niedziela, 30 lipca 2017

O konsekwencjach i przyjaźni ("Koe no Katachi")

Hello!
Koe no Katachi, A Silent Voice, The Shape of Voice, a manga wydana po polsku na podstawie, której film powstał, nosi tytuł Kształt twojego głosu. Jeśli interesujecie się anime, musieliście zetknąć się z tą animacją. Ale jeśli ją przeoczyliście to zaraz dowiecie się, dlaczego zdobyła uznanie krytyki i rzeszę fanów. 
Trochę spoileruję, ale wydaje mi się, że nie piszę więcej niż to, co jest umieszczone w materiałach promocyjnych.


Film zaczyna się w szkole podstawowej. Do klasy dołącza nowa uczennica - niesłysząca Nishimiya. Niestety, dzieci są okrutne i szybko zaczynają jej dotkliwie dokuczać. Szczególnie chłopak, który siedzi dokładnie za nią -  Ishida. Bohaterka w końcu zmienia szkołę, ale nieodpowiednie zachowanie mści się na Ishidzie. Koledzy i koleżanki z klasy odwracają się od niego i sam staje się ofiarą prześladowania. Następnie widzimy bohatera już w liceum. Jego przeszłość ciągnie się za nim, jest samotnikiem i klasowym dziwakiem. Poczucie winy nie daje mu spokoju... I tu zaczyna się właściwa opowieść. 


Początkowo myślałam, że fakt, iż główna bohaterka nie słyszy będzie bardzo istotny w fabule, ale nie jest. I to dobrze, bo pokazuje, że była ona taka samą uczennicą, na równi z innymi bohaterami. Nie jest to film o tym, że Nichimiya nie słyszy i trzeba koniecznie to zaznaczyć. Nishimiya szuka swojego miejsca w świecie.


Koe no Katachi jest dość długie, trwa nieco ponad 2 godziny, byłam trochę przerażona, gdy to zobaczyłam, ale po obejrzeniu mogę spokojnie napisać, że bez problemu mógłby być dłuższy. Po pierwsze na pewno byłoby co pokazać, po drugie wcale nie czuje się tej długości. A nie jest to anime przygodowe, a obyczajowe więc obserwujemy po prostu życie bohaterów. I jest to życie, w którym nie tyle dzieją się rzeczy, co działają emocje. 


Jest to jeden z najlepszych filmów o przyjaźni jaki widziałam w życiu. Niecukierkowy, momentami trudny, nawet bardzo, ale na poziomie emocjonalnym bardzo prawdziwy. Wzloty, upadki i to, że kontakt z ludźmi, próby ich zrozumienia to ciężka praca. Ale także to, że dla prawdziwej przyjaźni nie ma wyznaczników formalnych. Pokazuje także jak nasze decyzje wpływają na innych, a jeszcze bardziej jak wpływają na nas samych, nasze życie i jak długo przyjdzie się nam z nimi mierzyć, bo ludzie są pamiętliwi i złośliwi, i będą nam wypominać błędy przy każdej możliwej okazji. A z drugiej strony pokazuje, że jeśli nam zależy, bardzo zależy, jesteśmy w stanie nie tylko głośno przyznać, że zrobiliśmy coś złego i ponieść konsekwencje, ale także szczerze zadośćuczynić (nie po to, aby poczuć się lepiej) to nawet jeśli będzie to trudna i wyboista droga - ta się to zrobić. Zdecydowanie Koe no Katachi mimo wszystko podnosi na duchu i kończy się optymistycznie.

Jednym z największych problemów z jakim borykają się bohaterowie jest to, że nienawidzą samych siebie z różnych powodów. Ale bardzo powoli i małymi kroczkami starają się z tym walczyć tak jak potrafią. Zdecydowanie jest to anime o akceptowaniu siebie, ale w nieco odmiennych kategoriach niż jest to zwykle poruszane w filmach czy serialach.


