środa, 30 czerwca 2021

Starty - Minari

Hello!

Nie spodziewałam się, że film, o którym dziś przeczytacie, obejrzę w kinie.  Uratowało mnie istnienie Dyskusyjnego Klubu Filmowego i fakt, że potrzebowali czegoś na zamknięcie sezonu. I chociaż zachowanie ludzi w kinie skutecznie odstrasza przed odwiedzeniem tego przybytku ponownie w najbliższym czasie, to nie żałuję, że poszłam i Minari zobaczyłam. To była moja pierwsza wyprawa do kina od dokładnie 10 miesięcy (nawet bardzo dokładnie, bo ostatni raz byłam 28 sierpnia 2020, a Minari widziałam 28 czerwca). 

Minari

Opisuję, co dzieje się w filmie. Po seansie zdałam sobie sprawę, że chyba wszystkie sytuacje i potencjalne zwroty akcji i tak odkryły materiały promocyjne filmu (a sama nie widziałam ich nawet aż tak wielu), więc jeśli ktoś widział zwiastun czy nawet fotosy, to bez ogromnego trudu może ułożyć sobie fabułę. Tym bardziej, że recenzję zaczynam od opisu dwóch scen z początku i dwóch scen z końca Minari. Ale o czym jest sam film? O koreańskiej rodzinie w Stanach Zjednoczonych, która przenosi się do Arkansas.

Lubię różne proste formalne rozwiązania, które łączą całość danego dzieła. Minari można rozpatrywać odrobinę jak powieść szkatułkową i to dwa razy w ramach filmu. Pierwszy raz, to gdy na samym początku filmu słyszymy, że ojciec planuje, aby cała rodzina spała razem na podłodze w salonie nowego domu. Ale tego nie widzimy. Nie wiemy, czy rzeczywiście się to wydarzyło. Docieramy jednak do tego momentu pod koniec filmu. Druga scena łącząca początek i koniec (choć to nieco bardziej skomplikowane) to sekwencje poszukiwania wody i wybierania miejsca na studnię. To skomplikowanie objawia się w tym, że dłuższa wersja tytułu dzisiejszego wpisu mogłaby na przykład brzmieć "Życie polega na rozpoczynaniu wciąż na nowo".

Przez cały film motywy wody i ognia są bardzo istotne. Zwracajcie na nie uwagę w trakcie oglądania. Niekiedy ich symbolika jest wypowiedziana bardzo wyprost - aż do bólu bym powiedziała, czasami trzeba samemu zastanawiać się co mogą symbolizować. 

Dzieci potrafią być jednocześnie najbardziej niewinnymi i najbardziej okrutnymi stworzeniami na świecie i ten film dobrze to obrazuje. I to tak na przykładzie Davida i Anny, jak i dzieci, które gdzieś tam są w tle. Żałuję tylko, że Annie poświęcono tak mało uwagi. Jako najstarsza siostra w scenie nad potokiem, gdy Anna musiała być odpowiedzialna i za siebie, i za brata, i jeszcze patrzeć na nie do końca odpowiedzialnego dorosłego, widziałam siebie. 

Co do Davida, czyli najmłodszego członka rodziny, ponieważ to film mniej lub bardziej biograficzny reżysera, można w tym bohaterze widzieć alter ego Lee Isaaca Chunga. Podobno reżyser nie konsultował wizji swojego dzieciństwa z rodzicami, film jest zrobiony z tego, co on pamiętał. I widać to w montażu. Gdy czasami widzimy skutki, ale nie widzimy przyczyn. Albo gdy okazuje się, że minęło nieco więcej czasu niż widz mógł przypuszczać. Większość scen w filmie to takie obrazki, w których David bierze udział lub które mógł słyszeć/widzieć. Nie powiedziałabym, że film przedstawia dziecięcą perspektywę, ale dziecięcą pamięć już owszem. W skrócie - momentami może się wydawać, że narracja jest odrobinę pourywana. Nie do tego stopnia, aby traciła spójność albo miało się wrażenie, że widzimy na ekranie niepowiązane obrazki - absolutnie nie. Tylko czasami występuje taka drobna fragmentaryczność.

Ale są też elementy tego filmu, które układają się jak puzzle wskakujące na odpowiednie miejsca z każdą wręcz sekundą rozwoju fabuły. Tu bym szczególnie przywołała zachęcanie Davida przez mamę, aby ten się modlił o zobaczenie nieba. Monica jest pokazana jako postać dla której kościół czy może bardziej wspólnota jest ważna. Muszę tu napisać, że czasami film jest aż nadto bezpośredni. W przypadku mamy było to pokazane, że jest samotna, ale dostajemy też scenę, w której tata stwierdza to wprost w rozmowie z nią. Mógł tego nie mówić, mógł tylko zapytać, czy nie chcą pójść do kościoła. Wracając do Davida. Myślę, że dla widza było to oczywiste, że kazanie się dziecku modlić o "zobaczenie nieba dla dzieci" buduje straszną wizję. Okazuje się, że David był zdecydowanie bardziej świadomy swojej sytuacji - ma chore serce - niż mogłoby się wydawać. Ta scena wiele wyjaśnia, ale tworzy także coś w rodzaju precedensu - gdy widz ogląda Davida, który przyznaje się, że boi się umrzeć i słyszy i widzi to, co mówi i robi babcia, wie dokładnie, co stanie się później. 

Zapomniałam napisać, ale osoba odpowiedzialna za kostiumy powinna dostać specjalną nagrodę za to, jak wyglądała postać mamy, bo prezentowała się na ekranie pięknie. Wiem, że postać babci skradła serca, a kreacja aktorska przyniosła Youn Yuh-jung nagrody, ale - o ile na logikę rozumiem, że babcia miała opiekować się wnukami i dlatego jej jest w filmie dużo, bo Monica i Jacob pracują, tak z pewnego punku widzenia miałam poczucie, że babcia zabrała miejsce w filmie postaciom mamy i siostry. David na końcu filmu się do niej przekonał, ja jako widz wciąż podzielałam jego ambiwalentny stosunek. 

