środa, 29 listopada 2023

Życie - Dwadzieścioro czworo oczu

Hello!

Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją książki, której korektę robiłam - wpis powstał przy okazji mojej pracy, ale nie był jej częścią i nie jest sponsorowany przez wydawnictwo ani nic takiego. A powstał przy okazji, bo książka naprawdę mnie zainteresowała.  

Tytuł: Dwadzieścioro czworo oczu
Autorka: Sakae Tsuboi
Tłumaczenie: Klaudia Ciurka
Wydawnictwo: Yumeka

Książka Dwadzieścioro czworo oczu miało swoją premię w Japonii w roku 1952, a dotyczy czasu jeszcze wcześniejszego - rozpoczyna się w roku 1928, a kończy po drugiej wojnie światowej. Fabuła nie tylko osadzona jest w dawnej Japonii, ale na dodatek na dalekiej prowincji, w zasadzie w dwóch wioskach. Główną bohaterką jest świeżo upieczona nauczycielka Hisako Ōishi, która poznaje swoją pierwszą klasę - a następnie obserwujemy ich przez kolejne lata w różnych życiowych okolicznościach.

Dwadzieścioro czworo oczu to trochę książka o tym, aby nie oceniać po pozorach i bez poznania drugiej strony, pokazująca też, że do takiego podejścia do świata i innych ludzi należy dorosnąć. Zdecydowanie najbardziej jest o tym, jak los może rzucać życiem człowieka, o tym, że dzieci często wcale nie mają lub prawie nie mają na swoje życie wpływu. Jednak najważniejszym tematem, eksplorowanym coraz głębiej wraz z kolejnymi latami mijającymi w fabule, jest ogólne głębokie poszanowanie życia. W narracji skupia się to na tym, że główna bohaterka ma jak na swoje czasy oraz otoczenie propagandą bardzo niecodzienne poglądy dotyczące wojny, ale wydaje mi się to redukujące, gdyby tylko napisać o pewnym pacyfistycznym czy militarystycznym przesłaniu książki. Przecież dzieci z pierwszej klasy poszły w bardzo różnych kierunkach - i o tym, co w ich życiu się działo i jak można na ich losy patrzeć, także dowiadujemy się z lektury. 

Gdy rozmawiałam z panią Klaudią z wydawnictwa Yumeka w maju, powiedziałam, że z opisu Dwadzieścioro czworo oczu kojarzyło mi się z Ukochanym równaniem profesora - i podtrzymuję tę opinię w znaczeniu, że jeśli podobało wam się Równanie... spodobają Wam się i Oczy. A być może nawet bardziej, gdyż mnie Równanie nieco rozczarowało brakiem czegoś więcej, natomiast jak opisałam powyżej Dwadzieścioro czworo oczu charakteryzuje się przesłaniem o różnorodności i wadze ludzkiego życia. (Te książki łączą także wyjątkowo długi tytuły). 

Innym ważnym aspektem książki jest to, jak pozwala nam obserwować przemiany zachodzące na prowincji - a nawet więcej, bo główna bohaterka sama to tematyzuje i komentuje zmiany, które widzi. Co ciekawe jednak nie jest ona narratorką. Nawet trudno napisać, że trzecioosobowa narracja prowadzona jest z jej perspektywy, chociaż bez wątpienia jest główną bohaterką. W Dwadzieścioro czworo oczu mamy narratora-opowiadacza, dopowiadacza perspektywy (a szczególnie upływu czasu) i puntów widzenia, który być może nie wie o wszystkich wydarzeniach, ale na pewno wie, co powiedział, pomyślał albo co poczuł inny bohater oraz o okolicznościach ich życia. Wydaje się, że narrator (chociaż ja mam poczucie, że to narratorka) bardzo się stara, aby czytelnicy dobrze zrozumieli bohaterów, których przedstawia i opisuje.   

W recenzjach widziałam, że niektórym czytającym ta książka kojarzy się z Dziećmi z Bullerbyn (czytałam je bardzo dawno temu i nic nie pamiętam) oraz Anią z Zielonego Wzgórza - co wydaje mi się ciekawe, bo sama Ani nie lubię (chociaż jestem bardzo ciekawa nowego tłumaczenia!) i wydaje mi się jednak, że okoliczności historyczne książki Dwadzieścioro czworo oczu sprawiają, że dotyka nieco innych tematów niż Ania. Ogólniej - nie stawiałabym Oczu obok książek dziecięcych, bo to jednak nieco inny tym literatury - główną bohaterką jest jednak młoda nauczycielka.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

niedziela, 26 listopada 2023

Mój tydzień z podcastami

Hello!

Od dawna zbierałam się, aby nieco zaktualizować informacje o podcastach, których słucham, a że ostatnio wiele z nich informowało o nominacjach w konkursie Podcast Roku Janusza Majki, a wczoraj odbyła się wielka gala finałowa - nie mogło być lepszego dnia. 

W marcu 2022 napisałam wpis Moje ulubione podcasty - i jednocześnie sporo się od tego czasu zmieniło i nie zaszły wielkie zmiany, ale myśl, aby ułożyć słuchane podcasty dniami tygodnia, chodziła za mną od długiego czasu.

PONIEDZIAŁEK

Korespondencja z Londynu 

Korespondencja z Londynu niedawno świętowała 50 odcinek. To podcast prowadzony przez autorkę bloga Riennahera Martę Dziok-Kaczyńską, która jest jedną z pierwszych blogerek, które kiedykolwiek czytałam dobre 12 lat temu. 

Tytuł podcastu idealnie w punkt oddaje to, o czym on jest - więc nie będę się rozpisywać. 

WTOREK

Mao Powiedziane

Podcast o Chinach Weroniki Truszczyńskiej, Nadii Urban i Piotra Sochonia i wspominałam o nim już w poprzednim wpisie.

Techstorie 

To moje tegoroczne odkrycie - podcast Sylwii Czubkowskiej i Joanna Sosnowskiej, gdzie rozmawiają o technologiach. Od sztucznej inteligencji do Facebooka po przemysł półprzewodników.

Crazy Nauka

Nie wierzę, że tak późno odkryłam ten podcast, bo audycje pod tytułem Wypadki kosmiczne, Wypadki jądrowe albo wyliczenia o erupcjach wulkanów (ale także w zasadzie wszystkie inne także!), to totalnie moje klimaty! Autorzy (Ola i Piotr Stanisławscy) przyznają się, że lubią Katastrofę w przestworzach i czuję z nimi silną nić porozumienia w tym względzie. 

Podcast ukazuje się co dwa tygodnie. I we wspominanym wyżej konkursie dostał nagrodę w kategorii "Nauka, Edukacja, Technologia''.

ŚRODA

Elektryfikacja 

Nie pamiętam, jak wpadłam na Elektryfikację, ale mam przyjemność słuchać tego podcastu od pierwszego odcinka, a autor (Jakub Wiech) w konkursie Podcast Roku dostał nagrodę za debiut. Podcast - jak wskazuje nazwa - jest o energetyce, a mnie najbardziej interesuje ta atomowa. 

CZWARTEK

Dział Zagraniczny

Radio naukowe

Zarówno o Dziale Zagranicznym, jak i Radiu naukowym wspominałam w poprzednim wpisie i nie chciałabym się powtarzać, ale szczerze oba podcasty polecam!

Podcast demagoga 

Kolejne odkrycie - tym razem o dezinformacji i walce z nią. Mamy tu cykl Prasówka z dezinformacji, mamy wywiady oraz analizy fake newsów.

