A później, ponieważ A-ri woda sodowa nie uderzyła do głowy (powiedzmy), uderzyła matce i była to postać, którą bardzo chciałam, aby wycięto z serialu.

Można mieć czasami wrażenie, że ta drama jest nieco klaustrofobiczna. To znaczy jej skala i to, co chciałaby pokazywać nie do końca zgrywa się z liczbą i różnorodnością bohaterów, których widzimy. A dokładniej - z iloma innymi celebrytami (poza główną grupą w liczbie 4 czy 5) mamy do czynienia. Prawie z żadnymi. W zasadzie po polsku chyba lepszym określeniem na nasze bohaterki byłoby "znane z tego, że są znane". Gdyby chcieć w jakiś sposób traktować tę dramę bardzo poważnie, to jest ona trochę jak dowód anegdotyczny. Trudno mi też stwierdzić, czy Celebrytka miała być jakimś komentarzem na temat wpływu social mediów na życie i ogólnie całego influencerstwa. Bo jednak odnosiłam wrażenie, że niekoniecznie. Jasne, bohaterowie zostali pokazani w takich a nie innych okolicznościach i są internetowymi osobistościami, ale no właśnie - miałam poczucie, że to drama o tych bohaterach a nie o ich internetowym życiu. Nie napiszę, że bohaterki - bo bohaterowie, poza jednym, może dwoma, są gdzieś na trzecim planie - mają niesamowicie skomplikowane charaktery albo ich sposób myślenia jest głęboki, ale to jednak postaci.  

Na przykład można się też zastanawiać, czy gdyby nie bankructwo firmy jej ojca, A-ri nie wyrosłaby na kogoś takiego jak Chae-hee. Czy cała ta (niby?) kariera Ah-ri nie jest jakimś rodzajem zemsty na społeczeństwie. Z drugiej strony, to ciekawe, że wraz z postępem fabuły kolejni bohaterowie zaczynają mieć dziwną obsesję na punkcie A-ri - bez względu na to, czy zaszła im za skórę specjalnie, czy tylko przy okazji. I z czasem wszystko zostaje przytłoczone lawiną spowodowaną efektem kuli śnieżnej. Muszę napisać, że kolejne odcinki całkiem zgrabnie dokładały kolejne puzzle do układanki i im bliżej końca dramy, jej oglądania stawało się coraz bardziej intrygujące. Co prawda od początku wiemy, że pod tym wszystkim kryje się wielka tajemnica i przynajmniej jedna śmierć, a cały serial jest niejako jedną wielką retrospekcją, ale przejście tymi śladami od A-ri niecelebrytki, A-ri celebrytki do A-ri, która wstała z grobu i teraz obnaża influencerski świat stanowi interesującą drogę.

Ponadto mamy jeszcze dwie tajemnice do odkrycia: jaki był powód rozstania Han Jun-kyunga i Yoon Si-hyeon oraz dlaczego ona - chociaż wydaje się w miarę zadowolona w swoim małżeństwie (do czasu...) - wciąż najwyraźniej tęskni za czasami, gdy byli razem oraz kim jest anonimowa osoba kontaktująca się z główną bohaterką, posiadająca wiele niejawnych informacji na temat środowiska i influencerek i pomagająca jej w potrzebie (do czasu...). 

O tym, że to nie jest tak naprawdę serial o celebrytkach/influencerkach świadczyć może także to, że głównym antagonistą serii jest prawnik - mąż wspominanej Yoon Si-hyeon - który uosabia szeroko rozumianą korupcję i przekupstwo na wszystkich szczeblach władzy - od rządu dusz celebrytek po polityków. Ponadto sama Yoon Si-hyeon oraz wspominany wcześniej Han Jun-kyung (którego obecnym obiektem niezwykłego i oddanego zainteresowania jest A-ri) nie są influencerami, chociaż są z tym światem powiązani. 

Celebrytka porusza też tematy związane z hejtem, ale - szczególnie jak na serial, który powinien być skupiony na internecie - nie robi tego w odkrywczy czy nawet szczególnie błyskotliwy sposób. A z drugiej strony internetowy hejt bazuje na bardzo podstawowych emocjach i nie ma w nim nic błyskotliwego, chociaż zapewne jest coś więcej niż zazdrość, a wydaje się, że na tym aspekcie skupia się serial. Przy czym trzeba napisać, że Celebrytka pokazuje skutki tegoż hejtu w poruszający i dramatyczny sposób.

Muszę napisać, że serial podobał mi się dużo bardziej, niż spodziewałam się, że może. Moje inne podejścia do podobnych tematycznie tytułów nie były zbyt udane, ale siłą Celebrytki jest chyba właśnie to, że można sobie niejako wybrać, na czym bardziej się skupić: na aspekcie influencerskim czy obserwowaniu, czy nasza bohaterka zachowa jakieś najbardziej podstawowe zasady uniwersalnej moralności. Mnie aspekt jej kariery interesował mniej, a sprawa kryminalna nieco bardziej - przy czym one są nierozerwalnie ze sobą połączone. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

środa, 13 września 2023

Najbardziej randomowe rzeczy, które mnie spotkały we Frankfurcie

Hello!

Powinnam też dodać oraz widziałam, bo część nie dotyczyła mnie bezpośrednio. I oto trzeci wpis z Frankfurtu! (Na marginesie z jednej strony nie przepadam za słowem randomowe, ale z drugiej jest ono już tak bardzo wpisane w pewne internetowe konteksty, że czasami aż trudno go nie użyć).

University of Frankfurt of Applied Science students graffitti

Człowiek grający na dudach nad rzeką. Dźwięk się niósł wręcz niesamowicie.

Mijałam trzydziestoosobowy protest na ulicy, ale pojęcia nie mam, czego dotyczył.

Dziewczyna z Korei zatrzymała mnie w galerii handlowej, aby pokazać prezentację o religii i zaprosić na seminarium w tym temacie. (Nie wiem, czy wiecie, ale Korea Południowa niejako słynie z sekt i różnych organizacji religijnych - nie spodziewałam się tylko, że rekrutują w Niemczech. I tak, treść prezentacji, była - że tak napiszę - ciekawa, ale bardzo nieortodoksyjna).

Stałam na przejściu dla pieszych, gdy drugi z dwóch samochodów przystrojonych flagami Nigerii postanowił mnie przepuścić. Prawdę powiedziawszy, chciałam, aby sobie pojechały oba jeden za drugim, ale to miłe.

Robiłam zdjęcie turyście.

Ogólnie chodzenie po dzielnicy/ulicy handlowej/deptaku Zeil oraz trochę mniej nad Menem to źródło nieustannych zaskoczeń w postaci ludzi grających na różnych instrumentach, przebranych za wielkie pandy, sprzedających kiełbaski, ale także manifestacji, ludzi z megafonami oraz performansów i akcji społecznych. 

