sobota, 30 marca 2019

Gdańskie Targi Książki 2019

Hello!
Co to by była za impreza bez narzekania z mojej strony. Malkontencka część mojej osobowości ujawnia się znów, gdy piszę o drugiej edycji Gdańskich Targów Książki. 


Ale zacznę od plusów - tak jak w tamtym roku, góra przeszła do Mahomenta w postaci tego, że w ogólne Gdańskie Targi Książki są w Gdańsku i nie muszę się zastanawiać, że nie dam rady pojechać na nie do Warszawy czy Krakowa, tak w tym roku kolejna góra do mnie przyszła w postaci księgarni i wydawnictwa Tajfuny, które ma swoje stoisko na antresoli. Także zakupiłam Zmierzch, nie musiałam czekać z tym do wakacji, gdy i tak w sumie planuję odwiedzić księgarnię stacjonarną ani zamawiać książki przez internet. Żałuję tylko, że dziewczyny mają na stoisku większość książek po angielsku, bo miały koreańskich autorów i autorki, ale niestety po angielsku nie przydadzą mi się do licencjatu, a chociaż chciałabym poczytać książki dla przyjemności to zwyczajnie mnie na nie nie stać. 

I na tym plusy by się kończyły.

Zacznę od wejścia na teren Filharmonii - trzeba pokazać zawartość toreb i plecaków, co jest zrozumiałe, aczkolwiek, gdy wchodziłam dziś w drzwiach stało dwóch chłopaków (wczoraj był chłopak i jakaś pani) i pomyślałam sobie, że mogą gdzieś być dziewczyny/kobiety, dla których pokazywanie tego, co ma się w torbie jakiemuś chłopaczkowi może być niekomfortowe. Tym bardziej, że ani oni byli oznaczeni jako ochroniarze ani nic.

Dwa - bilety. Akurat, gdy wchodziłam była kolejka (w piątek wejście było bezpłatne) i delikatnie rzecz ujmując trochę sobie organizatorzy nie radzili z ich sprzedażą w warunkach nagromadzenia chętnych. Mnie, gdy stałam grzecznie za innymi ludźmi, zagadał pan z pytaniem czy kartą, czy gotówką i w sumie to mu zapłaciłam, dostałam opaskę i zostałam wpuszczona na teren targów, ale gdy teraz o tym myślę, to powinnam była powiedzieć, że chciałabym zapłacić w kasie i dostać paragon czy inne potwierdzenie zakupu.

Pamiętałam z zeszłego roku, że był ogromny problem z miejscem w szatni. W tym roku go nie było, bo a) dziś jest bardzo ładna i ciepła pogoda, więc wielu ludzi jest lżej ubranych, b) zwyczajnie jest mniej osób niż rok temu. Dużo mniej. Wczoraj były wręcz pustki - ogólnie piątek to najlepszy dzień, jeśli chcielibyście się tam wybrać w przyszłym roku, a nie przeniosą targów gdzie indziej. 

A powinni je przenieść i pisałam o tym już po zeszłorocznej edycji. Filharmonia jest zwyczajnie za mała i ma bardzo niepraktyczną powierzchnię jak na halę wystawową. Jest ciasno, są 4 poziomy (a w sumie to 4 i pół), na których rozstawione są wydawnictwa, jest ciasno i klaustrofobicznie. 

Poza tym było GO-RĄ-CO. Zero przepływu powietrza, nawet otwarcie drzwi na oścież nic nie dawało, tam się po prostu nie da przewietrzyć. Dobrze, że pan ratownik medyczny kręcił się gdzieś w tłumie, bo jestem pewna, że wielu ludziom robiło się słabo. Ja sama wyszłam, gdy niewiele mi brakowało, aby czuć się naprawdę nie najlepiej. 

W obliczu tego nawet fakt, że wielu wystawców pojechało tam bardziej spotkać się z innymi wystawcami niż sprzedać książki, że prowadzili ożywione rozmowy telefoniczne przy stanowiskach, ogólnie siedzieli w telefonach/laptopach (ludzie chociaż byście pozory robili i schowali to jakoś za książką), na na ludzi podchodzących parzyli, jak na osoby przeszkadzające im w życiu nie robi wielkiego wrażenia. Sama nie jestem najbardziej entuzjastycznym człowiekiem na świecie, ale naprawdę niektórzy siedzieli przy tych książkach jakby tam byli za karę.

Poza tym  widziałam zainteresowanie ludzi książką Tajemnice Korei Północnej i jest mi ogromnie przykro, że ludzie będą wydać na nią pieniądze (też to zrobiłam, zamówiłam ją w przedsprzedaży!), a książka ma tyle literówek (delikatnie mówiąc), że postanowiłam napisać do wydawnictwa z prośbą o wyjaśnienie. Wszystko opisałam w licencjacie i chciałabym opisać tutaj, ale jeszcze czekam, co wydawnictwo mi odpisze, bo na razie dostałam tylko jedną wiadomość. Poza tym trochę się boję, że gdy napiszę o tych błędach, a mój licencjat pójdzie do programu antyplagiatowego to będę miała przez to problemy. Ale chyba będę musiała to zrobić, bo przez moje ręce przeszło naprawdę wiele źle wydanych książek (pamiętacie te o BTS?), ale żadna z nich nie spowodowała, że pisałam maila do wydawnictwa o północy. Chociaż, przechodząc obok stoiska tego wydawnictwa, miałam ochotę wziąć któryś egzemplarz i sprawdzić, czy on też ma te wszystkie błędy czy to tylko ja dostałam taki feralny. Ale jestem bardzo niezręczna w społecznych sytuacjach (jeśli przypadkiem czytają to dziewczyny, które stały na stanowisku Tajfunów to przepraszam, że prosiłam o pokazywanie kolejnych książek zanim kupiłam Zmierzch i później też). Naprawdę bardzo niezręczna.

Podsumowując: przenieście te Targi do Europejskiego Centrum Solidarności albo gdziekolwiek, gdzie jest więcej miejsca, i do którego może jest się trochę łatwiej dostać niż na Ołowiankę. Gdy kładka jest otwarta to jeszcze pół biedy, ale gdy jest zamknięta to samo znalezienie sposobu, jak przedostać pod teren Filharmonii jest wyzwaniem. 

Targi są otwarte jeszcze jutro i chociaż nie ma naprawdę niesamowitych okazji (słyszałam dziewczynę, która tłumaczyła, prawdopodobne tacie, że nawet 3 za 2 się nie opłaca, bo ona widziała w internecie te książki każdą oddzielnie i wychodziło taniej je zamówić), ale niektóre wydawnictwa sprzedają książki po 10, 15, 20 złotych i nie są to jakieś ochłapy, których nikt nie czyta, a może akurat coś, co Wam się spodoba. Przy czym polecałabym pójść raczej wcześniej niż później i to nawet nie dlatego że książek może zabraknąć, ale ponieważ później będzie tam duszno. I tak dla informacji wejście kosztuje 5 zł. 

Trzymajcie się, M

czwartek, 28 marca 2019

Korea Południowa. Republika żywiołów - cytaty

 Hello!
Dzisiaj zapowiadane uzupełnienie do ostatniej recenzji!


Tytuł: Korea Południowa. Republika żywiołów

Autor: Marcin Jacoby

Wydawnictwo: Muza, 2018


> "Siłę koreańskiej marki pierwsi odkryli młodzi ludzie, którzy szaleją na punkcie k-popu, oglądają w internecie koreańskie seriale telewizyjne, ubierają się zgodnie z koreańską modą, chodzą do restauracji koreańskich i oszczędzają na wakacje w Seulu." (str.7)
Nie sposób się nie zgodzić i podpisuję się pod tym stwierdzeniem, ale autor zapomniał o jednej, ważnej sprawie w tym zdaniu - używają koreańskich kosmetyków! 
A poza tym dopiero teraz (dosłownie w czasie przepisywania tego zdania) przypomniałam sobie, że przecież w polskiej publicznej telewizji leciała Cesarzowa Ki. 

> "Podobieństwo, jeśli chodzi o wydarzenia polityczne czy uwarunkowania społeczne, pomiędzy Republiką Korei a Polską było dla mnie wręcz uderzające (...)." (str.15)
Dla mnie też, gdy pierwszy raz je sobie uświadomiłam. Może Polska w swoim rozwoju gospodarczym powinna brać z niej przykład? 