ZVZ

Od jakiegoś czasu podcast działa w nieco zmienionej formule, ukazuje się co dwa tygodnie, ale ja go słuchałam od pierwszego odcinka lata temu, gdy nazywał się jeszcze Zombie vs Zwierz. Najszerzej rzecz ujmując to podcast o popkulturze, prowadzą go Katarzyna Czajka-Kominiarczuk (Zwierz popkulturalny) i Paweł Opydo.

PIĄTEK 

Albo o czymś zapomniałam, albo to dzień nadrabiania podcastów z całego tygodnia.

SOBOTA 

Podkast amerykański 

Im więcej wiem o Ameryce, tym straszniejszym krajem mi się wydaje i w zasadzie to ja się nawet USA nie interesuję (a wręcz powiedziałabym przeciwnie), ALE ten podcast jest przeciekawy i fascynujący i bardzo lubię go słuchać. Tym bardziej, że czy mi się to podoba, czy nie to, co dzieje się (i działo) w Ameryce ma duży wpływ na cały świat, a nie znalazłam lepszego miejsca w sieci, w którym tłumaczono by Amerykę w tak ciekawy i zrozumiały sposób.

Brzmienie świata z lotu Drozda

Opisywałam ten podcast poprzednio i mój entuzjazm wobec niego wcale nie zgasł!

Brzmienie świata także otrzymało nagrodę - w kategorii "Polityka, gospodarka, społeczeństwo".

Teoria spisku

Autorka wcześniej prowadziła podcast To jest spisek! i gdy jego odcinki przestały się ukazywać, zastanawiałam się, co się stało, aż odkryłam, że powstała Teoria spisku. Tytuł znów jest dość wprost - podcast opowiada o teoriach spiskowych - okazuje się, że jest ich więcej i są bardziej różnorodne, niż można by się spodziewać. 

NIEDZIELA

Skądinąd

Opisywane w poprzednim wpisie, ale od niedawna ukazuje się co dwa tygodnie z dłuższymi audycjami.

Inne różności, których słucham, ale które najczęściej ukazują się dość nieregularnie lub słucham tylko wybranych odcinków.

7 metrów pod ziemią

Aż dziwne, że nie wspominałam o tym podkaście wcześniej, bo słuchałam go prawie od początku istnienia, ale z drugiej strony jakość podcastów w ostatnich 2-3 latach była różna (sama czułam to podskórnie, a później wpadłam gdzieś na komentarz na temat zmian w 7 metrach i wygląda na to, że coś rzeczywiście było na rzeczy). Teraz słucham od czasu do czasu, jeśli wydaje mi się, że gość czy gościni są wyjątkowo interesujący.

Nauka XXI

Jeśli jest nowy odcinek i wydaje się ciekawy to słucham, ale niestety nie wychodzą one zbyt regularnie. Więcej o tym podcaście pisałam w poprzednim wpisie. 

Na podsłuchu - Niebezpiecznik.pl

Superciekawy podcast o cybrebezpieczeństwie. Uwaga - słuchając, można się nabawić lekkiej paranoi (ale może to i nie gorzej, jeśli sprawi, że zrobi się kopie zapasowe i pozmienia hasła).

Reorient.pl

Podcast doktor Ewy Górskiej, w opisie na Spotify można przeczytać: "to podcast popularnonaukowy, skupiający się na różnorodności kulturowej i przełamywaniu stereotypów". Słuchałam niektórych odcinków, a wpadłam na ten podcast dzięki audycji zatytułowanej "Orientalizm w popkulturze, czyli co jest nie tak z Aladynem" - ale prawdę napisawszy to jeden z lżejszych odcinków, bo tematy poruszane w podcaście są naprawdę poważne.

Jadeitowy Podcast 

Z Sandrą prowadzącą ten podcast miałam przyjemność przeprowadzić wywiad (a w zasadzie nawet dwa) i jeśli jesteście zainteresowani, to serdecznie zapraszam do przeczytania -  Wszystko, o co chciałam zapytać podcasterkę [wywiad z Jadeitowy Podcast].

Imponderabilia

Długie odcinki jak lubię, ale słucham tylko wybranych, gdy jest w nich ktoś, kto mnie interesuje. 

Drzazgi Świata

Zastanawiałam się, dlaczego tak rzadko słucham tego podcastu i dopiero przygotowując ten wpis, zobaczyłam, że odcinki ukazują się raz w miesiącu. Trudno napisać coś ogólnie, aby przedstawić zakres tematyczny tego podcastu, więc przywołam tytuły audycji: Jak wiele można wytłumaczyć tradycją czy Jak religie odpowiadają na kryzys klimatyczny.

Przegadana godzina

Wspominałam o tym podcaście poprzednio, a ostatnio wyszły nawet 3 czy 4 nowe odcinki.

Podcastrofy / Czarna seria

Połączyłam te dwa podcasty, bo łączy je tematyka - czyli katastrofy. Przy czym w ramach Podcastrof ukazują się różne audycje, a katastrofy są i Polskie, i zagraniczne i to projekt autorski, natomiast Czarna seria to podcast o polskich katastrofach Polskiego Radia. 

Czytu Czytu / Jeszcze słowo 

W pewnym sensie przedłużenie ZVZ - Jeszcze słowo prowadzi sama Zwierz popkulturalny i to podcast towarzyszący blogowi, natomiast Czytu Czytu to podcast o książkach współprowadzony przez Catus Geekus, czyli Magdalenę Adamus.

Frontstory 

Podcast o kulisach pracy i tekstach reporterów Frontstory.

Muszę się przyznać, że dzisiaj był pierwszy raz, gdy zajrzałam na samą stronę internetową i na te teksty, których podcast dotyczy, bo do tej pory - a w sumie Spotify wyjątkowo szybko i trafnie podpowiedziało mi ten podcast, bo z tego co widzę słuchałam go od samego początku istnienia, czyli lutego tego roku - znałam tylko podcast.

 Przemek Górczyk Podcast 

To jest oficjalnie moje ostatnie podcastowe odkrycie - tym razem to YouTube trafiło z rekomendacjami. Przy czym podcasty są długie i ukazują się 3 (słownie: trzy) razy w tygodniu - to bardzo dużo materiału, ale też nie będę ukrywała, że wszystkie rozmowy są dla mnie - bo zdecydowanie nie są. 

W poprzednim wpisie nie było jeszcze takiej kategorii, ale tutaj już się pojawi - podcast, którego przestałam słuchać i jest to Raport międzynarodowy. Słucham też ostatnio mniej Raportu o stanie świata Dariusza Rosiaka

A poza tym bardzo czekam na Spotify Wrapped, aby zobaczyć moje podcastowe statystyki.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

środa, 22 listopada 2023

A powinna - Daily Dose of Sunshine

Hello!

Obejrzałam nową koreańską netflixową dramę i dzielę się spostrzeżeniami!

Drama Daily Dose of Sunshine w pewnym sensie jest następczynią It's Okay not to Be Okay, wpisuje się w trend poruszania poważnych tematów jak Tommorow czy nawet najbardziej Move to Heaven, ale ze wszystkich tych dram ma najmniej sensacyjnych i niecodziennych wątków i odniesień. Autorka manhwy, na podstawie której powstał serial, sama była pielęgniarką (jak przypuszczam także na oddziale psychiatrycznym) i opisała swoje doświadczenia. Napisałabym, że Daily Dose of Sunshine jest dość przyziemne, a jako drama nie jest to seria przerysowana; nawet zabawne wstawki są w niej dość łagodne jak na k-dramę.

