sobota, 25 lutego 2023

Narzekania - Ant-Man i Osa: Kwantomania

 Hello!

Byłam gotowa zatytułować tę recenzję "To jeszcze praca domowa czy już syndrom sztokholmski", bo naprawdę nie miałam wielkich oczekiwań wobec tego filmu - i wygląda na to, że zakładałam, że będzie gorszy od nowego Thora. Dobra wiadomość jest taka, że w sumie nie jest. Nie miałam poczucia odrabiania pracy domowej, oglądając go. I proszę zapamiętajcie te dwie informacje, bo reszta tego tekstu to będzie narzekanie. 

Plakat filmu Ant-Man i Osa: Kwantomania

Ant-Man i Osa: Kwantomania zasadza się na prostym pomyśle: ponieważ Janet nie uprzedziła nikogo, jak naprawdę niebezpieczny i złożony jest Wymiar Kwantowy (chociaż Hope próbowała!), Cassie postanawia zrobić sobie rozrywkę z badania go. Zdenerwowana Janet niszczy urządzenie do wysyłania sygnału i gromadzenia informacji, ale to sprawia, że pojawia się portal do Wymiaru Kwantowego i wciąga wszystkich w pokoju. Janet, Hope i Hank gubią się w jednym miejscu, Scott i Cassie w drugim - bohaterowie próbują się odnaleźć, zorientować w świecie, w którym się znaleźli, unikać zagrożeń i oczywiście wymyślić, jak wrócić. 

Jak widać to dość prosty film. Nawet nie wiem, czy nie za prosty. Fabuła gdzieś tam próbuje się komplikować - mamy na przykład ruch oporu - ale mam wrażenie, że biegła ona bardzo linearnie, a bohaterowie tylko pojawiali się na kolejnych jej punktach i to tak naprawdę bez większych problemów. Żałuję, że ludy z Wymiaru Kwantowego nie zostały lepiej pokazane - widzimy kolorową i ciekawą gromadę, ale są to albo przypadkowi przechodnie, albo bardzo różnorodny ruch oporu. Nie dowiadujemy się nic o nieco lepiej zorganizowanych społecznościach. 

Kolejny punkt - humor. Raczej prostacki i naprawdę nie wiem, czy ja się już przyzwyczaiłam i to ignoruję, czy to zwyczajnie wyparcie i żenujący humor już nie robi na mnie wrażenia. W każdym razie większość żartów jest bardzo na siłę, zupełnie nie pasują do filmu. Jest przynajmniej jedna podobno humorystyczna scena, która chyba musiała zostać do filmu dodana później, bo nie ma rozsądnego wyjaśnienia, dlaczego została ograna w taki sposób. A propos skojarzeń z nowym Thorem mamy w tym filmie taki podobny duet jak Korg i Miek w postaci Veba (nie pamiętam, jak się nazywał po polsku) i postacią z miotaczem ognia/lasera zamiast głowy, która kojarzyła mi się z jakimś anime. Zresztą podobnie latające i strzelające domy (które bardzo mi się podobały!) także mam wrażenie, że gdzieś już widziałam.

Film Ant-Man i Osa: Kwantomania to zdecydowanie nie jest komedia i prawdę napisawszy jest dużo zabawniejszy w miejscach, które fan sam uzna za zabawne. Na przykład, gdy za bardzo zacznie przypominać Gwiezdne Wojny - to nie jest moje oryginalne spostrzeżenie, ale podobieństwa są więcej niż oczywiste (i trochę skłaniają ku zastanowieniu się nad pracą zespołu kreatywnego, bo było to wszystko umiarkowanie oryginalne). 

Nie przemawia do mnie także Janet przejmująca się wieloma wszechświatami. Ten film ogólnie próbuje zahaczać o jakieś pacyfistyczne wątki, Cassie trafia do więzienia, bo była na proteście, Hope także chce ratować świat. Tylko że to wszystko jest takie bardzo... techniczne. Już od pewnego czasu mam wrażenie, że filmy Marvela skręcają w trzy strony jednocześnie: technokracji, siły miłości (przypomniało mi się w końcu, z czym wątek Scotta i Cassie mi się kojarzył - z filmem Interstellar!) i oczywiście wieloświata. Chyba wolałam kosmitów niż techniczną fantastykę naukową ratowaną siłą miłości. To jest jeden z tych filmów, gdy im więcej się o nim myśli i zastanawia, co mogło zostać zrobione lepiej, tym bardziej to, co pojawiło się w kinach, jest rozczarowujące.

Chciałoby się, aby nowe filmy Marvela jakoś zbierały się do kupy, a wydaje się, że one się coraz to bardziej rozdrabniają. 

Mrówki mi się podobały, mogłabym obejrzeć cały film tylko o tym, jak one sobie radzą w Wymiarze Kwantowym. I cieszyłam się, że gra w tym filmie William Jackson Harper, bo ciekawie go zobaczyć gdzieś indziej niż w serialu Dobre miejsce.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

czwartek, 23 lutego 2023

Gitara, samotność i Błękitna Planeta - Bocchi the Rock!

Hello!
 
Jak niestety wiadomo ostatnio oglądanie i pisanie o anime wcale mi nie idzie. Na szczęście - od czego ma się młodszych braci! Dziś M2 przedstawia Wam recenzję anime Bocchi the Rock! (Ciekawostka: udało mu się przekonać mnie, abym je obejrzała - bo takie dobre! - i rzeczywiście mi także bardzo się ta bajka bardzo podobała!). Tytuł recenzji pochodzi z jednej z piosenek, które pojawiają się w tym anime.

Bocchi the Rock!

Latem przeglądałem Facebooka i zobaczyłem post Crunchyrolla ogłaszający powstanie czegoś, co uznałem za nikogo nieobchodzący komediowy slice of life z muzyką jako tematem przewodnim. Plakat pokazywał 4 losowe dziewczynki, których charakterem zapewne było posiadanie kolorowych włosów. Parę miesięcy później, w trakcie sezonu jesiennego 2022, pełnego ogromnych tytułów jak CSM, Spy X Family czy Bleach, zobaczyłem na Youtube klip z tej właśnie pozornie nijakiej bajki. A że był to klip niezmiernie zabawny, postanowiłem dać temu szansę. Nijaka bajka? Oj, jakże się myliłem. Skończyło się tak, że wyjątkowo obejrzałem wszystkie dostępne odcinki po angielsku, bo do polskich tłumaczy jeszcze wtedy nie dotarło, jaka jest to perełka. Tytuł tej perełki - Bocchi the Rock!