Frankfurt nad Menem, drzewo po lewej stronie, wieżowiec na środku, kamienica po prawej

Ludzie robiący zdjęcia z samochodami/samochodom. Mijałam młodzież, której oczy świeciły się jak gwiazdy na niebie, gdy oglądała jakiś samochód. Widziałam fotografa z aparatem, podobnym do tych używanych na wielkich imprezach sportowych, który robił sesję zdjęciową jakiegoś uroczego stylizowanego autka. Cuda techniki motoryzacyjnej często można zobaczyć na Goethestrasse, a ja zawsze zastanawiam się, co za unikatowy samochód mijam - może nikt w Polsce nie widział nawet takiego na oczy! - a ja nie mam o tym nawet pojęcia. Plus - jeśli lubicie samochody - polecam przejść się po zmroku przy salonach sprzedaży. W dzień ich nawet nie widać (naprawdę!), ale w nocy modele aut są pięknie podświetlone i można zobaczyć naprawdę niezwykłe konstrukcje. 

Przechodziłam przez pasy: trzy pasy w jedną stronę, dość szeroki pas zieleni, dwa pasy w drugą stronę. Pech chciał, że dosłownie w momencie, gdy włączyło się zielone światło, zawiał taki wiatr, że zerwał mi czapkę z głowy. Nawet zaczęłam ją gonić, ale przerażona, że utknę na jezdni, gdy zmieni się światło (a jak już wcześniej wspominałam: tu nie miga - od razu zmienia się na czerwone!), przestałam. Jednak pan, który właśnie zwinął się z pieskiem ze spaceru na pasie zieleni, postanowił uratować moją czapkę! Dozgonna wdzięczność.

Uratowałam wózek, który staczał się na jezdnię. Spokojnie, sam wózek, bo dziecko było właśnie przekazywane od mamy do taty - który wcześniej ten wózek trzymał, ale puścił. A że ci ludzie stanęli, a ja ich wyprzedzałam, to gdy zobaczyłam, co się dzieje podbiegłam i dziecięcy środek lokomocji złapałam.

Tego samego dnia widziałam: manifestację przeciwko wypuszczaniu wody z elektrowni atomowej w Fukushimie do Pacyfiku, obleganą przez tłumy wioskę koreańskiej agencji turystyki z różnymi koreańskimi stoiskami i punktami informacyjnymi, prawdopodobnie przejście ludzi związanych z Hare Kryszna, a do tego nad Menem był festyn/targi/zakończenie letniego sezonu muzealnego i działo się tam mnóstwo rzeczy. 

Błekitne niebio na górze, bardzo jasna kamienica na dole

Torby rowerowe zostały ukradzione, z roweru, który stał w wejściu do kamienicy. W niedzielne południe jeszcze je widziałam, gdy wychodziłam w poniedziałek rano już ich nie było. A najciekawsze jest to, że ktoś mnie ostrzegał, że złodzieje mogą się zainteresować tymi torbami, tyle że wtedy rower stał w zupełnie innym miejscu i bardziej na zewnątrz. Podobno kradzieże rowerów i rzeczy do rowerów są tu niestety bardzo powszechne, a na mieście można zobaczyć wiele przypiętych samych ram rowerowych: bez kół i bez siodełek.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

niedziela, 10 września 2023

Co zapamięta czytelnik? - Piekarnia czarodzieja

 Hello!

Jako absolwentka filologii polskiej powinnam była być mądrzejsza i nie spodziewać się po baśni Piekarnia czarodzieja bajki Disneya. A jednak – to, jak książka Gu Byeong-mo przypomina prawdziwe baśnie braci Grimm, mocno mnie zaskoczyło. Trzeba przyznać, że Piekarnia ma doskonały blurb (który także powinien mnie ostrzec przed brutalnością tej książki), ale wciąż jest on napisany niezdradzającymi fabuły eufemizmami. A książce przydałyby się ostrzeżenia o treści dotyczącej molestowania seksualnego i samobójstwa (być może ma ona drugie wydanie, które je zawiera – bo moje go nie ma – widziałam, że ostrzeżenie jest w opisie na Lubimy Czytać).  

Tytuł: Piekarnia czarodzieja
Autorka: Gu Byeong-mo
Tłumacze: Anna Diniejko i Łukasz Janik
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece, seria Young

Całodobowa piekarnia, z której unosi się aromatyczny zapach cudownych wypieków, od wielu lat była jego jedynym schronieniem. Chociaż – jak sam przyznaje – nigdy nie lubił pieczywa. Kiedy matka porzuciła go na stacji kolejowej, a wiele lat później jego macocha pani Bae i jej córka Muhee skutecznie wykluczyły go z życia rodzinnego, musiał radzić sobie sam. Ponownie odrzucony i tym razem niesłusznie oskarżony o okropną zbrodnię chłopak musi uciekać, aby ocalić swoje życie. Schronienie znajduje u Piekarza, od którego codziennie kupował pieczywo. Musi tylko pomóc w prowadzeniu jego strony internetowej.

Z kwestii formalnych książka ma prolog, 8 rozdziałów i dwie opcje. Wydanie książki jest naprawdę bardzo ładne, jej okładka jest pewnie jedną z 3 najładniejszych, które mam w domu. Fabuła prowadzona jest pierwszoosobowo przez szesnastoletniego głównego bohatera (i lektura Piekarni nie jest polecana osobom młodszym). Narracja odrobinę skacze po chronologii wydarzeń – aby pokazać nam szerszy kontekst tego, co akurat przydarzyło się bohaterowi lub co chodzi mu po głowie. Nie jest to konfundujące, a sprawia, że narracja nie nudzi, a bohater nie staje się nadmiernie irytujący.

Bo ma na takiego ogromne zadatki. Fakt, że jako czytelnicy siedzimy w jego głowie, zdecydowanie nie pomaga. To znaczy, gdy zapoznajemy się z jego głębokimi przemyśleniami, czasami nie wiadomo, czy to naprawdę wynik jego konstrukcji w książce, czy autorka używa go, aby przekazać swoje lub stylizowane na uniwersalne przemyślenia. Niekiedy wydaje się wręcz, że niektóre zdania/przemyślenia są narzucone i niejako sztucznie dopisane do monologu wewnętrznego bohatera. Efekt – momentami narracja jest (albo próbuje być, bo według mnie nieszczególnie to wychodzi) naiwnie dydaktyczna. Czasami przypomina coś, co naprawdę mogłoby być dziennikiem nastolatka z wieloma problemami, a czasami – jakby dorosły próbował udawać rozemocjonowanego nastolatka i mu to nie wychodziło. Jest kilka fragmentów w tej książce, które są dziwnie filozoficzne. 

Po dwóch czy trzech pierwszych rozdziałach napisałam, że ta książka jest jednocześnie naiwna i cyniczna. I pod koniec okazało się, że moje przeczucie było trafne. Jak przekazuje czytelnikom sam bohater: "Pani Bae wybrała kontrolę i przemoc, ja wybrałem cynizm i obojętność" (s. 190). Oczywiście nie wyjaśnia to wszystkich aspektów, dlaczego książka wydaje się taka a nie inna, ale pokazuje pewną samoświadomość takiego a nie innego pokazania charakteru bohatera.