Niestety Daily Does of Sunshine ogląda się z małym zaangażowaniem. Poruszane problemy są ważne, na pewno fakt, że pojawiają się w serialu rzuca wiele światła na funkcjonowanie społeczeństwa, ale sposób, w jaki są przedstawione, jest niezwykle prosty, pozbawiony głębszej refleksji. Drama bardziej skupia się na swoich bohaterach (pielęgniarkach i lekarzach) niż pacjentach i ich problemach - w pewnym sensie pacjenci są lustrem dla personelu medycznego. 

Drama ma pięcioro głównych bohaterów: Jung Da-eun - pielęgniarka, która właśnie dołączyła do zespołu psychiatrycznego, grana przez Park Bo-young; Song Yu-chan - przyjaciel z dzieciństwa Da-eun; Hwang Yeo-hwan - psychiatra w szpitalu, gdzie pracuje Da-eun, przyjaciel jej i Yu-chana; Dong Go-yun - lekarz ze szpitala, przyjaciel Yu-chana i Yeo-hwana; Min Deul-re - pielęgniarka na oddziale psychiatrycznym. Mamy jeszcze wiele innych pielęgniarek i pielęgniarzy (oraz przekrój pacjentów), ale te pięć postaci to podstawa serialu.

Jung Da-eun jest przemiłą pielęgniarką, ale jako bohaterka jest trochę naiwna i wydaje się nie uczyć na swoich błędach, a jako postać w świecie medycyny - nie wiedzieć, gdzie powinna szukać dodatkowych informacji (o ile nie jest to potrzebne scenariuszowi). Jednocześnie trzeba napisać, że jej wchodzenie w świat oddziału psychiatrycznego było pokazane realistycznie - popełniała błędy, była za nie upominana, ogólnie jednak starsze stażem pielęgniarki były pomocne, wspierające i raczej wyrozumiałe. Chociaż wszyscy mają mnóstwo pracy i pojawiają się także napięcia na linii pielęgniarki/pielęgniarze – lekarki/lekarze to pokazane w dramie środowisko pracy jest nietoksyczne.

Scenariusz tej dramy momentami jest aż za spójny, a innym razem balans pomiędzy zarówno poszczególnymi bohaterami, jak i ich życiem prywatnym i zawodowym nie jest zupełnie zachowany.   

Jednym z ciekawszych i ważniejszych wątków w Daily Dose of Sunshine jest presja rodziców na dorosłe dzieci - a w zasadzie wprost opresja. Pojawia się zarówno w odniesieniu do pacjentów w szpitalu, jak i naszych głównych bohaterek. Przy czym mama Da-eun jest w skrócie dobrą mamą, a z Min Deul-re byłam bardzo dumna, gdy zdołała się od swojej odciąć. Muszę też napisać, że ogólnie chociaż drugoplanowy wątek Deul-re oraz jej relacji z Hwang Yeo-hwanem (tego jak ona otwierała się na tę relację - bo miała poczucie mezaliansu - a on był wytrwały oraz próbował ją zrozumieć) pod pewnymi względami była bardziej interesująca niż wątki skupione wokół Jung Da-eun, choć były one o wiele, wiele poważniejsze. 

I tu się pojawia mój drugi zasadniczy problem z tą dramą (obok tego, co wspominałam o podziale czasu ekranowego na poszczególnych bohaterów i wątki oraz takiej bardzo ogólnej momentami dziwnej struktury tej dramy - ale też nie zrozumcie mnie źle, bo nie jest ona chaotyczna ani nic takiego). Czasami w dyskusjach o książkach pojawia się takie stwierdzenie "to, że książka podejmuje ważny/poważny temat, to jeszcze nie znaczy, że tylko z tego powodu jest dobra" - i w pewnym stopniu mam wrażenie, że to zdanie odnosi się do Daily Dose of Sunshine. Przy czym trudno zarzucić tej dramie, że jest zła - jej "winą" jest to, że poważne wątki dotyczące bezpośrednio naszej głównej bohaterki nie wywołują emocji. A powinny. I nie wiem, z czego to wynika. Park Bo-young wykonuje swoją pracę naprawdę bardzo dobrze i aktorsko jest bardzo przekonująca (zaczęłam oglądać tę dramę, bo bardzo lubię aktorkę i bo widziałam urywek sceny rozmowy głównej bohaterki z matką w szpitalu), ale niestety mam wrażenie, że scenariusz nieco zawiódł (o ile nie zwiódł) na początku i jako bohaterka Da-eun jest nieszczególnie rozwinięta charakterologicznie. Spoiler. Zastanawiałam się też, na ile jej postać ma pokazywać, że choroby psychiczne mogą dotknąć każdego i na ile mogą być zaskakujące, ale mam wrażenie, że ważniejszy był fakt, że Da-eun jest pielęgniarką, a nie stanowi everymana i jej zawód był istotniejszy niż jej charakter. Tym bardziej, że domknięciem dramy jest scena, gdy wprowadza ona w zawód pielęgniarza cierpiącego na ataki paniki. Fin.

Warto jednak podkreślić, że Daily Dose of Sunshine pokazuje wiele o podejściu społeczeństwa do chorób psychicznych i wydaje się, że robi wiele, aby przedstawić je niestygmatyzująco. Pokazuje też, że ludzie widzą tylko czubek własnego nosa i to, co jest w ich interesie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. 

Daily Dose of Sunshine na pewno nie jest najgorszą k-dramą, którą widziałam, ale zdecydowanie nie wywołała we mnie tylu emocji, które niejako powinna. I nie, nie oczekiwałam sensacji, naprawdę doceniam, że to serial mocno stąpający po ziemi (jeśli można go tak spersonifikować), ale wciąż pozostawił mnie głównie obojętną. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

sobota, 18 listopada 2023

Piękno - Pieśń o Achillesie

 Hello!

Być może, jeśli obserwujecie bloga wystarczająco długo, wiecie, że jednym z moich ulubionych filmów animowanych jest Hotarubi no Mori e i Pieśń o Achillesie wywoływała we mnie bardzo podobne odczucia, co to anime.

Pieśń o Achillesie okładka bez obwoluty

Tytuł: Pieśń o Achillesie
Autorka: Madeline Miller
Tłumaczenie: Urszula Szczepańska-Bukowska
Wydawnictwo: Albatros

Ale może zacznę od tego, że Pieśń o Achillesie podobała mi się o wiele, wiele bardziej niż Kirke (o audiobooku pisałam w zeszłym roku) i to naprawdę znakomity debiut. Autorka ma dar do niezwykłego i obrazowego tworzenia opisów, a tytuł książki pięknie odpowiada temu, że większość z nich dotyczy Achillesa. Polskie tłumaczenie także jest znakomite, a przez opowieść się płynie i nie chce od niej oderwać. Mam wrażenie, że autorka zaprezentowała wielką pisarską dyscyplinę, bo w Pieśni o Achillesie nie ma ani jednego niepotrzebnego słowa (a w Kirke były całe rozdziały, które można by wyrzucić).