Główna bohaterka Hitori Gotou jest skrajnie aspołeczna. Nigdy nie miała przyjaciół, czas dosłownie spędza w ciemnej szafie, a nawet gdy próbuje do kogoś zagadać, to głos grzęźnie jej w gardle. Aż pewnego dnia, zachęcona wywiadem usłyszanym w telewizji, postanawia zmienić swoje życie i wyjść do ludzi przy pomocy gry na gitarze. Mijają trzy lata, Hitori jest świetną, znaną w internecie (pod pseudonimem, nie miałaby odwagi pokazać twarzy czy użyć imienia) gitarzystką i... w kwestii braku przyjaciół zupełnie nic się nie zmieniło.

Aż pewnego dnia, za sprawą kilku zbiegów okoliczności, udaje się jej poznać perkusistkę, która potrzebuje gitarzysty od zaraz. I tak bohaterka dołącza do zespołu, gdzie powoli zaczyna się otwierać. Bardzo powoli. No i dostaje swoją pierwszą ksywkę - Bocchi (od jap. hitoribocchi - samotny).

Oczywiście fabuła nie jest jakaś rozbudowana, tak w zasadzie nie jest najlepsza, ale nie jest to najważniejszy element tego anime, bo to komediowe okruchy życia. Praktycznie wszystko oparte jest na głównej bohaterce, od tego jak w cudowny sposób zaprzyjaźnia się z resztą zespołu, przez to jak bardzo się stara się zmienić, po komediowe przedstawienie jej urojeń. I no właśnie, te urojenia to... tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć. Zobaczyć i usłyszeć. Bo to, co się dzieje z animacją i głosem aktorki przechodzi ludzkie pojęcie. Naprawdę, mógłbym podać parę przykładów, ale to kompletnie mija się z celem, zobaczcie sami, jeśli nie w serialu to na fragmentach na YT.

Co do reszty zespołu, wszystkie dziewczynki są bardzo dobrze napisane. Wszystkie mają swój cel, swoją rolę i swój unikatowy charakter, wszystkie da się łatwo polubić. I mają swoje marzenia, które powoli spełniają się dzięki ich wspólnemu zaangażowaniu, a których same nie byłyby w stanie osiągnąć. Ich przyjaźń jest bardzo ładnie przedstawiona, w końcu główną osią fabuły jest to, co Bocchi z nimi przeżywa.

Animacja, jak już wspomniałem, przechodzi ludzkie pojęcie, oczywiście w sposób pozytywny. Płynna, ładna kreska, a jeśli nie kreska, to cokolwiek akurat jest, bo do zwykłej animacji się to nie ogranicza. Z tego słyszałem (bo sam raczej nie oglądam takich bajek) w tytułach muzycznych bardzo często problemem jest przejście z animacji 2D do 3D na czas występów, co zazwyczaj wychodzi raczej średnio. Ale nie tutaj, bo to właśnie występy (przynajmniej te głównych bohaterek) są najlepiej wyglądającymi scenami.

Z resztą nie tylko wyglądającymi, bo i brzmiącymi. Bo, jak przystało na dobre muzyczne anime, brzmi cudownie. Ich zespół ma łącznie 14 piosenek, w tym opening, 4 endingi i 4 piosenki, które grały na scenie, i jeszcze 5 piosenek, które nie zostały użyte w anime. Wszystkie są oficjalnie dostępne jako piosenki ich zespołu i na YT, i na Spotify, i wszystkie są super (może jednej nie lubię). I ciekawostka, wnioskując po ich miniaturach, każda ich piosenka i ending odpowiadają jednej z bohaterek. 

Jak się wkręciłem w Bocchi, to spróbowałem przeczytać mangę. Tylko spróbowałem, bo jest okropna. Anime podkręca praktycznie wszystko, co dało się podkręcić. Wyglądy postaci są jak zupełnie nowe, dodano pełno własnych scen, wydłużono te już istniejące, ogólnie aspekty kreatywne na najwyższym poziomie. Ocenzurowano niepotrzebny fanservice, co też jest plusem. No i przede wszystkim dodali głębię, bo czytając mangę, zupełnie nic nie czułem, ani to śmieszne, ani angażujące. Znaczy, tylko spekuluję, ale manga chyba nawet nie celowała w bycie jakoś specjalnie dobrą, ot taka komedyjka, pokazująca jak działa klub muzyczny, co akurat się (chyba) udaje.

Z tego co wiem, autorka jest fanką zespołów grających po klubach i to chyba właśnie o tym chciała pisać. Często pojawiają się nawiązania do takowych, najczęściej coś w stylu plakatów z lekko zmienionymi nazwami, a w mandze każdy rozdział ma dodatkowy obrazek, na którym bohaterki odwzorowują zdjęcia różnych zespołów. A jeden z nich dostaje specjalne wyróżnienie, bo główne bohaterki mają takie same nazwiska jak członkowie Asian Kung-Fu Generation, a ending ostatniego odcinka (i to ten odpowiadający samej Bocchi) jest coverem jednej z ich piosenek.

Trzeba wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie, czyli o samotności Bocchi. Jest przedstawiona dobrze, nawet bardzo, ale jednak mam takie wrażenie, że ludzie to zbyt idealizują. Powiedzmy, że lęk społeczny to trochę delikatny temat i gdy tylko ktoś chwali ten wątek, to zaraz zapala mi się czerwona lampka, choć nie do końca wiem, dlaczego tak konkretnie. Nie jest to problem z bajką, tylko mój z wychwalaniem tego jednego zagadnienia.

Podsumowując, Bocchi the Rock! to cudowna komedia, piękna historia o nawiązywaniu przyjaźni i o zmianie samego siebie, a wszystko podkreślone zostaje najwyższej jakości animacją, dźwiękiem i pasją. Polecam każdemu, niezależnie jakie gatunki lubi, bo Bocchi to arcydzieło i spodoba się każdemu. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

 Pozdrawiamy serdecznie, M i M2

sobota, 18 lutego 2023

O tym, że mój gust muzyczny utknął w 2013 roku

Hello!

Biorąc pod uwagę, ile piszę o k-popie (albo ile mi się wydaje, że piszę, bo chyba jest tego mniej niż sądzę), wydawać by się mogło, że to mój ulubiony typ muzyki. Błąd! Moim ulubionym typem muzyki jest pop-rock. Szczególnie różne jego przejawy z okolic roku 2013. 