> "Najbardziej wydeptany gościniec na tę specyficzną wyspę prowadzi prosto z nieba na lotnisko Incheon (Inczhon) (...). (str. 22)
Tu się będę czepiała - nie mam pojęcia skąd wziął się zapis Inczhon. Znaczy Wikipedia podaje, że można tak to zapisywać, ale Komisja Standaryzacji zaleca Inczon. 

> "Nie winię za o nikogo, gdyż sam przez lata płakałem nad tymi daniami rzewnymi łzami, zużywając przy tym tony chusteczek i tracąc czucie w języku." (str. 47)
Autor pociesza nas, że można się przyzwyczaić do pikantnej kuchni i prosić o dokładkę. Ale chyba zaznaczyłam sobie ten fragment, aby jeszcze raz podkreślić, że najlepsze fragmenty tej książki to te, gdy autor pisze z doświadczenia. 

> "Polska zajmuje w tej statystyce pozycję... ostatnią. Z niecałym kilogramem ryżu rocznie na mieszkańca jesteśmy krajem, gdzie ryżu je się najmniej na świecie!". (str. 55)
Teraz się zastanawiam za kogo w Polsce jem ryż, bo gdybym miała policzyć to wychodzi mi, że jem jakieś 6 kilogramów rocznie. 

> O Hwarangu. "Współczesnych fanów k-popu może zainteresować to, że nosili się bardzo elegancko i prawdopodobnie malowali twarze, aby wydawać się jeszcze przystojniejszymi." (str. 137)
Fanów k-popu to może zainteresować fakt, że powstała drama Hwarang (linkuję swoją recenzję), w której grał V z BTS. Poza tym to zdanie brzmi trochę tak, jak by fanów k-popu interesowało tylko to, że idole się malują i, nie wiem, uważani są za najprzystojniejszych przedstawicieli społeczeństwa. 

> "O maskarze na placu Tian'anmen w Pekinie w 1989 do dziś się pisze i wie o niej cały świat. Wokół wielkiej tragedii Gwangju przez lata trwała cisza." (str. 206)
To zdanie dokładnie podsumowuje to, co czułam, czytając większą część rozdziału o historii. A dokładnie, prawie, że słowo w słowo, gdy czytałam o samej maskarze i zastanawiałam się dlaczego czytam o niej pierwszy raz. A potem przewróciłam stronę i okazało się, że skojarzenie z Tian'anmen było całkiem oczywiste. 

> A propos przebierania się w stylizowane dawne stroje na ślubach: "Jest przy tym zawsze sporo zabawy." (druga część ze zdjęciami) 
Przepraszam, ale ten komentarz skojarzy mi się z tymi memicznymi (memowymi? pochodzącymi z memów) "wszyscy śmiali się i dokazywali", "śmiechom nie było końca". Ktoś u spędza za dużo czasu w internecie. (Żeby nie było wątpliwości - ja, nie autor)

> "Lotte poza tym, że ma sieć centrów handlowych i hoteli, jest też światowym potentatem przemysłu spożywczego, w tym właścicielem polskiego Wedla." (str. 307)
Ciekawostek ciąg dalszy! To jest plus, że pisze to polski autor - odnosi się do polskich realiów i tego, co czytelnik może kojarzyć.
Plus ciekawostka ode mnie (chyba nie przeczytałam jej w tej książce i zupełnie nie pamiętam, gdzie ją przeczytałam) - podobno nazwa Lotte wzięła się od ukochanej Wertera. 

> O girlsbandach. "Ubrane są często tak samo (bardzo sexy, ale nie wulgarnie) (...)". (str. 362) 
Nie wiem, może autor odnosi się do wczesnych występów Girls Generation - sama jak na nie patrzę to zastanawiam się, jak dziewczynom nie jest zimno w tak skąpych strojach czasami, ale polecałabym zobaczyć występy chociażby zespołu GFRIEND. I taka uwaga, która dość często się powtarza a propos strojów - wygląda na to, że w Korei można odsłonić nogi i to bardzo, dlatego dziewczyny chodzą w bardzo (bardzo) krótkich spodenkach/spódniczkach, ale mają pod nimi ochronne spodenki, żeby przypadkiem nie pokazać za dużo. 

> "Mam nadzieję, że taki przydługi wywód nie okazał się zbyt męczący i nie przesłonił innych tematów, które starałem się poruszyć." (str. 388)
Przysłonił. 

> "Niedawno ukazało się polskie tłumaczenie książki Franka Ahrensa pod fatalnym tytułem Koreańczycy. W pułapce doskonałości (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego). (str.396-397)
Autor komentuje tę książkę dalej i ogólnie zgadzam się z tym, co tam napisał. 

Wyszło mi tego więcej niż przypuszczałam, nie było tego widać po zaznaczeniach, a książka ma jednak prawie 400 stron.

LOVE, M

wtorek, 26 marca 2019

Najlepsza książka o Korei, którą czytałam - Korea Południowa. Republika żywiołów

Hello!
Przeczytałam cudną książkę, napisałam o niej tekst, który niesamowicie mi się podoba, zapewne napiszę o niej dużo akapitów w licencjacie, ku mojej wielkiej uciesze raczej pozytywnych, a zaznaczyłam dokładnie 67 miejsc do skomentowania. Przy czym kilka z nich to nie fragmenty do licencjatu, a do drugiego wpisu - jest w książce parę zdań, które chciałabym oddzielnie skomentować, a tutaj już nie ma na to miejsca. Więc drugi wpis za oczywiście za dwa dni. 


Tytuł: Korea Południowa. Republika żywiołów

Autor: Marcin Jacoby

Wydawnictwo: Muza, 2018

 

I. Geografia, obyczaje, religia, społeczeństwo

Ten rozdział jest niesamowity, robi bardzo pozytywne wrażenie, przyjemnie się go czyta i buduje bardzo pozytywny, optymistyczny obraz Korei. Zdecydowanie nie można zarzucić autorowi, że jest krytykancki, chociaż oczywiście napisał o nadgodzinach, nieustannej pracy, wspomina także o wysokim wskaźniku samobójstw w koreańskim społeczeństwie. Ma się jednak trochę wrażenie, że niektóre fragmenty brzmią zbyt kolorowo. Ale nie wiem, nie byłam w Korei i w sumie chciałabym, aby ten niesamowicie pomocny obraz społeczeństwa (który powraca także w III rozdziale) był prawdziwy. 

A poza tym bardzo podobał mi się fragment, gdzie autor opisywał swój koreański ślub. Koniecznie zwróćcie na niego uwagę, gdy będziecie czytać książkę.

II. Historia i polityka

Rozdział o dawnej historii Korei czyta się najtrudniej ze wszystkich, po pierwsze dlatego, że jest to skomplikowany temat, który, aby dobrze go zrozumieć, wymaga map i tabel chronologicznych, a po drugie czytałam o tym już po raz któryś i niestety muszę napisać, że w tej konkretnej książce po prostu było to opisane nadmiernie skomplikowanie. Albo szczegółowo, bo to może być powód takiego odbioru. Ale autor wspomina o podobieństwach historii Korei i Polski, co utwierdza mnie, że jest to jednak dość powszechne odczucie wśród osób zainteresowanych Koreą. Wyjaśnia też sporo kwestii z nowszej historii Korei, to znaczy tej z okresu japońskiej okupacji, ale co ciekawsze i bardziej szokujące z historii po II wojnie światowej. Sam autor informuje, że będzie to antyamerykański fragment książki, a ja bym napisała, że jest przerażający. Gdy czytałam o "pacyfikacji" wyspy Jeju (Czedżu) to musiałam prawie co zdanie przerywać, a w końcu się rozpłakałam. Jak wiadomo wszędzie chyba poza Ameryką, Amerykanie nie są święci, ale ta historia z 1948 poruszyła mnie do głębi.

Teraz powinnam napisać: a potem było jeszcze gorzej. To znaczy część o trzech dyktatorach, a szczególnie te fragmenty, gdzie opisywane są kolejne protesty studentów, ich starcia z policją, które przeradzały się w regularne bitwy, żeby nie napisać masakry, tortur, jest chyba jeszcze bardziej przerażająca niż nawet wspominana "pacyfikacja". Nie jest to opisywane nadmiernie barwnie, ale i tak czytając, czuje się ogromne napięcie. Powiedziałabym, że to nie są fragmenty dla ludzi o słabych nerwach. A gdy czyta się o tragedii promu Sewol to absolutnie nie może się uwierzyć, że do niej w ogóle doszło. Naprawdę człowiek się bardzo zastanawia jak to było możliwe i dlaczego tak się stało.