Do Hotarubi no Mori e nie wracam za często, bo wiem, jak ta opowieść się kończy - w podobnie złym położeniu jest czytelnik, zaczynający lekturę Pieśni o Achillesie. I to nawet w gorszym niż Patroklos, który jest narratorem opowieści, bo my wiemy, że on zginie pierwszy, a w tekście pojawiają się przyszłościowe zdania mniej więcej "życie bez Achillesa będzie bez sensu" - a my wiemy, że to Achilles doświadczy życia bez Patroklosa. Opisuję to, chociaż to dość oczywiste, że nad całą historią unosi się fatum i jest ona zwyczajnie smutna przez niemalże cały czas.

Czy to piękna, znakomicie napisana książka i naprawdę polecam ją każdemu? Tak. Czy jest idealna? Nie. Mam do Pieśni o Achillesie dwie zasadnicze uwagi - pierwsza na niecałych 400 stronach jest opisane 27 lat życia Patroklosa i 18 lat jego znajomości z Achillesem, a to (oraz fakt, że na całą historię patrzymy z perspektywy Patrokolsa) rodzi niekiedy delikatne uniesienia brwi w odniesieniu do opisu rozwoju psychologicznego naszych bohaterów (lub jego braku). Druga sprawa, która poniekąd łączy się z pierwszą (bo dopiero doświadczając pewnych rzeczy, Patroklos zaczyna naprawdę rozumieć Achillesa, ale też my jako czytelnicy tylko przez pryzmat Patrokolsa mamy jakiś wgląd w potencjalne życie wewnętrzne Achillesa) - to fakt, że punkt kulminacyjny jest niesamowicie intensywny, szybki i przegadany; brakuje w nim może nie miejsca na refleksję, bo gdyby ono się znalazło, to trzeba by pewnie zmienić zakończenie, ale no właśnie - my znamy to zakończenie. Nie ma potrzeby dokładać dramatyzmu, fatum unosi się nad tą opowieścią od jej pierwszego słowa. Przeczytałam ostatnie pięćdziesiąt stron bardzo rozemocjonowana i ze łzami w oczach, ale wciąż uważam, że wszyscy bohaterowie mogli się wykazać odrobinę większym rozsądkiem, a cały finał mógł być nieco dłuższy. Ale wciąż, jeśli będziecie miały okazję sięgnąć po tę książkę, to zróbcie to koniecznie!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M


środa, 15 listopada 2023

Ciepłe kluchy - Marvels

Hello!

W największym skrócie Marvels to film ciepłe kluchy, niesamowicie prosty, balansujący na granicy niezwykłej dziecinności i urażania inteligencji widza. To brzmi bardzo, jak by mi się nie podobał, ale on po prostu wpada w taką kategorię tytułów, które kiedyś będą leciały w niedzielę rano na Polsacie. Z jakiegoś powodu skojarzył mi się z Nocą w muzeum tyle, że nie jest ani tak zabawny, ani błyskotliwy. Jest sympatyczny i idealny do lecenia w tle, ale zupełnie nic poza tym.

A propos urażania inteligencji widza - na niektóre pomysły w tym filmie można patrzeć właśnie albo na jako totalnie głupie (nawet jeśli w jakiś sposób były zapowiadane wcześniej w fabule), albo uznać, że są jakie są, nawet urocze, i przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Co do prostoty, to nawet bardziej dotyczy ona zawartości emocjonalnej filmu - której prawie nie ma. Są zalążki ważnych rozmów, refleksji, ale absolutnie nic z nich nie wynika. A przecież w filmie Kapitan Marvel (która jak się okazuje, przeżywa to, że przez jej działania innym istotom dzieje się gorzej, ale z drugiej strony jednocześnie nieszczególnie wyciąga z tego lekcję), spotyka kapitan Monicę Rambeau, która ma do Carol wielki resentyment i kiedyś uważała ją za najważniejszą obok swojej matki osobę na świecie oraz swoją aktualną i bardzo oddaną fankę Kamalę Khan. Czy na przykład z zetknięcia byłej fanki (która pokazuje, że Kapitan wcale nie jest taka super) i obecnej fanki (która na własne oczy mogła zaobserwować wątpliwe moralnie zachowanie Carol, a potem je powtórzyła [!!!]) Kapitan Marvel coś wynika - NIE. W zasadzie w filmie jest nawet ważniejsza scena z matką Monici, ale z niej także nic później nie wynika.

Z niczego w tym filmie nic nie wynika, prawie nic nie wzbudza emocji. Zaśmiałam się na nim może dwa razy i oba raczej nie w sytuacjach, gdy twórcy chcieli, abym się śmiała. Całość prowadzona jest bez szczególnego polotu, zaskoczeń, niezwykle prosto na każdym możliwym poziomie. 

Co do fabuły - Dar-Benn (grana przez Zewe Ashton i byłam pod wrażeniem) z planety Hala zdobyła magiczną bransoletę (siostrę bransolety Kamali) i teraz lata po kosmosie, szukając planet, z których może ukraść zasoby dla swojej ojczystej, ginącej planety; a robi to, otwierając niestabilne portale (zagrażające strukturze Wszechświata, a jak). Badając dwa z nich, Carol i Monica splątują swoje moce, a moc Kamali włącza się do tego, bo bransoleta i ponieważ moce ich wszystkich związane są ze światłem. Bohaterki łączą siły i ganiają Dar-Benn po całym kosmosie (a tak naprawdę to nie, bo atakuje ona tylko planety bliskie Kapitan Marvel, aby się zemścić). Gdy się nad tym zastanowić - a lepiej się nie zastanawiać - to z fabuły także nic nie wynika. Spoilery. Bohaterki nie pokonują Dar-Benn - pokonała siebie sama; nie widzimy, jak Marvels zamykają otwarte wcześniej niestabilne portale - i fakt, że nie wracają głównie na planetę Aladna, był dla mnie wielkim rozczarowaniem (dostajemy jedno zdanie "planety dochodzą do siebie" - i to informacja dla Fure'go od pracowników stacji kosmicznej, na której urzędował, nie żeby bohaterki się tym zainteresowały). Widzimy jedynie, jak Kapitan odpala ponownie słońce planety Hala - tym samym naprawiając jedną z rzeczy, którymi się przejmowała, że pogorszyła, zamiast poprawić życia stworzeń w kosmosie. Fin.

To nawet nie jest tak, że ten film mi się nie podobał. Nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, ale nie poczułam się nawet rozczarowana, wyszłam z kina i miałam takie "Aha, okej" - tylko tyle. Ja wspominałam, Marvels to trochę taki typ filmu "idealny do telewizji", kino familijne (w tym kontekście to w całkiem niezłym wydaniu). Tyle że to chyba nie miał być taki film. Ale nie jest za długi, w zasadzie nasza drużyna bohaterek żyje sobie razem całkiem nieźle - jedna z sympatyczniejszych scen to ta, gdy uczą się synchronizować zmiany mocy. Zagrożenie i złola z tego filmu mają sens - w znaczeniu jasnego celu swoich działań i dlaczego są akurat przeciwko Kapitan Marvel (tak bardzo, że nawet nieszczególnie uwzięła się na Kamalę, która ma przecież drugą bransoletę). Marvels nie jest też ciemnym filmem (choć pierwsze sceny trochę mnie pod tym względem zaniepokoiły).  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

sobota, 11 listopada 2023

Dookoła - Loki 2

 Hello!

W recenzji pierwszego sezonu Lokiego napisałam "bo naprawdę to bardziej połowa sezonu niż sezon. Albo sezon bez dwóch finałowych odcinków" - i po obejrzeniu sezonu drugiego jestem w wielkim szoku, jak trafne wtedy było to spostrzeżenie. Bo drugi sezon Lokiego to tak naprawdę odcinek pierwszy, odcinki 2-5 oraz odcinek finałowy; pierwszemu sezonowi brakowało 3 odcinków, aby się domknąć, a nie sześciu i bardzo to w drugim sezonie czuć. 