Czy mi się ta książka podobała? Niestety, raczej nie. Jeżeli Piekarnia Czarodzieja naprawdę była pisana z zamiarem bycia współczesną baśnią, to mam wrażenie, że została zdecydowanie za bardzo skomplikowana w miejscach, gdzie zupełnie taka być nie musiała. Jednak równocześnie po wielu ważnych aspektach niejako tylko się prześlizgnięto, chociaż zostały utopione w niepotrzebnym solilokwium bohatera.

Autorce – pomimo próby, bo nasz główny bohater nie ma imienia – nie udało się także stworzyć postaci uniwersalnej, z którą można się utożsamić i do której kłopotów (czy nawet prezentowanych cech charakteru) łatwo się odnieść. Jest niestety zbyt dookreślony ze swoją historią, zaprezentowanymi zachowaniami i przemyśleniami. Mam wrażenie, że autorka chciała w Piekarni Czarodzieja osiągnąć zbyt wiele i zupełnie niepotrzebnie przytłoczyła swoją opowieść wieloma niekoniecznymi elementami. Można się też poważnie zastanowić, czy to podwójne zakończenie to był dobry pomysł. Z jednej strony je rozumiem, z drugiej – i tak tylko w jednym przypadku bohater dorasta (a przynajmniej można spróbować to tak odczytywać, bo czy bohater podejmuje się pogłębionej autorefleksji? niekoniecznie) i ma ono nieco więcej sensu, biorąc pod uwagę nauki, jakie bohater (a wraz z nim czytelnicy) powinien wynieść ze spotkania z Piekarzem i Niebieskim Ptakiem. To nie jest długa książka – ma nieco ponad 200 stron – ale wydaje się za długa dla typu opowieści, który miała zamiar prezentować. Ponadto rozumiem, dlaczego książka robi na wielu czytelnikach wielkie wrażenie, ale czy nie ma w niej aż zbyt wielu sensacyjnych wątków? Bo nie wiem, czy czytelnicy na pewno zapamiętają jej przesłanie o odpowiedzialności za swoje czyny, wybory/decyzje, gdyż jest nieco przysłonięte faktem, że treść książki potrzebuje ostrzeżeń o delikatnych kwestiach, które porusza. 

Nie napiszę, że odradzam lekturę, myślę, że jeśli ktoś nie ma problemu z czytaniem o rzeczach, które wymieniłam na początku, i zamierzał przeczytać Piekarnię czarodzieja, jak najbardziej powinien to zrobić. Warto jednak zdawać sobie sprawę ze słabszych stron tej opowieści.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

środa, 6 września 2023

10 spostrzeżeń o Frankfurcie

 Hello!

Oto post drugi z trzech (pierwszy był o Katedrze) o moim tegorocznym pobycie we Frankfurcie. To garść poczynionych przeze mnie spostrzeżeń o mieście. Nie mają one ambicji bycia prawdami objawionymi, to tylko rzeczy, problemy i kwestie, na które akurat zwróciłam uwagę.  

Frankfurt cityscape Main

1. Ruch drogowy

90% samochodów w mieście jest zaparkowanych wszędzie, gdzie się da. Natomiast sam ruch na większości ulic powiedziałabym, że jest porównywalny z tym, jaki jest w Ostrołęce - gdyby w tej były ulice z 3 pasami w jedną stronę. Na osiedlach jest mnóstwo uliczek jednokierunkowych, po których jednak rowery mogą poruszać się w dwie strony. A rowery są bardzo popularnym środkiem lokomocji i naprawdę widać, że ludzie jeżdżą nimi do pracy. 

Ulica we Frankfurcie, wiele pasów, czerowe pasy dla rowerów, w oddali budynek uniwersytecki, wydział nauk przyrodniczych

Rowerzyści są traktowani jako część ruchu drogowego - może dlatego, że pasy rowerowe są wyznaczane na ulicach, a w niewielu miejscach są przy chodnikach (a nawet jak są przy chodnikach to są asfaltowe i często dotyczy ich sygnalizacja świetlna). Podobno też kierowcy na rowerzystów uważają. Sama trochę bałam się jeździć i jeśli nie musiałam, to jednak wszędzie chodziłam. Muszę jednak napisać, że prościej było mi gdzieś podjechać rowerem, niż jechać komunikacją miejską, bo moje trasy były naprawę proste, a autobusy trochę by kręciły.

Ludzie natomiast - odniosłam wrażenie - chodzą tutaj, jak chcą. A w zasadzie łażą środkiem bez żadnego poważania dla ruchu prawostronnego. Każdy sobie mniej więcej ustępuje i jakoś to działa, ale ogólnie ludzie zajmują dużo chodnika. A te nie są tu zbyt szerokie. 

1a. Przechodzenie na czerwonym świetle!

Z tym, że ludzie łażą a nie chodzą, wiąże się jeszcze jedna rzecz - przechodzenie na czerwonym świetle! Oraz przejeżdżanie rowerem. Nawet dzisiaj widziałam taką sytuację: duża grupa ludzi czeka na światłach, jeden rowerzysta postanawia przejechać. Po chwili postanawia zrobić to kolejny - różnica jest taka, że już słychać bardzo wyraźnie nadjeżdżający pojazd uprzywilejowany. Zdążył przejechać i na szczęście karetka pojechała bardziej w lewo. To powiedziałabym taki dramatyczny przykład, ale to codzienność. Ach, poza tym ludzie w ogóle przechodzą przez ulicę, gdzie im się podoba. Jadąc rowerem mijałam eleganckiego pana w garniturze z kawą w jednej ręce i teczką w drugiej, idącego środkiem torów tramwajowych i spoglądającego, czy da radę przejść, gdy przejadę, czy będzie musiał jeszcze poczekać i spacerować dalej środkiem torowiska. 

Nie wiem, czy jest to tu społecznie tolerowane, kary są niskie lub ich nie ma, czy wynika to jeszcze z czegoś innego - ludzie łażą po ulicach, jak chcą. 

Inną rzeczą jest jeszcze to, że zielone dla pieszych nie miga! Więc masz zielone, wchodzisz sobie na przejście a na jego środku - bum! czerwone. 

PS Kary chyba jakieś są, bo gdy któregoś dnia szłam w stronę dzielnicy bankowej koło 18, czyli dokładnie wtedy gdy jej pracownicy wracali już do domów za pewnym przejściem dla pieszych / przejazdem dla rowerów i za drzewem skitrali się policjanci na rowerach i bankowców przejeżdżających na czerwonym świetle, łapali.  

Wieżowce w budowie Frankfurt

2. Strefa czasowa (?)

Nie wiem, z czego to wynika, bo sprawdziłam i równoleżniki, i strefy czasowe, ale we Frankfurcie Słońce zachodzi wyraźnie później niż w Ostrołęce. W Polsce w tym czasie o 21 jest już nieco ciemno, a tutaj Słońce wciąż było dość wysoko nad horyzontem. 