III. Droga do nowoczesności

Gospodarka, konsumpcjonizm i koreańska fala

Część historyczną i gospodarczą czyta się najciężej chyba z powodu tego, że są to elemeny najmniej osobiste dla autora, a najlepiej wychodzi mu pisanie o sprawach, zachowaniach i obserwacjach kulturowych, które sam poczynił. I widać to wyraźnie właśnie w przejściu z podrozdziału o gospodarce (w dużym skrócie o historii Samsunga i Hyundaia oraz korupcji) do podrozdziału o zakupach.

Chyba najbardziej rozczarował mnie podrozdział o Modzie na Koreę. Mam wrażenie, że niecałe 30 stron to trochę mało, aby opisać skalę zjawiska, a to, co zostało napisane jest potraktowane trochę po macoszemu. Nie czyta się tego źle, ale, o ile na przykład gospodarka i historia zostały opisane do momentów praktycznie tuż przed wydaniem książki, bo autor pisze dużo o wydarzeniach z 2018, i to nawet chyba z września, to w kwestii koreańskiej fali wspomina dużo o latach 2000-2010 i dużo mniej o późniejszych.

Ogólnie

Książkę czyta się bardzo przyjemnie, jest bardzo ciekawa. Zbiera wiedzę, którą czerpałam z różnych pojedynczych bardziej wyspecjalizowanych książek w jednym miejscu. Co jest jednocześnie bardzo pomocne, bo pozwala poukładać sobie pewne sprawy w głowie, a z drugiej, jeśli czytało się o czymś więcej i ma się poczucie, że wie się więcej od autora, to poziom przyjemności z czytania spada. Ale to zależy od czytelnika, nie od samej książki. Poza tym, nie wiem czy to autor czy wydawnictwo o tym zadecydowało, ale poukładanie poszczególnych rozdziałów, tak, jak zostało to zrobione, było genialnym posunięciem. Pierwszy rozdział jest bezsprzecznie najlepszy, drugi ma swoje plusy i minusy, trzeci zaś to największa sinusoida przechodząca od pisanych w podobnym tonie, jak rozdział drugi kwestii gospodarczych, przez kosmetyki i operacje plastyczne do koreańskiej fali. 

To może trochę duże słowo, ale nie ma na polskim rynku wydawniczym drugiego tak przekrojowego kompendium wiedzy o Korei Południowej.

LOVE, M

niedziela, 24 marca 2019

O Kapitan Marvel

Hello!
Na Kapitan Marvel poszłam ostatniego dnia, którego była grana w kinie w moim mieście. Wyszłam z tego filmu i pomyślałam: "No, fajny film, dobrze się go oglądało." Dokładnie tyle. Całą drogę powrotną zastanawiałam się co o nim napiszę, bo a) rozstrzyganie, czy to feministyczny film ani trochę mnie nie interesuje, podobnie jak ogólnie cały dyskurs, który się wytworzył wokół tego filmu, zanim jeszcze on trafił do kina; b) to nie jest bardzo niesamowity i zachwycający film. Jest bardzo dobry, ale mało porywający.


Może od razu wyjaśnię punkt b. Bedą spoilery. Ten film jest za prosty. A dokładnie moment, gdy Carol dowiaduje się, że to Kree są źli i postanawia pomóc Skrullom jest za łatwy. Tam nie widać żadnego wahania, zastanowienia, prawie nic - niby coś tam pokazali, ale wybrzmiało to bardziej jako ogólne hasło niesienia dobra. A biorąc pod uwagę, że Carol tak naprawdę powinna być bardzo, bardzo skołowana i ogólnie nie wiedzieć komu ufać, to psychika bohaterki jest dość słabo zarysowana w tym względzie. Myślę, że na przechodzenie Carol z jeden strony barykady a drugą mogło zostać poświęcone więcej czasu ekranowego. Plus, dla mnie większym zaskoczeniem był fakt, że doktor Lawson okazała się Kree, niż że Carol zmieniła strony. (Przy czym nie znam komiksów, a zwiastuny oglądam zasadniczo tylko pierwsze - nie lubię wiedzieć przed filmem zbyt dużo).


Poza tym to naprawdę sympatyczny film, w którym razem z bohaterką próbujemy poukładać sobie jej życiorys w głowie. Dzieje się zasadniczo na 3 płaszczyznach czasowych: dwóch na Ziemi i jednej w kosmosie. Postać Carol ma też tę ogromną zaletę, że jest pilotką, co oznacza, że w filmie były samoloty. Oraz kwestie tego, że kobietom niełatwo było pilotami zostać, ale udawało im się to. Ogólnie te sprawy bardzo wpisują się w moje ogólne zainteresowania więc bardzo cieszyłam się, że tak bardzo to pasuje. 


Ogólnie ogląda się go przyjemnie, nawet rozważyłabym pójście jeszcze raz, ale trudno było mi naprawdę zaangażować się emocjonalnie w tę historię. Chociaż przyjaźń Kapitan Marvel i Nicka to być może najlepszy element tego filmu. Oraz kot. Poza tym chyba wszyscy już zdążyli powiedzieć wszystko na temat tego filmu.

Czekam bardzo, aby zobaczyć ją w kolejnych Avengersach. 

LOVE, M

piątek, 22 marca 2019

Culture Content

Hello!
Jakiś czas temu zgłosili sie do mnie organizatorzy czy też zespół Culture Content, którzy zapytali, czy nie napisałabym o ich projekcie na blogu.


Napisałabym, tym bardziej, że wspominali coś o happeningu, a nie po to spędziłam cały semestr ucząc się i organizując happenieng, żeby teraz tej wiedzy nie wykorzystać. Przynajmniej tyle mogę. Wymaglowałam trochę organizatorów w mailach, bo jak mam coś napisać na blogu, chociaż nie podpisuję tego nazwiskiem to podchodzę do tego bardzo poważnie i dziś prezentuję Wam, co myślę o ich happeningu. Który odbył się 19 stycznia i polegał na rozdawaniu uloteczek z sentencjami dotyczącymi kultury europejskiej.


I ktoś by mógł pomyśleć: uloteczki z pojedynczymi zdaniami? Słabo. Sam bym wymyślił coś lepszego. Otóż obawiam się, że prawdopodobnie nie, bo nawet nie chciałoby ci się nad tym zastanawiać. A organizatorom się chciało - wymyślać, wybierać, drukować. A po drugie, jeśli się czegoś naprawdę dowiedziałam na zajęciach z happeningu to, to że im prostszy happening tym lepszy (a mój osobisty ulubiony happening to 4'33'' Johna Cage'a - geniusz i prostota w czystej postaci). Inna sprawa, że happeningi robi się po to, aby je robić. Co nie znaczy, że samo działanie - w tym przypadku rozdawanie tych sentencji - jest bez sensu tylko, że równie ważny, w sumie ważniejszy jest proces, który prowadzi do momentu ich rozdawania.


Nie wspomniałam o jeszcze jednej ważnej sprawie. Organizatorzy zrekrutowali wolontariuszy w 9 państwach poza Polską i współpracowali z nimi w celu rozdania sentencji. Tym samym stworzyli międzynarodowy happening, dzięki któremu w różnych zakątkach świata można było przeczytać ciekawostki o kulturze europejskiej. Trochę się dowiedzieć, trochę się pośmiać, bo niektóre są całkiem zabawne, trochę odkryć swoją niewiedzę, bo niektórymi sama byłam zaskoczona. A najlepsze jest to, że jestem pewna, że gdyby zapytać osoby w innych krajach, to pomyślałyby one o zupełnie innych zdaniach niż ja, gdy pisałam powyższe zdania. Wśród ciekawostek były też cytat.Cytaty są dobre na wszystko.

Culture Content to projekt, czy też instytucja pozarządowa, stworzona i działająca w ramach Zwolnionych z Teorii. Organizatorzy mają od 16 do 18 lat. Życzę im wiele zapału i chęci w kontynuowaniu działań i żeby mieli na to wiele czasu. 

Pozdrawiam, M




środa, 20 marca 2019

Wiosna 2019

Hello!
Dziś pierwszy dzień wiosny! Albo jutro! Zależy kto, co woli. Ja w tym roku wolę dwudziestego marca. Tym samym prezentuję zestaw tegorocznych wiosennych zdjęć stockowych!

PS Kwiaty są piękne, ale męczące, gdy 99/100 zdjęć szukanych po haśle wiosna to są po prostu zdjęcia kwiatów. 









LOVE, M

poniedziałek, 18 marca 2019

Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej - weekendowe dopowiedzenie

Hello!
Dopowiedzenie o tym, co robię w dni, gdy nie mam zajęć na uczelni, miało pojawić się już w poprzednim semestrze, ale z jakiegoś powodu się nie pojawiło, dlatego nie mogłam odpuścić opisania tej ważnej części tygodnia w tym semestrze.