Wydaje mi się, że poruszyłam już wszystkie najważniejsze kwestie, o których chciałam wspomnieć. Jeśli będziecie mieli okazję, to zobaczcie ten film, szczególnie jeśli lubicie takie ludzkie, rodzinne historie. Górnolotnie można by napisać uniwersalne, ale ogólnie chodzi o to, że w filmie trochę dzieje się dobrze, a trochę dzieje się źle - jak w życiu.

LOVE, M

środa, 23 czerwca 2021

Warto! - So Not Worth It

Hello!

Być może drogą do poznania innej kultury nie są książki naukowe i reportaże czy podróże, czy cokolwiek podobnego, ale oryginalne komediowe seriale Netflixa. Bo pokazują jak dana kultura śmieje się sama z siebie i tego, jak jest postrzegana przez inne kraje. Posłuchajmy, co Koreańczycy mają sami o sobie do powiedzenia.  A w sumie do pośmiania się. 

Minnie So Not Worth It

Powinnam zacząć od tego, że nie lubię sitcomów i nie przepadam za wytworami kultury, które z założenia mają być zabawne, a jeśli mają być karykaturalne i przerysowane to najczęściej w ogóle się do nich nie zbliżam. Ale coś w So Not Worth It mnie zaintrygowało i zaczęłam oglądać.

Co to jest So Not Worth It i jakich bohaterów tam poznajemy? To oryginalny koreański sitcom Netflixa. Jego akcja dzieje się w międzynarodowym akademiku. Nasi bohaterowie to: Se-wan, jest Koreanką, ale ma stypendium i pomaga profesorowi w dbaniu o porządek w akademiku. Gdybym miałam wskazywać główną postać, to byłaby to ona. Przez znajomych z akademika zwykle jest określana jako samolubna i tak - to dość antypatyczna postać, chociaż serial próbuje pogłębić jej historię, aby widz poczuł do niej nić sympatii. W moim przypadku to nie wyszło, nie lubię takiego ukrywania historii bohaterów i tłumaczenia ich niezbyt miłego charakteru i kombinowania, smutną historią rodzinną. Kolejna postać to Jamie - student z Ameryki, który nie zna życia. Później - dla odmiany znająca życie Carson. Hans, dla którego zasady i reguły są najważniejsze. Minnie z Tajlandii z obsesją na puncie k-dram. To trochę postać, która jest groźna głównie dla siebie. Sam - notoryczny i małostkowy kłamca. W sumie jedyny bohater, który przechodzi w tym serialu jakąś drogę i przemianę, co biorąc pod uwagę, jak był pokazywany w początkowych odcinkach jest całkiem zaskakujące. Hyun-min, który pomieszkuje w akademiku kątem. Terris - pod pewnymi względami jest najspokojniejszy z całego towarzystwa. 

So Not Worth It

Czy So Not Worth It jest zabawne? Owszem, ale im bliżej końca tym mniej niestety. Rozumiem, że twórcy chcieli eksplorować różne tematy, ale gdzieś po drodze okazuje się, że serial gubi wiele swojego potencjału. Niektóre wątki są wyjaśnione w odrobinę niezadowalający sposób. A odcinki nie mają po 20 minut, tylko po pół godziny i jest ich 12, więc był czas, aby przedstawić je lepiej. Moją szczególną uwagę zwrócił motyw z narkotykami. Widzimy w serialu doniesienia medialne, że międzynarodowi studenci szmuglują narkotyki. Gdzieś się to przewija, ale nie dotyczy bezpośrednio naszych głównych bohaterów w żaden sposób. Afera związana z Se-wan i Jamie'em zagłuszyła dochodzenie narkotykowe, ale ja nie mogłam się przestać zastanawiać, czy pomysł, aby zamieszać w narkotyki bohaterów to zbyt duże tabu. Serial pokazał, że policja czy inne służby wytropią przemytnika, a więc są takie skuteczne. Nie wiem, czy w kontekście, w jakim słyszy się o Korei Południowej i narkotykach, nie jest to swego rodzaju ostrzeżenie. (Albo już za dużo czasu spędziłam, analizując materiały do mojej magisterki i podchodzę to tematu poważniej niż powinnam). 

So Not Worth It Jamie 
W każdym razie, ogromnie podobał mi się odcinek 3, gdy Jamie wpada przestraszony tym, że Korea Północna wystrzeliła pocisk, a cała spółka ma to, delikatnie mówiąc, w nosie i o wiele bardziej interesuje ich rozwód jakieś pary celebrytów. W jednym z pierwszych (chyba nawet dokładnie pierwszym) epizodów Hyun-min dostaje całą sekwencję musicalową i naprawdę wyglądała imponująco,  jedna trzecia budżetu serialu została na nią przeznaczona. Interesujący był też odcinek, gdy rozeszły się plotki, że Jamie i Se-wan się spotykają. Komu z nich bardziej się oberwało? Oczywiście dziewczynie. So Not Worth It dość delikatnie  porusza kwestie prześladowania i dokuczania w internecie. Ważne, że porusza, ale mógłby zdecydowanie bardziej stanowczo podejść do tego tematu. Tym bardziej, że jestem pewna, że cała główna obsada się ma jakieś doświadczenia związane z tym tematem.

Minnie Sam

Chemia na ekranie? Raczej fizyka!

So Not Worth It ma swoje dobre momenty, nawet świetne, wręcz błyskotliwe. Carson, która rozpracowała Terrisa? Przemiłe. Ogólnie trochę ciociowa Carson była najprzyjemniejszą postacią całego serialu - może dlatego że najbardziej spójną. Mój największy kłopot z tym serialem jest taki, że gdy już nastawiłam się na sitcom to scenarzyści dodali tam melodramat. Momentami efekt jest taki, że Se-wan gra w dramie, niekiedy całkiem poważnej, a reszta bohaterów orbituje wokół niej w serialu komediowym. Nie mam problemu, aby sitcom poruszał poważniejsze tematy, ale temu konkretnemu lepiej wychodzi odnoszenie się do kultury koreańskiej niż relacji dzieci i matek. Sam ten wątek jest ciekawy, ale trochę miałam poczucie, że pogłębianie historii Se-wan służyło tylko temu, aby wydawała się mniej antypatyczna.

