sobota, 27 lutego 2021

Migawki - Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii

 Hello!

Gdy jakiś czas temu szukałam i sprawdzałam, czy w Polsce wydaje się literaturę z Tajlandii albo nawet o Tajlandii, bez zaskoczenia, oprócz 33 różnych przewodników, nie znalazłam prawie nic innego. Poza tym, że Google podpowiedziało mi książkę Joga. Zagrożenie dla chrześcijaństwa. No i znalazłam tę książkę, o której dzisiaj piszę. 

Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii

 
Tytuł: Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii
Autor: Urszula Jabłońska
Wydawnictwo: Dowody na Istnienie

Myślę, że po tytule książki łatwo się pomyśleć, że będzie dotyczyła handelu ludźmi. To reportaż, a szukałam literatury pięknej albo relacji z podróży, niekoniecznie książki o takiej tematyce, aby po raz pierwszy nie w filmie czy serialu, czy programie na Planet+ zetknąć się z tym krajem. Nie dlatego, że nie słyszałam o tym wcześniej, ale bardzo trudno było mi zabrać się za czytanie. 

W każdym razie obawy były nieco bezpodstawne. Nieco, bo ta książka jest trochę o wszystkim i o niczym. Abyśmy się dobrze zrozumieli - oczywiście porusza problem prostytucji i handlu ludźmi (oraz wiele innych problemów i nie chodzi mi tu o umniejszanie ich znaczenia), ale przeczytamy w niej także o historii dwóch mniszek, jednego medium, miejskiej legendzie o wdowim duchu, jeszcze więcej o różnych kobiecych duchach (po przeczytaniu tego fragmentu, pomyślałam, że te duchy to sumienie mężczyzn), o porywaniu mężczyzn do pracy na statkach rybackich. Przeczytamy także o kulturze gwałtu w Tajlandii i o jej obrazowaniu i usprawiedliwianiu w popkulturze - szczególnie serialach. Sporo o buddyzmie. Trochę o korupcji i w konkretnym rozdziale, i dużo o korupcji policji szczególnie jest rozsiane po całej książce. O monarchii. Mam nadzieję, że widzicie, jak wiele to bardzo różnych tematów, a nie wymieniłam wszystkich. Książka ma zaledwie 213 stron i 25 rozdziałów, choć należałoby napisać rozdzialików, bo średnio mają po 8 i pół strony, Przyznam, że być może nie zwróciłam dostatecznej uwagi na tytuł - reportaże w liczbie mnogiej - ale wciąż, spodziewałam się czegoś nieco głębszego. Ta książka przypomina nieco zbiór tekstów, które mogły ukazywać się w gazecie, a które same z siebie są jak początki kilkunastu innych reportaży. To jak czubek góry lodowej i to nie jednej, tylko miniarchipelagu gór lodowych.

Poza tym, chociaż może to być już uwaga bardzo skupiona na tym, jak ja odbieram pewne rzeczy - otóż do pewnego momentu w książce byłam przekonana, że autorka zna język tajski. Nie zna. W jednym z rozdziałów napisała, że podróżowała z tłumaczką. Ostatnio dużo pisałam do magisterki o wiarygodności reportera i aktualnie to bliski mi temat, więc takiej jej zaburzenie bardzo zepsuło mi ogląd tej książki.

Nie wiem, jakim sposobem, biorąc pod uwagę, jak uważnie śledziłam (i śledzę w sumie cały czas) doniesienia z Tajlandii, dopiero pod koniec książki, uświadomiłam sobie, czy przypomniałam, co w Tajlandii dzieje się obecnie (w skrócie protesty). Chyba dlatego że jakiś dodatkowy kontekst zaczął mi się w głowie układać. I to nawet jeszcze przed rozdziałem dotyczącym Tajlandii po śmierci poprzedniego króla. Autorka opisuje inwigilację internetu w tamtym czasie oraz ogólny stan państwa. W końcu opisuje też artykuł prawa o obrazie majestatu, który jest bardzo istotny.

Cytat z kolejnego rozdziału: "To schemat, według którego toczy się życie polityczne w Tajlandii: zamach stanu - protesty - nowa konstytucja - wybory - protesty - zamach stanu" (203). Zakończenie tej książki jest dziwnie aktualne (książka ukazała się w 2017 roku) i w sposób, którego się nie spodziewałam (ani po tytule, ani po początkowych rozdziałach) nieco uzupełniło moją wiedzę o polityce Tajlandii. (Ze wcześniejszych rozdziałów też się sporo dowiedziałam, jest w tej książce nieco wiedzy encyklopedycznej, ale podanej w bardzo przystępnej formie).

Poza tym poczuciem powierzchowności (a może z jego powodu) to książkę jako książkę czyta się świetnie i szybko. Jeśli będziecie mieli okazję, to warto się z nią zapoznać. Sama w jej bibliografii znalazłam dwie książki po polsku dotyczące Tajlandii. Jedna jest z 2009, druga z 2011 i to trochę kłopot, ale dobrze wiedzieć, że są. 

Nie wytrzymałabym gdybym jednak nie napisała o tym, jak okropnie zrobione są przypisy do źródeł internetowych. Same linki z datą dostępu. Pominę, że data dostępu do każdego jest taka sama (oprócz jednego i bardzo się zastanawiałam czemu), bo to względnie normalne (fizycznie niemożliwe, ale w przypisach/bibliografiach normalne). Gdy robi się przypis do źródła internetowego, to powinno się podać po prostu jego tytuł albo chociaż nazwę strony podstawowej, autora czasami trudno ustalić. Ale same linki wyglądają zwyczajnie nieprofesjonalnie. Dobrze, że były na końcu, bo gdyby przypisy były na dole stron, to ogólna ocena książki bardzo by spadła. A tak przynajmniej nie rzucały się w oczy. Bedę wrzucała na Instagram jakieś zdjęcia z wnętrza książki, tych przypisów na pewno też, gdyby ktoś był ciekaw - serdecznie zapraszam!

Pozdrawiam, M

środa, 24 lutego 2021

Podwójnie bez zaskoczenia - Zabójcze maszyny

 Hello!

Tuż po lekturze i seansie Ruchomego zamku Hauru na blogu Riennahera przeczytałam, że w filmie Mortal Engines (Zabójcze maszyny) są drapieżne, poruszające się miasta, które polują na mniejsze miasta. A że byłam w nastroju na więcej poruszających się budowli, postanowiłam film obejrzeć. 

I mogę tylko napisać, że z niczego się te fatalne recenzje po premierze nie wzięły. To znaczy - tak to zły film. Nie najgorszy jaki widziałam, ale bardzo słaby.