Podobno za to wschodzi później. I być może z tego wynika fakt, że wiele miejsc, które gdzieś po drodze zdarzało mi się mijać, było otwieranych około 12.

3. Ludzie na pożegnanie mówią Ciao!

Nie wiem, z czego to wynika, podobno w mieście było/jest dużo Włochów. I tak, raczej jak się znają, niż usłyszysz takie pożegnanie w sklepie, ale i tego bym nie wykluczała. 

4. Ambasady i konsulaty

Musiałabym dokładnie policzyć, ale w odległości 10 minut spacerem od miejsca, w którym byłam, jest pewnie z 10 konsulatów/ambasad. Na pewno widziałam Hiszpanii, Jemenu, Rosji - przed którą są rozstawione proukraińskie, antywojenne plakaty, a czasami zbierali się ludzie, ktoś stał z flagą Ukrainy. Wiem też jak dotrzeć do konsulatu Chorwacji. Nie wydaje mi się, aby przesadą było stwierdzenie, że wręcz można się na nie natknąć na każdym kroku. Dokładnie naprzeciwko największego kampusu uniwersyteckiego jest ambasada Kolumbii.

5. Nazwiska

Wszędzie nazwiska, gdzie RODO? To znaczy nie ma tu lub nie używa się numerów mieszkań. Podobno przy załatwianiu spraw mieszkaniowych podaje się piętro i to, czy mieszka się na środku, po prawej czy po lewej stronie. Na skrzynkach pocztowych, na domofonach - wszędzie są nazwiska. 

Park, fontanna wyrzucająca wodę jak fajerwerki, w oddali biały budunek

6. Niewiele angielskiego 

Będąc w Niemczech i spodziewać się angielskiego to może trochę niepoważne, ale. Mam przed sobą pomadkę do ust kupioną w Polsce, są na niej napisy po angielsku, niemiecku, francusku, włosku i polsku; na moim kremie do twarzy i kremie BB też są przynajmniej napisy po polsku i po angielsku. A teraz przyjrzyjmy się kosmetykom, które widziałam tutaj: napisy po niemiecku, włosku i francusku, tylko po niemiecku, tylko po niemiecku, tylko po niemiecku. Nie był to wielki problem ani nic, raczej zaskoczenie. (Zauważyłam też, że strony internetowe, na które wchodziłam, nie miały angielskich wersji językowych).

Za to ogólna znajomość angielskiego w społeczeństwie jest chyba dość wysoka, bo nie miałam problemu, aby porozumieć się w tym języku nawet z przypadkowymi osobami. 

Jednocześnie wiele restauracji, które widziałam gdzieś po drodze a miało menu na zewnątrz, często nie miało angielskich tłumaczeń. Przy czym w tym roku nie miałam za dużo okazji, aby być w bardziej turystycznych częściach miasta i nie wiem też, jak dokładnie to wygląda w części handlowej/bankowej. 

W każdym razie, biorąc pod uwagę, że Frankfurt jest postrzegany jako bardzo międzynarodowe miasto, spodziewałam się nieco więcej angielskiego w przestrzeni publicznej. 

7. Osoby bezdomne / żebrzące 

Siedzą przed prawie każdym sklepem spożywczym i większością drogerii. Można też nagle zobaczyć jakąś śpiącą osobę w zakamarku budynku, a niekiedy kilka obok siebie. Na Zeilu (długim deptaku handlowym) można też natknąć się na różne osoby z różnymi problemami. Które czasami zachowują się bardzo głośno, ale raczej nie zaczepiają ludzi. Chociaż skłamię, jeśli napiszę, że nie czułam się momentami zaniepokojona.

Muszę napisać, że to bardzo dziwny obrazek, gdy po prawej widzi się bezdomnych, a po lewej osoby ustawione w kolejce do butiku Louis Vuitton.

8. Goethe

Wspominany wyżej butik znajduje się na luksusowej ulicy handlowej Goethestraße. Na którą wchodzi się z Goetheplatz (placu). Na którym jest (zaskoczenie) Goethedenkmal (pomnik Goethego). 

Widok na butik Louis Vuitton i wieżowce we Frankfurcie od strony placu Goethego

We Frankfurcie jest dom rodzinny Goethego. Byłam tam kilka lat temu i dom jak dom, ale jest tam także galeria sztuki - moim zdaniem dużo ciekawsza. Uniwersytet z ogromnym i ciekawym kampusem - Uniwersytet Johanna Wolfganga Goethego we Frankfurcie. Można też iść do Goethe-Gymnasium. Mamy też aptekę (5K Goethe Apotheke). Oraz wieżę (Goetheturm). Która jak się dowiedziałam spłonęła w 2017 (wspinałam się na nią w w 2015 lub 2016 roku), została odbudowana i otworzona ponownie w 2020. Wydaje mi się, że jest także jakaś kawiarnia Goethego. I być może inne miejsca nazwane jego imieniem, których nie udało mi się odkryć.

Miasto przyznaje także Goetheplakette der Stadt Frankfurt am Main (Goethe Plaque of the City of Frankfurt) oraz Goethe-Preis der Stadt Frankfurt am Main (Goethe Prize of the City of Frankfurt).

9. Wszystko w godzinę

Frankfurt to nie jest turystyczne miasto, jest bardzo kompaktowe i można spokojnie zwiedzić je, spacerując, w ciągu jednego dnia.

Mural Goethego

10. Różności

Jest sporo śmieci na ulicach i trochę widać, że ktokolwiek czy jakakolwiek instytucja zajmująca się utrzymaniem porządku w mieście radzi sobie bardzo słabo. Ale też widać, że ludzie zwyczajnie śmiecą.

Jest sporo tajskich restauracji i salonów masażu. 

Jest dużo dentystów. I aptek.

Słyszałam wcześniej anegdoty o tym, że w Berlinie - takim międzynarodowym mieście, stolicy kraju!  - nie ma zasięgu i we Frankfurcie jest podobnie. To znaczy - to, czy mój internet mobilny w telefonie działał, czy nie było jedną wielką loterią, którą przegrywałam tak w 9 przypadkach na 10. I zastanawiałam się, czy to problem z siecią i byciem za granicą, ale nie - tak tu po prostu jest.

Dźwięki samochodów uprzywilejowanych są tak głośne, że ludzie (i dzieci, i dorośli) zatykają sobie uszy. A czasami nie sobie tylko swoim pieskom. 

Woda jest twarda i pełna kamienia.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

sobota, 2 września 2023

K-pop 2023 (maj-sierpień)

 Hello!

Kolejna część moich spostrzeżeń i wrażeń o niektórych k-popowych comebackach z okresu maj-sierpień 2023!

BTOB - Wind and Wish

To jest taka piosenka, że teledysk podoba mi się bardziej niż ona sama. Na minialbumie są 2 lub 3 piosenki, które są bardzo przyjemne dla ucha i przynajmniej jedna, która moim zdaniem byłaby lepszym singlem, ale ogólnie to dobry kawałek muzyki.