Carson So Not Wort It Netflix

Przypuszczalnie mogłabym zbadać ten serial moim koreańskim bingo i sprawdzić, ile tropów się w nim pojawia. Powyżej widzimy oczywiste stwierdzenie o kimchi. W jakiejś książce czytałam dosłownie takie samo stwierdzenie, jakie wypowiada Jamie na 3 kadrze. Nie ukrywam, że wszystkie tego typu odniesienia interesowały mnie w serialu szczególnie. I jeszcze aktywizm Hansa. Który na przykład ogromnie przejmował się jakąś sytuacją w Afryce w pierwszym odcinku. Następnie przerzucił się na protestowanie przeciwko pracy dzieci przy obieraniu krewetek. Gdyby ktoś bardzo chciał, to mógłby zarzucić, że serial cały aktywizm przedstawia w krzywym zwierciadle, ja miałam jednak wrażenie, że wyśmiewa kompleks wybawcy i takie bardzo powierzchowne zaangażowanie.

W sumie mam ochotę obejrzeć ten serial jeszcze raz, bo jestem pewna, że są tam jakieś smaczki, których przy pierwszym seansie nie zauważyłam. Podsumowując, polecam! I w ogóle zapowiada się, że będzie kolejny sezon!

LOVE, M


 

sobota, 19 czerwca 2021

Cały ten hype - Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata

 Hello!

Jedną z największych tragedii mojego życia jest fakt, że książka Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata ukazała się miesiąc po tym, gdy obroniłam licencjat z polskiego. Bo otwiera ona oczy na dużo szersze zagadnienia, na których dowodów potrzebowałam. gdy mój licencjat pisałam. Na przykład w polskich czasopismach albo książkach typu zbiór artykułów naukowych (czy to po konferencji, czy zebranych jakimś innym sposobem) dotyczących szeroko albo mniej szeroko pojętej Azji procentowy rozkład artykułów przypadających na dane państwa plasował się mniej więcej tak: 70% Chiny, 25% Japonia, 5% cała reszta. I w ten całej reszcie mieszczą się na przykład Indie, Turcja, Iran; (przeglądanie tych czasopism skłania także do zastanawiania się nad definicją "Azji" czy konceptem Azji, ale to już inny temat). Wiem, że pokazuje to bardziej zainteresowania naukowe niż żywą niechęć. Ale na dwadzieścia najbardziej rozpowszechnionych języków świata 12 to języki z Azji (powiedzmy). Poza tym książka ma rozdział o języku koreańskim. W każdym razie chodzi mi tylko o to, że poza chińskim (mandaryńskim) są także inne ciekawe języki azjatyckie. 

Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata

Tytuł: Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata
Autor: Gaston Dorren
Tłumaczka: Anna Sak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Karakter
Rok: 2019

Co do samej książki - Babel w przeciwieństwie do Języcznych zasługuje na cały hype, który się wokół tej książki wytworzył. 

Poszczególne rozdziały Babel to w dużej części opowieści o historii danego języka, czasami są to jakieś ciekawostki, elementy języka albo kultury językowej charakterystyczne dla konkretnego języka. Pierwszy rozdział to na przykład opiera się na doświadczeniu autora z nauką wietnamskiego. Rozdział o arabskim ma w dużej części charakter słowniczka. Dwa rozdziały mają konwencję wywiadów. Poza tego rodzaju różnorodnością, jest także różnorodność tonalna - to znaczy tam, gdzie może być zabawnie i to pasuje - tam jest zabawnie. Tam, gdzie powinno być poważniej - jest poważniej. 

Czy nie jest to książka dla językoznawców? Albo zbyt językoznawcza? Nie powiedziałabym, ale też nie wiem, czy poleciłabym tę książkę osobie, która tak zupełnie nie interesuje się językami/językoznawstwem. Miałam dużo przyjemności, gdy autor dążył i dążył do jakiegoś pojęcia językoznawczego, a ja wiedziałam dokładnie do którego, ale były też miejsca czy pojęcia, które sama musiałam sprawdzać. Bo to też ciekawe, większość pojęć jest zgrabnie wplecionych w tekst i wyjaśnionych, ale bywają takie - i często są to te bardziej skomplikowane - które są rzucone i niewyjaśnione. Przy czym - ogólnie nie ma ich aż tak wielu. Bo Babel to jednak pod wieloma względami książka bardziej o historii języka (i czasami o geopolityce) niż gramatyce. 

Ciekawe jest też to, że autor w wielu miejscach dobrze odgaduje (czy projektuje) reakcje czytelnika i od razu zaspokaja jego ciekawość. Z innej strony, czasami można odnieść wrażenie, że dany język był jedynie pretekstem, aby opowiedzieć o czymś zupełnie innym. Albo przeprowadzić możliwie męczącą analogię do języka angielskiego. Na przykład rozdział o rosyjskim. Może nie był męczący, ale czytanie o porównywaniu rosyjskiego i angielskiego było bardzo, bardzo dziwne. Ogólnie angielski jest jak najbardziej logicznym wyborem jako punkt odniesienia, ale mam wrażenie, że momentami brakowało w tym umiaru. 

Wydaje mi się, że widziałam gdzieś zapowiedź tłumaczenia książki autora o językach europejskich. Nie mogę się jej doczekać. 

LOVE, M

środa, 16 czerwca 2021

Prezenty na obronę, czyli co dla promotora

Hello!

W tym semestrze nie mam za wiele do napisania związanego bezpośrednio ze studiami, ale  czerwiec i lipiec to czasy egzaminów licencjackich, inżynierskich czy magisterskich (nie wiem, jak u innych, ale moja pierwsza promotorka i promotor bardzo dbali o to, żebyśmy nie mówili obrony - tak się przyjęło, ale obrona odnosi się do doktoratu; moja obecna promotor nie zwraca na to uwagi) i zaczął powoli wypływać temat dotyczący prezentów dla promotora, komisji. Różne uczelnie, wydziały - a wręcz różni promotorzy, recenzenci i zapewne komisje mają inne podejścia do tego tematu. Postanowiłam zebrać historie i typy podejścia promotorów do tego tematu. 