Zabójcze maszyny Mortal Engines

Po pierwsze, oczywiście, że jest za długi. Po drugie i po części wynika to z punktu pierwszego, czy też jest tego skutkiem - co najmniej wątki dwóch postaci można by spokojnie wyciąć, rozłożyć ich działania na istotniejszych bohaterów i film byłby dokładnie taki sam. Tylko krótszy. Dokładnie chodzi o córkę Valentine - naszego największego wroga w tym filmie. Kate ma dosłownie jedną ważną scenę pod koniec filmu, służy ekspozycji na jego początku, a gdy pojawia się w środku filmu to widz jest tak samo zaskoczony, jak twórcy, że w ogóle musieli ją gdzieś pokazać, aby to że pojawia się w zakończeniu miało sens. Drugi wątek, który jest ciągnięty na siłę to historia Shrike, który jest cyborgiem i o tym, że cyborgi z założenia są złe i straszne dowiadujemy się z hasła encyklopedycznego, której przedstawia Tom. Shrike i Hester mają także najbardziej dramatyczną scenę w calusieńkim filmie. Oglądając, którą nie sposób się nie śmiać w głos, bo jest tak niesamowicie karykaturalna. Poza tym przez Hester i Shrike'a zostaje zniszczone podniebne miasto czy baza lotników i nikt nawet nie ma do niej o to pretensji.

Po trzecie - dawno nie widziałam tak prostolinijnej i bezpośredniej ekspozycji. Ma się wrażenie, że początkowe sceny są jak z podręcznika "Jak opisać świat filmu".

Po czwarte - główna bohaterka jest zupełnie nieinteresująca. Do zapomnienia. 

Po piątek - nasz główny wróg i przeciwnik jest karykaturalny i nieszczególnie warty zajmowania się jego motywacjami (chorą ambicją!). Może on z zamysłu miał być taki niezwykle oczywisty, ale nie wypada to dobrze.

Po szóste - jeśli pisałam tutaj kiedyś o jakiejś parze, której bardzo nie kibicowałam i bardzo nie chciałam, aby się zeszli to odbieram im ten tytuł. Hester i Tom mają mniej więcej zero chemii. Nie ukrywam, że aktorka, która grała Hester, zupełnie nie przekonała mnie do siebie i do swojej postaci przez cały film. W każdym razie uważam, że ogromnym sukcesem Zabójczych maszyn - jeśli nie w ogólne jakimkolwiek i jednocześnie największym - jest to, że bohaterowie się nie pocałowali. Oczywiście, że się schodzą na koniec, ale przynajmniej się nie całują.  

Po siódme - jak to się stało, że bohaterowie jakoś się polubili? Otóż początek filmu, po tej całej okropnej ekspozycji, to mniej więcej sekwencja: ja pomogę tobie, ty pomożesz mi, ja nie zostawię ciebie, ty nie zostawisz mnie - chociaż w sumie się nie znamy i nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań. Jasne, pomaganie sobie jest bardzo miłe i powinniśmy sobie pomagać i nie zostawiać się w trudnych sytuacjach, ale w tym filmie jest to tak strasznie wykalkulowane. W sumie to Tom przeszkodził Hester w dokonaniu zemsty. Ale gdyby jej się udało, to nie byłoby reszty filmu... i oszczędziłoby mi to zastanawiania się, czemu ten film jest taki słaby. 

Osiem - zastanawiałam się nad tytułem. Film powstał z inspiracji książką - podobno dużo pozmieniali - i jako tytuł książki Zabójcze maszyny nie brzmi źle. Jako tytuł filmu - jak horror klasy B? Chyba że po angielsku Mortal Engines to zgrabniejsza, ciekawsza zbitka słowna niż po polsku.

Czy coś mi się w tym filmie podobało?

Tak. Przekonałam się do postaci Toma, bo chciał być lotnikiem i gdy bohaterowie uciekali przed złapaniem, Anna Fang, która im pomagała, pozwoliła mu posterować jej statkiem powietrznym. I była to przeurocza scena. I to że na koniec Tom będzie latał po świecie i że jego marzenie się spełniło, to było miłe. Ale ja nie jestem szczególnie obiektywna w sprawach samolotowych.

Co jeszcze mi się nie podobało? Że chociaż mamy niepotrzebnego Shrike'a i Kate to nie dowiadujemy się za wiele o matce Hester ani tym bardziej o jej powiązaniach z antymobilistami, ruchem oporu, nawet nie wiem dokładnie, jak strony konfliktu działały w tym filmie. A matka Hester i to jak ona usytuowana była w historii jest dość istotne. 

Gdzieś (w sekcji z urywkami recenzji na Wikipedii) przeczytałam, że ten film jest pusty. I trochę nie sposób się nie zgodzić. Druga rzecz, którą tam wyczytałam to porównanie tego filmu z Jupiter Intronizacja. I gdybym miała wybierać, czy obejrzeć jeszcze raz Zabójcze maszyny czy drugi wspomniany film, o chyba wybrałabym Jupiter Intronizacja, bo jest zabawnie niedorzeczny. 

Pozdrawiam, M

sobota, 20 lutego 2021

Lustereczko powiedz przecie, kto jest najbardziej wkurzony na świecie, czyli o lustrach w k-popowych teledyskach

 Hello!

Tak jak w przykładzie motywu ostatniej wieczerzy najbardziej reprezentatywnym i prominentnym teledyskiem był ten EXO do piosenki Monster, tak tutaj bezsprzecznie nie ma lepszego przykładu niż Bad Infinite. Oczywiście, że lustra były w teledyskach wcześniej (tak sądzę, tak naprawdę mogę się wypowiadać tylko o tych od 2017 roku, ale to nic) i zdecydowanie są w teledyskach później - bez tego nie byłoby tego wpisu. A więc jakie role ma lustro w teledyskach do k-popowych piosenek. 

1. Pierwsze i najważniejsze - wkurzone śpiewanie do lustra. Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie w takim stanie lubią wyżywać się na swoim odbiciu, ale - zaraz obok lustra, które występuje jako element wyposażenia pokoju, bo o łazience nawet nie wspominam - to jest najczęstszy trop pojawiania się lustra w klipie. 

Infinite Bad

I tak oto widzimy wkurzonego Sungkyu ze śladami dokonanej na lustrze przemocy.

Sam teledysk ma z motywem lustra o tyle wiele wspólnego, że dotyka tematów takich jak: druga strona lustra, utknięcie w lustrze, przechodzenie pomiędzy lustrami do różnych światów, istnienie sobowtórów.  

Euijin w teledysku do piosenki Insomnia jest trochę zły i trochę smutny, ale chyba jednak bardziej zły, skoro lustro zostało rozbite. 

Euijin Insomnia

Bardzo zły G-Dragon i oczywiście bardzo smutny G-Dragon w teledysku do Haru Haru - pisałam, że lustra były częścią teledysków na długo przed Bad - Haru Haru wyszło w 2009 roku.

G-Dragon Haru Haru

Inne przykłady: One w klipie do piosenki Stone przeżywa lustrzane załamanie, które wpisuje się w bycie wkurzonym.

2. Problemem może być, gdy lustro odbija nie tę osobę, którą powinno. I tak w teledysku Infinite z jednej strony lustra mamy Hoyę, ale odbicie to L. 

Kim Myung Soo

Nieco podobny problem ma WOODZ w klipie do piosenki Love Me Harder. On co prawda widzi siebie, ale zdecydowanie nie tę wersję siebie, którą by chciał. I jest z tego powodu trochę wkurzony.