O tym, że mój gust muzyczny utknął w 2013 roku

Hurts - Exile

Wikipedia twierdzi, że to synth-pop, więc ja twierdzę tak za Wikipedią. Pamiętam - jakby to było wczoraj - gdy Wonderful Life (z płyty Happiness z roku 2010) było grane prawie cały czas w każdej stacji radiowej i Hurts na dobre zagościli w moim muzycznym pejzażu. Ale wolę płytę Exile z 2013 roku. Głównie dlatego że uwielbiam Blind (i teledysk do tej piosenki). Przy czym na płycie Surrender jest piosenka Wings, którą też bardzo lubię. 

Hurts to może nie jest najlepszy przykład, ale prawda jest taka, że kolejne płyty (Desire 2017 i Faith 2020) nie podobają mi się nawet w ułamku, tak bardzo, jak 3 pierwsze. Przy czym trzeba zaznaczyć, że te płyty w ogóle są i jest z czego wybierać. 

OneRepublic - Native

Znowu trochę oszukuję, bo w moich oczach największym hitem OneRepublic na zawsze będzie All The Right Moves

Single z Native zawsze mnie zastanawiały, bo chociaż bardzo lubię Counting Stars, zdecydowanie wolę If I Lose Myself

Przy czym, gdybym miała wybierać moją drugą ulubioną piosenkę OneRepublic byłoby nią Wherewer I Go z płyty Oh My My z roku 2016. Ale jest to chyba jedyna piosenka z tej płyty, do której wracam. Utwory z Human z 2021 roku podobają mi się w najlepszym razie średnio, ale niektóre mają ciekawe teledyski.

Arctic Monkeys

Poprzednie przykłady nie obrazowały do końca przestrzeni muzycznej roku 2013, ale płyta AM Arctic Monkeys to robi. Ponieważ kolejna ukazała się w roku 2018 i nie da się jej słuchać. 

Lubienie AM nie jest niczym oryginalnym, mam wrażenie, że piosenki z tego albumu były wszędzie i był on bardzo mainstreamowy (czy ktoś nie zna Do I Wanna Know czy R U Mine).

Panic! at the Disco

Oczywiście słyszałam wcześniej piosenki tego zespołu, ale świadomie zaczęłam się interesować Panic, gdy wydali To Weird o Live, Too Rare to Die! w 2013. This is Gospel słyszałam w życiu niezdrową liczbę razy. 

Niektóre piosenki z płyty Death of the Batchelor (2016) bardzo mi się podobają, ale przy całej radiowej miłości dla High Hopes z Pray for the Wicked z 2018, muzycznie Panic! było bliższe mojemu sercu w 2013 roku i wcześniej. 

The 1975 

Mam szczęście, że nigdzie nie twierdziłam, że moje upodobania muzyczne są indie - bo nie są, są bardzo mainstremowe. Dokładnie, jak zachwyty nad debiutem The 1975 w 2013 z płytą wygodnie zatytułowaną jak nazwa zespołu. Lubię też ich kolejną płytę I Like It When You Sleep, for You Are So Beautiful yet so Unaware of It. Ale z kolejnego albumu lubię dosłownie dwie, może trzy piosenki, reszty nie jestem w stanie słuchać, podobnie jak praktycznie całego ich albumu z 2020 roku.

Jednak album z 2022 - Being Funny In a Foreign Language - uwielbiam!

Bastille 

Ten zespół tylko częściowo wpasowuje się w tematykę tego wpisu, bo nigdy bardzo uważnie nie śledziłam jego kariery (to znaczy słyszałam wszystkie single i widziałam wszystkie klipy, ale nie mogę wypowiadać się o albumach; ale też wolę te z początków kariery niż kolejne), ale wydaje mi się to ciekawe, że debiutowali w 2013 roku z piosenką, która także podbijała stacje radiowe - Pompeii

Przy okazji warto chyba też wspomnieć, że wielki hit The Neighbourhood Sweater Weather dostał teledysk w 2013 roku (bo jako singiel został wypuszczony wcześniej).

Bring Me The Horizon

W liceum przez osmozę zostałam "fanką" Bring Me The Horizon i  2013 roku zespół ten wydał płytę Sempiternal, którą całkiem lubię. I lubię też That's the Spirit z 2015. Obecnie zdarza mi się oglądać kolejne teledyski zespołu, ale raczej go nie słucham. 

Mam wrażenie, że o czymś zapomniałam, ale na razie niech to będzie na tyle! 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

środa, 15 lutego 2023

Ciekawa choć nieodkrywcza - Mortalista

 Hello!

Dawno temu byłam wielką fanką powieści kryminalnych, o śledztwach i detektywach, rozwiązywaniu zagadek. A potem jakoś tak wyszło, że prawie zupełnie przestałam je czytać. Zwróciłam się w stronę dokumentów i innych typów spraw do rozwiązania. Moralista przypomniał mi, dlaczego prawdopodobnie trochę zmieniłam kierunek moich zainteresowań.

Tytuł: Mortalista Autor: Max Czornyj

Tytuł: Mortalista
Autor: Max Czornyj
Wydawnictwo: Filia

W trakcie sprzątania domu, w którym niedawno natrafiono na zwłoki, zostaje odnaleziona sieć tuneli. Firma specjalizująca się w porządkowaniu miejsc zbrodni, odnajduje w nich makabrycznie upozowane ciała dzieci.
Czy lubiany przez wszystkich, emerytowany nauczyciel był seryjnym mordercą?
Czy to on odpowiadał za zaginięcia sprzed lat?
Tymczasem zostaje porwana kolejna osoba. Honoriusz Mond, wyzuty z emocji były kierownik katedry mortalistyki, jest specjalistą od umierania. Wie, że każda śmierć stanowi zagadkę, a po świecie chodzą zbrodniarze, którzy nigdy nie odpowiedzą za swoje czyny. Musi zrobić wszystko, by rozwiązać tę tajemnicę. Póki nie będzie za późno i śmierć nie sięgnie po kolejną ofiarę.
Każda śmierć pozostawia po sobie ślady. Ktoś je musi posprzątać.

Otóż nawet z dziurą w czytaniu kryminałów mogę napisać, że to książka podobna do miliona innych, a główny bohater byłby milion razy ciekawszy, gdyby nie okazał się doktorem czy profesorem kryminologi. Słuchając, poczułam się naprawdę rozczarowana, że został on odarty z aury tajemniczości. (Nie czytałam blurba przed słuchaniem, a teraz widzę, że to w ogóle nie była tajemnica i chyba moja ocena książki jeszcze stopnieje). 