Prezenty dla promotora

Prosto z mostu

Promotorka prosto z mostu powiedziała nam, żeby kupić jej, recenzentce i przewodniczącej komisji storczyki. 

Jeśli kupowanie prezentów jest przyjęte na danej uczelni, takie podejście ułatwia sprawę studentom. 

To część pracy 

Zupełnie inne podejście miał mój drugi promotor. On powiedział nam prosto z mostu, że uważa prezenty za przeżytek, nie jesteśmy w szkole, a obrona to nie Dzień Nauczyciela (notabene - na uczelniach się go nie obchodzi, a słyszałam już o pomysłach studentów pierwszych lat, aby obdarowywać prowadzących prezentami - nie róbcie tego) i mamy mu nic nie kupować, bo to cześć pracy i obowiązków, jeśli jest się pracownikiem uczelni.  

Także sytuacja była jasna. 

Cichociemny albo weź się domyśl

Nic nie powie, nawet nie wspomni o temacie prezentów. Studenci sami z siebie zwykle dochodzą do wniosku, że wypada coś kupić, a potem zamiast się uczyć i szlifować prace, wymyślają, zastanawiają się i wybierają jedną ofiarę, która będzie za prezent odpowiadała. Trzeba go kupić, przetransportować i pilnować.

Takie wychodzenie z założenia, że prezenty na egzamin/obronę się kupuje, nie jest bezpodstawne, wielu studentów chce szczerze podziękować swojemu promotorowi czy promotor, ale jednocześnie... wielu wcale nie chce i bardzo się cieszy, że będzie to ostatnia okazja, gdy go widzą. Udawanie, że tematu prezentów nie ma, nie jest dobrym podejściem. Lepiej postawić sprawę jasno - albo co się chce, albo nic.

Kulturalne czy nie? 

Próbowałam znaleźć informację, czy zasady dobrych manier coś mówią o prezentach dla promotorów. Krótka odpowiedź brzmi - nie. Ale jest jedna rzecz, o której koniecznie trzeba pamiętać, a może nie być tak intuicyjna, jak niektórym się wydaje. Szczególnie jeśli słyszeli na przykład opowieść o rozkładaniu obrusów i ciastek przed komisją... Chodzi o to, że prezenty daje się PO obronie. Z prostej, ale jak wspominałam być może wcale nieoczywistej przyczyny (a już szczególnie jeśli ma się dobry kontakt z promotorem) - aby nikt nie posądził Was o dawanie promotorowi czy członkom komisji łapówki. Nie chcecie być oskarżeni o próbę przekupstwa. 

W takiej sytuacji promotor i komisja najpewniej z miejsca każą Wam to wszystko schować i przyjść z tym później, o ile w ogóle będą chcieli to potem przyjąć. 

Jest także sprawa tego, czy komisji (przewodniczącemu i recenzentowi) także dawać prezenty. W większość przypadków prezenty dla promotorów naprawdę wynikają z tego, że student chce podziękować za roczną czy dwuletnią współpracę. W przypadku członków komisji - recenzenta można znać i można wiedzieć, czy naprawdę przeczytał on Twoją pracę, czy tylko wstęp i zakończenie, jeśli to dla Ciebie ważne w kontekście prezentu. O tym, kim jest szef komisji, często studenci dowiadują się w momencie obrony. Wracając jeszcze do wdzięczności, z historii innych studentów, wynika, że naprawdę jeśli współpraca z promotorem się nie układała, to prezentów nie było i już. 

Także z innych rozmów między studentami i prowadzącymi wiem, że - chociaż w internetach piszą różnie - alkohol jest bardzo drażliwym tematem i lepiej go nie kupować. A na pewno nie jako niespodziankę. Jeśli się umówiliście ze swoim promotorem to inna sprawa, ale jeśli nie - omijajcie alkohole z daleka. 

Ogólnie należałoby uważać z każdym drogim i potencjalnie nietypowym (albo uczulającym) prezentem. 

Z moich obserwacji i rozmów wynika też, że studenci wcale nie czują aż tak dużej presji, aby prezenty kupować, a wręcz przez pandemię i zdalne egzaminy dyplomowe ta presja spada, nawet teraz, gdy już część obron odbywa się na miejscu. Także jeśli to była kwestia, którą z jakiegoś powodu się przejmowaliście - niepotrzebnie. 

I może jeszcze jedna uwaga, informacja, czy pocieszenie. Egzamin dyplomowy człowiek zasadniczo zdaje raz na koniec danego etapu studiów, więc jeśli ktoś mu nie powie (promotor, starsi koledzy), jak taki egzamin wygląda - to zapewne nie będzie wiedział. Na trzecim roku polskiego byłam już po jednej obronie licencjatu, więc na seminarium sam promotor kazał mi opowiadać jak to wyglądało, bo już coś wiedziałam. Na licencjacie z zarządzania instytucjami artystycznymi wiele rzeczy po kolei tłumaczyła nam promotor. To jak wyglądają egzaminy dyplomowe, to oczywiście nie jest jakaś wiedza tajemna, ale niezaprzeczalnie różnią się one od innych egzaminów i można czegoś o jego przebiegu nie wiedzieć. I nie przejmujcie się, że nie wiecie.

LOVE, M

sobota, 12 czerwca 2021

Jakoś będzie dobrze - Navillera

Hello!

Kto nie lubi inspirujących opowieść o pokonywaniu własnych ograniczeń i spełnianiu marzeń, gdy wydaje się to niemożliwe? Ja. Nie lubię takich opowieść, bo zawsze wydają mi się za bardzo oderwane od rzeczywistości. I często zamiast poczucia bycia zainspirowaną, czuję się po nich jeszcze bardziej przygnębiona, niż byłam przed obejrzeniem. A jednak dość szybko po tym, gdy zauważyłam, że drama Navillera jest dostępna na Netflixie zaczęłam ją oglądać. Dlaczego? Bo jest o balecie. 