Bang Yong-guk - Ride or Die

Zbieram się do drugiego wpisu o Bonnie i Clyde w k-popie, ale dużo bardziej niż oni sami bezpośrednio powiązany z nimi motyw Ride or Die jest zauważalny - i tu mamy na o kolejny przykład. 

Przesłuchałam cały minialbum i główny singiel podoba mi się zdecydowanie najbardziej.

iKON - U

Album nosi tytuł Take Off, a piosenka U nie jest czymś, czego spodziewałabym się po iKON, ale wydaje się, że bardzo zespołowi pasuje. Tu chyba też teledysk jest nieco fajniejszy niż muzyka, ale na razie jestem jeszcze w fazie zaskoczenia. 

aespa - Spicy

Singiel zapowiadający album Welcome to MY world zrobił na mnie wielkie wrażenie, ogromnie podobała mi się muzyka. Całkiem podobały mi się także wideo zapowiadające kolejne piosenki. Natomiast samo Spicy to trochę lepsza niż po prostu piosenka. Jest odrobinę za zwyczajna jak na aespę. Ale z drugiej strony może to i lepiej, że zespół trochę się wybija z pierwszej części swojego konceptu. Podoba mi się teledysk, chociaż nie przepadam za inspirowaniem się amerykańską szkołą średnią, mam też wrażenie, że piosenka może zyskiwać przy kolejnych przesłuchaniach.

ONEUS - ERASE ME

Ja jak bym chciała, aby ta piosenka mi się podobała, ale jest przekombinowana i zamiast pójść w mroczniejszy, nawet rockowy ton idzie w jakieś dziwnie rozumiane elektroniczne bity. A zapowiedzi mi się podobały. Klip też jest momentami przekombinowany. Chyba czas przyjąć do wiadomości, że muzyka Oneus przestała mi odpowiadać. W sumie śledzę zespół uważnie od debiutu i naprawdę podoba mi się ich tak co 3 główny singiel. Bez wątpienia da się zauważyć, że lepiej wychodzą im bardziej eleganckie i nieco spokojniejsze comebacki niż to, co prezentuje Erase me. Mam wrażenie, że to wyjątkowo zmarnowana okazja, bo co za dużo to niezdrowo i ta piosenka doskonale to pokazuje.

(G)I-DLE - QUEENCARD

Nie jestem fanką (G)I-DLE jako grupy, ale zaskakująco lubię poszczególne członkinie (poza Soyeon, nie mogę się do niej przekonać). Queencard to irytująca piosenka i nie powinna mieć żadnych słów po angielsku, bo są żenujące. Queencard to odrobinę przerost dobrych intencji nad wykonaniem, Allergy jest natomiast pod tym względem ciekawsze. Obie piosenki mogłyby sobie darować jednak nawiązania do Rihanny, Ariany Grande itd., bo naprawdę nie były potrzebne.

VERIVERY - Crazy Like That i ATBO - Next to Me

Piosenka ATBO kojarzy mi się z taką delikatniejszą muzyką Bruno Marsa i razem z Crazy Like That (muszę napisać, że piosenka ma nieco mylący tytuł, bo jest o zupełnie innych rzeczach, niż można przypuszczać) tworzą zestaw bardzo miłych piosenek od boysbandów! Jest jeszcze debiut The Wind i piosenka ISLAND, która jest uroczo chłopięca, jeśli ktoś lubi takie klimaty (kojarzy się trochę z początkami ASTRO!). W każdym razie wydaje się, że przynajmniej częściowo boysbandy wychodzą ze swoich mrocznych czasów. 

ENHYPEN - Bite Me

(Zapomnijcie, co napisałam o wychodzeniu z mrocznych czasów). Jak mi się ta piosenka podoba, jestem w szoku. Fakt, że mam słabość do wampirzych klimatów, ale piosenka sama w sobie jest taka taneczna i wpadająca w ucho, po angielsku określiłabym ją "fun", ale nie że jest zabawna, raczej jako dobrą zabawę, ale nieimprezową (człowiek tyle czasu słucha muzyki, ale jak mu przyjdzie określić gatunki czy rodzaje muzyczne, to nie potrafi). W każdym razie bardzo mi się podoba. Przesłuchałam też resztę minialbumu (Dark Blood) i jest bardzo przyjemny do słuchania. 

Ciekawostka, o której sama dowiedziałam się zbyt późno! Otóż teledysk do tej piosenki został nagrany w naszej pięknej ojczyźnie, a dokładnie na zamku Krzyżtopór w Ujeździe. W klipie widać też jakiś warszawski budynek.

CIX - Save Me, Kill Me

Bardzo lubię ten zespół, ale zapowiedzi tego albumu nieco mi umknęły. I odrobinę niepokoił mnie tytuł zapowiadanego głównego singla. I w sumie słusznie. Mam niesamowitą zdolność do tego, aby w sekundę rozpłakać się, gdy widzę coś smutnego na ekranie albo wprost płaczących ludzi - co zakończyło się tym, że przepłakałam całe 4 minuty teledysku do piosenki Save Me, Kill Me. W zasadzie to on mi się ogromnie podoba. Sama piosenka oczywiście też, ogólnie jest bardzo ładna i dramatyczna, ale jest smutno. Cały minialbum OK Episode 2: I'm OK (4 piosenki - trochę mało, gdyby tak chociaż 5) też jest dość smutny i spokojny. 


TAEYONG - SHALALA

Ta piosenka nic sobą nie reprezentuje, ale w pozytywnym znaczeniu. Za to bardzo podoba mi się teledysk!

SHINee - HARD

Myślałam, że powoli opuszczamy trend kilku piosenek w jednej, ale jeszcze nie. Hard nie jest piosenką w moim typie, a cały album można napisać ma dwie strony: piosenki, które mniej i bardziej kojarzą MI się z SHINee. HARD się nie kojarzy (chociaż na dobrą sprawę to jest kawałek podobny do Don't Call Me), The Feeling kojarzy się nieco bardziej, JUICE i 10X kojarzą się średnio, Identity i Satelite kojarzą się bardzo, Like It kojarzy się średnio (chociaż nie wiem, czy to nie kwestia tego, że to też bardzo średnia piosenka sama w sobie), Sweet Misery (też wpada do bardzo średniej kategorii), Insomnia (bardzo mi się podoba, ale mam wrażenie, że słyszałam już bardzo, bardzo podobną piosenką), Gravity (ładna piosenka na koniec). Po przesłuchaniu tego albumu więcej niż 3 razy doszłam do niepokojącego wniosku, że na dobrą sprawę jest on nieco średniawy. Ach, i  Identity brzmi trochę jak piosenka, która miała być solowym kawałkiem Keya, ale nie narzekam. I powinna być głównym singlem! Obok Satelite, które podobno było nawet kandydatem.