Wizja ratowania linii Wszechświata i wrzeciona, które trzyma je w kupie, naprawdę mi się podoba, także pojedyncze odcinki w swoich ramach są dość ciekawe i na pewno trzeba przyznać, że są intrygująco nakręcone, a praca kamery czy kadrowanie jest zauważalnie inne niż w podobnych serialach. A jednak całość się nie spina. Na początku prawie każdego odcinka zastanawiałam się, co nasi bohaterowie właśnie robią - i to pomimo podsumowań - bo jako widzowie jesteśmy wrzucani na kolejny pościg za jakoś uciekającą i bardzo niebezpieczną postacią.  

W zasadzie należałoby ocenić każdy odcinek oddzielnie. Pierwszy mi się podobał, drugi i trzeci polegały na ganianiu innych postaci - czasami nie było wiadomo kogo przez dłuższą chwilę i ogólnie się nie spinały, w czwartym w końcu serial zaczął wywoływać jakieś emocje, piąty natomiast grał trochę na nutach siły przyjaźni, a szósty... jest smutny.

Trzeba przyznać, że scenarzystom udało się kilka razy mnie zaskoczyć, ale przez większość czasu miałam poczucie, że serial jest niespójny. Ponadto nie rozumiem takiego skupienia na Sylvie i niejako odstawienia na bok postaci Morbiusa. Mam też wrażenie, że można było rozwinąć takie bardziej filozoficzne wątki serialu dużo, dużo lepiej (chociaż mamy taką linię fabularną pod tytułem "Loki odkrywa kim jest" i fakt, że na Ziemi jest bóstwem, odgrywa w tym swoją rolę) i zdecydowanie bardziej cały temat ukradzionych żyć.

Najjaśniejszym punktem drugiego sezonu Lokiego jest zdecydowanie Ke Huy Quan w roli Uroborosa (Ubi), ale w zasadzie cała obsada oraz osoby odpowiedzialne za wizualną stronę serialu (od kinematografii po kostiumy) wykonali dobrą robotę. Pod tym kątem można serial tylko chwalić.

Odcinek szósty zasługuje na nieco osobne omówienie, bo bardzo odstaje od reszty - nie tylko, ale głównie z powodu bycia finałem. Mamy tu kulminację wątku Lokiego i cały epizod jest bardzo mocno skupiony na jego postaci, postawie i drodze, którą przeszedł (jak by nie było, oglądamy serial zatytułowany Loki i tutaj dostajemy ukoronowanie tego faktu). A raczej po której ślizgał się po czasie i przestrzeni - przy czym raczej bardzo długo niż daleko. Plus odbył głęboką podróż w głąb siebie. Przy czym z perspektywy widza jest to wszystko niezwykle smutne. Nie dość, że pomimo nadludzkich starań niewiele Lokiemu wychodzi, to jeszcze ma się poczucie, że cokolwiek stanie się na koniec będzie bardzo ostateczne i wieńczące. 

Może to dobrze, że Loki jest serialem, bo Loki jako postać unika infantylizacji, jakiej na wielkim ekranie doczekał się (niestety) Thor, a za jego droga zdecydowanie bardziej całościowo przypomina tę Tonego Starka (Iron Mana). Do filmowego Lokiego powracamy szczególnie w rozmowie z Morbiusem właśnie w szóstym odcinku i naprawdę trudno uwierzyć, że postać, którą widzieliśmy na początku serialu (czyli Loki z Avengersów z 2012 roku) i postać, którą widzimy w jego zakończeniu to ta sama osoba (chociaż nawet koniec filmowego Lokiego już to sugerował). 

Jak pomimo tego, że sezon jako całość jest niezwykle i bezsensu rozbiegany oraz nieskupiony na tym, na czym powinien się skupić, wiele drugoplanowych wątków gdzieś ucieka, czasami cechy charakteru bohaterów gdzieś się gubią, czasami gubi się sens istnienia danej postaci, jest w stanie dostarczyć jeden z bardziej satysfakcjonujących, poruszających finałów jest dla mnie zagadką bez odpowiedzi. Może to siła fanowskiej wieloletniej więzi z samą postacią. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

środa, 8 listopada 2023

Problem w kodzie - W trybach chaosu

 Hello!

Kto z nas nie korzysta z mediów społecznościowych, skoro wszyscy z nich korzystamy, ba - korzystamy z nich coraz więcej i więcej. Kiedyś mogło się wydawać, że platformy społecznościowe to neutralne miejsca kontaktu ze znajomymi. Tyle że to nigdy nie było prawdą, a dodatkowo - gdy pojawiły się wielkie pieniądze i konieczność stałego rozwoju - z czasem wpływ społeczności łączących się w SM na rzeczywistość stawał się coraz większy, kumulując się w skandalicznych i tragicznych wydarzeniach w prawdziwym życiu. To wszystko i wiele więcej opisuje Max Fisher w swojej książce.

Okładka książki W trybach chaosu na zdjęciu zdjęcia

Tytuł: W trybach chaosu. Jak media społecznościowe przeprogramowały nasze umysły i nasz świat
Autor: Max Fisher
Tłumacz: Mateusz Borowski
Wydawnictwo: Szczeliny (Otwarte)

Najbardziej przerażające w książce Fishera jest to, że media społecznościowe już w swoim zalążku, w swoich fundamentach były skrzywione. A może nie powinnam się tak dziwić - przecież oglądałam Social Network, widziałam, jaki według filmu był początkowy zamysł Facebooka. To wszystko było i jest przed naszymi oczami - immanentna mizoginia praktycznie wszystkiego (programowanie, tworzenie komputerów, zakładanie mediów społecznościowych, społeczność osób grających i tworzących gry komputerowe).

Drugim ważnym tematem W trybach chaosu jest to, jak media społecznościowe sprawiły, że zachowania społeczne wcześniej pozwalające regulować to, co odpowiednie i nieodpowiednie w danej ograniczonej do około 150 osób grupie, teraz przeniosły się i nasiliły na nieznaną skalę praktycznie całego świata. A to nie jest zdrowe ani dla oburzonej moralnie (bo taką kategorią posługuje się autor, tłumacząc to) większości, ani tym bardziej dla jednostki piętnowanej za swoje nieodpowiednie zachowanie. Kiedyś zwróciłoby na nie uwagę 10, teraz dowiaduje się o nim 10 000. A nie trzeba mieć dyplomu z psychologii, aby wiedzieć, że ludzie nie radzą sobie z krytyką - nawet słuszną - dobrze, nawet gdy słyszą ją od jednej osoby. A gdy uweźmie się na ciebie grupa, którą można by określić połową internetu?

Trzecie sprawa jest taka, że wszyscy wiedzą, że media społecznościowe mają zły wpływ na społeczności - a przynajmniej wystarczająco wielu naukowców, pracowników organizacji pozarządowych, byłych pracowników i innych osób badało i zgłaszało to, że media społecznościowe (głównie Facebook, Twitter nieco mniej - poza tym, czy to nie ciekawe, że książka wyszła na koniec maja, a już pod koniec lipca Twitter zmienił nazwę) negatywnie wpływają, zaogniają czy wręcz tworzą odrębne społeczeństwa, podsycają praktycznie nieistniejące w rzeczywistości konflikty do takich rozmiarów, że przybierają fizyczną formę - szefowie firm oczywiście NIC nie robili. I ta książka nie daje żadnych powodów, aby chociaż odrobinę liczyć, że coś się zmieni w tym temacie. Wylewa się w niej bezsilność użytkownika internetu oraz ogólnie wszystkich ludzi, którzy chcieliby, aby te tytułowe "tryby chaosu" jakoś zatrzymać. Czy choć okiełznać. Autor porusza także kwestię prawdy tego, co widzimy i czytamy w sieci w różnych kontekstach.