WOODZ Love Me Harder

3. Nie wiem, czy wiecie, że potłuczone lustro nie tylko podobno przynosi pecha, ale co istotniejsze jest jak szło - jest niebezpieczne i można się nim pokaleczyć. 

Infinite Bad Dongwoo

Ale czego nie robi się dla efektu wizualnego. Powyżej widzimy Dongwoo z Infinite, poniżej jednego z członków zespołu IMFACT w teledysku do piosenki Lie. Którą powinniście sprawdzić, bo coś mi mówi, że jej nie znacie.

IMFACT Lie

Ktokolwiek przygotowywał rekwizyty do teledysku Twiligth ONEUS miał na względzie bezpieczeństwo, bo i owszem przeglądamy się w zniszczonym lustrze i kadr jak najbardziej zrobiony tylko dla efektu, ale lustro przynajmniej trzyma się w ramie!

ONEUS Twiligth

4. Niespodzianka! Nie spodziewałeś się, że kamera odjedzie i okaże się, że cały czas widziałeś moje odbicie w lustrze. Dobra w teledysku Infinite akurat łatwo się tego domyślić, bo od początku ujęcia widać ramę tego nieszczęsnego lustra. 

Bad

Ale w teledysku ClaD do piosenki Act początkowo ramy nie widać. Specjalnie złapałam moment, gdy jednak ją widać, aby podkreślić jeszcze jeden lustrzany trop, którego akurat w Bad nie ma. Mianowicie - lustro na podłodze.

ClaD Act

Okey, w Bad w lustrzanym pokoju jest lustro na podłodze, ale nie spełnia ono swojej filmowej funkcji. Więc pokażę jeszcze jedno tym razem z teledysku do piosenki Color Magic zespołu D.COY.

Color Magic

 PS Zaledwie kilka dni po opublikowaniu tego wpisu, Sunmi pokazała światu swój nowy teledysk i nie mogłam nie dodać tutaj kadru z niego. 

Sunmi Tail

5. Porwanie! To znaczy przejście na drugą stronę lustra. To zdarza się całkiem często. Choć nie zawsze tak brutalnie jak w przypadku Dongwoo. 

Dongwoo mirror

Seungwoo z VICTON na początku klipu do piosenki What I Said został zniknięty w lustro, że nie dałam rady nawet zrobić ujęcia na najwolniejszym odtwarzaniu teledysku. VICTON music video universe chyba ogólnie składa się z jakiś paralelnych światów, czy coś w tym stylu, więc lustro to może być teleport. Ogólnie to ten teledysk zainspirował mnie, aby w końcu o tych lutrach napisać!
 
PS Oczywiście to nie byłby mój wpis, gdybym nie zapomniała dopisać czegoś istotnego. Otóż pierwsza piosenka na płycie VOICE: The future is now, której głównym singlem jest What I Said i która obok samego teledysku zainspirowała mnie do napisania w końcu tego wpisu, ma tytuł: Into The Mirror. To wiele wyjaśnia.

VICTON What I Said
 
W nieco przyjemniejszy sposób na drugą stronę lustra przeszła członkini zespołu Nature w teledysku do piosenki OOPSIE (By Bad).

6. Lustrzany pokój!

Infinite Bad music video

To być może nie jest tak dokładny przykład, ale gdyby usunąć ramy z luster w tym niepokojącym pokoju z klipu Infinite - koncepcje lustrzanych pokoi byłyby nawet podobne. Poza tym, że mają zupełnie inne kolory i ten w Bad wydaje się jakimś więzieniem. Ale nie można było w takim wpisie nie pokazać nieskończonego Taeila z NCT z teledysku do piosenki Touch

NCT Touch

Młodsi bracia Infinite (tak naprawdę to jeden i to nie ten na zdjęciu) także mogą się pochwalić niekończonym lustrem. 

Golden Child Without You

A koncept lustrzanego pokoju - a nawet kilku lustrzanych pokoi, z wieloma potłuczonymi lustrami i ogólnym bardzo przerażającym klimatem - wykorzystały Brown Eyed Girls w teledysku do piosenki Abandoned. Poniżej będzie jeszcze piosenka Mirror zespołu Fiestar, ale to ten teledysk oraz Bad są chyba najbardziej "lustrzanymi" klipami, jakie widziałam.

Brown Eyed Girls Abandoned

7. Na smutno!

Zastanawiałam się, czy któryś z członków Infinite jest smutny w teledysku, bo wszyscy wyglądali na raczej przestraszonych, ale doszłam do wniosku, że Sungyeol owszem jest. 

Sungyeol Bad

Ktoś musiał, bo potrzebowałam powodu, aby napisać, że Kim Sung Kyu godnie nosi miano lidera Infinite i w swoim ostatnim solowym teledysku (do piosenki I'm Cold) też ma lustro na smutno.

Kim Sung Kyu I'm Cold

Fiestar ma całą piosenkę zatytułowaną Mirror, do której klip mógłby być prawie równie dobrym źródłem motywów do tego wpisu, co Bad, chociaż niektórych mu brakuje. Nie brakuje w nim za to smutnych, niemalże płaczących scen, bo każda z dziewczyn taką dostaje. Nawet dokładnie ta scena jest w miniaturce klipu na YouTube. 

Fiestar Mirror

8. Lustro oczywiście służy także do tego, aby sprawdzić, czy jest się odpowiednio cool i przystojnym. Oraz czy ma się zadatki na narcyza... W Bad takimi cechami odznacza się Hoya i musicie uwierzyć mi na słowo, bo nie dało się złapać lepszego ujęcia. 

Hoya Bad

A poniżej - któryś z członków Golden Child w teledysku do piosenki Wannabe czaruje lustro. 

Golden Child Wannabe

Inny przykład: Taemin czaruje popętane lustro, sądzę, że nie mogło ono ogarnąć tego jak bardzo Taemin jest faboulus w teledysku do piosenki Famous.

9. Lustro i szaleństwo.

Czasami lustro jest metaforą wewnętrznego świata a nie bezpośrednim przejściem do krainy po jego drugiej stronie. Ten motyw występuje we wspominanym już teledysku do Love Me Harder, ale ta druga strona zostaje uosobiona i trochę nie wiem, czy aby na pewno nie jest po prostu drugą osobą, a nie drugą częścią charakteru bohatera teledysku. W każdym razie w Bad wydaje się, że największą walkę wewnętrzną toczy Sungjong. Ale też im więcej razy obejrzałam ten teledysk (w tym momencie pewnie z 15 w ciągu dwóch godzin), tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, którego nabrałam już dużo, dużo wcześniej, że całe Infinite jest jednym bohaterem - członkowie poubierani na biało są jego dobrą częścią, na czarno - złą i w sumie objawiają się w Sungkyu. Ogólnie nie lubię tworzyć takich teorii, ale w tym miejscu naprawdę mogłabym napisać esej na temat tego klipu. W każdym razie Sungjong bał się nawet do lustra zbliżyć.