Han Seung Woo - Dive Into
Kim Sung Kyu - Small Talk

Opisuję te piosenki razem, bo cierpią na dokładnie te same problemy. Zarówno Han Seung Woo, jak i Kim Sung Kyu są ciekawymi wokalistami, których głosy bardzo lubię - a obaj wrócili w tym samym czasie z, co prawda bardzo miłymi i przyjemnymi do słuchania piosenkami, które jednak nie pokazują nawet ułamka ich możliwości. O ile w przypadku Sung Kyu mogłabym to zrzucić na porę roku - Small Talk jest taką dość letnią piosnką - tak nie mam pomysłu, dlaczego z tak nieszczególną piosenką wrócił Han Seung Woo.

EXO - Cream Soda

Płyta ma tytuł EXIST, zapowiadana była dwoma przedpremierowymi singlami Let Me In (podobał mi się od początku, szczególnie teledysk) i Hear Me Out (spodobał mi się po kilku przesłuchaniach). O Cream Soda nie do końca wiem, co myśleć. Trudno jej coś zarzucić jako piosence, jest nieco mało odkrywcza i eksperymentalna, mam też dość wszelkich metafor związanych z jedzeniem, deserami i smakami (a w SM chyba je uwielbiają) w tekstach. Urywki choreografii, które można dostrzec w teledysku mi się podobają. Sam teledysk także mi się podoba, wygląda jak legalna i bardziej elegancka wersja Lotto

Co do całej płyty podobają mi się piosenki Private Party (doszłam do wniosku, że ten utwór to taki młodszy brat piosenki Pour Up Deana - od razu mi się skojarzyły), Cindrella, Love Fool - w sumie wszystkich przyjemnie się słucha, a mój największy problem polega na tym, że to pełnoprawna płyta a ma tylko 9 piosenek i 28,5 minuty muzyki. Nie ma na niej ani jednego utworu dłuższego niż niecałe trzy i pół minuty. 

TREASURE - BONA BONA

Ta piosenka brzmi jak Kill This Love Blackpink 2.0. Trochę to rozczarowujące, bo Treasure miało jednak jakieś tam swoje brzmienie, a ta piosenka jest tak generyczna, że to aż przykre. 

ITZY - CAKE

Gdy ogarnęłam, że głównym singlem jest piosenka zatytułowana Cake miałam złe przeczucia. Jak pisałam - osobiście mam dość jakichkolwiek jedzeniowych tematów w k-popie. Poza tym z zapowiedzi wydawało się, że to będzie taka sobie letnia piosenka. Niestety nie, jest gorzej. To bardzo słaba piosenka, bardzo - przesłuchałam połowę, więcej nie dałam rady. Wizualia teledysku są do bólu nieoryginalne, całościowy koncept podobnie. Bardzo szkoda mi ITZY, ale jest naprawę słabo.

JEON SOMI - Fast Foward

To piąta woda po kisielu - a dokładnie po Lady Gadze, rozwodniona, homeopatyczna, nieciekawa. Słabiutkie ogólnie to. 

INFINITE - New Emotions

Ostatnio k-pop jest przeraźliwie nudny. A nowa piosenka Infinite jest naprawdę ciekawa i muzycznie zaskakująca. I ma tak świetnie pasującą choreografię. 

Kwon Eunbi - Flash 

Piosenka podoba mi się po prostu (chociaż jest nieco powtarzalna), teledysk jest momentami naprawdę ciekawy, na Eunbi zawsze można też liczyć, że będzie miała niecodzienną choreografię, ale ja się pytam, kto odpowiada za jej stylizacje w czasie promocji, bo są beznadziejne i wyglądają tanio - a to odbiera tak wiele z całego (dość eleganckiego przecież!) konceptu. 

Jo Yuri - Taxi

Na Yuri zawsze można liczyć, że dowiezie naprawdę miłe do słuchania piosenki! W tej podoba mi się szczególnie przedrefren. Fabuła teledysku i koncept też powiedziałabym raczej niecodzienny.

The Boyz - Lip Gloss

Wakacyjna, zupełnie niesubtelna piosenka o całowaniu! Wolałabym, aby słowa były nieco mniej jednoznaczne, ale jednocześnie muzycznie jest bardzo przyjemna. Poza tym podoba mi się ten koncept "Boże Narodzenie w sierpniu".

STAYC - Bubble

Teledysk jest dużo, dużo ciekawszy niż sama piosenka. 

Ogólnie trochę szkoda, bo widać, jak bardzo ten minialbum jest kierowany do generacji, do której się nie łapię. Nie tylko cierpi na chorobę wielu płyt ostatnio - ani jedna z czterech piosenek nie jest dłuższa niż 3 minuty - to jeszcze główny singiel ma od razu przyspieszoną wersję - aby ktoś, kto zrobiłby ją na Tikoka nie zgarnął za to laurów. Na razie mam wrażenie, że Stayc zamiast się muzycznie rozwijać zapragnęły podążać za trendami (znaczy ich wytwórnia).

aespa - Better Things

Nie ukrywam, że nuciłam Better Things od pierwszych zapowiedzi, w których było słychać nieco więcej piosenki. To nie jest odkrywczy utwór, ale bardzo efektywny w swojej prostocie - zdecydowanie wpadający w ucho i przyjemny do słuchania. 

A jakie są Wasze wrażenia?

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

środa, 30 sierpnia 2023

Dzień Bloga - 11 lat!

 Hello!

Wszystkiego najlepszego dla wszystkich blogujących, prowadzących swoje strony i profile z okazji Dnia Bloga! Obyście blogowali zawsze! Miejcie siłę i motywację, nie poddawajcie się presji, nie ulegajcie magii liczb i nie wierzcie, że blogi się kończą. Dzień Bloga przypada 31 sierpnia, ale w środę przypada data publikacji, więc wszystkiego najlepszego w wigilię święta wszystkich blogujących!

Dzień Bloga 31 sierpnia

Chociaż blogowanie w czystej postaci jest coraz rzadziej spotykane - duża część osób działa w różnym stopniu na różnych platformach czy stronach - to mam wrażenie, że posiadanie swojego miejsca (nawet jeśli na bloggerze), gdzie można w nieograniczony sposób przemieniać myśli na tekst jest niezwykłą wartością. A ja to miejsce mam już 11 lat.