Navillera drama

Drama powstała na podstawie webtoona i ma 12 odcinków - i wydaje mi się, że to właśnie dokładnie ta kombinacja sprawia, że w odcinkach niesamowicie dużo się dzieje i momentami przejścia pomiędzy emocjonalnymi a lekkimi, zabawnymi scenami są dość gwałtowne i  te emocje nie mogą do końca wybrzmieć. Przy czym Navillera ma jeden z najbardziej emocjonalnych pierwszych odcinków dramy, jaki kiedykolwiek widziałam. Już punkty wyjścia naszych bohaterów nie są łatwe, a jeszcze w ciągu pierwszego odcinka się skomplikują i wręcz stają się przytłaczające. 

Chae-rok

Pozostałe odcinki nie są aż tak przytłaczające emocjonalnie, ale fabularnie są dość pościskane. W czasie ogladania łapałam się na tym, że gdy już włączyłam odcinek to mogłam na raz obejrzeć i 3. Ale gdy robiłam sobie przerwę, to nie wracałam do tej dramy i przez tydzień. Chciałam ją dokończyć, ale niekiedy trudno było zabrać się za oglądanie. 

Navillera Ki Seung-joo

Słówko o bohaterach: Chae-rok jest aspirującym tancerzem baletowym, który jeszcze na dobrą sprawę nie tańczy w balecie, ale szkoli go osobiście jeden z najlepszych baletmistrzów w Korei Południowej. Chae-rok mieszka sam, jego mama nie żyje, a ojciec ma wyjść z więzienia. Moje pierwsze wrażenia o tej postaci były takie, że to bardzo niegrzeczny młody człowiek i nieco brakuje mu manier. Aż dziwne, że pan Shim się nie zniechęcił. Pan Shim to siedemdziesięciolatek, który chce spełnić swoje marzenie, aby nauczyć się baletu. I Chae-rok będzie go uczył.

Shim Deok-chul

Na drugim planie pojawia się liczna rodzina pana Shima. Po pierwsze jego żona (co do której od początku miałam niepokojące przeczucia), a także jego dwóch synów i córka. I ta część drugiego plany jest dużo bardziej rozwinięta, o życiu i perypetiach poszczególnych osób dowiadujemy się dużo więcej, niż od strony drugiego planu Chae-roka. Tu poznajemy jego ojca, przyjaciela, byłego znajomego. Można także powiedzieć, że wątek baletmistrza i baletmistrzyni, którzy  czuwają nad Chae-rokiem to trochę jego drugi plan. Poza tym oczywiście te plany łączą się ze sobą. Na przykład pan Shim spotyka się z "wrogiem" Chae-roka. Okazuje się także, że wnuczka pana Shima i Chae-rok się znają. Jedną z rzeczy, która najbardziej mi się podobała w tej dramie to, to że Eun-ho i Chae-rok nie dostali wątku romantycznego i po prostu zostali przyjaciółmi. Ogólnie drama kończy się mniej więcej tak, że wszyscy zostają jedną wielką rodziną. I też wszyscy w jakiś sposób spełniają swoje różne ambicje czy odkrywają swoje drogi i to że nie w każdym wielu można coś w życiu zmienić, znaleźć nowe źródło satysfakcji i spełnienia. 

Like a Butterfly

Może się wydawać, że tych bohaterów na drugim planie jest dużo (jeszcze mamy ortopedę, o którym zapomniałam wspomnieć; drama też momentami o nim zapomina a szkoda, bo mógłby powiększyć rodzinę;o och i baletnicę oraz pianistę ze studia!), ale to wszystko działa i jest spójne. To co dzieje się u jednych bohaterów, podkreśla albo kontrastuje to, co dzieje się u innych. 

Miałam jeszcze wspomnieć, że szczególnie pierwszy odcinek (a może nawet pierwsze trzy) są nagrane trochę jak film. Trudno to poczucie dokładnie wyjaśnić, ale jest coś w pracy kamery i kolorystyce, że ma się takie wrażenie. Później się ono rozmywa. 

Podsumowując, polecam bardzo!

LOVE, M

środa, 9 czerwca 2021

Słyszenie - Notatki z terenu

 Hello!

Za każdym razem, gdy widzę książkę, przy której pracowałam jestem zaskoczona. Bez znaczenia, czy widziałam ją wcześniej tylko w formie tekstu w Wordzie, czy widziałam już pdf ze składem. Zawsze jestem zaskoczona. Notatkami z terenu byłam zaskoczona szczególnie, bo są... takie malutkie!  

Notaki z terenu książka

Tytuł: Notatki z terenu
Autor: Marcin Dymiter
Wydawnictwo: #części_proste (Wydawnictwo Części Proste)
Strony: 203
Rok: 2021

 Słyszenie, słuchanie... Z bliska, z pamięci…
Wieloaspektowe postrzeganie przestrzeni poprzez dźwięk to esencja zbioru miniesejów Marcina Dymitera. Autor stawia pytania między innymi o tożsamość i dźwiękową pamięć miejsc, o funkcjonowanie człowieka w konkretnej audiosferze, o ekologiczne aspekty pejzażu dźwiękowego. Opisuje soundscape wielkich miast, takich jak Berlin, Praga czy Lizbona, i przestrzeni nieoczywistych, jak pracownia Güntera Grassa. Przywołuje brzmienia przeszłości (Huta Uthemanna, Telefon Hírmondó), poddaje się intymnej aurze Oliwy, pustych plaż Pomorza, spalonej słońcem Malty.
Perspektywa, którą proponuje, jest zaproszeniem do refleksji nad dźwiękowym otoczeniem człowieka. Odkrywa przed odbiorcą prawdę, która nie dla wszystkich i nie zawsze wydaje się oczywista: że dźwięk (także ten wyabstrahowany z kontekstów muzycznych i estetycznych) jest zjawiskiem historycznym, politycznym, społecznym, ekologicznym. Wnioski z tych przemyśleń – inspirujące i napisane z szacunkiem dla znaczeń i brzmienia słów – bywają gorzkie, ale nie sposób przejść wobec nich obojętnie. (opis ze strony Wydawnictwa)

Chciałam napisać o tej książce od bardzo dawna, ale czekałam na swój egzemplarz i teraz, gdy już go mam, nie wiem, co napisać. Na początek przedstawię Wam moje pierwsze wrażenia, jeszcze takie wewnątrzwydawnicze. 