Bohaterowie. Nishimiya, ponieważ nie słyszy nie wie, co dzieje się dookoła niej i za wszystko przeprasza, czym irytuje koleżanki z klasy. Oczywiście to nie jej wina, ale dzieci są okrutne, więc zamiast pomóc koleżance zaczynają ją wykluczać z grupy. Szczególnie Ueno. Chciałam wcześniej napisać, że to anime nie jest takie czarno-białe, ładnie pokazuje, że życie ma odcienie szarości, ale ta postać skutecznie mnie powstrzymuje, bo, przepraszam za wyrażenie, ale lepszego nie znajdę, to wredna suka. Była taka w podstawówce, a później, gdy bohaterowie spotykają się znów, gdy chodzą do liceum jest jeszcze gorsza. Nishimiya ma też młodszą siostrę - Yuzuru. Na pierwszy rzut oka to dość zwyczajna postać, chodząca ciągle z aparatem fotograficznym, która bardzo dba o starszą siostrę, ale mamy wyraźnie zaznaczone, że w ich domu nie dzieje się dobrze, a dziewczyna ma kłopoty, aby dogadać się z mamą. Bardzo żałuję, że ten wątek nie został rozwinięty, bo miał potencjał. Główny bohater. To jego dotyczy zmiana i cały proces radzenia sobie z życiem. A w sumie, to on musi zacząć je na nowo, wyjaśnić wszystko i zostać białą kartą. Na początku filmu jednak mamy pokazane jego przygotowania do samobójstwa. Muszę przyznać, że byłam zdziwiona i poruszona. Tak ze względu na to, że ani trochę nie spodziewałam się podjęcia tego tematu, a także dlatego o czym pisałam ostatnio na blogu. Oglądnie Koe no Katachi w kontekście 13 powodów było dziwnym doświadczeniem. SPOILER: A gdy się okazuje, że bohaterka też ma zamiar się zabić, jeszcze dziwniejszym.

Poza tym anime jest prześliczne.

LOVE, M


piątek, 28 lipca 2017

Jeszcze nic z tego nie będzie ("Anioł Śmierci")

Hello!
Prawdopodobnie właśnie skończyłam czytać jedną z najgorszych książek, jakie przyszło mi trzymać w rękach. I nie żebym się tego nie spodziewała, jest to drugi tom fatalnie zapowiadającej się trylogii, o której bardzo złej pierwszej części pisałam niecałe dwa tygodnie temu. Doczytam tom trzeci, bo chcę się dowiedzieć jak to się skończy, ale jeśli będzie gorszy od dwóch poprzedzających książek, to nie wiem jak to zrobię. 
Opisuję dość dokładnie, co mnie w tej książce boli więc spoileruję.


Jest źle, jest bardzo źle. Ale odkryłam dlaczego "Anioł Śmierci" stoi na półce z fantastyką - prawdopodobieństwo jakiekolwiek i czegokolwiek wynosi w tej książce zero. Aby czytelnik poczuł się związany z postaciami i światem przedstawionym, musi on być przekonany, że to co czyta jest wewnętrznie spójne. W pierwszym tomie autor miał problem z geografią, w tym wykazuje się już ignorancją. Naprawdę bardzo lubię mieszanie i jeśli coś wnosi do treści, proszę bardzo. Ale tutaj droga jednego z bohaterów wiedzie od Memphis, przez jakieś pustkowia, góry i pustynie, do Bytomia, skąd dalej ma się udać do miejscowości o nazwie Hiszpańskie Leeds, w którym urzędują Szwajcarzy. A to tylko wycinek. Chciałabym, aby do trzeciego tomu dołączona była mapa świata. Paul Hoffman wykorzystuje też Lakończyków. Czyli Spartan - chociaż ta nazwa nie pada, jako najemne wojsko, z którym bić się będzie nasz bohater. Ale zanim do jakiejkolwiek bitwy dojdzie, zdąży nam opisać ich zwyczaje, tradycje i obawy. Rozumiem, że autor chciał pewne kwestie wyjaśnić, ale dlaczego nie wymyślił własnego ludu i nie zbudował mu historii, a posłużył się Lakończykami, o których jak przypuszczam większość czytelników uczyła się w szkole co najmniej raz. 