Czwarta sprawa - YouTube i rozwój ruchów konserwatywnych/prawicowych/alt-right - tu szczególnie na przykładzie Brazylii (inne kraje, o których opowiada autor to Mjanma [Birma], Sri Lanka, USA i Niemcy). A ja napiszę coś od siebie - jakiś czas temu, gdy przewijałam shortsy na YT, pojawił mi się wśród nich jakiś dziwny filmik w skrócie "konserwatywna Ameryka" i YT podsuwał mi podobne przez cały lipiec; nie wiem, skąd pomysł, że po obejrzeniu k-popowego challengu będzie mnie interesował biały, amerykański suprematyzm, ale wciąż zdarza się, że gdzieś tam algorytm podpowiada mi takie treści. Dlaczego? Nie wiem, ale chyba nie muszę pisać, że sama raczej ich nie szukam i nie wchodzę z nimi w interakcje. 

Recenzje tej książki, które widziałam na Instagramie, budowały jej obraz jako czegoś niezwykle błyskotliwego i przełomowego - i nie wiem, czy ja już widziałam/czytałam wystarczająco dużo na temat działania social mediów, interesuję się teoriami spiskowymi i coś tam słyszałam o Ameryce i 6 stycznia, ale dla mnie ta książka nie była niesamowicie odkrywcza. Co nie oznacza, że nie dowiedziałam się z niej nowych rzeczy - jak wspominałam, bardzo otworzyła mi oczy na systemową mizoginię w social mediach, a inne poukładała lub pokazała w nowych kontekstach. Sam autor, owszem, w pewnym sensie przeprowadza śledztwo na temat mediów społecznościowych, ale w dużej części (pomijając fakt, że podróżuje i przedstawia kontekst) po prostu referuje wypowiedzi byłych pracowników SM, analityków, naukowców, więcej badaczy, pracowników ciał doradczych - miałam wrażenie, że do samej esencji tematu niewiele dodaje. Choć bardzo sprawnie buduje swoją opowieść i łączy wątki. 

Na koniec dwie uwagi: autor/tłumacz bardzo lubi słowo bowiem - pojawia się ono chyba na każdej stronie i tak w 85% w złym miejscu w zdaniu. Na początku czytania niesamowicie mnie to rozpraszało, bo "bowiem" nie stawiamy na pierwszym miejscu, tylko na miejscu drugim/trzecim po przecinku. Druga sprawa: pomylono rok wydarzeń z 11 września i zamiast 2001 był 2011. Ale ogromne wyrazy szacunku za mnóstwo przypisów, bo ich obecność to niestety nie jest standard w wydawanych w Polsce reportażach.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

sobota, 4 listopada 2023

Wszystko, o co chciałam zapytać tancerzy k-popowych coverów [wywiad FENGX]

 Hello!

Dawno, dawno temu na Copernikonie poszłam - trochę przypadkiem - na panel/spotkanie przeznaczone dla tancerzy k-popowych coverów i pamiętam, że nawet zapowiadałam na blogu, że przyjrzę się tej scenie bliżej, bo tak bardzo mnie zaintrygowała, ale... przyszły studia i inne obowiązki i temat jakoś zanikł, ale o nim nie zapomniałam! 

Myślę, że nie ma lepszego sposobu, aby dowiedzieć się czegoś o grupach coverowych, niż zapytać członków - i dzisiaj zapraszam na wywiad z FENGX!

Znajdziecie ich na Instagramie: fengx_official i Youtube (Fengx Official).


Na początku poprosiłabym o mały kwestionariusz osobowy: jak długo działa grupa, jak doszło do jej założenia, jak wielu ma obecnie członków, ile osób w sumie przewinęło się przez skład i skąd wzięła się nazwa?

FENGX zostało założone 3 stycznia 2017 roku przez kilkoro pierwszych członków, którzy tańczyli covery k-popowe solo już dużo wcześniej. Do stworzenia grupy popchnęła nas wizja podziału coveru na role i prawdziwego wczuwania się w idola, którego coverujemy, oraz robienia czegoś zdecydowanie bardziej spektakularnego niż solowe nagrania w naszych pokojach. Przez skład FENGX przewinęło się tak dużo osób, że trudno jest nam dokładnie policzyć, ale wydaje nam się, że ta liczba oscyluje wokół 40. Obecnie jest nas około dwadzieścioro tancerzy i kilka osób zajmujących się organizacją grupy i jej stroną techniczną (nagrywaniem i montowaniem coverów oraz tworzeniem grafik na social media). Nasza nazwa z kolei pozostaje naszym małym, słodkim sekretem - tylko członkowie grupy wiedzą, jaka jest jej geneza ;) Jedno jest pewne - FENGX jest bardzo wyjątkowym wyrazem, który z łatwością generuje odpowiednie wyniki we wszelakich wyszukiwarkach internetowych.

A teraz bardzo prosiłabym o przedstawienie się osób, które będą odpowiadały na dalsze pytania.

Wifa: Jestem członkinią FENGX już blisko 5 lat, ale kilka z nich ominęło mnie tanecznie ze względu na przeprowadzkę na studia. Mam 23 lata, jestem absolwentką Filologii Koreańskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. W FENGX odpowiadam za kwestie organizacyjne i koordynuję współpracę pomiędzy różnymi „działami” grupy. Przy okazji od czasu do czasu biorę też aktywny udział w coverach. Poza tym prywatnie bardzo lubię WOODZa, Lee Jeno z NCT i Colde.

Ven: Dołączyłam do FENGX około 1,5 roku temu, ale z członkami znałam się już trochę dłużej. Mieszkam całe życie w Gdyni, mam 20 lat i zaczęłam w tym roku studia związane z grafiką komputerową, w związku z czym staram się pomagać od strony techniczno-graficznej przy coverach, jak i również jako operator kamery. Pracuję w tej chwili na pełen etat, więc tyle czasu, ile dam radę, staram się przeznaczyć na rozwój naszej grupy. Gram w różne gry na komputerze jak i na playstation, a moją ulubioną grupą k-popową jest MAMAMOO.

Sana: Do FENGX dołączyłam w momencie zakładania grupy, w styczniu 2017. Od jakiegoś czasu nie jestem już tą oficjalną częścią grupy, ze względu na ilość studiów i pracy, ale wciąż utrzymuję kontakt z fengxami! Dołączając do grupy, miałam 15 lat, więc byłoby to dla mnie niemożliwe, żeby po prostu zostawić osoby, które mnie „wychowały”. W FENGX zajmowałam się sprawami technicznymi, jak wstawianie coverów na YouTube, postów na Instagramie, ale też czysto tanecznie - byłam bardzo aktywna, jeśli chodzi o udział w coverach! W tej chwili mam przed sobą licencjat do napisania i dużo pracy, ale mimo wszystko staram się wspierać grupę, nawet nie będąc w niej „oficjalnie”.