 > Na pewno zwraca uwagę różnorodność ujęć i refleksji  - od bardziej osobistych do bardziej ogólnych, ale są one jednocześnie niezwykle spójne. Największe wrażenie zrobiły na mnie uwagi dotyczące turystyki oraz fragmenty o Lizbonie.
Autor wspomina też o życiu slow, ale nawet nie musiałby, bo temat tej książki idealnie wpasowuje się w trend uważności i nie chciałabym, aby to jakoś negatywnie brzmiało, bo czasami uważność uważana jest za coś wymyślnego albo ludzie mają z nią jakieś złe skojarzenia, a ta książka to poradnik uważności bez uważności w tytule - ogólnie chodzi mi o to, że możne być bardzo inspirująca. Wierzę, że będą osoby, które po przeczytaniu tak po prostu pójdą na spacer i będą słuchać tego, co dzieje się dookoła nich. Uwagi dotyczące pandemii też były ciekawe. 

A teraz może trochę danych technicznych. Książka ma cztery części: Miasta, Miejsca, Słuchanie z bliska, Słuchanie z pamięci. Co ciekawe w książce są zdjęcia! A przynajmniej dla mnie to ciekawe, bo nie spodziewałam się, że będą. 

Może jeszcze o pierwszych wrażeniach: gdy zapoznawałam się z tą książką, miałam wrażenie, że otwiera się przede mną zupełnie inny świat i inna perspektywa czy możliwość jego odbierania. W sumie to nieco dwie osobne sprawy. W książce jest trochę informacji o pionierach nagrań terenowych (field recordingu), ale zdecydowanie, zdecydowanie więcej jest autorskiej perspektywy dźwiękowego odbierania świata. Takie tekstowe migawki, uzupełniające nagrania.

Jeszcze jeden rozdział, który lubię: Śpiewający budynek. I wracając na moment do różnorodności - podkreśla ją dodatkowo to, jak książka jest złożona i jak różne pomysły z tekstu wyglądają. Niektóre rozdziały to po prostu narracje, ale niektóre - na przykład właśnie Śpiewający budynek ma w sobie pięć podrozdzialików, każdy rozpoczyna się od przywołania fragmentu z pracy Śpiewający budynek. Niektóre rozdziały mają motta z dzieł literatury. Podsumowując, książka jest różnorodna nie tylko tematycznie - w ramach związanych z nagraniami terenowymi, ale wciąż - ale także formalnie. 

Pozdrawiam, M

sobota, 5 czerwca 2021

Mój ranking - Kingdom: Legendary War

 Hello!

Dziś miał się pojawić nieco ambitniejszy wpis, ale jestem na takim etapie pracy nad moją pracą magisterską, że nie wiem, czy to ja ja dokańczam, czy ona wykańcza mnie. Jedyną rzeczą, na którą mam siłę, jest oglądanie Youtube. A że niedawno skończył się program Kingdom: Legendary War to postanowiłam znów (bo robiłam ranking Road to Kingdom) pokazać moje ulubione i mniej ulubione występy!

 

Jeszcze słowem wyjaśnienia - uwielbiam takie występy, teatralność, choreografie. A program polega mniej więcej na tym, że zebrali (nie bez trudności) 6 k-popwych zespołów i kazali im występować. Przy czym ogólnie Road to Kingdom interesowało mnie zdecydowanie bardziej, śledziłam występy dużo bardziej na bieżąco. Dobór zespołów do Kingdom też był nieco dziwny. The Boyz wygrali Road to..., więc dostali się od razu. Później ogłoszono, że ATEZZ i Stray Kids dołączają i te występy z MAMA były chyba lepsze niż wszystko, co pokazano później w programie. Gdy okazało się, że iKON dołącza, szczerze pomyślałam, że YG Ent. nie ma zupełnie pomysłu, co robić z tym zespołem odkąd B.I. odszedł (chociaż ich ostatnia piosenka i tak była o niebo lepsza niż Dive). A gdy dowiedziałam, że BtoB będzie w programie to pomyślałam dwie rzeczy: albo że skończą jak Pentagon, który w Road był takim zespołem-seniorem, ale udział w programie nie wyszedł im w sumie jakoś super, oraz że w sumie akurat im to nie robi różnicy, w sumie mogą pasować i będą się bawić. Ostatni zespół, którego udział w tym programie wydawał mi się najsensowniejszy, to SF9. Uprzedzając, jeśli z tego zestawienia miałabym wybrać 2 zespoły, które najbardziej lubię to byłyby to SF9 i The Boyz. 

Na szczęście nie mam tutaj na blogu nieprzyjemnych komentujących, ale gdyby ktoś miał wątpliwości to nie nienawidzę żadnego z zespołów; jak mi się coś nie podobało, to po prostu mi się nie podobało, nie jest w moim guście, cokolwiek, ale to nie jest atak na żaden z zespołów.

Introduction Stage - 100 Seconds Performances


 
1. BtoB
2. The Boyz
Tak naprawdę występy SF9 i Stray Kids zrobiły na mnie podobne wrażenie, więc niech będą na 3 miejscu.

I tak samo występy ATEZZ i iKON - nie robi różnicy, który będzie 5, który 6.