Kolejna rzecz, z którą autor ma problem to czas. Otóż zdarza się tak, że w książce dwie bohaterki są w ciąży. Co istotne jedna z nich zachodzi w nią w trakcie fabuły, o drugiej wiemy, że musiało wydarzyć się to albo w pierwszym tomie. Albo w krótkim czasie między 1 i 2, ale większość znaków na niebie i ziemi wskazuje część pierwszą. Tom drugi trwa, brzuchy się powiększają. I dziewczyna, która zaszła w ciążę w tym tomie jest w 9 miesiącu i ma rodzić na dniach, ta która w pierwszym w 8. Nie dość, że to się nie zgadza, to jeszcze nie wiem jakim cudem fabuła tej książki trwała tyle czasu. Na pewno autor nas o tym nie informuje wystarczająco jasno. 

Gdyby nie pierwszy tom i zalążki charakteru poszczególnych postaci, jakie tam dostaliśmy w tym o niczym byśmy się nie dowiedzieli. W sumie to się nie dowiadujemy, bo w tej książce nic się nie dzieje. Albo inaczej - dzieje się, ale jest to tak sprytnie ukryte, że można wymienić wydarzenia, ale jak do nich doszło, niekoniecznie. Nawet sam ich przebieg jest zawoalowany. Momentami opisów sytuacji czy dziwnych przemyśleń nie wiadomo kogo (narratora, ale jest on tak dziwnie skonstruowany w tej powieści, że muszę jeszcze nad nim pogłówkować i napiszę, co z nim jest nie tak przy recenzji trzeciego tomu) zwyczajnie nie da się czytać. Na dodatek autor lubuje się w nikomu niepotrzebnych szczegółach, typu trójczłonowe nazwisko nawet nie bohatera epizodycznego, tylko postaci, którą właśnie inna postać zabija. 

W poprzedniej części bohater wpakował się w kłopoty, bo uratował dziewczynę. W tym tomie wspomniana jest ona może dwa razy po zdaniu. Nie wprowadza się do książki bohaterki, nie robi się wokół niej szumu, aby potem w kolejnym tomie o niej zapomnieć, bo jest niepotrzebna. To pokazuje jak bardzo autor nie ma pomysłu na to co pisze. 

Ale są dwie rzeczy, które mi się nawet podobały. Odkupiciel Bosco, który nie jest dobrą postacią, okazał się nie złolem, a dużo ciekawszym i złożonym bohaterem. Trochę nie ma konkurencji, skoro tylko jego historia jest tak naprawdę rozwijana i chociaż też ma problemy ze spójnością to jest najciekawszym elementem "Anioła Śmierci". Druga to postać Kleista, kolegi głównego bohatera, który odłącza się od grupy i ma swój zupełnie odrębny wątek. Pomijając to, że kompletnie nie widzę sensu w jego samodzielności, to fragmenty z udziałem Kleista najbardziej trzymają się kupy, tak pod względem psychologii postaci, jak i prawdopodobieństwa wydarzeń. 

Nie wiem jak autor zamierza to wszystko zakończyć, a wcześniej wyjaśnić. A wątków do zamknięcia ma bardzo dużo. Naprawdę obawiam się, że trzeci tom będzie jeszcze gorszy. 

Pozdrawiam, M

środa, 26 lipca 2017

Zła (serial "13 powodów")

Hello!
Ostatnio drodzy Czytelnicy jesteście bardzo aktywni, za co dziękuję i postanowiłam to jeszcze trochę  wykorzystać. Napisanie tego posta planowałam już od dawna, ale byłby on bez sensu, gdyby nie było z Waszej strony odpowiedzi więc zachęcam do dyskusji i zostawiania komentarzy. 