Jak czytaliście w poprzednich wpisach teoretycznie na uczelni spędzam 3 dni. Praktycznie 5-6. A dokładnie 3 dni spędzam na wydziale filologicznym, a dodatkowe dni w bibliotece. Moją miłość do Biblioteki Uniwersytetu Gdańskiego wyrażam często i wylewnie na Instagramie od mniej więcej czasu, gdy pisałam swój pierwszy licencjat. W tym roku robię tam zasadniczo to samo: zbieram materiały, szukam i piszę pracę. Ale opiszę to bardziej dokładnie.

Czwartek

Postanowiłam jednak trochę odpuścić naukę i czytanie i trochę poćwiczyć. Co w praktyce oznaczało, że: pojechałam do BUGu wypożyczyć już chyba ostatnie książki do licencjatu (chociaż twierdzę, że nie będzie tam więcej książek od początku marca, a cały czas pojawiają się nowe), zaszłam do biblioteki humanistycznej na wydziale odebrać książki, które zamówiłam dzień wcześniej (też oczywiście do licencjatu) i zostałam jeszcze przykładem dobrej studentki dla jakiś dziewczyn, które poszły do biblioteki, nie wiedząc, co chcą wypożyczyć. 
Po czym zamiast wsiąść w tramwaj, postanowiłam wrócić na piechotę. Od UG do mojego akademika jest osiem kilometrów, ich przejście zajmuje mi maksymalnie 2 godziny, zwykle mniej. Ale nie jest to moja bardzo częsta trasa spacerowa. Gdy wróciłam już nie zajmowałam się niczym poważnym, prawdopodobnie oglądałam któryś z dokumentów, o których ostatnio pisałam. 



Piątek

Gdy szukałam książek w środę wieczorem, znalazłam jeszcze kilka, których nie mogłam wypożyczyć w czwartek, bo udostępnione są tylko w czytelni. Planowałam tylko do nich pozaglądać i niespecjalnie skupiać się na ich opracowywaniu, bo miałam do zrobienia prezentację na prawo.
Bardzo się myliłam, sądząc, że zrobię tę prezentację. Gdy zebrałam te książki, do których miałam tylko zajrzeć okazało się, że jest ich bardzo dużo. Nawet pokazywałam je na Instagramie, ale to tyko część dotycząca Korei Północnej, a miałam ich więcej. Ostatecznie spędziłam, czytając i opisując, jakieś 6 godzin i gdyby nie to, że w pewnym momencie już prawie nie rozumiałam, co czytam i byłam bardzo głodna to zostałabym tam dłużej. Wypożyczyłam też jeszcze 2 książki. Z każdym dniem mam wrażenie, że ja tego licencjatu nie skończę jak będę tak robiła. 

Sobota

Trzeba było zrobić tę prezentację w końcu! Nie żeby to było wielkie wyzwanie, ale trzeba było jechać i to zrobić. I tak w ramach dopowiedzenia, jak już skończę pisać licencjat albo nie będę miała kolejnej środy wolnej (jak wiecie środy to taki poniedziałek do sześcianu z zajęciami, na które bardzo muszę się przygotowywać) - w tę jest święto UG/dni otwarte i mamy dzień rektorski więc odpadło mi czytanie na zajęcia - to w te dni wolne będę jeździła do BUGu opracowywać teksty i opracowania na zajęcia. Muszę też zrobić jeszcze jedną prezentację i prawdopodobnie będzie to musiała być najlepsza prezentacja jaką kiedykolwiek zrobię więc myślę, że przynajmniej jeden weekend będę musiała jej poświęcić. 
Po zrobieniu prezentacji, wróciłam i zajęłam się jednym zadaniem do pracy, niebędącej moją pracą licencjacką, ale na razie nie mogę za wiele o niej napisać. 



Niedziela

Nawet przy mojej całej miłości do biblioteki pojechanie kolejnego dnia na Oliwę odpadało. Na szczęście miałam książki w akademiku, także nic straconego i zasadniczo cały dzień upłynął mi na czytaniu.

I tak to mniej więcej wygląda. Podkreślam jeszcze raz, że w tym tygodniu mam wolną środę (i jadę do domu) więc nie musiałam przygotowywać się na zajęcia. A zasadniczo wolę to robić w weekendy niż  przed/po zajęciami w poniedziałki i wtorki.

Jeśli macie jakieś pytania to śmiało, uwielbiam pisać o studiach!
Trzymajcie się, M

sobota, 16 marca 2019

Naoglądałam się dokumentów 2 - Edycja kosmiczna

Hello!
Nie spodziewałam się, że tak szybko przyjdę do Was z kolejną paczką filmów dokumentalnych, a tym bardziej nie spodziewałam się, że będę one w mniejszym lub większym stopniu dotyczyły kosmosu. Bo jeśli miałabym wybierać coś co jeszcze do niedawna wcale mnie nie interesowało to byłby właśnie kosmos i astronomia.


To nie jest płaska Ziemia to odwzorowanie azymutalne równoodległościowe. 
Wzięłam to z nieocenionej Wikipedii (By Trekky0623 - English Wikipedia (http://en.wikipedia.org/wiki/Image:Flat_earth.jpg), CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4221490)

Płaskoziemcy

Jedno trzeba im przyznać - propagandę mają dobrą, skoro nawet mnie przekonali, aby zobaczyć o nich dokument. Problem jest tylko taki, że jest to dokument nudy - szczególnie przez pierwszą godzinę - oglądałam ją na 3 raty, bo tak bardzo nie mogłam się wciągnąć w narrację tego filmu. Poza tym jest to dokument bardzo jednostronny. I  to nie tylko w znaczeniu, że niewiele tam osób z drugiej strony barykady - jest jedna pani fizyk i parę innych osób, ale tylko jako gadające, i to niezbyt wiele, głowy. Z tym, że to nie był film o zbijaniu argumentów płaskoziemnców tylko o przywódcy jednej z ich frakcji. I w tym też przejawia się jednostronność - to dokument o Marku Sargencie, ale w filmie dowiadujemy się także o innych ważnych postaciach tego ruchu, którym nie towarzyszymy. 
Chyba spodziewałam się, że ten film będzie trochę inny, bardziej merytoryczny (płaskoziemcy pokazali naprawdę niewiele dowodów potwierdzajacych swoją tezę). Ale jest jedno wielkie ale. Chociaż wydaje się, że film jest dość neutralny są w nim pewne drobne uszczypliwości względem, może nie samych ludzi, ale na pewno podejmowanego tematu. A przynajmniej tak mi się wydaje, bo może reżyser sam jest płaskoziemcą, a ja zobaczyłam w montażu coś czego tam nie ma. 
W każdym razie, jeśli bardzo chcecie dokształcić się o płaskoziemncach, to możecie na przykład zobaczyć to, co ja oglądałam w międzyczasie oglądania tego dokumentu, czyli poważną analizę SciFun, w 5 częściach. 

Mission Control: The Unsung Heroes of Apollo

Ostatnio mam ciągoty do gwiazdek i Księżyca. Moja lubiona bransoletka ma gwiazdkę, mój kalendarz ma folię ochronną z gwiazdkami, kupiłam sobie piękny błyszczący na granatowo lakier, który daje "kosmiczny" efekt na paznokciach i obejrzałam film Apollo 13. Chociaż to można wyjaśnić tym, że z katastrof lotniczych przerzuciłam się na katastrofy rakiet. A, że obok samego Apolla 13 znajdował się też dokument o kontroli naziemnej nie mogłam go nie obejrzeć. Bo to w sumie nawet bardziej ten element, który mnie interesuje. 
I dokument był ciekawy, ale spodziewałam się a) trochę większej ilości emocji, b) trochę większej ilości wyjaśnień. Jedno mogę napisać, widać, że ci faceci byli, są i będą bardzo dumni i zadowoleni ze swojej pracy i że mają poczucie, że mieli udział w czymś absolutnie niezwykłym. Sądziłam tylko, że będą nieco bardziej emocjonalni, a faktycznie jedyny naprawdę poruszający moment to fragment o misji Apollo 1. Przy czym, niestety, nie dowiadujemy się dokładnie co tam się stało. Ale to jak wielkie znaczenie ten wypadek miał dla rozwoju programu księżycowego jest przedstawione jako niewątpliwe, a wręcz kluczowe dla powodzenia następnych misji. 
Nie ogląda się tego dokumentu źle, ba, nawet ogląda się z zaciekawieniem, ale o pracy tych kontrolerów szczegółów się nie dowiemy, a i na pewno nie pogłębi on niczyjej wiedzy na temat lotów kosmicznych. 