Czy macie lidera grupy podejmującego decyzje, zarządzającego social mediami grupy itp., oraz czy są inne role – ogólnie jak wygląda podział pewnych obowiązków niezwiązanych z tańczeniem.

Wifa: To pewnie dość rzadko spotykane w społeczności grup coverowych, ale nie mamy i chyba nigdy nie mieliśmy w naszej grupie lidera, może poza założycielką grupy. Po jej odejściu grupa dobrze radziła sobie bez takiej postaci, dlatego nigdy nie czuliśmy potrzeby, żeby zrzucać na kogoś wszystkie obowiązki organizacyjne. Każdy w FENGX jest na tych samych prawach i ma równe obowiązki - trudno jest tańczyć w grupie, odpowiadać za wszystkie jej kwestie organizacyjne i godzić to jeszcze ze swoim życiem zawodowym, akademickim czy prywatnym. Zawsze jednak była w grupie taka osoba, którą można nazwać „rzecznikiem prasowym”. To ona zwykle wypowiadała się w naszym imieniu na konkursach i różnych podobnych wydarzeniach. Nie było to jednak nigdy równorzędne z funkcją lidera - na rzecznika wybieraliśmy najbliższego ekstrawertyka pod ręką :)

Jak wygląda trójmiejska scena grup coverowych? Jest ich dużo, tworzą jakąś wspólnotę? Czy może kontakty  – jeśli są – są bardziej ogólnopolskie? Czy istnieją jakieś przepływy pomiędzy grupami, przechodzenie z jednej do drugiej, wypożyczanie członków?

Wifa: Szczerze mówiąc, kiedy powstawało FENGX, wydaje mi się, że jedyną grupą coverową w Trójmieście było NEXT. K-pop zdecydowanie zyskał na popularności od tamtej pory i obecnie co chwilę można się natknąć na ogłoszenia naborowe nowych grup. Znamy kilka z nich, z kilkoma mieliśmy też przyjemność współpracować, ale z wielu przyczyn grupy coverowe rozpadają się i tworzą na nowo, w nowych składach i z nowymi pomysłami. Czasami ciężko jest trzymać rękę na pulsie i zawsze wiedzieć, kto gdzie obecnie tańczy. Zdecydowanie bliższe relacje mamy z grupami z pozostałych części Polski. Dzięki wspólnym coverom mieliśmy możliwość nawiązania długoterminowych przyjaźni z członkami takich grup i często jeździmy do siebie nawzajem nie tylko w celach „służbowych”, ale również towarzyskich. Mamy też kilka zaprzyjaźnionych grup za granicą - w Belgii, Anglii, Niderlandach czy nawet w Australii - dzięki konferencji dla grup coverowych zorganizowanej przez pewną studentkę ze Stanów Zjednoczonych.

Niedawno prowadziliście rekrutację i bardzo ciekawi mnie, jak wygląda włączanie nowych osób do działania grupy.

Wifa: Każdy nabór wyglądał u nas inaczej, a było ich łącznie chyba cztery. To wszystko dlatego, że uczymy się ciągle, co się sprawdza, a co nie. W tym roku postawiliśmy głównie na komfort - nasz i uczestników. Chcieliśmy upewnić się, że nikt nie będzie pokrzywdzony, bo okaże się, że choreografia, którą wybrał, jest nam nieznana i nikt z ekipy nie może zatańczyć jej z kandydatem czy kandydatką. Byliśmy trochę zestresowani, że FENGX jest już trochę przestarzałe w środowisku grup coverowych i nikt nie będzie chciał do nas dołączyć, a nabór skończy się ogromną klapą, ale zgłosiła się do nas masa utalentowanych ludzi. Tak duża, że musieliśmy bardzo długo debatować, kogo chcemy przyjąć w nasze progi, bo nie mogliśmy niestety pozwolić sobie na przyjęcie wszystkich.

Czy przed robieniem coverów mieliście jakąś styczność z tańcem? Towarzyski, współczesny, ludowy?

Wifa: W naszej grupie są zarówno osoby z doświadczeniem, jak i takie, dla których k-pop jest pierwszą stycznością z tańcem i otwiera im drogi do innych styli! Jeśli chodzi o mnie, trenowałam wcześniej taniec towarzyski, hip-hop, jazz, commercial, taniec współczesny, a nawet breakdance :) Żaden z tych stylów nie wzbudził jednak mojego zainteresowania na długo i w gimnazjum zupełnie przestałam tańczyć. Do k-popu przekonała mnie koleżanka w liceum, pokazując mi teledysk Cherry Bomb NCT 127. Mogę szczerze przyznać, że bardziej niż w piosence zakochałam się w choreografii. Była tak wyjątkowa i przyciągająca wzrok, że nogi same rwały mi się do tańca. Bardzo szybko po tej chwili zabrałam się za robienie coverów, a miesiąc później już prowadziłam moje pierwsze warsztaty z coverów k-pop.

Sana: Oj, jeśli chodzi o mnie to gdzieś tam w podstawówce brałam udział w zajęciach GABI przez kilka lat, na pewno zawdzięczam temu poczucie rytmu i wczucie się w muzykę, ale to nie było nigdy nic superprofesjonalnego i skomplikowanego… W 2015 poszłam na rok hip-hopu, który totalnie mi nie siadł i trochę się zmotywowałam do tańca.  W grupie poznałam dziewczynę, która spytała, czy nie mam ochoty na potańczenie k-popu. No i to był strzał w dziesiątkę! Odzyskałam pewność siebie na tyle, że zaczęłam rozwijać się w hip-hopie, poppingu, high heelsach i street dance :)

Ven: Przez 5 lat tańczyłam jako cheerleaderka, koło 2015 roku trafiłam na k-pop i zaczęłam sama uczyć się refrenów choreografii k-popowych. Próbowałam swoich sił w różnych grupach coverowych, ostatecznie po collabach z FENGX zostałam oficjalnie członkinią ponad rok temu i mam nadzieję, że zostanę z tymi cudownymi osobami jak najdłużej.

Czy istnieją uniwersalnie trudne i łatwe choreografie (pomijając akrobacje i wykorzystanie rekwizytów), czy jest to bardziej kwestia preferencji, predyspozycji, umiejętności tancerzy?

Wifa: Punkt widzenia chyba zawsze zależy od punktu siedzenia. Są oczywiście jednak choreografie, które zdecydowanie wymagają dużego zaplecza technicznego i osoby, które tańczą k-pop, bo go lubią, ale nie mają doświadczenia w danym stylu, mogą mieć z nimi spore problemy. Preferencje nie mają w naszej grupie chyba zbyt dużego znaczenia - mamy tancerzy i tancerki, którzy wolą tańczyć łagodniejsze choreografie, ale świetnie radzą sobie też w energicznych coverach. Duży wpływ na to, jak radzimy sobie na nagrywkach, ma nasza dyspozycja fizyczna i psychiczna. Były covery, które okazały się dla nas bardzo trudne, bo nie wierzyliśmy, że damy sobie z nimi radę - pogoda nie sprzyjała, światło nie współgrało, sprzęt odmawiał posłuszeństwa. To wszystko bardzo wpływa na naszą podświadomość i trudno jest potem dobrze zatańczyć, nawet jeśli choreografia jest stosunkowo „łatwa”.