Round 1 - To The World

 
1. The Boyz
2. BtoB
3. SF9
4. ATEZZ

5. iKON / Stray Kids
 
iKON pokazał inspirowaną teatrem i filmem wersję Love Scenario i Killing me, w sumie to taką musicalową i powinno mi się to było podobać, ale było zdecydowanie zbyt wesołe na mój gust. A część z Killing me zabiła słaba praca kamery. Występ Stray Kids podobał mi się do połowy. Utwierdziłam się w przekonaniu, że lubię mroczne koncepty, ale agresywne nie są dla mnie.SF9 zmieniło tytuł piosenki z Now or Never na Jealous, bo i tak wszyscy byli przekonani, że to jej tytuł. ATEZZ - super koncept, ale ci fluorescencyjni gimnastycy - to nie na moje nerwy.

Round 2 - RE-BORN



1. The Boyz

2. Btob

3. Stray Kids

4. SF9

5. iKON

6. ATEZZ

SF9 i The Boyz zamienili się piosenkami i była to jedna z najlepszych rzeczy, która przydarzyła się w tym programie.  SF9 wykonało The Stealer i chociaż broń na scenie to nie coś, co mi się podoba, to pasowało to do zespołu. The Boyz za to przearanżowali O Sole Mio - piosenkę, przez którą poznałam SF9 i którą bardzo, bardzo lubię - i dodali do niej tango. Jakim cudem byli w programie dopiero na 6 miejscu - nie wiem.
Stray Kids zrobiło za to cover I'll Be Your Man BtoB - to też moja ulubiona piosenka. Cały występ był taki spójny i teatralny jak lubię.
ATEZZ mam wrażenie, że chcieli dobrze, ale moim zdaniem przedobrzyli - piosenka była bardzo obok całego konceptu na ten występ. I inspiracja Domem z papieru, i trochę dodanej muzyki klasycznej, i tona innych rzeczy.

Round 3 - No Limit

Drużyny

Zespoły zostały podzielone (albo same się podzieliły - nie jestem pewna) na dwie drużyny : It's One (iKON, The Boyz, SF9) i Mayfly (BtoB, Stray Kids, ATEZZ) i przedstawiciele drużyn rywalizowali w 3 kategoriach:

Rap
1. Full DaSH (It's One)
2. Colours (Mayfly)
 
Taniec
1. Wolf (Mayfly)
2. King and Queen (It's One)
 
To było nierówny mecz. Jedna drużyna zrobiła cover Wolf EXO, druga występ inspirowany tradycyjną kulturą. Na dobrą sprawę byłoby to bez porównania, gdyby nie to, że występ King and Queen był niesamowicie nudny. Co jest zaskakujące, bo zwykle takie odwołanie do kultury wypada, jeśli nawet nieciekawie, to chociaż ładnie. A tutaj chyba wybrano jakiś motyw szalonego króla - i nie wyszło. I w jednej grupie (K&Q) były 3 osoby, w drugiej - 9.
 
Wokal
1. Love Poem (Mayfly)
2. Spark (It's One)
 
Wygląda na to, że liczne zespoły są dobre do tańca - do innych aktywności - im mniej tym lepiej. 

 
Zespoły
 

 
1. SF9
2. BtoB
3. Stray Kids
4. The Boyz
5. ATEZZ
6. iKON
 
Doszłam do wniosku, że oglądanie Kingdom nie było tak interesujące jak Road to Kingdom, bo za wiele rzeczy się powtarzało. Ile razy można być zaskoczonym, że któryś z członów zespołu rzuca się na materace z wysokości albo pozwala, aby tancerze go złapali? A z drugiej strony - może nie powinnam, ale prawie popłakałam się ze śmiechu, gdy strony usłyszałam "operowe" wykonanie Ody do Radości w występie ATEZZ. Dysonans poznawczy. Ale to może dlatego że 6 lat chodziłam do szkoły imienia Unii Europejskiej i Oda do Radości zwykle była wykonywana bardziej radośnie, mniej poważnie. Przykro mi też pisać, że występ The Boyz w tej rundzie był rozczarowujący i to podwójnie, bo pokazywali cover Monster EXO.
 
Final Round - Who Is The King
 

 
1. The Boyz
2. SF9 / BtoB
4. Stray Kids
5. ATEZZ / iKON
 
Mam nadzieję, że SF9 ma lub będzie miało teledysk do swojej piosenki, bo bardzo mi się podoba. Albo nawet może być performance video, koniecznie w strojach z programu. Chciałabym, aby piosenka iKON mi się podobała, ale słyszę w niej za dużo innych utworów i w występie widzę za dużo inspiracji. Stray Kids połączyło Mozarta z wilkołakami, bo słowo Wolfgang ma szerokie konotacje. I trochę kontynuowali pomysły z występu Wolf z poprzedniej rundy. Tak w sumie to 3 ostatnie piosenki nie robią mi różnicy.

Może nie powinnam była pisać, że lubię SF9 i The Boyz, bo i tak to w sumie widać. iKON jest mi szkoda, bo w sumie oni skończyli trochę jak PENTAGON, przy czym, choć nie widziałam całych odcinków, mam wrażenie, że oni (iKON) nie chcieli być w tym programie. Nie wiem, jakim sposobem SF9 szło w programie tak słabo, jak im szło. 

Tak z ciekawości postanowiłam zobaczyć dwa odcinki i oświeciło mnie, dlaczego fani na bieżąco pisali, że produkcja tego programu była beznadziejna. Przy oglądaniu samych występów jakoś nie było to tak oczywiste. Otóż nie wiem, kto projektował oświetlenie sceny do poszczególnych występów, ale nie była to odpowiednia osoba. Przy piosence Spark (chociaż tam śpiew był najważniejszy) jest tak czerwono i niewyraźnie, że trudno odróżnić poszczególnych wokalistów. Wyżej napisałam, że występ tancerzy z drużyny It's One był nudnawy, oglądając cały odcinek, zdałam sobie sprawę, że po prostu dobrze go nie widziałam. O tym jak kamera zamordowała fragment choreografii iKON w pierwszej rundzie już wspominałam. Ciemność mogła też zabić cover Monster The Boyz...
 