Mercury 13

Poszłam za ciosem - obejrzałam jeszcze jeden kosmiczny film. Tym razem o kobietach astronautkach. Czy raczej niedoszłych astronautkach niestety. 
Przy okazji, jeśli nie widzieliście filmu "Ukryte działania" to idźcie go oglądać, jest świetny!
Zacznijmy od tego, że spośród trzech filmów, które dziś opisuję ten ma najlepszą i najbardziej przemyślaną muzykę. Widać, że nie potraktowali tego elementu po macoszemu i ktoś zadbało o to, aby była ciekawa i pasowała do filmu. Ogólnie z tych trzech filmów jest najlepiej zrealizowany.
Mam tylko jeden problem - z tego, co zrozumiałam cały ten program szkolenia kobiet astronautów (nawet nie szkolenia - testowania czy się nadają) nie był prowadzony przez NASA tylko przez doktora, któremu NASA powierzyła przeprowadzenie testów dla mężczyzn. I jak same bohaterki zaznaczały, one nie miały doświadczenia wymaganego do brania udziału w szkoleniu NASA. A gdy się okazało, że kolejnej rundy tych testów nie będzie, bo ktoś w NASA się o tym dowiedział, poczuły się obrażone. Te kobiety to naprawdę intrygujące i niesamowite postaci, niezwykle zdolne pilotki, ale nikt im nigdy nie obiecywał, że polecą w kosmos, bo cały ten projekt był sekretem. Przynajmniej tak wynika z tego filmu. Przy czym gdyby nie ten tajny program i pomysł tego doktora, pilotki pewnie nie poszłyby walczyć o swoje do Kongresu. Niestety niezbyt im to pomogło, bo bardzo znana pilotka, która nie zakwalifikowała się do tajnego projektu szkoleń,  wbiła im nóż w plecy swoim oświadczeniem. Film też przy okazji wyjaśnił, dlaczego kobiety nie miały odpowiednich kwalifikacji aby dostać się do "prawdziwego" programu kosmicznego, co rzuca więcej światła na kwestię tego, że były one dyskryminowane w całym lotnictwie, nie tylko w programie kosmicznym. 
I Amerykanie znów zmarnowali swoją szansę i pierwszą astronautką została Rosjanka. 
Ten film pokazuje także bardzo ciekawą opcję: co by było, gdyby pierwszym człowiekiem na Księżycu była kobieta? 
Ostatnie 15 minut filmu skupia się na Eileen Collins, która pilotowała wahadłowiec i która na swój odlot zaprosiła kobiety z programu Mercury.
Poza tym to bardzo ciekawe, że polskim lektorem tego filmu jest kobieta. 
Z tych 3 kosmicznych filmów, ten jest najlepszy.


Przyjęłam formułę po 3 filmy, po czym zobaczyłam, że jest jeszcze The Last Man on The Moon i ten film pasowałby mi tu bardziej zamiast płaskoziemców, ale będzie musiał jeszcze poczekać na swoją kolej.  


Trzymajcie się, M

środa, 13 marca 2019

Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej - środa

Hello!
Wpis jest dziś tak późno, ponieważ wróciłam z zajęć zmęczona i psychicznie, i fizycznie i nawet nie wiem, co bardziej. Prawdę powiedziawszy już myślałam, że wcale dziś wpisu nie będzie. Ale nie będzie lepszej okazji, aby napisać tu nurtujące mnie od początku tego roku akademickiego pytanie: jakim cudem w poprzednich dwóch latach potrafiłam być na uczelni i od 8 do 18 i od 9 do 20 i w różnych innych konfiguracjach, a w tym, gdy pomyślę, że muszę jechać na UG na 3 godziny zajęć to mam wrażenie, że jadę na jakieś roboty przymusowe. 


Jak wspominałam wczoraj, dziś powinnam mieć o 9.45 seminarium, ale zostało odwołane i dzięki temu miałam czas przeczytać artykuły na późniejsze zajęcia. O 11.30 mam wykład

Literatura dwudziestolecia międzywojennego / Literatura polska 1918-1989

na zmianę.  Dziś miałam ten pierwszy. Naprawdę staram się próbować polubić te zajęcia, ale nie idzie mi to dobrze. Chociaż wykład był całkiem zabawny. Najpierw prowadzący rzucał monetą, aby zadecydować czy lista będzie, czy listy nie będzie (była), a potem tematem wykładu miał być Leśmian, ale zeszliśmy gdzieś do tego, że początki kiczu były w romantyzmie, związków twórczości ludowej z discopolo aż do chemicznej (dys)utopii. Dygresje nie są mi straszne, ale w pewnym momencie zaczęło być to męczące. Przy czym bardzo lubię samego prowadzącego, który daje nam możliwość wypowiedzenia się i dyskusji, nawet jeśli tak bardzo odchodzimy od tematu.
Natomiast drugi wykład to bardziej wykład z historii polski niż literatury i faktyczne zaznaczenia tego, co ważne do egzaminu i mówienie "doczytacie to państwo w podręczniku". 

Po wykładzie mam albo okienko, albo ćwiczenia z literatury polskiej 1918-1989. Na którą mówimy, albo współczesna, albo od nazwiska prowadzącego więc jeśli będę pisała współczesna to mam na myśli te zajęcia. Bo ogólnie zajęcia z literatury współczesnej także są i to przez dwa semestry, tyle że na pierwszym roku. Omawialiśmy ten nieszczęsny Ślub Gombrowicza. I po pierwsze zajęcia okazały się trochę straszne, tak bardzo, że na następne przeczytam artykuł nie raz, nie dwa tylko trzy razy i zrobię z niego bardzo szczegółowe notatki - dziś też miałam, miałam nawet zdjęcia tego artykułu, ale nawet przeglądając go strona po stronie nie mogłam znaleźć informacji, o którą profesor pytał. Tym pytaniem trochę nas przestraszył (nie, nie jesteśmy do tego za bardzo przyzwyczajeni - prowadzący zwykle sprawdzają nasze przygotowanie w nieco mniej bezpośredni i osobowy sposób) i wystawił kilka minusów. Mnie akurat to nieszczęście nie spotkało, bo koleżankom (i chwała im za to) udało się trochę prowadzącego zagadać i reszta zajęć się już jakoś potoczyła. Trzeba przyznać, że ciekawie, bo na koniec okazało się, że Gombrowicz w Ślubie odnosił się do kwestii zła bez autora, fenomenu zła rozproszonego i podobnych kwestii. I zastanawialiśmy się, czy pani sprzątaczka sprzątająca cele z krwi po torturach jest w jakimś stopniu winna, a to tylko jeden z przykładów. Wyszłam z tych zajęć z bolącą głową, w takim moralno-etyczo-metaforycznym sensie. Poza tym bardzo żałowałam, że nie znałam kontekstów wcześniej, bo lektura byłaby może nie tyle przyjemniejsza, co na pewno lepiej zrozumiała. 

A później były ćwiczenia z dwudziestolecia. Na pewno mniej filozoficzne, ale naszym brakiem rozmowności chyba trochę zdenerwowaliśmy prowadzącego (który jest ogólnie jestem z doktorów, których lubię najbardziej na tych studiach) i trochę 'zagroził', że zmieni formę zajęć, aby każdy bardziej brał w nich udział. Nie jesteśmy tym zachwyceni, ale w sumie to zrozumiałe, bo naprawdę niedużo odzywamy się na zajęciach. Na dziś mieliśmy przeczytać Cudzoziemkę oraz część I Nocy i dni. Omówiliśmy tylko Cudzoziemkę, o Barbarze porozmawiamy za dwa tygodnie, gdyż za tydzień środka jest wola (alleluja!), bo jest święto UG i mamy dzień rektorski. 
Taki cytat z zajęć: "Państwo oczywiście znają mit o Arachne i Atenie, bo jest w szóstej części Przemian Owidiusza". Całkiem możliwe, że o nim słyszeliśmy, ale ta konsekwencja logiczna, że go znamy, BO jest w 6(!) części Przemian. Ale to tylko przykład i to naprawdę łagodny, bo pan prowadzący często rzuca tytuły i nazwiska, które słyszymy pierwszy raz w życiu i mówi "Oczywiście państwo to czytali! Oczywiście państwo to znają!" A my patrzymy się po sobie i zastanawiamy, czy prowadzący tak na poważnie  czy jednak wie, że my tego nie znamy. 