Ale zagadka wydawała mi się ciekawa, a sama książka napisana jest tak, że bardzo przyjemnie się jej słucha (chociaż opisy są dość schematyczne). W kilku miejscach chciałabym, aby ktoś zwrócił uwagę na powtórzenia w zdaniach i inkluzywny, poprawny język w odniesieniu do osób głuchych (z jednej strony narrator podkreśla, że głusi mają swój język i nawet pisanie po polsku jest dla nich trudne, jednocześnie posługuje się określeniem głuchoniemi; są też inne kulturowe słowa do poprawy). Jeszcze jedna rzecz, która nieco mnie irytowała, bo ile można wykorzystywać ten sam chwyt, to fakt, że bohaterowie czegoś się dowiadują albo dostają jakąś informację i oni wiedza, co to za informacja, ale czytelnik dowiaduje się o tym później. Obserwuje reakcję bohaterów, ale nie wie, na co reagują. I raz, czy nawet dwa, byłoby to do zniesienia, ale po trzecim zaczęłam się martwić, czy to nie jakiś charakterystyczny chwyt autora na narrację i będzie tego więcej. 

Podobało mi się, jak w książce nawarstwiały się kolejne zagadki i niełatwo było przewidzieć, o co tak naprawdę chodzi w całej historii. Jednocześnie mam jednak wrażenie, że ten już prawdziwy finał nastąpił nieco zbyt szybko i jest trochę przegadany - a można było rozwiązać po drodze więcej zagadek. Bohaterowie jednak interesowali się zupełnie innymi aspektami historii niż - prawdopodobnie -  czytelnicy. Zastanawiałam się też, czy fakt, że Honoriusz nie korzysta zasadniczo z żadnych mediów nie jest nieco pójściem na łatwiznę, bo można tym nieco zbyt prosto wyjaśnić niektóre jego zachowania. 

Muszę też napisać, że jakieś potencjalne aluzje do romantycznej relacji, która miałaby niby połączyć głównych bohaterów, są dla mnie zupełnie nieprzekonujące. Stworzyli oni efektywny duet, ale naciąganie tego na jakąś bliższą relację, było cóż... naciągane. 

Jeśli ktoś lubi kryminały, nie przeszkadza mu schematyczność gatunku, to myślę, że spokojnie może po Mortalistę sięgnąć - nie będzie to odkrywcza lektura, ale jak pisałam - zagadki nawet ciekawie się nawarstwiają.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

sobota, 11 lutego 2023

Wszystko, o co chciałam zapytać sinolożkę-fotografkę [wywiad z Sandrą Krawczyszyn]

 Hello!

Odkąd zaczęłam na blogu serię wywiadów, wiedziałam, że znajdą się osoby, z którymi będę chciała porozmawiać więcej niż raz. Ale nawet nie spodziewałam się, że pierwszy z tych drugich wywiadów pojawi się tak naturalnie - bo pomysł, aby dopytać Sandrę o pewne rzeczy, pojawił się niemalże od razu po poprzedniej rozmowie, czyli Wszystko, o co chciałam zapytać podcasterkę [wywiad z Jadeitowy Podcast]. Dzisiaj będziemy rozmawiać o fotografii w Chinach.

Wszystko,  o co  chciałam  zapytać  sinolożkę-fotografkę [wywiad z Sandrą Krawczyszyn]

Gdy pomyślałam o tym, co mogłoby mi się skojarzyć z Azją i fotografią jednocześnie, to jedyne, co przyszło mi do głowy, to japońska moda uliczna i Shinjuku – sama muszę przyznać, że to bardzo ograniczony punkt wyjścia… Bardzo proszę o poszerzenie horyzontów oraz wybaczenie kolejnych pytań – bo naprawdę wychodzę z pozycji kompletnej niewiedzy.

Kojarzymy takie aspekty fotografii, które najczęściej wkraczają w nurty mainstreamowe. To normalne, że gdyby się zastanowić, jako pierwsze w połączeniu z Azją i fotografią przyjdą nam na myśl sesje modowe. Street wear (ostatnimi czasy zacierający swoje granice z high fashion) to temat idealny do sprzedaży produktów poprzez fotografię. Fotografie dla najbardziej rozpoznawalnych światowych marek modowych w orientalnym otoczeniu kojarzą nam się z pewną ekskluzywnością i wyszukaną, niedostępną bądź bardzo ograniczoną w naszych kręgach kulturowych estetyką. Ona jest atrakcyjna. Stąd prędzej skojarzymy okładki singapurskiego Vogue, sesje reklamujące współpracę koreańskich idoli i McDonalda niż wystawy fotografii artystycznej w hongkońskiej Para Site Gallery czy okładki albumów fotograficznych wydawnictwa Jiazazhi stacjonującego w Paryżu.

Czy fotografia to popularne hobby w Chinach?

Myślę, że fotografia to nie tylko hobby. Chińczycy mają permanentnie wpisany w siebie jakiś fotograficzny gen, związany z postępującą cyfryzacją. Powszechny dostęp do telefonów komórkowych z coraz lepszej jakości aparatami fotograficznymi daje dużo możliwości. Należy sobie zadać natomiast pytanie czy zdjęcia robione telefonem czynią Chińczyków hobbystami, czy może rzecz nie leży w robieniu zdjęć per se, a jest tylko formą zapisu wspomnień, pomagającą w tworzeniu pamiętników z życiowych wydarzeń.

Mówi się, że nieważne jest czym fotografujemy, ale to w jaki sposób to robimy. Jednak zawsze staram się z góry określić, czy „fotografia”, o której w danej sytuacji mówię/piszę służy domowym zapisom, czy może nastawiona jest na zysk i w pełni profesjonalna… a może na wpół amatorska, ale i tak bardziej przemyślana. Oczywiście, fotografia jest dla wielu Chińczyków pasją. Ale czy w Polsce również nie stanowi ona jednego z bardziej oczywistych zainteresowań? W tej materii się nie różnimy – każdy ma swoje własne hobby.

Z tego co wiem, chińskie social media stoją raczej na wideo i transmisjach live niż fotografiach.

Sukces TikToka (w Chinach Douyin) to tylko wierzchołek góry lodowej w świecie aplikacji stworzonych do (krótkometrażowych) filmików. Zdecydowanie, w chińskich SoMe królują filmy, ale media nie są do nich wyłącznie ograniczone. Dla poznania szerszej charakterystyki chińskich sociali odsyłam do mojej rozmowy z Janem Chmielowskim (współpracownikiem agencji Huqiao), który w Jadeitowym Podcaście opowiadał właśnie o smaczkach chińskiego internetu.

Wydaje mi się, że musimy zaznaczyć, że Chiny to wielkie państwo, a życie w wielkich miastach i poza nimi znacznie się różni – zgaduję, że fotografia to sprawa raczej wielkomiejska. Ale zastanawiałam się, czy są jakieś rodzaje reportaży zdjęciowych z prowincji; czy fotografia ma jakieś znaczenie w przekazywaniu informacji?