W zeszłym roku przez blogosferę książkową przewinęło się mnóstwo książek, których tematyka dotyczyła w mniejszym lub większym stopniu samobójstwa. Trend wydawniczy był bardzo zauważalny (i powiedziałabym, że niepokojący), ale żaden z tych tytułów nie zdobył takiej popularności jak "13 powodów". Zastanawiam się czy to dlatego, że już widziano, że będzie powstawał serial, czy faktycznie książka jest taka dobra. Ważny jest jednak fakt, że fani książki (która w Stanach Zjednoczonych wydana była w 2007 roku) z niecierpliwością i wielkimi oczekiwaniami czekali na ekranizację. 

 Ale włosów to jej zazdroszczę.

Chyba nikt, kto jest w blogosferze albo nawet nie jest, a interesuje się kulturą i tym, co w serialowej trawie piszczy, nie mógł przeoczyć i nie wiedzieć, o co z "13 powodami" chodzi. Pozwolę więc sobie darować dokładne opisywanie fabuły, a zajmę się reakcjami ludzi po premierze i obejrzeniu serialu. Co istotne bardzo wiele osób zobaczyło serial, ale książki nie czytało. 

Widzowie byli zachwyceni. Rozentuzjazmowani wręcz. Serial bardzo szybko zyskał sobie miano fenomenu i grono wiernych fanów. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że wręcz niemal wyznawców. A przynajmniej takie odnosiło się wrażenie. Główną widownią serialu były nastolatki. Ale ktoś z 'dorosłych' zainteresował się sprawą. Takim sposobem każdy usłyszał, że w Kandzie próbowano lub faktycznie zablokowano serial. Specjalistom od zdrowia psychicznego, organizacjom zapobiegającym samobójstwom i tym podobnym, przedstawienie drogi do samobójstwa bohaterki i jej zmagań z problemami się nie spodobało. Zarzucano serialowi, że pokazuje samobójstwo jako jedyne i dobre wyjście z kłopotów. Na Wikipedii znajdują się rozbudowane punkty dotyczące odbioru serialu w społeczeństwie, warto przeczytać. Polskie Towarzystwo Suicydologiczne także wydało oświadczenie w tej sprawie. 

Kolega po prawej był zarówno przyjacielem bohatera jak i bohaterki. I o ile o relacji chłopców wiemy dość dużo, to o rzekomej przyjaźni Hannah i Tonego wiemy dokładnie nic. A w kontekście serialu jest to ważne.

Specjalistów serial niepokoi, większość widzów go uwielbia, chociaż czytałam też dużo recenzji osób, których serial martwi. Więc jak to z nim jest? Nie odpowiem na to pytanie, ale zanim przejdę dalej moja mini recenzja. Z zastrzeżeniem, że należę do grona widzów, które książki nie czytało. Po obejrzeniu pierwszego odcinka stwierdziłam - to jest nudne i przedramatyzowane. Ale chyba coś musi w tym być, skoro ludzie się zachwycają. Z dość dużym trudem dobrnęłam do 5 lub 6 odcinka, po czym musiałam zrobić dłuższą przerwę, bo nie dało się tego dalej oglądać. Na bohater - Claya - nie dało się po prostu patrzeć, bo jego postać straciła wszelkie prawdopodobieństwo psychologiczne. Ale gorsze było to, że już wtedy było wiadomo, że znajoma/koleżanka/główna bohaterka Hannah, która popełniła samobójstwo i zostawiła te taśmy, to wcale nie jest sympatyczna postać i tylko trudniej było zrozumieć, czemu Clay tak bardzo (BARDZO) się tym co jest na taśmach przejmuje. Ogólnie w tym miejscu można porzucić wszelkie prawdopodobieństwo, bo w dalszych odcinkach autorzy scenariusza postanowili zaszaleć i kilku licealistów dostało takie przeżycia, że wystarczyłoby na pięć kolejnych seriali, z których każdy byłby tragiczniejszy, smutniejszy i bardziej okrutny od poprzedniego. Wiecie jakby samobójstwo to było mało i trzeba było podkręcić atmosferę, bo nikt nie będzie chciał oglądać serialu tylko o tym, dlaczego dziewczyna się zabiła. To okropne, bo pod koniec, to co dzieje się bohaterami,  ociera się wręcz o absurd. Miało być poważnie. 