Ostateczne wyniki z programu to:
  1. Stray Kids
  2. THE BOYZ
  3. ATEEZ
  4. BTOB
  5. iKON
  6. SF9
Mój wyglądałby mniej więcej: The Boyz, SF9, BtoB, reszta. W sumie to bez znaczenia, bo występy z Road to Kingdom i tak podobały mi się bardziej. Gdybym miała wybierać występy z całego programu, które podobały mi się najbardziej to zdecydowanie The Boyz z 1. rundy z No Air (A Song of Fire and Ice). Cover Move SF9 został okrzyknięty legendarnym chyba już w momencie wypuszczenia odcinka, w którym się pojawił. Występy BtoB mają swoje specjalne i szczególne miejsce. 

Pozdrawiam, M

środa, 2 czerwca 2021

Straszak z podręcznika do pisania scenariuszy - Pandora

 Hello!

Dzisiejszy wpis miał być pierwotnie opublikowany gdzie indziej, ale z powodu powodów nie został. To dlatego jest napisany nieco inaczej, niż zwykle tworzyłam tekstu na blogu. Ale ponieważ jest tutaj mogę opisać małą historię zza kulis.

Otóż oglądałam ten film dokładnie w dni rocznicy katastrofy w Czarnobylu, a co ciekawe - dowiedziałam się o tym po seansie. To znaczy widziałam, że rocznica się zbliża - Youtube podpowiadał mi coraz więcej filmów związanych z tym tematem, ale dopiero po zakończeniu oglądania, zauważyłam że w Dzień Dobry TVN jest materiał na ten temat. A jeszcze ciekawiej - w ten weekend paliło się coś w elektrowni jądrowej w Ulsanie w Korei Południowej.

Pandora

Energia atomowa i elektrownie jądrowe towarzyszą ludziom już od lat jednak wciąż zarówno fascynują, jak i straszą. Jak na tym spektrum prezentuje się film Pandora?

Po pierwsze, wydaje się, że ten film jest bezpośrednią odpowiedzią na awarię elektrowni w japońskiej Fukushimie. A nawet wypadek przedstawiany w filmie jest dużo poważniejszy w skutkach niż wspominana awaria. W Pandorze elektrownia ulega wypadkowi na skutek trzęsienia ziemi – a później zniszczenia tylko postępują. Po drugie, od siły natury potężniejszy jest jednak pierwiastek ludzki. Elektrownia jest stara, jej konserwacja przeprowadzona niedokładnie – ale osobista ambicja zabija względy bezpieczeństwa. Ludzie, którzy powinni być odpowiedzialni, najczęściej są niedoinformowani. Bezpieczeństwo mieszkańców wioski, w której jest elektrownia oraz jej pracowników, jest ostatnim priorytetem zarządzających. Ciarki przechodzą po plecach, gdy ogląda się bohaterów, którzy dokładnie wiedzą, co powinni zrobić, ale tego nie robią. Niekiedy jednak znajdują się oni pomiędzy Scyllą a Charybdą – a procedur na wypadek awarii nie ma.

Pandora jest filmem katastroficznym, w którym nie dzieje się nic, czego po takim filmie byśmy się nie spodziewali. Pojawia się konflikt pomiędzy racjonalnymi działaniami a bohaterstwem, który jest raczej heroizmem w obliczu katastrofy niż immanentną cechą bohaterów. A i wtedy nie przychodzi postaciom łatwo. Dobrem zbiorowym a samolubstwem. Tym, ile powinno wiedzieć społeczeństwo a paniką. Ale wiara w to, że taką awarię można ukryć jest naprawdę naiwna. Konflikt w dowództwach – tak elektrowni, jak i w rządzie i pytanie: „Kto powinien podejmować decyzje?”

Można powiedzieć, że sama elektrownia jest bardziej bohaterem filmu niż jego nominalni główni bohaterowie. Kang Jae-hyeok – pracownik elektrowni – nie od razu staje się głosem wszystkich pracowników elektrowni, ale z czasem staje na ich czele. Jego matka, bratowa i jej dziecko – to przedstawiciele rodzin pracowników elektrowni z miasteczka. Narzeczona Jae-hyeoka - Yeon-joo -przedstawiona jest zaś jako zaradna, zorganizowana przewodniczka – dosłownie i w przenośni – i wydaje się, że to właśnie ona będzie niosła dalej nadzieję, o której mowa na końcu filmu. Jednym z ciekawszych bohaterów jest prezydent. o jedna z dwóch postaci, obok Jae-hyeoka, która w filmie przechodzi wyraźną drogę i dorasta. Jego bezsilność jest jednym z bardziej poruszających elementów filmu.

W filmie Pandora obserwujemy całe spektrum ludzkich zachowań – oraz zmian w nim – w obliczu sytuacji kryzysowej. Do tego film z każdą minutą staje się coraz bardziej dramatyczny (co podkreślane jest dobraną muzyką) i gdy wydaje się, że już nic nie może pójść gorzej – idzie. Ponieważ jednak poszczególni bohaterowie tylko nieznaczenie wyróżniają się na tle innych widzowi trudno związać się z nimi emocjonalnie. Jednocześnie ogólne pojęcie dramatyzmu całej sytuacji jest zaskakująco łatwe i przejmujące.

Pandora to nie jest dokładnie lekki film do oglądania, ale dla koneserów kina katastroficznego – raczej zupełnie nie odkrywczy i podobny do setek innych tytułów. Dodatkowo wiele ścieżek, którymi podąży fabuła zostaje zupełnie odsłoniętych już w części wprowadzającej, więc dla każdego widza ogromnych zaskoczeń nie ma. Najgorzej wykonanym elementem filmu są jednak efekty specjalne. Są straszne i to nie dlatego, że obrazują trzęsienie ziemi i wybuch. Ponadto, chociaż film i tak trwa ponad dwie godziny, wydaje się, że nagranego materiału mogło być więcej, bo wiele rzeczy organizowanych jest poza kadrem.

Na poziomie przesłania Pandora straszy. Na poziomie wykonania – jest filmem katastroficznym od linijki z kilkoma słabszymi elementami. 

Pozdrawiam, M