Fotografia komercyjna, modowa, produktowa itp. to zdecydowanie sprawa wielkomiejska. Natomiast nie odbierałabym wsi jej artystycznego wkładu w fotografię chińską. Celowo używam tu sformułowania „wsi”, aby nie mylić „prowincji” z jednostkami administracyjnymi ChRL.

Oczywiście, istnieje mnóstwo reportaży związanych z życiem małomiasteczkowym, wiejskim. Ba, na przełomie wieków wśród chińskich artystów pojawił się cały nurt zwracający uwagę na wykluczanie sfer robotniczych w dostępie do sztuk wizualnych, prezentowanych w galeriach. Fotografowie tacy jak np. Song Dong spędzali dekady na fotografowaniu robotników, wprowadzając ich jednocześnie w mury muzeów. Angażowali Chińczyków ze wsi do aktywnego uczestnictwa i współtworzenia performansów, których głównym celem było poruszanie tematu mingong 民工 (robotników) i zacieranie granic między odbiorcami sztuki wysokiej a mieszkańcami wsi. Te tematy poruszają również fotografowie zagraniczni, którzy (zazwyczaj oczywiście według określonych przez rząd ram) przyjeżdżają do Chin realizować stypendia artystyczne bądź specjalne wymiany skierowane do artystów działających w obrębie na przykład miast partnerskich. Nieco ponad rok temu miałam okazję poznać Pana Bernarda Langerocka, belgijskiego fotografa mieszkającego od wielu lat w Dusseldorfie (Niemcy). Langerock podczas kilku wyjazdów do Chin w ramach wymiany artystycznej między Dusseldorfem a Chengdu (prow. Sichuan) fotografował codzienność osób mieszkających wzdłuż inaugurowanego w 2013 projektu Nowego Jedwabnego Szlaku (ang. Belt and Road Initiative). W końcowym projekcie Arbeitersiedlungen entlang der Seidenstraße fotograf przedstawił robotników związanych z BRI w trzech regionach – chińskim Chongqingu, polskim Zabrzu i niemieckim Zagłębiu Ruhry.

Czy można wywnioskować jakiś ogólny status fotografii w Chinach? Chodzi mi o pozycję fotografów i osób robiących zdjęcia – postrzegani są jako artyści, rzemieślnicy? Czy fotografia widziana jest jako sztuka?

Myślę, że z tym jest tak samo, jak w każdym innym miejscu. Fotografowie-artyści wystawiają swoje prace w galeriach sztuki, czasami wykorzystując swoje umiejętności w zleceniach komercyjnych, jednak niektórzy całkowicie się od tego odcinają. Rzemieślnicy to przede wszystkim fotografowie zajmujący się reportażami uroczystości rodzinnymi, posiadający studia oferujące sesje biznesowe, wykonujące zdjęcia do dokumentów. Ale to podział bardzo ogólny i aplikowalny w każdym społeczeństwie, niezależnie od kraju. Postrzeganie fotografa zależy od rodzaju fotografii, którą się zajmuje, a nie od pochodzenia.

Oczywiście fotografia nie jest marzeniem chińskich rodziców, którzy najchętniej swoje dzieci posyłają na studia związane z medycyną, nowymi technologiami czy ekonomią, jednak jak w każdym zawodzie – dobry fotograf to bogaty fotograf. Zwłaszcza wpisujący się we wspomniane w pierwszym pytaniu nurty.

Jakie wyzwania stoją przed chińskimi fotografami? Czy ich praca w Chinach różni się czymś zasadniczo od pracy fotografów w innych miejscach świata?

To, na co na pewno muszę zwrócić uwagę przy tym pytaniu to kwestie cenzury. Jak w każdym państwie totalitarnym, publikowane treści (również przez artystów) poddawane są cenzurze. Niemożliwym jest, aby prace krytykujące władze bądź poruszające inne tematy politycznie bądź obyczajowo niewygodne (treści queerowe, ukazujące opresje wobec mniejszości etnicznych itp.) zostały wystawione w państwowych galeriach. Oczywiście istnieje tu szerokie pole dla kreatywności twórców w doborze sposobu przedstawienia pewnych tematów, niektórzy natomiast próbują wystawiać „rażące” prace w galeriach prywatnych (których działanie jest kontrolowane i niejednokrotnie ograniczane). Inni natomiast decydują się na wyjazd za granicę. Artyści chińscy często kształcą się w Stanach Zjednoczonych bądź Europie (Francja, Wielka Brytania, Holandia), gdzie czasem decydują się osiąść i w całkowitej wolności publikują swoje fotografie. Na przykład wydawnictwo La Maison de Z (założone przez fotografkę Zhen Shi) tworzy albumy fotograficzne we Francji, a platformy takie jak Offprint (również z Paryża) wspierają niezależnych wydawców, umożliwiając im obecność na targach, organizując panele dyskusyjne nt. sztuki czy wykorzystują znajomość z największymi centrami sztuki na świecie celem propagowania współczesnej fotografii.

Najważniejsi, najbardziej znani chińscy fotografowie? I czy dobrze zgaduję, że w Chinach i poza Chinami to będą dwie różne listy? Czy w Polsce można zobaczyć wystawy ich prac?

Odpowiem na to pytanie od końca. Niestety wystaw chińskich fotografów w Polsce nie można oglądać zbyt często. Nie jest to popularne zagadnienie dla sztuki współczesnej wystawianej w Polsce. Znacznie łatwiej o wystawy polskich fotografów i podróżników, którzy po powrocie do Polski publikują fotografie Państwa Środka. Nie jest to jednak fotografia artystyczna, a reportażowa.

Na próżno szukać informacji o minionych wystawach chińskich fotografów w Polsce. Chiński duet Mu Chen i Shao Yinong prezentował swoje prace w poznańskim CK Zamek w 2010 roku, w 2015 Wanga Hobo zaprezentował w krakowskim MCK obraz zapomnianej przez świat wioski w Qinghai, jednak to tylko pojedyncze projekty. Oprócz nich podam kilka projektów realizowanych przez fotografów polskich w Chinach, jednak one również czas swojej świetności przeżywały przede wszystkim w pierwszej dekadzie XXI wieku: 7. Międzynarodowy Festiwal Fotografii w Łodzi Made in China, Chiny. Piąta strona świata - Karolina Żaba, prace Bogdana Konopki.