 Problem jest jeszcze taki, że główni bohaterowie wcale nie byli ze sobą blisko.

Jak widać serial mi się nie podobał, a to tylko najistotniejsze powody dlaczego, bo mniejszych jest dużo więcej. Ale punktem, do którego próbuję dotrzeć od początku notki jest to dlaczego nastolatkom i młodym ludziom ten serial mógł się podobać. To tylko przeczucie i wrażenie i nie wiem, czy mam rację i czy to co myślę, jest chociaż jednym z powodów powodzenia "13 powodów".
Otóż widzowie czują się lepsi i mają poczucie wyższości. Wierzą, że oni na miejscu bohatera, czy to głównego, kolegów ze szkoły czy nawet rodziców Hannah by zauważyli, że z dziewczyną dzieje się coś złego i jej pomogli. Mam wrażenie, że oglądanie tego serialu, pod warunkiem oczywiście, że z różnych powodów nie utożsamiamy się z samą Hannah, ale wtedy mam nadzieję, że jednak mimo tego, co zrobiła sama bohaterka, widz, który boryka się z problemami, postanowi porozmawiać z rodzicami czy zgłosić się do psychologa, pedagoga, zaufanego nauczyciela, kogokolwiek od kogo może otrzymać pomoc,. Wracając do początku poprzedniego zdania, moje wrażenie jest takie, że oglądanie "13 powodów" podnosi ludziom samoocenę. "-Jak on mógł tego, tamtego nie zauważyć? Ja bym na pewno zauważyła/zauważył. / -Dlaczego z nią nie porozmawiał? Ja bym porozmawiał/porozmawiała" i tym podobne i tak dalej. Ale obawiam się, że to tak nie działa i wcale nikt nic by nie zauważył. Tym bardziej, że w samym serialu mamy wyraźnie poprowadzony wątek postaci, która jest potencjalnym samobójcą, jest to oczywiste od pierwszej chwili, gdy pojawia się na ekranie i chociaż pozostali bohaterowie już wiedzieli dokładnie dlaczego Hannah się zabiła, sami nie zwrócili uwagi, że coś złego dzieje się z kolejną osobą. 


Ale z drugiej strony, może jednak ten serial ma jakiś plus i widzowie zamiast uważać się za lepszych od Claya, zaczną w rzeczywistości uważać na osoby, które ich otaczają. Bo kilka z tych 13 powodów to rzeczy, które względnie lub z drobnymi zmianami, mogą zdarzyć się każdemu. I uważać oznacza tu zarówno interesować się, pytać i rozmawiać, jak i uważać, aby samemu nie stać się jednym z takich powodów (to może brzmieć za mocno, ale pasuje). Obawiam się jednak, że to wszystko zostało zawalone przez scenarzystów toną dodatkowego, niepotrzebnego materiału oraz pokazaniem samobójstwa jako wyjścia. A to nigdy nie jest wyjście.

Trzymajcie się, M

poniedziałek, 24 lipca 2017

Cały dzień, co godzinę - 21 urodziny

Hello!
Tak jak w zeszłym roku, ponieważ pomysł jest prosty i bardzo mi się spodobał, cały dzień robiłam zdjęcia co godzinę.