Sungjong Infinite Bad

Za to zła/niebezpieczna strona Moon Byul z teledysku do piosenki Eclipse zdecydowanie niczego się nie boi. 

Moon Byul  Eclipse

Na pewno z niebezpiecznym szaleństwem powiązane jest także lustro w teledysku Gaeko do piosenki Rose - widać to nawet po jego miniaturce na YouTube.

10. Ja tu tylko śpiewam. 

Nie ma żadnego powodu, aby lustro w danym klipie było albo dokładniej było w danej scenie - bo w Bad są powody, aby lustra były - a są. I oczywiście jest to robione tylko dla efektu. 

BAD Sung Kyu

Na przykład Gary tylko śpiewa albo rapuje (prawdopodobnie w kilku miejscach, o których pisałam, ktoś gdzieś rapuje a napisałam, że śpiewa, ale trudno) w teledysku do piosenki Momo.

Gary Momo

Inny teledysk z takim wysokim lustrem to na przykład blurry Kim Kook Heona i Song Yu Vina. Albo w teledysku JUNE do piosenki 10 cm jest takie lustro, aby z ciekawej perspektywy można było pokazać dwie osoby. Albo: ja tu tylko śpiewam, ale udaję, że lustro ma jakieś większe praktyczne zastosowanie niż tylko efekt wizualny i niby że się szykuję i w ogóle - Jay Park w klipie Singhere
 
Bonus: garderoba? 
 
Garderoba to takie miejsce, gdzie lustro jest nieco ciekawsze jako element wyposażenia pokoju niż w łazience. Czy gdziekolwiek indziej. Nie jestem pewna, czy w Bad jest to garderoba, ale założyłam, że tak. (I tak, kadr jest cały rozmyty, ale ten teledysk też taki jest).
 
 
Bardzo, bardzo ładny i lustrzany przykład garderoby widzimy w teledysku do piosenki Re-bye AKMU. A poza tym ładnie łączy się także z klipem, o którym wspominam poniżej.

AKMU RE-BYE

Ciekawostka:

Nie jestem tak do końca pewna, co się zadziało w klipie do BOOM NCT DREAM, ale na pewno zadziało się coś i dużo tego, bo chociaż lustra są nieco porozrzucane po teledysku, to jest ich nieco więcej niż można by się spodziewać. Stawiam hipotezę, że są przynajmniej dwa światy oraz sobowtóry.

NCT DREAM BOOM

Dream Boom

Inne przypadki luster:

Lusterka samochodowe - WOODZ Love Me Harder, BigBang HaruHaru

Przypadkowe lustro na ulicy, ale zasadniczy punkt jest taki, że nie jest to niepokojące ani wkurzone lustro - to lustro przyjazne i promujące miłość do siebie - Yu Seung Woo The Road You Take

 

Infinite Bad mirror
Fenomenalny kadr, ale nie mogłam znaleźć drugiego teledysku, w którym lustro (lub coś co uchodzi za lustro) nie daje odbicia.

Zakończenie:

Nawet te w sumie 11 punktów nie odzwierciedla ani wszystkich wykorzystań i lustrowych tropów w teledysku Infinite, ani tym bardziej - ogólnych lustrzanych tropów w teledyskach. Pominęłam większość luster, które po prostu były w teledyskach - jako element scenografii. Ale też nie chciałam zagłębiać się w filmowy świat teledysku Bad (czy Sung Kyu ucieka od odpowiedzialności?), bo i tak zrobiłam to nieco bardzie nić planowałam. Pominęłam część luster, które występowały w teledyskach tylko i wyłącznie po to, aby ujęcie czy kadr były ciekawe. Ale chyba nikogo już nie trzeba przekonywać o popularności luster w k-popowych teledyskach. 

LOVE, M

środa, 17 lutego 2021

Kwestia medium - Ruchomy zamek Hauru [książka]

 Hello!

Na postawie moich badań statystycznych, opartych na tym, co mi się wydaje - a nieco poważniej z doświadczenia mojego i znajomych, wynika, że osoby, które widziały i lubią film animowany Ruchomy zamek Hauru albo nie wiedzą, że powstał na podstawie książki, albo wiedzą, ale wiedzą także, że wersja książkowa i filmowa bardzo się od siebie różnią, bądź wiedzą i jakakolwiek zależność filmu od książki ich nie obchodzi. Jest też część, która jest zainteresowana książką, ale jej dostępność jest bardzo ograniczona. Znalezienie jej egzemplarza jest trudniejsze, niż znalezienie egzemplarza Atlasu chmur. A to coś znaczy. 

W każdym razie, gdy zobaczyłam na Instagramie, że jest jakieś najwyraźniej nowe wydanie Ruchomego zamku Hauru postanowiłam od razu je zakupić ramach prezentu gwiazdkowego. 

Ruchomy zamek Hauru książka

Tytuł: Ruchomy zamek Hauru
Autor: Diana Wynne Jones
Tłumacz: Danuta Górska
Wydawnictwo: Nowa Baśń

Podchodziłam do tej książki z lekką obawą. Ku mojemu rozczarowaniu - słuszną. I nie chodzi nawet o zawartość fabularną, chociaż także, a o język. Jak na fantastyczną, niemal baśniową opowieść jest zwyczajnie ubogi i nieciekawy. I mam wrażenie, że jest to wina tłumaczenia. Czy może raczej tego, że w książce nie znajdzie się ani nazwiska redaktora, ani korektora. I w czytaniu rzuca się to w oczy. Zdania, w których wystarczyłoby zmienić kolejność dwóch wyrazów, aby lepiej się je czytało występują od pierwszych stron książki. Nie są to ogromne usterki, a raczej efekt braku czasu, jak sądzę, jaki można było spędzić nad poprawianiem tekstu. Czy raczej zwyczajny brak poprawek, bo nie było komu nad nimi pracować. Ta książka ma już jedno wydanie po polsku i to korzysta z tego samego tłumaczenia, ale nie wiem, jak było z redakcją. 

Druga sprawa - treścią czy samą opowieścią także się nieco rozczarowałam. A dokładnie - byłam zaskoczona jak niesamowicie przypadkową bohaterką jest Sophie. To znaczy jak bardzo nieokreślony jej je charakter. I niestety posiadała ona także cechę, której bardzo nie lubię w bohaterach książek - z czasem zaczęła mieć pretensje do osób wokół niej o rzeczy, o które nie miała prawa mieć pretensji. Aczkolwiek analiza jej charakteru w książce jest bezsensowna, bo w jednym rozdziale zachowuje się w jeden sposób, a w kolejnym w zupełnie inny. Sam Ruchomy zamek Hauru jest trochę opowieścią o złożoności ludzkiego charakteru, co jest dość oczywiste w scenie, gdy Sophie rozmawia z Królem o Hauru, co sprawia jednocześnie, że bezrefleksyjność wobec siebie głównej bohaterki jest jeszcze bardziej zastanawiająca. Czasami poznajemy jej spostrzeżenia dotyczące jej osoby, ale nigdy nic z niech nie wynika w jej zachowaniu. 