Wróciłam z zajęć potwornie zmęczona. Włączyłam sobie Płaska Ziemia - Poważna Analiza na kanale SciFun, bo ostatnio temat płaskoziemców bardzo mnie interesuje. Chociaż bardziej interesuje mnie zbijanie ich argumentów przez kuloziemców. Wspominałam o filmie na Netfixie ne ten temat - i, o ile propaganda płaskoziemców zdołała mnie ogólnie zainteresować, sam film jest bardzo mało przekonujący, a jego oglądanie męczące. Nie wspomniałam o tym wczoraj, ale gdzieś pomiędzy jedną częścią analizy SciFun a drugą obejrzałam też film Apollo 13. Ale jestem też chyba zmęczona tym, że w ostatnim czasie dzieje się dużo dziwnych rzeczy dookoła. Ten rozbity samolot (dobrze, że już chyba wszyscy je uziemili - chociaż niektórym krajom dość długo to zajęło - widać niektórzy nie oglądali Katastrofy w przestworzach, dwa tak podobne wypadki, a Boeing mówi, że wszystko jest w porządku, no chyba nie), ostatnio w szkole moich młodszych braci był poważny alarm i ewakuacja, bo ktoś postanowił sobie zrobić głupi żart, a teraz to nie czas na głupie żarty z terroryzmu, ta sprawa z porwaniem w Białymstoku, a dziewczynkę z mamą znaleziono w okolicach mojego rodzinnego miasta, muszę też napisać, że trochę przejmuję się ogromnym skandalem, który wybuchł w Korei. To wszystko oczywiście nie ma za mną nic wspólnego, nic nie mogę na to poradzić i w ogóle nie powinnam o tym myśleć, ale to wszystko jest dziwne. Ah i jeszcze Facebook i Instagram mają dziś problem z działaniem. Dziwny dzień.

To jeszcze nie do końca koniec daily blogów, ostatni pojawi się w niedzielę. Jeśli macie jakieś pytania to zachęcam do zostawienia ich w komentarzach. M

wtorek, 12 marca 2019

Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej - wtorek

Hello!
We wtorki mam tylko jedne zajęcia. Które w planie są w czwartek o 9.45 po seminarium, które powinno być o 8. Ale ani zajęcia, ani seminarium w czwartek się nie odbywają. Istnieje jednak pewna szansa, że czwartkowe zajęcia wrócą na swoje miejsce. To długie tłumaczenie miało tylko powiedzieć, że oficjalnie wtorki powinnam mieć wolne i powinnam się była z tego cieszyć, ale jeśli dzisiejsze zajęcia zostaną przeniesione z powrotem na czwartek to będę miała niepotrzebną dziurę w tygodniu. 


Enigmatyczne zajęcia, które dziś mam zostały nie tylko przełożone z czwartku na wtorek, ale zasadniczo to zostały przełożone z poprzedniego semestru na ten. I są to zajęcia nazwane:

Nowoczesne techniki składu i druku

Przeniesione zostały, ponieważ mieli nam na uczelni przygotować specjalną salę komputerową z super ekstra oprogramowaniem. Robią ją podobno od listopada, mieli skończyć na ten semestr, ale nikogo nie zdziwiło, gdy okazało się, że... nie skończyli. Byliśmy rozczarowani, ale niekoniecznie zaskoczeni. Podobno jeszcze dwa tygodnie i będzie gotowa. Zobaczymy. Jak nie będzie, przyjmiemy to z obojętnością. 

Co do samych zajęć to są to jedne z nielicznych, jeśli nie jedyne, zajęcia, dzięki którym można naprawdę się czegoś nauczyć, a nie tylko dowiedzieć. A konkretnie uczymy się obsługi Adobe InDesing i muszę powiedzieć, że póki co ten program wygląda na tysiąc razy prostszy w obsłudze niż Photoshop (do którego mam uraz po zajęciach w liceum). W skrócie bardzo mi się podoba, a nauka korzystania z niego jest bardzo satysfakcjonująca. Jeśli mój plan skończenia licencjatu do końca marca/początku kwietnia się uda to może cały tekst mojej pracy zostanie złożony w tym programie. Chciałabym nawet bardzo, bo byłby to namacalny dowód mojej pracy - zarówno tej włożonej w licencjat, jak i zajęcia. Mam poczucie, że byłoby to bardzo satysfakcjonujące.
A mój promotor (który, jak właśnie przeczytałam, odwołał jutrzejsze seminarium, na które bardzo, bardzo nie chciało mi się iść) prowadzi zajęcia ze składu i druku.
Poza tym zadaniem na zaliczenie tych zajęć, dla wszystkich, jest zaprojektowanie okładki  do swojego licencjatu. 

Zajęcia miałam na 11.30, ale około 9 stwierdziłam, że nie mam już co robić w akademiku (faktycznie wczoraj się zabrałam i wpisałam w licencjat kolejną książkę) i pojechałam do biblioteki. Wypożyczyłam co się dało i co było na jutrzejszy pogrom, a zrobiłam zdjęcia temu, czego wynosić z BUGu nie można. Początkowo planowałam zajść do biblioteki po zajęciach, ale bardzo dobrze, że tego nie zrobiłam, bo wracałam bardzo głodna. 

Reszta dnia upłynęła mi (i jeszcze upłynie, bo jeszcze mam trochę do zrobienia) na czytaniu. Konkretnie Ślubu Gombrowicza. W skrócie: wolę nieco bardziej subtelne dramaty, które nie przypominają tak bardzo prozy. A ogólnie większość literatury, którą zajmujemy się/będziemy zajmować w tym semestrze, czyli literatura dwudziestolecia i literatura od 1918 do 1989, to zupełnie nie moje tematy i potwornie się męczę i na zajęciach, i przygotowując się do nich. Ale o tym więcej jutro. 

Jak zawsze zachęcam do zadawania pytań i do jutra, M

poniedziałek, 11 marca 2019

Daily Blog - Życie codzienne studentki filologii polskiej - poniedziałek

Hello!
Zwykle po mniej więcej pierwszym miesiącu kolejnych semestrów na studiach opisywałam wrażenia z poszczególnych zajęć i jak widzi mi się aktualnie studiowanie. Ale w poprzednim semestrze wpadam na trochę inny pomysł i możecie poznać go tu: Wiersz jest hieroglifem, ale nie wiadomo czy krzyżem, czy ołtarzem, czyli wrażenia po trzech tygodniach piątego semestru filologii polskiej. 
I przychodzę z szóstosemestralną realizacją daily blogów. 


Fajerwerków nie będzie, bo w przeciwieństwie do ilości zajęć na szóstym semestrze zarządzania instytucjami artystycznymi, na polskim mamy ich naprawdę niewiele. A specjalizacja nauczycielska ma jeszcze mniej, bo wszystkie zajęcia w jej ramach zrobili w pięć semestrów. Moja i dziennikarska ma trochę gorzej. 

W poniedziałki mam zajęcia z prawa autorskiego i wydawniczego. Miałam przez moment pomysł, aby spróbować przepisać ocenę z ZIArtu, bo miałam tam podobne zajęcia, ale w sumie cieszę się, że tego nie zrobiłam. Bo skupiamy się na trochę innych kwestiach. Nie żebyśmy specjalnie szczegółowo się w te tematy zagłębiali, ale są przynajmniej inne. Dziś na przykład mieliśmy prezentację o wizerunku i ochronie dóbr osobistych.
Pani prowadząca nie sprawdza obecności i prawda jest taka, że co tydzień o 9 w tramwaju jadą na te zajęcia, zastanawiam się dlaczego jestem w tym tramwaju. Odpowiedzi nie znalazłam, ale dziś 8 osób i prowadząca zdecydowanie zwróciła na to uwagę. Poza tym zaliczenie tych zajęć to przygotowanie prezentacji (moja grupa ma za tydzień, a ja muszę przygotować jeszcze swoją część; nasz temat to obowiązki dziennikarzy) oraz test, z którego trzeba mieć 3. Problemem osób, które nie chodzą na zajęcia jest to, że nie wiem kto będzie tak chętny, aby im przekazać, na które zapisy ustawy zwrócić uwagę. A prowadząca na zajęciach mówi wyraźnie zaznacza, co do testu jest istotne. 
Dzisiejsze zajęcia skończyły się koło 11.30. Zwykle jest to 12 lub 13. To trochę więcej niż standardowe 1,5h i plan jest taki, aby dzięki temu skończyć je przed Wielkanocą. 