Powyższy akapit może brzmieć nieco poważnie, ale prawda jest tak, że to odpowiedź (narzekanie oczywiście!) na zmianę algorytmu Instagrama - a dokładnie teraz w wyszukiwaniu hashtagów mamy najpopularniejsze posty oraz ostatnie najpopularniejsze posty zamiast po prostu ostatnich postów, co bardzo odbija się na widoczności i zasięgach postów. W skrócie znalezienie nowych postów jest niemalże niemożliwe, nie pojawiają się polubienia od osób, które cię nie obserwują, a obserwatorzy często nawet nie widzą, że coś się opublikowało. Nie raz i nie dwa pisałam, że Instagram jest moim ulubionym medium społecznościowym i jest to wciąż aktualne w aspekcie obserwowania innych osób, natomiast gdy sama coś publikuję, najczęściej mam ochotę płakać nad odzewem, jaki mają posty. Bo nie mają żadnego. Moje konto zawsze było małe, ale zazwyczaj gdy publikowałam zdjęcia książek miałam około 50 polubień. Teraz mam 10. I tak pisałam, aby się nie przejmować liczbami wcześniej - ale tu raczej chodzi o smutek nad zmianą nie w tym, co ty robisz, ale w tym, jak platforma cię sabotuje. I dlatego blogger jest lepszy. Nawet gdy ma problem z filtrowaniem spamiarskich komentarzy i gdy wrzucał komentarze wieloletnich obserwatorów do spamu (których czasami nie dało się nawet potem udostępnić). Blogowanie jest dużo stabilniejsze.

Ponarzekałam sobie zgodnie z tradycją, a teraz dziękuję wszystkim, którzy od lat (lub miesięcy, lub dni) zaglądają na bloga, komentują oraz obserwują mnie w różnych mediach społecznościowych! Zawsze z ciekawością czytam komentarze i z chęcią zaglądam na inne blogi.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

sobota, 26 sierpnia 2023

Jak zwiedzać Katedrę Cesarską Świętego Bartłomieja we Frankfurcie?

 Hello!

Pytanie z tytułu wpisu nie jest bezzasadne, gdyż gdy sama próbowałam dowiedzieć się, jak wejść na wieżę katedry, nie udało mi się łatwo znaleźć tych informacji, a gdy przyszło do zmierzenia się z samym zwiedzaniem, sprawa okazała się bardziej skomplikowana, niż można by przypuszczać. 

Po prawej katedra cesarska we Frankfurcie, po lewej miejskie wieżowce, na dole płynie rzeka

Po pierwsze, do samej katedry można wejść tak po prostu i zobaczyć wygląd kościoła. Ostrzegam, że w środku jest o wiele mniejsza, niż wydaje się z zewnątrz - a to i tak największy i najstarszy tego typu obiekt w mieście. Dodatkowo ołtarz zajmuje tak 1/3 jego długości. Jeśli ktoś widział kilka zabytkowych kościołów w Polsce, to samo wnętrze jako takie nie zrobi na nim wrażenia. Natomiast dzieła sztuki, ołtarze, rzeźby są bardzo ciekawe. W katedrze - jak sugeruje nazwa - wybierano cesarzy, więc jest w niej kilka bardzo rycerskich elementów. Wiele dzieł sztuki jest dosyć ciemnych, ale mają liczne złote zdobienia.

Dom Frankfurt

Katedra we Frankfurcie

Frankfurt am Main Dom

Katedrę trzeba jeszcze znaleźć! Bo chociaż jest duża i widać ją z daleka, to będąc na starym mieście, można ją ominąć - jest dość szczelnie zabudowana innymi obiektami. Prawdopodobnie najłatwiej zauważyć, jak do niej dotrzeć od strony rzeki.

Po drugie, gdy wejdzie się do budynku, wejście do środka kościoła skryte jest za drzwiami na wprost. Po prawej znajduje się muzeum. Ale! Biletu do niego nie można kupić u pań, które pilnują wejścia. Trzeba obejść katedrę z prawej, znaleźć kasę i kupić bilet.

Frankfurt am Main city view

Mainhattan

Powyższe zdjęcie powinno być na pocztówkach!


Frankfurt nad Menem widok miasta

Main river cityscape

Tam też kupuje się bilet na wieżę. I od razu wchodzi na górę, bo człowiek sprzedający bilety otwiera zamknięte drzwi na klatkę schodową. Bardzo, bardzo wąską. Dość stromą, okrągłą - wchodzenie jest bardzo męczące, schodzenie przyprawia o zawroty głowy! Mijanie się z kimś na tych schodach, to jest wyższa gimnastyka i moment, w którym jestem bardzo szczęśliwa, że ogólnie jestem niedużym człowiekiem. Bardzo lubię takie miejsca i tego rodzaju zwiedzanie, ale nawet dla mnie marsz na górę i na dół nie był przyjemny. Naprawdę nie polecam, jeśli macie jakieś kłopoty ze zdrowiem, równowagą albo jesteście podatni na zawroty głowy. Na szczęście na górze są ławeczki i każda jedna osoba siada na nich od razu po wejściu. Taras widokowy jest bardzo wąski - pod tym względem bardzo pasuje do schodów, które na niego prowadzą. 

A widoki? Kocham punkty widokowe i mi się podobało. Ale taras jest zabudowany dość wysoką kratką, więc czyste widoki obserwowałam głównie na zdjęciach, które robiłam nad nią. Jeśli ktoś na przykład lubi obserwować samoloty (to też ja) to wspaniałe miejsce do patrzenia na startujące i lecące nad miastem maszyny. Widok na wieżowce też jest niezły.

schody na wieżę katedry

Po zejściu chciałam wrócić i zobaczyć to muzeum. Niestety okazało się, że wbrew temu, co wywnioskowałam z tego, co mówiły panie w budce muzeum, bilet na wieżę nie upoważnia do zobaczenia muzeum. Przy kasie nie było nawet informacji o rodzajach biletów (albo jakimś cudem jej nie zauważyłam, ale z moją nieśmiałością sprawdzałam wszystko, co robiłam, aby uniknąć zaskoczeń), pan, który sprzedawał mi bilet też nie zapytał, jaki bym chciała (już pomijając to, że na wieżę i do muzeum są osobne bilety, są też bilety studenckie na przykład - nie dla mnie, ale mój wygląd musiał zasugerować pani w muzeum, że jednak dla mnie, bo powiedziała mi, za ile powinnam go kupić). Ostatecznie ze zwiedzania muzeum zrezygnowałam. 

Mam nadzieję, że ten wpis pomoże jakiemuś podobnemu do mnie nieogarniętemu i nieśmiałemu turyście w zwiedzaniu!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

środa, 23 sierpnia 2023

Odhumanizowana teoria spiskowa - MH370. The plane that disappeared

 Hello!

Ten wpis powstawał w ciekawych okolicznościach - w notatkach w moim telefonie, gdy oglądając  MH370. The plane that disappeared, robiłam się coraz bardziej zła i nie mogłam uwierzyć w to, co widzę i słyszę. Jeżeli ten film, który trudno nazwać dokumentem, bo jest absurdalny i szkodliwy, miałby być Waszym pierwszym zetknięciem z tematem zaginionego malezyjskiego samolotu - nie oglądajcie go! Ale po kolei. 