Sana: Totalnie zgadzam się z Wifą. Dodam, że od ponad roku prowadzę zajęcia taneczne z k-popu w Enzym Studio i specjalnie stworzyłam grupę basic i medium. W pierwszej grupie robię zazwyczaj choreografie, które nie wymagają tego backgroundu tanecznego. Traktuje k-pop jako superstart z tańcem dla osób, które nie chcą iść w konkretny styl, a po prostu przyjść pogadać o koreańskich sprawach z innymi, coś tam potańczyć i mieć fun :) Jeśli chodzi o medium, no to tutaj większość osób miała już styczność z tańcem i mogę sobie pozwolić na coś bardziej zaawansowanego!

A jakie są Wasze ulubione i najmniej ulubione choreografie, które tańczyliście? Czy ktoś z Was miał taką sytuację, że taniec go zaskoczył - wydawał się trudny, okazał się łatwiejszy albo odwrotnie?

Wifa: Z biegiem czasu i doświadczeniem trochę nauczyłam się przewidywać, co może mnie przerastać w choreografiach, a co będzie dla mnie dość łatwe, więc nie kojarzę takich sytuacji, ale dość często zdarzało się, że moje oczekiwania odnośnie do coveru były zbyt wysokie lub zbyt niskie. Chyba każda osoba w środowisku k-pop coverów ma taki jeden cover, którego naprawdę bardzo nie lubi w swoim wykonaniu. Jeśli chodzi o mnie, było kilka coverów, po których posypało się sporo negatywnych komentarzy na mój temat i bardzo mnie to przybiło, ale jednocześnie zmotywowało do pracy nad samą sobą. To było dość dawno temu - obecnie takie sytuacje nie mają już miejsca i uważam to za mój osobisty sukces. Jeśli chodzi o mój ulubiony cover to na dzisiaj jest to chyba NCT Dream - Beatbox. To był pierwszy cover, w którym wybierając rolę, kierowałam się tylko i wyłącznie wizją siebie w konkretnych częściach piosenki. Posłuchałam rady jednej z naszych członkiń, która zawsze była dla mnie inspiracją, i włożyłam w ten cover siebie zamiast naśladować manieryzmy i mimikę idola, którego rolę „odgrywałam”. Do dziś oglądam ten cover z dużym uśmiechem na ustach.

Wyczytałam gdzieś, że podstawową różnicą pomiędzy dziewczęcymi a męskimi choreografiami jest to, że damskie są bardziej szczegółowe, skupione na precyzyjnych ruchach, natomiast choreografie boysbandów ogólnie wymagają więcej mocy/siły i są bardziej przestrzenne.

Wifa: Zupełnie się nie zgodzę. Są choreografie męskich grup, które są delikatne i opowiadają pewnego rodzaju historię - świetnym przykładem jest Dream in a Dream Tena z NCT. Tak samo istnieją choreografie grup żeńskich, przy których potrzeba bardzo dużo siły i energii - jak w przypadku O.O od Nmixx. Niejednokrotnie zdarzyło nam się też główkować nad szczegółami choreografii grupy żeńskiej, bo każda z członkiń wykonywała ją zupełnie inaczej. Wydaje mi się, że to raczej kwestia indywidualna każdej grupy, a choreografii nie da się podzielić po prostu na żeńskie i męskie i nadać im szczegółowych cech.

Sana: Myślę, że to totalnie zależy. Mamy Ateez gdzie faktycznie liczy się siła, stamina i background taneczny, bo taki laik k-popowy może mieć problem z coverem tak profesjonalnych tancerzy. Ale mamy też łagodne bbandy, które są mega fun i wcale nie trzeba siódmych potów, żeby to zatańczyć. Tak samo mamy Twice More and more, gdzie same członkinie zespołu mówią, że to ich najtrudniejsza choreografia, ale z drugiej strony mamy od nich takie choreografie jak Likey czy Signal. Zawsze chodzi o to żeby dobrać sobie taką choreo i po prostu mieć fun i nie wywierać na sobie niezdrowej presji :)

Ile czasu zajmuje przygotowanie takiego coveru – od pomysłu do umieszczenia na Youtube?

Wifa: To chyba pytanie, którego najbardziej się bałam :) FENGX jest dość specyficzną grupą, jeśli chodzi o pracę nad coverami. Potrafimy zebrać się w sobie i przygotować cover od pomysłu do wypuszczenia go w świat w ciągu 4 dni - tak udało nam się zrobić z Naughty Seulgi i Irene. Były też takie covery, których przygotowanie zajęło aż nam pół roku, tak jak w przypadku Seventeen - THANKS. Był to dla nas ważny cover, który planowaliśmy na rocznicę powstania grupy od lipca, czyli ponad 6 miesięcy. Chcieliśmy mieć pewność, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, dlatego daliśmy sobie dużo czasu na wszystkie plany i poprawki.

Jak wybieracie piosenki do coverów? Na podstawie popularności, tego jak ciekawa, wymagająca, inna jest choreografia, jeszcze inaczej?

Wifa: To wbrew pozorom bardzo trudna i jednocześnie łatwa sprawa. Nigdy nie tańczymy coverów, których tańczyć nie chcemy - co z tego, że piosenka jest popularna i przybędzie nam dzięki niej mnóstwo wyświetleń, jeśli nie będziemy mieć z tego żadnej frajdy. Zawsze patrzymy, co nowego dzieje się w k-popie i jeśli coś wpadnie nam w oko, proponujemy cover reszcie grupy. Jeśli znajdzie się wystarczająco dużo chętnych, praca nad coverem rusza. Czasami jednak nic z nowości w ogóle nam się nie podoba albo nie pasuje do okoliczności, na którą przygotowujemy cover. Wtedy sięgamy po „starocie” - piosenki kilkuletnie, na które szał już troszkę opadł. Bardzo ważne jest dla nas, żeby nie podejmować się piosenek, które stosunkowo niedawno były bardzo popularne, ale teraz są już trochę wymęczone przez social media i inne grupy coverowe, aby uniknąć efektu „odgrzewanego kotleta” ;)

Kiedyś trochę przypadkiem byłam na minispotkaniu prowadzonym przez osoby z grup coverowych i bardzo zaskoczyła mnie jedna rzecz, o której mówili – że tańczenie coverów to codzienna, samodzielna praca i bez tej tego rodzaju dyscypliny ani rusz. Gdy bardzo dawno temu tańczyłam tańce ludowe, instruktorzy nie kazali nam ćwiczyć polek i oberków w domu, poza zajęciami.

Wifa: To prawda! Tańczenie coverów k-popowych jest bardzo specyficzne, bo oryginał choreografii jest ogólnodostępny dla wszystkich. Oznacza to, że grupy k-popowe nie mają trenerów i instruktorów, którzy muszą najpierw pokazać nam wszystkie ruchy. Ogólnie przyjmujemy zasadę, że już na pierwszy trening z danej choreografii przychodzi się nauczonym. Zdecydowanie przyspiesza nam to pracę na treningach. Możemy się wtedy skupić na ujednoliceniu detali, rozstawieniu formacji i przejść między nimi oraz elementach, które wymagają współpracy. Powiedziałabym, że covery wymagają 90% pracy własnej, w domu albo na siłowni we własnym zakresie, i tylko 10% wspólnych treningów, dlatego zdarzało się, że byliśmy gotowi na nagrania już po jednym treningu w pełnym składzie.

W zasadzie miałabym jeszcze kilka pytań (jak to jest z tremą i tańczeniem na środku miasta!), ale wywiad i tak wydaje mi się dość rozbudowany, więc zakończmy w tym miejscu – bardzo dziękuję za odpowiedzi!

My również bardzo dziękujemy za wywiad! :)

 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M