I tu pojawia się kolejny problem. Narracja jest trzecioosobowa, ale z perspektywy Sophie i chyba wolałabym, aby była jednak zwyczajnie pierwszoosobowa. Szczególnie, gdy doda się do tego fakt, że opisy świata są nieszczególnie bogate i bajkowe, nic nie zostałoby stracone, a może udałoby się sprawić, że czytelnik lepiej rozumie bohaterkę. 

Jak na tak niesamowitą historię zabrakło w niej magii i niesamowitości. Nawet zdziwienie Sophie Walią i samochodami było dużo mniejsze, niż logicznie rzecz biorąc, być powinno. Po prostu płaska się ta cała historia wydaje. Wiele wątków, które są podejmowane, zostaje porzucone, niepoddane dalszym rozmyślaniom. Brakuje jakiejś szerszej perspektywy. Z całej opowieści można wynieść mniej więcej tyle, żeby nie wierzyć plotkom (ale jest to absolutnie niesamowite jak długo zajmuje bohaterce zrozumienie, że Hauru nie jest zły; nawet nie za bardzo wiadomo, czemu miałby być zły; wiemy, że jest kochliwy; ale od kochliwego do mordercy jest długa droga). Po zakończeniu można się tylko zastanawiać, dlaczego bohaterowie, którzy znali Hauru wcześniej sądzili, że schodzi na złą drogę, skoro wiemy, że tak nie było. I można by tak analizować wiele elementów książki. Widzę te wszystkie hasła "szukania samego siebie", ale uważam, że są potraktowane w tekście bardzo powierzchownie. Albo za bardzo na raty, za mało spójnie. W tym miejscu przestanę się nad tym zastanawiać, bo jeśli będę kontynuowała, to znajdę jeszcze mnóstwo rzeczy, które mi się nie podobały. 

Ruchomy zamek Hauru anime

Z plusów - Hauru jest dokładnie tak samo zabawny jak w filmie animowanym i jego histeryczne zachowania to najlepszy element książki. Zastanawiałam się także nad możliwym odniesieniem książki do Czarnoksiężnika z Krainy Oz i aż sama się zdziwiłam, że to skojarzenie olśniło mnie dopiero teraz podczas czytania, a nigdy wcześniej, gdy oglądałam animację. Drugim skojarzeniem była Alicja w Krainie Czarów, ale to dlatego że Hauru mówi o Szalonym Kapeluszniku. W intertekstualnych kontekstach nie mogę nie napisać, że Hauru cytuje Hamleta.

Wydaje mi się, że siła oddziaływania sugestii, że ta opowieść to taka współczesna baśń, sprawia, że wielu czytelników niejako podczas czytania zapomina sprawdzać, czy aby na pewno określenie "baśniowe" jako epitet dotyczący opisu świata przedstawionego (to może być trudne do wyjaśnienia, ale chodzi o to, że świat może i jest bajkowy, ale nie przekłada się to bezpośrednio na "baśniowość" języka, jakim jest opisywany) i uznaje całość za baśniową. Także to są moje dwa największe problemy z tą opowieścią: język oraz postać Sophie. Poza tym oraz pewną fragmentarycznością przemyśleń i niektórych przygód bohaterów książka nawet mi się podobała. 

Po czym po napisaniu tego wpisu włączyłam animację i Wy także powinniście. (A teraz mam ochotę zrobić szczegółowe porównanie, ale to byłoby ogromnie czasochłonne.)

LOVE, M

sobota, 13 lutego 2021

Online, czyli o trzecim semestrze studiów magisterskich filologii polskiej

 Hello!

Zwykle, gdy siadałam do pisania o minionym semestrze na studiach byłam wobec niego i poszczególnych przedmiotów jakoś emocjonalnie nastawiona. W tym semestrze, poza kilkoma wyjątkami, czuję się wobec moich studiów prawie nic. I tak ogromną rolę gra w tym fakt, że cały semestr uczyłam się online. Nawet nie mam tym razem chwytliwego tytułu wpisu, zwykle udawało mi się wyłapać na zajęciach jakieś ciekawe określenie, ale tym razem chyba wszystkie wykorzystałam, gdy opisywałam plan tygodniowy. 

bed book

Co prawda nie mam takiego przygnębiającego uczucia, jak niektórzy moi znajomi, że był to praktycznie ostatni semestr studiów a nie byliśmy fizycznie na uczeni i wiele studiowaniu odbiera poczucie, że na tę uczelnię już się nie wróci. Może na obrony. I na obronę magisterki pojechałabym do Gdańska z naprawdę ogromną chęcią. Przechodzę jednak do przedmiotów trzeciego semestru studiów magisterskich filologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim. 

Antropologia literatury (ćwiczenia i wykład) 

Trudno krótko podsumować te zajęcia, bo ich tematyka dotyczyła przeróżnych rzeczy - od literatury dotyczącej choroby, poprzez fakt, że książki sprzedawane są w supermaretach, a z drugiej strony o bibliotekach i bibliofilstwie i instytucji spotkania autorskiego. Na wykładach z jednej strony rozmawialiśmy między innymi o Dziadach czy kobietach czy kobiecości w literaturze i teatrze. Na zaliczenie ćwiczeń robiliśmy prezentacje.

Antropologia widowisk (ćwiczenia) 

Obie antropologie w tym semestrze bardzo kierowały moje myśli w stronę wspominania pierwszego roku pierwszych studiów, czyli zarządzania instytucjami artystycznymi. I jedne, i drugie zajęcia miałam z profesorami, których znałam jeszcze z tamtego czasu a i merytoryczna zawartość zajęć, szczególnie antropologii widowisk, ale jeśli profesor od antropologii literatury odnosił się do teatru to tych zajęć, była dla mnie dość łatwa do przyswojenia. Nawet więcej. Zajęcia z filozofii na pierwszym roku ZIA (na pierwszym roku filologii też jest filozofia, ale były to zupełnie inne zajęcia) zainspirowały mnie i pomogły napisać pracę zaliczeniową na antropologię widowisk. 

Co do samych zajęć - głównie czytaliśmy artykuły i o nich rozmawialiśmy, cześć osób z grupy przygotowywała także prezentacje. Podstawową lekturą tych zajęć była - to dość oczywiste - książka Antropologia widowisk: zagadnienia i wybór tekstów.

Literatura polska wieku XIX (ćwiczenia + egzamin)

Lalkologia! Pani doktor, z którą mieliśmy te zajęcia specjalizuje się w badaniu Lalki oraz niewątpliwie i niepodważalnie bardzo lubi tę książkę i dała się przekonać drugiej grupie, aby zmienić pierwotny plan zajęć, tak, aby na ćwiczeniach badać fragmenty Lalki metodą bliskiego czytania. I były to bardzo ciekawe zajęcia. I pasujące do takiego nadrzędnego tematu zajęć z literatury XIX wieku - że można ją rozpatrywać jako całość, a podziały na epoki są bardziej szkolne i arbitralne niż można by przypuszczać. Na zaliczenie tych zajęć pisaliśmy prace. 