 7.00
Tak wygląda ściana, którą powinnam widzieć po przebudzeniu. Nie da się jej zrobić ładnego zdjęcia, na dodatek rolety były jeszcze zasłonięte, więc światło kiepskie, a w sumie i tak śpię na boku - jak się budzę widzę krzesło. Co nie zmienia faktu, że ścianę uwielbiam.

8.00
Został mi niestety nawyk jedzenia śniadania (rzadziej) i picia kawy (zawsze) i nadrabiania internetowych zaległości. Nie wiem, jakim cudem się one tworzą, skoro większą część dnia spędzam przez komputerem, a z drugiej strony czasami nawet, jeśli mam facebooka włączonego to pół dnia zajmuje mi odpisanie na czyjąś wiadomość. Nie ze złej woli, ale jak wspominałam w poprzednim poście - nie umiem mieć jednej czy dwóch kart otwartych - więc czytam, sprawdzam, oglądam kilka rzeczy na raz, o odpisywaniu zapominam, o obejrzeniu kolejnego filmiku, przeczytaniu czegoś też.

9.00
Wyjawię Wam tajemnicę - jestem człowiekiem, który kocha święty spokój, a dziesięć razy bardziej kocham go w moje urodziny. Ogólnie z obchodzeniem urodzin mam skomplikowaną relację. Jednocześnie wewnętrznie czuję się tego dnia super, ale ponieważ się tak czuję, robię się drażliwa. Niech ktoś powie albo zrobi tego dnia coś, co normalnie by mnie nie dotknęło, a w urodziny zezłoszczę się jak osa. Gorzej jeśli sytuacja jest taka, że i we wszystkie pozostałe dni roku, poczułabym się źle.
Nie jest łatwo. Ponadto do składania życzeń mam podejście jak do Walentynek - to słodkie i miłe, ale to, że się jest dla kogoś ważnym, powinno się pokazywać cały rok. 
I jakoś nie kłóci się to z moim marzeniem o imprezie niespodziance. Ogólnie urodziny i niespodzianki pasują do siebie i są nierozerwalnie ze sobą złączone. Chyba dlatego otwieranie prezentów jest takie ekscytujące.


10.00
Dalej czytałam książkę, którą widzicie zdjęcie wyżej. A raczej męczyłam, ale bardzo chcę ją dokończyć, aby móc napisać, jak bardzo jest zła. W międzyczasie się przejaśniło, bo poranek nie zapowiadał ładnego dnia.

11.00
Wymyśliłam sobie coś, co wymaga oglądania programu Chcesz?Masz! i punktualnie o 11 z budzikiem w ręku na godzinę przejmuję telewizor. Jeszcze nie zdecydowałam, czy efekty cosia (w sumie to takie mini śledztwo i badania statystyczne) opiszę na facebooku czy tutaj. W każdym razie można się ich spodziewać w przyszłym tygodniu.

12.00
U moich dziadków porzeczka obrodziła. Krzak jest taki duży, że przekrzywił rosnącą obok śliwkę. Nie można nie wykorzystać takich darów losu więc drugi tydzień z bratem przebieramy te owocki.


 13.00
Szykowanie się.  W zeszłym roku po Frankfurcie chodziłam w tej samej spódnicy.



14.00
I chodzenie. I butach.



15.00
I jedzenie. Dużo dobrego jedzenia. Do tej pory czuję się najedzona.
Gdy widziałam się z K. jakiś czas temu powiedziałam: Idźmy na sushi! Można wejść na dach budynku!
No i poszłyśmy i siedziałyśmy na dachu.


16.00 
A tu z drugiej strony. Wszyscy pamiętają o tym, że uwielbiam punkty widokowe, a to był prawie.

17.00
Pogoda nie ogarnęła, że wystarczy, iż trochę się przejaśni, aby było ładnie i o 17 Słońce grzało i przygrzewało. Gorąc i upał, bo nawet wiatr się uspokoił.