Natomiast Chiny są krajem tak rozległym, że najważniejszych fotografów nie sposób wybrać. Mogę podać moją subiektywną listę twórców współczesnych: duet RongRong. Luo Yang, Wang Qingsong, Zhang Huan, Yang Fudong, Ren Hang, Sui Taca.

Słyszałam wypowiedź, że chiński rząd nie za bardzo umie w soft power w znaczeniu na przykład koreańskiego hayllu – nie umie promować popkultury. Ale nie było do końca jasne czy nie umie, nie chce, nie widzi takiej potrzeby czy może uważa, że ludzie poza Chinami tej popkultury nie zrozumieją. I chyba Ty się do tego odnosiłaś w naszej poprzedniej rozmowie, gdy wspominałaś, że Chiny potrzebują odczarowania, pokazania popkultury i zróżnicowania. 

Myślę, że to przede wszystkim kwestia polskich skojarzeń dotyczących postrzegania komunizmu. Wielu z nas na hasło „Chińska Republika Ludowa” ma przed oczami betonową, odbudowywaną po wojnie na wzór radziecki Warszawę. Zależy mi na podkreśleniu tego, że współczesne Chiny tak nie wyglądają. Oczywiście są one państwem totalitarnym, ale proponują zupełnie inną gamę dorobku sztuk wizualnych, które interesują mnie naukowo i których obraz chcę opisywać.

A jednocześnie wydaje się, że promowanie starożytnej cywilizacji i dawnej kultury idzie im nie najgorzej. A może my jako ludzie jakimś sposobem jesteśmy bardziej zainteresowani tym co było dwa, cztery czy osiem tysięcy lat temu. Albo zainteresowanie dawnymi czasami wydaje się bezpieczniejsze, bo obecnie Chiny nie są zbyt popularne międzynarodowo.

W kwestii sztuk wizualnych sugerowałabym się wydawnictwami czy centrami sztuki zrzeszającymi artystów z całego świata, w tym Chin. Śledzenie relacji z wystaw fotograficznych, przeglądanie portfoliów i stron internetowych fotografów daje najszerszy obraz współczesnej fotografii chińskiej, jeśli oglądanie jej na żywo (a w Polsce niestety tak jest) jest niemożliwe.

Mam wrażenie, że przebiegłyśmy się po podstawach tego, jak można zapoznawać się z chińską popkulturą oraz dowiedziałam się bardzo dużo o fotografii – czy może chciałabyś dodać jeszcze coś podsumowującego lub dodatkowo ważnego na koniec?

Chciałabym podkreślić istotę analizowania fotografii i dodawania ich do dyskursu jako ważnego materiału źródłowego. Rozmawiając z chińskimi fotografami bądź czytając wywiady, bardzo często zauważam, że ich sztuka jest odzwierciedleniem życia prywatnego, bądź społecznych problemów, z jakimi zmagają się współczesne Chiny. Przeglądanie albumów fotograficznych jest jak czytanie - czasem nawet bardziej wymagające. Ale polecam je wszystkim, którym estetyka otaczającego nas świata nie jest obojętna.

Jeszcze raz dziękuję Sandrze za odpowiedzi!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

środa, 8 lutego 2023

Fascynujące - Podejrzana

 Hello!

Zacznę recenzję filmu Podejrzana od trzech moich ulubionych linii z opisu dystrybutora filmu (Gutek Film): "On cierpi na bezsenność, ona wie, jak uśpić jego czujność. On nocami czuwa pod jej domem, ona lubi być obserwowana. On coraz mniej o niej wie, za to coraz więcej do niej czuje" - uważam, że są wyjątkowo w punkt. Szczególnie pierwsze zdanie.  

Podejrzana / Decision to Leave

Słyszałam, że Podejrzana to film potrzebie bliskości. To sugerowałoby, że jest to film w jakiś sposób subtelny - a moim zdaniem nie jest. I widać to nawet w kadrowaniu, ostrych liniach przeszywających ekran. Czasami także w bardzo dynamicznej (kojarzyła mi się z typowymi westernami) pracy kamery. Podejrzana to raczej film o fascynacji, a później także obsesji - ale i jedno, i drugie nie jest bardzo typowe. Nasz główny bohater - bo nie mam wątpliwości, że to film zdecydowanie bardziej o inspektorze - jest cierpiącym na bezsenność policjantem; jest także dość znudzony swoim życiem. Dlatego angażuje się bardziej, niż powinien w śledztwo dotyczące samobójstwa/morderstwa - i dość szybko staje się zafascynowany główną podejrzaną, czyli żoną nieżyjącego wspinacza. 

Film nie robi zbyt wiele, aby chociaż spróbować przekonać widza, że podejrzana jest niewinna. Wiele robi sama podejrzana Song Seo-rea. Ale nie jest ona typem bohaterki jak chytry lisek. Nie powiedziałabym też, że jest szczególnie przebiegła. Raczej robi to, co musi, aby osiągnąć swoje cele. I tu też leży siła filmu. Bo on jest o decyzyjności. Mniej o konsekwencjach swoich decyzji, ale o samym ich podejmowaniu. Inspektora życie porywa i rzuca - i wydaje się, że nie ma on wpływu na to, co się dzieje. Seo-rea bierze sprawy w swoje ręce i osiąga swoje cele, bo wie, jak to zrobić. (I muszę napisać, że są w filmie momenty, gdy już byłam prawie, prawie pewna, że zabije ona detektywa).       

W czasie oglądania zastanawiałam się także na tytułami: Podejrzana i Decision to Leave. To ciekawe, bo polski tytuł nakierowuje uwagę odbiorców bardziej na kryminalną stronę filmu oraz na postać samej bohaterki; a jak wspominałam - widzimy świat oczami detektywa - ona jest obiektem jego fascynacji, on - jej obsesji. Decision to Leave (decyzja, aby odejść?) kieruje odbiorcę w stronę, która mi w tym filmie wydała się najciekawsza - czyli właśnie decyzyjności. Samo odchodzenie - i to dość szeroko rozumiane - także jest ważnym motywem filmu i zasługuje na głębszą interpretację. Szczególnie ważne jest odchodzenie na własnych warunkach. Oraz ogólna umiejętność odejścia. Pozwalanie na odejście. Dalej spoiler. Głównemu bohaterowi brakuje obu tych rzeczy - i ostatecznie, chociaż to nie on odszedł, zostaje sam i to dosłownie miotany przez fale, tak jak wcześniej był przez życie. Koniec zdradzania zakończenia.Nawet mam wrażenie, że ten angielski tytuł lepiej oddaje istotę filmu niż dosłowne tłumaczenie tytułu koreańskiego (Resolution to Break Up - postanowienie rozstania? zerwania?).