O przygodach z egzaminem z tego przedmiotu napisałam praktycznie cały osobny post. Od jego czasu trochę się pozmieniało. Choćby to, że jestem już po tym egzaminie. Ale jak ostatecznie on wyglądał? Otóż byliśmy już przekonani, że profesor, z którym byliśmy w stanie konfliktu będzie go przeprowadzał. Po czym niespodziewanie dostaliśmy wiadomość, że coś się jednak dzieje w sprawie, aby egzaminatora zmienić. Mieliśmy przygotować jakieś dodatkowe dokumenty. I egzaminatora zmieniono. Dostaliśmy także piękną, skróconą listę lektur. I do początku lutego wszyscy byliśmy przekonani, że w sprawie nic się nie zmieni. Do czasu, aż moja promotor na seminarium wspomniała, że przez nasz egzamin i całą tą sytuację na wydziale podobno panuje napięta atmosfera. Po kilku dniach okazało się, że rzeczywiście sprawa nie była zamknięta. Dostaliśmy informację, że egzamin będzie przeprowadzało dwóch profesorów. Nikt z nas już nie miał nawet siły tego komentować. 

Ostatnia rzecz - pierwszego dnia egzaminu profesor przez 2 godziny nie mógł do niego dołączyć. Niech to komentuje się samo.

Literatura polska wieku XX i XXI (ćwiczenia, wykład + egzamin)

Dostaliśmy listę lektur, do czytania na każde zajęcia i mieliśmy o nich rozmawiać. Ale nasz prowadzący - na nasze szczęście - lubi opowiadać, więc były to ciekawe zajęcia ze słuchania. Na zaliczenie przygotowywaliśmy prezentacje na  temat wybranej książki z kategorii dystopia. 

Wykład podzielony był na dwie części, z dwoma różnymi prowadzącymi. Co ciekawe, o ile pierwsza cześć dotyczyła głównie czasów do II wojny światowej, tak profesor, który miał prowadzić część bardziej współczesną skupił się na odniesieniach do romantyzmu szczególnie w twórczości związanej z II wojną światową, ale także ogólniej - o żywotności romantyzmu w Polsce. Wspominał także o Sienkiewiczu. Romantyzm oraz Sienkiewicz to były dwa tematy czy zagadnienia, które przewijały się przez ten semestr w różnych - często niespodziewanych - momentach i kontekstach. 

Egzamin z tego przedmiotu ma intrygującą formułę. Każdy wybiera z około 25 modułów tematycznych 3, następnie z każdego 5 lektur oraz 3 opracowania. System tego, jak bardzo moduły i książki w obrębie grupy nie mogą się powtarzać, jest skomplikowany, ale tutaj nieszczególnie istotny. Ostatecznie ma się do przeczytania 24 lektury. Moje moduły to były: Literatura - władza - ideologia, Historia, powieść historyczna, historiozofia oraz moduł podróżniczo-autobiograficzny, z którego lektury mogliście poznać, bo to w nim były i książki Kapuścińskiego, i Bieguni. W jednym z modułów miałam tomiki wierszy Miłosza i Herberta i pytaniem, którego mocno się obawiałam było ich porównanie (bo porównywanie książek to był główny motyw tego egzaminu). Ja na szczęście go nie dostałam (porównywałam twórczość podróżniczą Iwaszkiewicza i Kapuścińskiego), ale obawa nie była bezzasadna, bo kolejnego dnia egzaminów ktoś Miłosza i Herberta porównywał. Podsumowując, jeśli studiujecie na UG i ten egzamin czeka Was w przyszłym roku to naprawdę przeczytajcie uważnie książki, które sobie wybraliście. W sumie to powinnam od tego zacząć - abyście mądrze te książki wybrali.

Edytorstwo multimedialne 

Odnotowuję, że ten przedmiot był, ale nie mam za wiele o nim do napisania, bo nie robiliśmy nic praktycznego. 

Wiedza o gatunkach i stylach (ćwiczenia, wykład)

Niestety wyszło tak, że wiele ćwiczeń z tego przedmiotu nam przepadło i cały semestr siedzieliśmy w temacie piosenki jako gatunku. Najpierw teoretycznie, a później w mniejszych grupach przygotowywaliśmy prezentacje na tematy takie jak disco-polo, rap czy poezja śpiewana. 

Na wykładach było za to sporo systematycznej wiedzy i o gatunkach, i o stylach.

Współczesne dialekty języka polskiego (ćwiczenia, wykład + egzamin) 

Każdy semestr ma swoją łacinę i łaciną tego semestru były dialekty. To znaczy, że były najtrudniejszym i najmniej ulubionym, powodującym ogromny stres przedmiotem. Początkowo byłam do niego nawet pozytywnie nastawiona, ale nauczanie takiego przedmiotu jak ten bez tablicy i możliwości narysowania, rozpisania zachodzących zjawisk jest trudne. A i sam przedmiot nie jest łatwy, jeśli nie pamięta się na świeżo wiadomości z historii języka polskiego. Która była dwa lata wcześniej. Albo której ludzie przychodzący z innych kierunków wcale nie mieli. Zajęcia polegały na tym, że czytaliśmy teksty i omawialiśmy zjawiska. Na wykładach profesor dużo mówił o Kaszubach i kaszubszczyźnie. Mnie bardziej interesują Kurpie i te zajęcia nawet rozbudziły moją ciekawość dialektu kurpiowskiego, nawet mam w domu podręczniki do nauki, ale ciekawość to jeszcze nie chęć nauki. 

Drugą trudnością z dialektami jest fakt, jak bardzo ten przedmiot powiązany jest z geografią, a co okazało się szczególnie problematyczne na egzaminie. Gdy z jednej strony ma się bardzo nieprecyzyjne w tym kontekście określenie Polska Północna, a z drugiej gwarę malborską, która nie była wspominana ani na ćwiczeniach, ani wykładach to rozstrzał jest dość duży. 

Jeśli macie jakieś pytania dotyczące przedmiotów z tego semestru, filologii polskiej jako kierunku studiów, czy studiowania na Uniwersytecie Gdańskim, to ja zawsze bardziej niż chętnie na takie pytania odpowiadam! 

Pozdrawiam, M

środa, 10 lutego 2021

Moja dziwna biblioteczka

 Hello!

O książkach, które trzymam w pokoju - wbrew tytułowi posta nie lubię określenia biblioteczka w odniesieniu do tych książek - planowałam napisać już od jakiegoś czasu, ale nie mogłam się zebrać. Ostatnio jednak zainspirowały mnie zajęcia z antropologii literatury i pomysł tego wpisu coraz częściej chodził mi po głowie i domagał się realizacji. A ponieważ potrzebowałam rozpędzić się w pisaniu, bo muszę popracować nad magisterką i artykułem, a napisanie wpisu to świetny plan, aby znów wrobić się w pisanie, postanowiłam w końcu pomysł zrealizować. 

Harry Potter i Insygnia Śmierci

W rzeczywistości brązy i pomarańcze na tym zdjęciu bardzo ładnie się ze sobą komponują, ogromnie żałuję, że nie widać tego na zajęciu.