W zasadzie nic nie zapowiadało, że to będzie seria (ma 3 odcinki), w której absurdalne teorie dojdą do głosu i zakrzyczą opowieści rodzin. Ale w pewnym momencie perspektywa dziennikarska - szczególnie jednego pana - porywa historię. Biedny dziennikarz, który po prostu musiał coś opublikować, nawet za cenę utraty reputacji - jest mu poświęcone zdecydowanie za dużo uwagi. Napiszę tak: perspektywa anglojęzyczna/światowa jest tak obecna w tej produkcji, że jest to aż nieprzyjemne w odbiorze. Szczególnie, że tak niewiele jest o Malezji i o tym, co działo się w tamtym kraju w czasie, gdy szukano samolotu. Przecież było na nim tylu pasażerów - którzy mieli czekające na nich rodziny. W pewnym momencie naprawdę liczyłam, że pan dziennikarz już się na ekranie nie pojawi, bo on nie jest i nie był jedyną osobą, która miała teorie na temat zaginięcia (gdzie są prawdziwi śledczy?). Ta dziwna narracja tej serii jest tak zbudowana, jakby widzom miało być żal dziennikarza a nie rodzin ofiar. 

I nawet wydaje się, że dziennikarz ma jakąś samoświadomość, ale to jak ten dokument wszystko pokazuje to takie strzały w kolano, więc jakieś próby wzięcia pod uwagę perspektywy rodzin są niewystarczające i człowiek ten wypada bardzo niesympatycznie. 

MH370. The plane that disappeared jest tak sensacyjny, że w odbiorze aż głupio, że się ten film w ogóle ogląda. To naprawdę okropne wykorzystanie tej historii i pokazanie jej z możliwe najbardziej kuriozalnej strony. I to nie do końca po to, aby jej zaprzeczyć - bo proporcje czasu poświęconego na argumentowanie spisków, a pokazywanie rzetelnej pracy śledczej są zaburzone tak bardzo, że nie da się tego uratować. A najgorsze jest chyba to, że początkowo ta sensacyjna i spiskowa narracja jest ukryta i jeśli człowiek nie ma jakieś wcześniejszej wiedzy albo nie poczuje, że coś jest mocno nie tak ze sposobem opowiadania, może się na to niestety nabrać. 

Im dalej w kolejne odcinki, tym robi się coraz gorzej. Narracja z jakichkolwiek skrawków śledztwa, które były tam jeszcze pokazane, przeradza się w totalne poszukiwanie przygód. Działania władz Malezji opisane są lepiej na Wikipedii (tak, czytałam ją w trakcie oglądania, bo tak bardzo nie zgadzały mi się rzeczy przedstawione w serii), niż pokazane w dokumencie. Wszystko inne w sumie także jest lepiej tam opisane. 

Z poszukiwania przygód przechodzimy też prosto w teorie spiskowe. Ich propagowanie w tej produkcji jest naprawdę bardzo, bardzo niepokojące. Teorie spiskowe są interesujące jako koncept społeczny, ale nie gdy są przedstawiane jako wątki w poszukiwaniu bardzo realnego samolotu, z bardzo realnymi ludźmi na pokładzie. MH370. The plane that disappeared jest bardzo odhumanizowaną serią w wielu aspektach. Oprócz pana dziennikarza w serii pojawia się pani dziennikarka i jak nie mam tendencji do kłócenia się z telewizorem, tak kobieta mówiła takie głupoty, że trudno było uwierzyć, że nie zostało to wycięte. 

Na sam koniec występuje jeden pan, który mówi, że to wszystko nie ma sensu, ale to tyle z obalania tego, co zostało powiedziane wcześniej. Potem pomyślałam, że może to i lepiej, że strony malezyjskiej jest tak mało, bo to produkcja przygotowana specjalnie dla osób lubujących się w spiskowych teoriach dziejów. 

Liczyłam na poważny dokument, dostałam kompromitację gatunku. Myślałam, że może dostanę naprawdę porządną analizę tego, jak mógł wyglądać pożar na pokładzie. A nawet rekonstrukcję tego, co mogło by być, gdyby naprawdę coś w ten samolot uderzyło. Ale to festiwal teorii spiskowych. Nie oglądajcie!   

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

sobota, 19 sierpnia 2023

Podstawowa - Stewardesy. Cała prawda o lataniu

 Hello!

Kolejna część samolotowego sierpnia na blogu i recenzja, która czekała na opublikowanie pewnie ze 2 lata! Zapraszam na moją opinię o książce Stewardesy. Cała prawda o lataniu.

Stewardessy. Cała prawda o lataniu

Tytuł: Stewardesy. Cała prawda o lataniu
Autor: Krzysztof Pyzia
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Dawno nie czytałam tak chaotycznej książki. Chaotycznej i momentami miałam wrażenie nieprofesjonalnej. Jestem przekonana, że całość dałoby się o wiele lepiej ułożyć i nie zaburzyć efektu rozmowy. Nie pomaga też skład. Na początku te niebieskie chmurki i wyróżnienia nawet mi się podobały, ale później dokładały się tylko do efektu chaosu.  Co ciekawe - te uwagi odnoszą się głównie do trzech pierwszych rozdziałów. Nie wiem, kto to rozplanowywał, ale początek tej książki jest naprawdę zniechęcający.

Kolejna rzecz - niektórych rzeczy można dowiedzieć się z dwudziestominutowego filmiku na YouTube i nie trzeba poświęcać trzy razy więcej czasu na czytanie tych informacji. Naprawdę liczyłam, że przeczytam coś ciekawego i nowego, ale dla mnie ta książka jest dość podstawowa. Poza tym ile można pisać i rozmawiać o tym, że na pokładach samolotów pije się alkohol i ludziom puszczają hamulce. Z drugiej strony powszechność alkoholu jest przerażająca, ale chociaż wynika z niego pewnie jakieś 90% kłopotów na pokładach samolotów, to przecież nie można zrezygnować z podawania go... Oczywiście to pasażerowie powinni znać umiar i umieć zachować się w samolocie. Ale nie znają i nie umieją, więc mogą powstawać książki opowiadające o tak zabawnych, jak i kończących się awaryjnym lądowaniem przygodach pasażerów, którzy za dużo wypili. 

Jedna rzecz w tych wszystkich opowieściach trochę mnie bawiła. Czy może ładnie pokazywała dwie strony medalu. Otóż stewardesy zabawiały swojego rozmówcę opowieściami o tym, jak pasażerowie samolotów nie znajdą się na działaniu samolotu, zadawali różne pytania, a stewardesy odpowiadały na nie raczej złośliwie niż udzielały jakiś informacji. Otóż z drugiej strony z wielu opowieści stewardes wynika, że bywają one zaskakująco naiwne i niedoinformowane w kwestii różnic kulturowych i standardów zachowań w różnych miejscach na świecie. Szczególnie zwróciłam na to uwagę przy opowieści o pani, która w jakimś kraju, w którym kobiety nie powinny wychodzić w krótkim rękawku, tak wyszła. Także - pasażer nie wie, jak działa samolot, ale ty nie wiesz, jak zachować się w obcym kraju. 

Podsumowując, jeśli zupełnie nic nie wiesz o samolotach i stewardesach to może być książka dla ciebie. Ale ja polecałabym rozejrzeć się po YouTube w poszukiwaniu kanałów prowadzonych przez stewardesy.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M