Na film naprawdę ciekawie się patrzy. Kady są często nietypowe, liniowe, wykorzystywana jest tylko 1/3 lub 2/3 powierzchni. Rzeczy są zasłaniane i odsłaniane. Ważne są lustra, ekrany, lornetki, nawet okna - narzędzia służące do patrzenia i do patrzenia przez. W pewnym momencie nawet prześwietlenie. Bohaterowie często są ze sobą zestawiani w kadrze - niekoniecznie, aby tworzyć swoje odbicia (choć często tak), ale właśnie dlatego, że dwóch bohaterów to może być 2/3 ekranu. Praca kamery także bywa dość nietypowa, czasami jest bardzo dynamiczna, czasami wydaje się lekko opóźniona, czasami zaskakująco płynna tam, gdzie spodziewalibyśmy się cięcia. Montaż także jest ciekawy, chociaż momentami, mam wrażenie, chce być za fajny. Ale bardzo pasuje do filmu, bo on także bywa zaskakująco zabawny tam, gdzie nikt by tego nie oczekiwał. I czasami wyskakują w nim rzeczy, których się nie spodziewamy (naprawdę cieszyłam się, że na sensie było niewiele osób, bo dwa razy porządnie się zdziwiłam - akhem wystraszyłam - dynamicznej akcji). 

Mój jedyny problem z tym filmem - i to bardzo mój, bo mogłam to była sprawdzić przed seansem - jest jego długość (dobre dwie godziny piętnaście minut). Muszę napisać, że po godzinie zaczął mi się nieco dłużyć i zastanawiałam się, dlaczego w opisie filmu było napisane, że bohaterka straciła więcej niż jednego męża. Ten film ma zasadniczo dwie części i finał. Pierwsza część jest bardzo długa - nieco zaburza strukturę całego filmu, ale ma on pewien rytm, więc gdy przejdzie się przez to przedłużenie po godzinie, wraca on na równe tory. 

Chciałam jeszcze napisać o głównych aktorach: Tang Wei jako Song Seo-ra oraz Park Hae-il jako Jang Hae-jun. Tworzą oni intrygującą (intrygujący to także najlepsze jednosłowne określenie całego filmu Podejrzana) i fascynującą parę. Tang Wei jest aktorką z Chin, a jej bohaterka w filmie jest Chinką koreańskiego pochodzenia i jej ograniczony koreański także jest puntem fabuły - szczególnie istotnym na koniec pierwszej części filmu. Detektywy w wykonaniu Parka Hae-ila jest za to zaskakująco łagodny. Nawet gdy jest zły, nawet, gdy wykonuje swoje obowiązki, gdy jest zmęczony - a jest zmęczony niemal ciągle. 

Mnie nie porwała psychologia tego filmu - raczej zainteresowały mnie jego ogólne motywy i tematy oraz elementy techniczne - ale jeśli ktoś potrzebuje rozkmin o relacjach międzyludzkich i tego jak się tworzą, trwają i kończą, jak bywają skomplikowane i czasami, jak niewiele mamy na nie wpływu, to zdecydowanie znajdzie w Podejrzanej wątki do roztrząsania.

Jeśli macie okazję, to polecam wybrać się na Podejrzaną do kina. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

sobota, 4 lutego 2023

Forma uległa treści - Z miłości? To współczuję

 Hello!

Prawdę napisawszy nie wiem, jak zabrać się za recenzowanie Z miłości? To współczuję. I to nawet nie dlatego, że przeczytałam mnóstwo jej poleceń i zapewnień, że to świetna książka, a mi się nie do końca podobała. Raczej dlatego, że jej fizyczność nieco przysłoniła mi jej treść. 

Książka Z miłości? to współczuję na tle pola pszenicy i nieba

Tytuł: Z miłości? To współczuję
Autorka: Agata Romaniuk
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie

Zacznę od kwestii rozpisywania i nierozpisywania liczebników. Wiem, że to bardzo specyficzne zagadnienie, ale irytuje mnie i rozprasza, gdy widzę zdanie: "Zasiada w niej 84 członków, w tym piętnaście kobiet" (s. 26). To tylko jeden, ale bardzo obrazowy przykład; a w książce jest sporo liczb/cyfr. Inna rzecz, która trochę mi przeszkadzała, to powtórzenia. Książka ma też bibliografię, ale nie ma bezpośrednich przypisów (nie wiadomo na przykład dokładnie, z którego tekstu internetowego, pochodzą dane przywoływane słowa). Ponadto z jakiegoś powodu przy niektórych książkach w bibliografii są przecinki pomiędzy imieniem i nazwiskiem autora, ale brakuje ich przed linkami. Denerwowało mnie też, w jak wielu miejscach wersy były zbyt ściśnięte lub było w nich za dużo światła - i zamiast czytać zastanawiałam się, jak lepiej rozłożyć tekst w akapicie. Irytowały mnie też bardzo nieduże wcięcia akapitowe, szerokości dosłownie dużej litery - bo wyglądało to, jakby osoba projektująca nie mogła się zdecydować, czy je robić, czy nie robić.

Zaskoczyła mnie dysproporcja długości pomiędzy pierwszy rozdziałem - częścią dotyczącą sułtana, dość długą, a opowieściami kobiet, które lepiej by nazwać opowiastkami. Które zasadniczo są ciekawe, ale takie niesamowicie suche. Cieszyłam się, że autorka podaje dokładne nazwy na przykład elementów stroju, bo to ważne, ale jednocześnie miałam poczucie, że można by tę książkę wydać po prostu jako wywiady nie reportaż. Wiem, że wywiadowy styl w ramach reportażu istnieje, ale mam wrażenie, że w tej książce nie chodziło o taki efekt.  

Sięgnęłam po tę książkę, bo jakiś czas tamu słuchałam sobie wywiadu lub podcastu z autorką i dochodzę do wniosku, że wolę, gdy ona opowiada, niż pisze. Przy czym w czasie czytania okazało się, że najwyraźniej pierwsze rozdziały są wyraźnie dużo słabsze, kolejne - tak od czwartego, piąty tak średnio, ale szósty już na pewno - czyta się dużo lepiej. Ale tu pojawia się kolejne ale. Bo okazuje się, że tekstowa jakość rozdziałów bardzo się od siebie różni. I w jednym (tu dokładnie 7) jest mnóstwo jakiś dziwnych rzeczy i niekonsekwencji. Cudzysłowy są nie takie, jak powinny i są w złych miejscach, brakuje kropki, jakaś literówka, wyraz jest nieodmieniony (choć powinien) - ogólnie jakaś kumulacja. A później jest rozdział (czy nawet dwa), w którym nie ma żadnych usterek. I nie mam pojęcia, czemu to tak wygląda. Tym bardziej, że to jest drugie wydanie tej książki. Ale nie wiem, może zmienili tylko szatę graficzną, a do tekstu nie wracano. 