To że z książkami, które mam w pokoju jest "coś nie tak" zrozumiałam, gdy kiedyś próbowałam zmienić ich ustawienie na regale i nic do siebie nie pasowało. Otóż podstawowy problem moich książek jest taki, że nieszczególnie specjalnie je zbieram. O mojej miłości do bibliotek już pisałam, należy też wziąć pod uwagę, że ostatnie 5 lat przez większość czasu mieszkałam w Gdańsku i to w akademiku, ogólnie za wiele książek nie kupuję. Moje książki w pokoju to głównie nabytki z liceum oraz prezenty. Przynajmniej te na górnym regale. Ale co z tymi książkami jest nie tak? Głównie ich przypadkowość. Otóż jestem posiadaczką siódmej części Harrego Pottera (dostałam ją na urodziny) i żadnej poprzedniej. Ale mam kolejną - to znaczy Harry Potter i Przeklęte Dziecko (także dostałam tę książkę na urodziny). Na mojej półce stroi Drugie życie Brie Tanner. Dość zapomniany (niesłusznie!) spin-off sagi Zmierzch. Której oczywiście żadnego z innych tomów nie posiadam. I tak Drugie życie dostałam na urodziny. 

To nie moje książki, ale akurat Stróże stoją teraz w moim pokoju, więc o nich też napiszę. Bo problem z przypadkowym zbieraniem książek dotyczy nie tylko mnie, ale i mojego brata. I to z mojej winy, bo to ja kupiłam mu książki Stróże oraz Kłamca. Papież sztuk. Stróże to też spin-off Kłamcy. A ten konkretny tom Kłamcy ma "numer" 2.8. Nawet nie 2.5, bo 2.5 ma podtytuł Machinomachia

Gdybyście się zastanawiali, jak piszę ten wpis, to po prostu patrzę na półkę i opisuję, co widzę od lewej do prawej. Teraz widzę kilka opracowań, jedną książkę, którą dostałam od autorki do recenzji i potem kolejny przykład nieco dziwnej zbieraniny. Otóż moje całe 3 książki Cassandry Clare, w kolejności: Pani Noc, Miasto kości i Miasto niebiańskiego ognia. Powinnam dokupić sobie drugi tom z serii Diabelskie maszyny dopiero byłoby zabawnie. W każdym razie Pani Noc to pierwszy tom trzeciej serii Cassandry Clare, Miasto kości to pierwszy tom pierwszej serii i mam go jeszcze w pierwszej okładce, która chyba jako jedyna z tego wydania była w miarę ładna, bo te okładki naprawdę są najbardziej znane z tego, że są brzydkie. Miasto niebiańskiego ognia to tom numer 6 pierwszej serii. Także jedną trylogię mam niedokończoną, a z pierwszej serii pierwszą i ostatnią książkę. Przy czym Miasto niebiańskiego ognia kupiłam już w innym wydaniu, okładki wyglądają jak te amerykańskie (jeśli się nie mylę). 

Jedyną całą serią, którą posiadam jest trylogia: Illuminae, Gemina i Obsydio. Ostatniej części jeszcze nie przeczytałam i patrzy na mnie oceniająco z półki, ale gdy tylko książka do mnie przyszła, ogromnie trudno było mi przebrnąć przez jej początek i bardzo się zniechęciłam do wracania. Przy czym mam taki plan, że gdy już Obsydio przeczytam, to trylogię sprzedam. W przeciwieństwie do opisywanych wyżej książek wobec tych nic nie czuję i spokojnie mogą one znaleźć innego właściciela. 

Schodzimy z regału i przenosimy się na półkę, na której stoją moje książki związane z Koreą Południową  i Koreą Północną. W tym roku postanowiłam znaleźć dla nich oddzielne miejsce  i stoją sobie wszystkie razem. Aczkolwiek przyznaję, że wygląda to nieco dziwnie, gdy Nothing to envy (które dotarło do mnie dosłownie wczoraj!) stoi obok Sekretów urody Koreanek

I półka przy oknie. Najbardziej "dorosła". Stoją tam opracowania, które kupiłam do jednego z egzaminów, ale chyba odsprzedam je do antykwariatu, bo przypuszczam, że innym studentom polonistyki przydadzą się bardziej niż mi (a gdyby ktoś był zainteresowany bezpośrednio to ich tytuły to Kłopotliwe dziedzictwo oraz Artyści i historia). Mam tam także Zmierzch wydawnictwa Tajfuny i zbieram się, aby wybrać sobie kolejną książkę, ale z tego, co widziałam wynika, że dużo ich książek to zbiory opowiadań, a nie przepadam za taką formą. Mam tam także inne książki związane z Japonią i Chinami. Robiło się już za zwyczajnie, więc stoją tam także Bramy światłości tom I. Tu jest trochę kłopot z dokładnym liczeniem tomów serii, ale przed Bramami Światłości były książki: Siewca Wiatru oraz dwa tomy Zbieracza Burz. Po pierwszy tomie Bram Światłości były kolejne dwa (drugi czytałam, trzeciego jeszcze nie - a powinnam, bo z tego co pamiętam całkiem lubiłam tę serię, ale ja w sumie lubię większość rzeczy, w których są anioły). To uzupełnia brak przypadkowego środkowego tomu jakiejś serii. Oraz przypominało mi, że jeszcze do wakacji 2020 miałam jeszcze jeden taki przypadkowy tom ze środka cyklu książkowego. Otóż miałam 4 tom serii Dom Nocy pod tytułem Nieposkromiona. Serii nie dokończyłam, nie pamiętam nawet, na którym tomie skończyłam czytanie, chyba 9, ale w przeciwieństwie do serii Mai Lidii Kossakowskiej tej nie mam zamiaru kończyć. 

Nie trzymam w pokoju książek, przy których pracowałam. Stoją w salonie, żartuję, że po to, aby rodzice mogli się nimi łatwiej chwalić. Ale w pokoju mam książki wydawnictwa, z którym współpracuję. 

Oczywiście to nie są wszystkie książki, które mam w pokoju, ale to ta najzabawniejsza ich część. 

A czy Wasze biblioteczki są albo bywają nietypowe?


sobota, 6 lutego 2021

Co ja obejrzałam - Tiny Pretty Things

 Hello!

Chciałam napisać składną recenzję serialu Tiny Pretty Things, ale mi się nie udało. Dlatego są to wyjątkowo - nawet jak na moje zdolności i to, co i tak często tu czytacie - subiektywne i ekspresyjne wrażenia z oglądania.

Tiny Pretty Things

Zmusiłam się żeby dooglądać ten serial do końca, niemalże siłą kazałam sobie włączać koleje odcinki, bo się uparłam, że dokończę. Nie było to łatwe, bo jeden epizod oglądałam nieraz na 6-7 rat, bo więcej jak 10 minut tego serialu na raz, nikt nie powinien musieć znosić. 