W akademiku byłam koło 12.30. Przejrzałam internet. Dla osoby śledzącej koreańskie teledyski 11 i 16 to kluczowe godziny, bo wtedy publikowanych jest ich najwięcej. Wrzuciłam nowy klip Epik High na stronę bloga na Facebooku, gdzie serdecznie zapraszam, a teledysk polecam, bo jest niesamowity, piosenka ma tytuł Lovedrunk. Poczytałam plotki i trochę się nimi pomartwiłam, bo są to bardzo złe wieści. Wypiłam jedyny słuszny koktajl (kiwi+banan+szpinak), włączyłam Romance Is a Bonus Book i miałam godzinę na hulahopowanie. Później próbowałam dokończyć dokument o płaskoziemcach na Netflixie, ale zupełnie nie idzie mi oglądanie. Więc zabrałam się za sprzątanie, a później za dokończenie książki do licencjatu. To ostatnio idzie mi znakomicie, ale o procesie pisania i zbierania materiałów do pracy będzie osobny wpis i już się nie mogę go doczekać. I zrobiło się koło 15.30. Co oznaczało, że musiałam ogarnąć prawdziwy obiad i zbierać się na kolejne zajęcia. 

Fakt, że na 17 mam jeszcze wykład jest jedynym wytłumaczeniem dlaczego powyższy akapit to takie drogi pamiętniczku. Ta dziura, którą mam w poniedziałki nie jest szczególnie wygodna. Trudno wziąć się w niej za porządną naukę, zostawanie w bibliotece też zupełnie mi się nie widzi i dlatego wracam do akademika. Wykład na który muszę jechać na 17 to wykład międzywydziałowy. Zdecydowałam się na wykład prowadzony przez tę samą panią, do której chodziłam (chodziliśmy w sumie, bo poszliśmy całym kierunkiem) na ZIArcie. A wykład ma tytuł: Celebryci, regularsi – outsiderzy – czyli społeczny świat blogosfery. I siedzę tak na tym wykładzie i boję się dekonspiracji. Chociaż chyba niepotrzebnie, dziś jedna z dziewczyn pochwaliła się, że ma bloga kulinarnego i pani prowadząca też zachęcała się do dzielenia swoimi blogami. Może poczekam, aż będziemy mówić o blogach kulturalnych. Kulturowych. 

Ogólnie pani pokazuje nam różne blogi od tych bardzo oczywistych do tych mniej oczywistych, a często ciekawszych. Sama zbieram dzięki temu też materiał do wpisu Blogerzy książkują. I liczę, że dowiem się wiele, wiele o działaniu blogosfery. Do tej pory zostałam przekonana do korzystania ze Zbloogowanych, ale liczę na kolejne odkrycia. 
Poza tym odkryłam, że te zajęcia są doskonałe do ćwiczenia multitaskingu i słuchając, i zerkając na ekran, przepisuję notatki z literatury współczesnej. Gdy jestem w akademiku nie idzie mi to tak dobrze. 

Do akademika wróciłam dobrze po 19, bo zahaczyłam jeszcze o sklep. Zjadłam kolację i zabrałam się za pisanie tego wpisu. Myślę, że po jego opublikowaniu opiszę jeszcze w licencjacie książkę, którą skończyłam wcześniej czytać. Pod warunkiem, że przeniosę laptop z szafki przy łóżku na biurko.

Pozdrawiam, do jutra i jak zawsze zachęcam do zostawiania pytań, bo uwielbiam na nie odpowiadać!
M

piątek, 8 marca 2019

7 metrów pod ziemią

Hello!
Od czasu do czasu zdarza mi się napisać o blogach, które czytam i kanałach YouTube, które oglądam. Nie ma tego wiele, chociaż ostatnio całkiem polubiłam kilka kanałów omawiających filmy i popkulturę, bo dość długo przekonuję się do poszczególnych twórców, a dwa czasami boję się, że znikną oni z internetu niedługo po tym jak o nich napiszę. I naprawdę było tak z kilkoma blogami, zbierałam się za napisanie, ale dochodziłam do wniosku, że blogi nie były aktualizowane od jakiegoś czasu. Ewentualnie czasami po napisaniu okazuje się, że dany blog/kanał bardzo się zmieniają albo zmienia się moje jego postrzeganie i już im się nie podoba.

Przechodząc do meritum, dziś krótko na temat kanału 7 metrów pod ziemią.


Nie pamiętam dokładnie jak go odkryłam, ale wydaje mi się, że było to połączenie polecenia od brata oraz tego że YT także postanowiło promować, któryś z filmów i akurat wyświetlił mi się na stronie głównej YT. Próbowałam sprawdzić i przypomnieć sobie, który to mógł być z filmów, ale chyba nie dojdę do tego, który to był ten pierwszy. 

WRÓĆ... Przypomniałam sobie. Co prawda nie sam film, ale dokładniejsze okoliczności kiedy po raz pierwszy usłyszałam o 7 metrów pod ziemią. I było to gdzieś na drugim roku polonistyki i to chyba nawet w trzecim semestrze na zajęciach z komunikacji językowej. Jedna z koleżanek wspominała o tym, że prowadzący przeprowadza bardzo eleganckie wywiady z różnymi ludźmi, nie oceniając ich, pozwalając się wypowiadać, dopasowując się do swoich rozmówców. Ogólnie same ochy i achy. I jak się później okazało słusznie.
Sama ta wzmianka jednak nie spowodowała, że od razu kanał sprawdziłam i chyba minęło trochę czasu, aż sam YouTube postanowił pomóc temu kanałowi i wyświetlił go w polecanych. 

Bardziej zbiorowo wiem jednak, które to były te pierwsze 
> Byłam świadkiem Jehowy
> Korekta płci
> Nastolatki z depresją 
> Leczenie homoseksualizmu

Po pierwszym wspomnianym odcinku zaczęłam oglądać kanał dość regularnie i był taki czas, że oglądałam każdy jeden odcinek i nadrabiałam te, których nie widziałam wcześniej. Teraz robię to nieco bardziej wybiórczo, ale raczej przez brak czasu niż brak chęci. Chęci są, bo można się dowiedzieć z pierwszej ręki, z doświadczeń i perspektywy innych ludzi  o kwestiach, o których albo człowiek nie miałby zwyczajnie jak się dowiedzieć, albo nie przyszłoby mu do głowy, że chciałby się dowiedzieć. 

A poza tym wszystkie ochy i achy, bo samych wywiadów słucha się naprawdę bardzo dobrze. Chciałoby się napisać z wielką przyjemnością, ale to może nie być odpowiednie słowo, gdyż niektóre odcinki są ciekawe, pouczające, ale podejmujące takie kwestie, że nie zawsze słuchanie o nich określiłabym przyjemnością. Ponadto są też odcinki szokujące, ale nie tanią sensacją. Raczej takie, że człowiek słucha i sam nie chce wierzyć, że sytuacje opisywane przez niektórych rozmówców wydarzyły się naprawdę. Nie w sensie podważania ich autentyczności, tylko dlatego że były tak straszne czy smutne. 

Chciałam wybrać kilka odcinków do polecenia, ale chyba nie potrafiłabym się ograniczyć do tylko kilku. Dla mnie szczególnie intrygujące były odcinki z żołnierzem, policjantem, oficerem GROM, nurkiem straży pożarnej, operatorem 112. Widać tu pewien profil, ale to niespecjalnie. Polecę więc odcinek z wczoraj: 



Pozdrawiam, M

wtorek, 5 marca 2019

Idźmy wszyscy do drogerii - Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji


Hello!
Po prawie trzech latach od wydania przeczytałam już chyba prawdziwie kultową książkę Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji i zrobiłam to tylko, dlatego że chciałam ją wpisać do pracy licencjackiej. Od czasu jej wydania dziesięciostopniowy rytuał pielęgnacyjny Koreanek był w całym polskojęzycznym urodowym internecie. Doskonale wiedziałam, co kupuję i spodziewałam się, co w książce znajdę. Zastanawiałam się czy da radę mnie czymś zaskoczyć. I dała.