W każdym razie w wielu momentach - szczególnie na początku książki - byłam przekonana, że jej nie doczytam. I tak zgadzam się - widać pracę autorki, jej bohaterki (i bohaterowie) to ciekawe osobistości, ale wrócę do tego, co napisałam wcześniej - niech o nich opowiada w wywiadach. Bo fizyczna tekstowa strona tej książki rozprasza czytelnika. I to jest wielka szkoda. Przy czym, nawet biorąc pod uwagę, jak bardzo denerwowała mnie ta książka oraz robienie relacji z jej czytania na Instagramie, to czyta się ją bardzo szybko. Jedno dłuższe popołudnie wystarczy. 

Ostanie słowo podsumowania - jeśli nie będzie Was denerwowała fizyczna strona tej książki tak, jak denerwowała mnie, to zdecydowanie warto po nią sięgnąć (przy czym ostrzegam: pierwsze rozdziały są jakimś takim stylowym pasem startowym i jest w nich coś zniechęcającego do dalszego czytania; później opowieści są znacznie bardziej płynne). A jeśli będzie - to polecam poszukać wywiadów z autorką. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

środa, 1 lutego 2023

Najgorsza rzecz, którą można zrobić przed egzaminem

 Hello!

Po raz kolejny nadszedł czas sesji, a ja napisałam ten wpis już jakiś czas temu i teraz chyba jest najlepszy moment, aby go opublikować!

Wierzcie mi, to nie jest tak, że łatwo mi to pisać i przekonywać Was, że to się sprawdza. Sama gdybym to przeczytała przed studiami, pewnie bym w to nie uwierzyła, bo mam alergię na "złote rady" przypadkowych osób z internetu oraz na kult optymizmu. Ale czuję, że po latach studiowania i przekonaniu się, że podejście wiele zmienia, w końcu mogę o tym pisać. 

Otóż najgorszą rzeczą, którą możesz sobie zrobić przed egzaminem jest złe nastawienie się do osoby przeprowadzającej egzamin. Tyczy się to głównie egzaminów ustnych. 

To może brzmieć jak truzim. Albo jakbym coś naciągała, ale tak nie jest. Wchodząc na egzamin, zmuś się, aby powiedzieć profesorowi "Dzień dobry" z uśmiechem na ustach. Najlepiej też zapomnij o tym, że znasz tego profesora, co o nim czy o niej słyszałeś. Wbrew pozorom zdawanie egzaminów u prowadzących, z którymi nie miało się zajęć ma swoje plusy - oni cię nie znają, ty nie jesteś wobec nich uprzedzony. Wejście na egzamin z uśmiechem, skupieniem i trochę taką czystą kartą to naprawdę 3/4 sukcesu. Pod warunkiem, że oczywiście na egzamin się uczyłeś. 

W internecie jest mnóstwo porad, aby wzajemnie się nie nakręcać przed egzaminem - bardzo słusznie. Powtórki w miłym gronie ratowały odpowiedzi wielu moich znajomych, bo nagle zapamiętywali rzeczy, o które potem byli pytani. Nakręcanie się i szczególnie oczekiwanie w napięciu na wyjście pierwszych osób potęguje stres. 

Trzeba pamiętać, że każdy jest inny i każdy będzie miał inne wrażenia. Nie przejmujcie się hasłem "Ale on/ona strasznie dopytuje i wyciąga". Najczęściej profesorowie dopytują i wyciągają, aby postawić Wam albo 3 i już Was nie widzieć na oczy w przyszłości, albo na wyższą ocenę, bo czują, że coś wiecie, ale może akurat nie dokładnie to, o co pytali. Sama miałam taką sytuację, że odpowiedziałam na już na wszystkie pytania, ale w jednym nie powiedziałam to końca tej rzeczy, którą chciał profesor. I dobre 7 minut mnie dopytywał i próbował nakierować na odpowiedź, którą niestety zapomniałam. Dostałam 4.5, ale profesor naprawdę chciał mi postawić 5. 

Naprawdę nie zakładajcie złośliwości albo ogromnych wymagań profesora z góry. Naprawdę, nawet jeśli nie lubiliście zajęć z tą osobą, jeśli słyszeliście o niej tylko złe rzeczy. 

Jeśli macie pytanie egzaminacyjne typu sami wybieracie sobie zagadnienie i macie je omówić (nie wiem, na ile jest to popularne, na filologii polskiej byli prowadzący, którzy tak robili: 2 pytania losowane + zagadnienie studenta), omówcie jest dosłownie tak, że zagadacie profesora. To działa. Jeśli macie podane konkretne zagadnienia a wręcz dokładnie pytania, ale przed egzaminem i tak się stresujecie i jeszcze wszystkich ludzi dookoła - to przepraszam, ale nauczyć się za Was nikt nie nauczy, a łatwiej niż podanie pytań, nie będzie. 

Na egzaminie zasadniczo odpowiada się na zadane pytania, ale część egzaminów to były także rozmowy dookoła tych pytań egzaminacyjnych. A wręcz egzaminy zdalne to dopiero była okazja do rozgadania się. Strategia robaczka i trąby słonia też się niekiedy sprawdza. 

Ogólnie najważniejsze jest jednak, aby mieć grubą skórę i pamiętać, że doświadczenie osób, które właśnie wyszły z egzaminu, wcale nie musi być twoim doświadczeniem. Bo dostaniesz pytania, z którymi lepiej się czujesz, bo ktoś przed Tobą będzie odpowiadał i jego odpowiedź Cię oświeci, bo ogólnie wiesz, że Ty danego prowadzącego lubisz, a osoba, która właśnie wyszła i tak była do niego uprzedzona. 

Oczywiście są prowadzący, którym nie zależy, są złośliwi na granicy znęcania się psychicznego nad studentami - i jeśli są na to argumenty i doświadczenia innych osób, to bardzo mi przykro, ale ta strategia uśmiechu i czystej karty raczej nie zadziała. Ale jeśli Twój stres przed egzaminem wynika z tego, że ktoś Cię nakręcił albo tylko z tego, że nie lubisz prowadzącego - NAPRAWDĘ wejście na egzamin z uśmiechem, a wręcz pewnego rodzaju entuzjazmem (nawet sztucznym i do którego musisz się zmusić), może zrobić ogromną różnicę! 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M