Zacznijmy od tego, że główna bohaterka jest tak niesamowicie antypatyczną postacią, niekonsekwentnie zbudowanym bohaterem  i nie ma w sobie żadnej cechy ani zachowania, które sprawiałoby, że można ją polubić. Na dodatek momentami wydaje się albo zbyt naiwna, albo zbyt pewna siebie - ogólnie jej charakter chyba miał być taki skomplikowany a wyszedł chaos, bo dziewczyna albo jest nadmiernie impulsywna, albo za dużo myśli. Albo wcale nie myśli zanim coś zrobi. W największym skrócie - dzięki temu serialowi przypomniałam sobie dlaczego tak rzadko oglądam seriale, w których głównymi bohaterkami są nastolatki - są niemiłosiernie, nieziemsko irytujące. 

Widziałam za dużo podobnych seriali i filmów, aby przejmować się tropem "ja tu należę / ja tu nie należę", wzajemnej złośliwości tancerzy, zdrady i wszystkiego tego, co było modne w filmach o tańcu / balecie jakieś 10-15 lat temu. Od tamtych filmów ten zasadniczo różni się tylko tym że główna bohaterka jest czarnoskóra, pierwsza osoba, z którą w miarę się zaprzyjaźniła w szkole to gej, a w samym serialu pokazują więcej seksu. Poza tym to te same tropy o szkole tańca, które były modne lata temu. Jakby nikt nie miał innych pomysłów, co - poza rywalizacją na każdym poziomie - może się w takiej szkole dziać. 

"Jak chcesz tu zostać to musisz się przystosować!" Stereotyp, na stereotypie na wykorzystanej milion razy kliszy.

I ten niby kryminalny wątek "kto zepchnął Cassie z dachu" jest podobnie mało interesujący, jak cały serial. Naprawdę cieszyłam się, że Tiny Pretty Things ma tylko 10 odcinków, bo gdyby miało więcej, to chyba oglądałabym ten serial dwa miesiące. Bo nie tylko charakter głównej bohaterki jest chaotyczny. Rozwój wątków także. Ma się ochotę krzyczeć do ekranu "Jakim sposobem to ma mieć sens?!", bo nie ma żadnego. Liczba urwanych wątków, z których nic nie wynika zakrawa na jakiś absurd, wątki z których coś wynika, nie mają sensu, a głównym celem serialu jest pokazanie, jak bardzo niepoważnie można podejść do bardzo poważnych sprawy, jak nie mieć z nimi problemu i jak zamieść je pod dywan.

A policjantka, która chyba miała być drugą silną postacią kobiecą - jest na drugim miejscu bycia irytującą. Jak ocenić serial, w którym nie znosisz połowy bohaterów, a druga połowa jest ci tak obojętna, że ostatecznie nie pamiętasz żadnego imienia? 

Inna ciekawa rzecz w tym serialu to to, że nasza gówna bohaterka powinna być super utalentowaną tancerką, która dostała miejsce w szkole, tylko dlatego że poprzednia gwiazda spadła z dachu. A po pierwsze, bohaterka pojawia się w szkole dzień po tym wypadku (a przynajmniej tak to wynika z narracji serialu) i nie mam pojęcia, jak miałoby zostać tak szybko zaaranżowane jej pojawienie się w szkole, a po drugie, ze wszystkich bohaterów jej tańczącej widzimy najmniej i naprawdę bardzo trudno uwierzyć, że jest ona lepsza niż osoby, które były w tej szkole wcześniej. Tym bardziej, że dziewczyna podobno miała problemy z podstawami i nie znała francuskiego, a także pojawił się motyw, który zaraz umarł i oczywiście nic z niego nie wniknęło, że dziewczyna tańczy hip-hop czy inny taniec  współczesny. 

Ponad posiadanie dwóch najbardziej irytujących bohaterek, jakie widziałam od dawna, Tiny Pretty Things ma także bohaterkę, która jest tak niesamowitą chorągiewką, że im bliżej końca serialu było, coraz bardziej zastanawiałam się, ile razy może zmienić zdanie. I była to June. 

Ogólnie stężenie dramy jest w tym serialu podobne do stężenia dramy w Trzynastu powodach i to BARDZO źle. Nie powinny powstawać seriale o nastolatkach z tak niezdrowymi dawkami dramy. Ba, pomyślałam o podobieństwie do 13 powodów na długo zanim obejrzałam ostatni odcinek...  którym Tiny Pretty Things prawie próbuje być tym serialem. Ale ten serial można traktować niepoważnie; w pewnym momencie widz się uodparnia na poziom jego absurdu, bo inaczej jest nieoglądalny. 

Pozdrawiam, M

środa, 3 lutego 2021

Idziemy - Bieguni

 Hello!

Miałam nie publikować tego wpisu, ale przeczytałam go jeszcze raz i uznałam, że w obliczu tych wszystkich relacji z oglądania czy czytania, to jest to zaskakująco kompetentny, syntetyczny i w punkt tekst.

Bieguni Olga Tokarczuk

Tytuł: Bieguni
Autor: Olga Tokarczuk
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

Czytałam tę książkę po Hebanie i po Imperium, w ramach przygotowania do tego samego modułu egzaminacyjnego i początkowo byłam bardzo zaskoczona, w jak dziwny sposób te książki są podobne. Wydaje mi się całkiem fortunne, że udał mi się je tak zestawić. Przy czym jest to moduł o reportażu i symbolice podróży - a mi w Biegunach zdecydowanie najbardziej podobały się fragmenty, z braku lepszego określenia, historyczne i dotyczące ludzi zajmujących się plastynacją i przygotowywaniem preparatów, doktorów anatomii niż uwagi i spostrzeżenia dotyczące ruchu i podróży. Przy czym zupełnie się tego nie spodziewałam, bo takie sprawy raczej mnie przerażają niż fascynują. W przeciwieństwie do bohaterki/narratorki książki. 

W swoich notatkach mam jednak zapisanych wiele podróżnych uwag, bo z powodu budowy książki spostrzeżenia mogą łatwo uciec. Rozdziały są raczej bardzo krótkie - nawet 3 na dwóch stronach i obecność dłuższych jest zaskakująca - niekoniecznie zawsze w pozytywny sposób. Z czytelniczego punktu widzenia może być to uciążliwe zaskakiwanie - gdy myślisz sobie "jeszcze tylko jeden rozdział - w sumie - rozdzialik" - a nagle okazuje się, że to jeden z tych dłuższych. Na szczęście są one na tyle intrygujące, że doczytanie nie jest problemem.

Człowiek jest bardziej zaskoczony tym, że do jakiegoś wątku się powraca, niż tym, że zostałby - nie niedokończony, bo każdy fragment jest dokończony - nieopowiedziany do końca. I często jest to miła niespodzianka - podobnie jak odkrywanie, w których miejscach opowieści się uzupełniają, jak łączą się ze sobą nawzajem, jak jedno słowo w miniaturowym rozdziale łączy go z rozdziałem 100 stron wcześniej. Ale mam wrażenie, że im bliżej końca tym to łączenie odbywa się bardziej na siłę. Chciałabym, aby niektóre historie nie zostały dopowiedziane - nawet jeśli całe mieszczą się w jednym rozdziale.  

Trzymajcie się, M