Tytuł: Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji

The Little Book of Skin Care. Korean Beauty Secrets for Healthy, Glowing Skin

Autor: Charlotte Cho

Tłumacz: Joanna Dziubińska

Wydawnictwo: Wydawnictwo Znak, 2016


Muszę się do czegoś przyznać, gdy obserwowałam blogi, po wyjściu tej książki byłam pewna, że trend na koreańską pielęgnację, jak nagle się pojawił, tak samo nagle zniknie. Ale pomyliłam się bardzo. Trzy lata później, a gdy wchodziłam do galerii handlowej w moim mieście, gdzie naprzeciwko wejścia jest drogeria Natura, witała mnie półka nowiusieńkich produktów z hasłem "Koreańska pielęgnacja". A na stałe takie półeczki stoją w hebe. I chociaż skandynawski minimalizm próbuje wkradać się także do łazienek, a kosmetyki do włosów, i nie tylko, reklamowane recepturami babć próbują przejąć rynek, to nie sądzę, abyśmy szybko zobaczyli wypieranie koreańskich kosmetyków. Tym bardziej, że naprawdę ta moda, jak na modę czy trend, trwa już naprawdę długo, a polskie firmy tworzą linie kosmetyków inspirowane Azją, koreańską pielęgnacją czy japońskim rytuałem piękna. 

Co się zaś tyczy samej książki: to jedna z najprzyjemniejszych i najmilszych książek jakie kiedykolwiek czytałam. 

 

Autorka ma lekki styl, a ponieważ jest blogerką nie odmawia sobie wtrąceń do czytelnika ani dzielenia się swoim życiem. To książka napisana na podstawie jej doświadczeń ze zmiany w pielęgnacji i odkryciom, jakich dokonała po przeniesieniu się ze Stanów Zjednoczonych do Korei. Mi takie wstawki od siebie nie przeszkadzają, a naprawdę nie ma ich aż tak wiele. I zdecydowanie duża ich część bez problemu może być potraktowana jako dość uniwersalne przeżycie. Zarzuty, że ta książka to biografia autorki są łatwe do zbicia, natomiast te o wydrukowanym blogu, gdy książka wychodziła mogły być słuszne, ale obecnie tylu blogerów wydaje książki, że trąciłyby one hipokryzją.

Jeszcze jeden zarzut, który przewijał się przez niektóre recenzje: że to przewodnik po Seulu. Fakt niezbity jest tam taka część, zajmuje 16 z 224 stron, które ma książka. I rozumiem, że nie po te 16 stron kupowało się tę książkę, ale może zamiast narzekać, to się cieszyć, że dostało się coś dodatkowego. Taka ciekawostka dla malkontentów: w Bibliotece Uniwersytetu Gdańskiego nie ma ani jednego przewodnika ani po Korei, ani po Seulu (albo ja nie potrafię ich znaleźć, a trochę czasu spędziłam szukając książek o Korei). Samych Sekretów też nie ma, ale jest to nieco mniej zaskakujące. 

Nie będę komentowała zaś samej metody i jej dziesięciu stopni, bo o tym pisały chyba wszystkie blogerki kosmetyczne. Ja skomentuję fakt, że wolę mieć te wszystkie informacje, kroki, opisy marek w jednym miejscu i nie będę musiała tego na tych blogach szukać. Jestem za leniwa. A samo przeglądanie tej książki - jest naprawdę urocza i przyjazna - jest dużą przyjemnością. Trzeba też przyznać autorce, że ma dar przekonywania, bo w trakcie czytania ma się wielką ochotę rzucić wszystko, iść do drogerii i wykupić jej połowę.

LOVE, M

niedziela, 3 marca 2019

Kocham Instagram - luty 2019

Hello!
Dziś nie tylko Wasze ulubione zdjęcia z mojego Instagramu, ale także trochę mojego odkrywania Ameryki w social mediach. I zdradzam pewną tajemnicę. Oraz robię kilka ogłoszeń. Przy okazji zapraszam - na Instagrama, gdzie jak zobaczycie poniżej wrzucam sporo zdjęć książek oraz Facebooka bloga, na którym czasami jestem nawet zabawna.

A na początek moje bardzo nieczęste starania, aby mój Instagram jakoś faktycznie się prezentował. I tak na początku lutego wyszło mi tam nawet takie coś:


A potem mi się znudziło i już nie jest tak ładnie, ale jest niebiesko.


Chociaż jestem na Instagramie już dwa lata, sposoby funkcjonowania jego społeczności ciągle mnie zaskakują. Ciągle odkrywam nowe albo po prostu takie, które nie miały wcześniej zastosowania na moim profilu, zachowania innych osób. I tak na przykład zachowaniem, które mnie fascynuje jest serduszkowanie 6-9-12-ile kto chce byle dużo i na raz zdjęć. Jasne to przemiłe, ale osobiście mam wrażenie, że jest to bardzo nijakie i na odwal zachowanie. Automatyczne. I nikt nie ma wątpliwości, że robione tylko po to, aby zwrócić na siebie uwagę. Fajnie dostać 10 polubień na raz, ale ich jakość jest dokładnie taka sama jak słowa fajnie. Poza tym nigdy nie wiem, co mam zrobić. Screena i podziękować w stories? Ludzie tak robią. We mnie takie zachowania wzbudzają odwrotne do zamierzonych efektów i uciekam daleko od profili, które tak robią. A na pewno nie pójdę i nie zrobię tego samego. Czasami polubię 1 czy 3 zdjęcia, ale wybieram te zdjęcia, przyglądam im się, czytam opisy i serduszkuję te, które naprawdę mi się podobają.

książki
To nie jest wielki rant na społeczność Instargama, po prostu takie zachowania sprawiają, że czuję się niekomfortowo. Przy czym wiem, że są strony i ludzie za tymi stronami, którzy po prostu tak korzystają z tego medium, że wchodzą na nie raz na jakiś czas i sprawdzają profile osób, które obserwują. Jednak oni rzadko klikają serduszko pod każdym jednym zdjęciem, jakie ktoś wrzucił od czasu, gdy ostatnio odwiedzili jego profil.


książki
Druga kwestia obserwowanie i odobserwowanie w jednej chwili tylko po to, aby wyświetlić się komuś w powiadomieniach. Wcześniej w ogóle nie zwracałam na to uwagi, bo chociaż wrzucam na Instagram zdjęcia praktycznie codziennie to służy mi od głównie to obserwowania innych osób i dużo bardziej interesuje mnie to, kogo ja obserwuję, niż to, kto obserwuje mnie. Ale, ponieważ wrzucam zdjęcia prawie zawsze wieczorem, to wiem, ilu obserwatorów mam, gdy kładę się spać i ilu, gdy wstaję, bez względu ilu nowych obserwujących pojawi mi się w powiadomieniach. Przy czym, na trenerów personalnych przestałam zwracać uwagę dość szybko już na początku mojego korzystania z Instagramu, podobnie jak na niektóre podejrzane sklepy/marki/itp, to gdy robią tak profile "prawdziwych" ludzi, bookstamerzy albo studygramerzy to zastanawiam się dlaczego. W moich oczach takie zachowanie odbiera im wiarygodność. Tym bardziej jeśli faktycznie mają tylko bookstagrama, bez bloga czy konta na Facebooku.

książki

Trzecia kwestia, która pośrednio łączy się z faktem, że dodaję zdjęcia wieczorem. Na samej górze pomiędzy pojedynczymi zdjęciami książek o BTS, widać zdjęcie na którym są obydwie książki razem. Dodałam je popołudniu tego samego dnia, którego wieczorem dodałam zdjęcie zielonej książki. I jak widać, zarówno zdjęcie różowej, jak i zielonej znajduje się w trójkach najbardziej serduszkowanych książek, natomiast zdjęcie, które sama uważam za ciekawsze i którego przygotowanie zajęło mi więcej czasu niż tych dwóch razem wziętych, ma o mniej więcej połowę serduszek. A hasztagi były prawie te same. W sumie to było tam nawet więcej, bo są na nim dwie książki. Dla wszystkich moich social mediów najlepszym czasem jest godzina 20. Jeśli publikuję coś w innych to albo nie ma wcale odzewu, albo, jak w przypadku Instagramu, jest go połowa. 

PS Od połowy lutego wspominam, że z moim pisaniem nie jest najlepiej. To trochę skrót, bo w kilku innych aspektach mojego życia też nie jest najlepiej. W każdym razie: z jednej strony chciałabym trochę przystopować z publikowaniem, z drugiej obserwuję jakiś dziwny wzrost zainteresowania blogiem, z trzeciej planuję za dwa tygodnie kolejny tydzień projektu "Tydzień z życia studentki filologii polskiej". Także bloga nie zawieszam, aczkolwiek nie wiem czy wpisy co dwa dni, nawet, gdy teraz mam tylko jeden kierunek studiów, to jest taki dobry pomysł. Więc będą co dwa lub co trzy dni. Poza tym oczywiście zapraszam na Facebooka i Instagrama, które są zalinkowane w pierwszym akapicie. 

LOVE, M