18.00
Aby nie dopuścić do powstania kolejnych zaległości, gdy tylko wróciłam od razu zobaczyłam, co nowego pojawiło się na YT.

19.00
A potem zajęłam się zastanawianiem czemu po koreańsku Really Really da się słuchać, natomiast po japońsku nie, ale utwór pod tytułem Fool, tego samego zespołu, w obu językach brzmi dobrze. Słuchałam, porównywałam i w sumie nie doszłam do niczego konkretnego.

20.00
Moje ukochane, najlepsze i najpiękniejsze okulary przeciwsłoneczne dziś już ostatecznie zakończyły swój żywot, nie da się ich dalej naprawiać. Nie znalazłam godnego następcy, ale byłam zmuszona jakieś kupić. Gdy wracałam do domu, o tym, że jest godzina 20 poinformowały mnie dzwony w  momencie, gdy mijałam powyższy widok. 
 

21.00 
Oglądam sobie "Bride of Water God" i od pierwszych sekund uwielbiam tę dramę. Mam tylko problem, czy czekać, aż cała wyjdzie, czy jednak oglądać odcinek po odcinku. 




22.00
23.00
Mogłoby się wydawać, że nie ma żadnej filozofii w dodaniu zdjęć (nawet ich nie obrabiałam, bo nie lubię tego robić) i zrobieniu do nich kilku podpisów, a zajęło mi to godzinę i 40 minut dokładnie, a nie robiłam w tym czasie nic innego. W sumie to myślałam, że nie zdążę, bo o 23 byłam przy godzinie 10.
Istnieje możliwość, że poprawię jutro tę notkę, bo już gdy siadałam do jej pisania byłam zmęczona, a teraz poruszam palcami po klawiaturze tylko siłą przyzwyczajenia, a i ona jest na wyczerpaniu. 

Dobranoc, M






sobota, 22 lipca 2017

Bo mogę

Hello!
Z jakiegoś powodu wiele rzeczy związanych z moim życiem i blogiem dzieje się w wakacje. To znaczy w lipcu urodziny mam ja, w sierpniu blog. Tyle okazji na osobiste notki.


Trochę gorzej z pomysłami, bo chociaż wiedziałam o czym chcę dziś napisać, po przeanalizowaniu materiału okazało się, że aż tak wiele się nie zmieniło. A z drugiej strony mnóstwo rzeczy się zmieniło w tym roku. Sama jestem zaskoczona, że, co prawda obija się to na blogu, ale w dużo mniejszym stopniu niż mi się wydaje. Zawsze myślę, że piszę za dużo o swoim życiu. Okazuje się, że wcale niekoniecznie. Dużo więcej na facebooku. Tam też dzieją się rzeczy, które można nazwać interakcjami z czytelnikami i innymi blogerami. Coś w czego moc nie wierzyłam, ale to działa. 

Jednak jeśli jest rzecz, co do której zostałam przekonana w tym roku, to, to że niezależnie od tego ile napiszę, tak naprawdę znanie pewnych informacji, faktów czy nawet cech charakteru nie oznacza, że się daną osobę poznało. To jednocześnie odrobinę smutne, bo sama chciałabym mieć poczucie relacji z blogerami, których czytam, a z drugiej strony to konieczne, aby druga strona czuła się komfortowo z tym co pisze. 

Czasami mam problem, jeśli znajoma osoba odnosi się w rozmowie do czegoś, o czym pisałam na blogu. A z drugiej strony chciałabym, aby moi bliscy czytali wpisy. Czasami chciałabym się zapytać wprost czy daną notkę przeczytali i co o niej myślą, bo a) ich opinia jest dla mnie ważna, b) mogą tam znaleźć rzeczy, których nie powiem, bo dużo lepiej idzie mi stukanie w klawiaturę niż mówienie. Na przykład ostatni post o przyjaciołach był dla mnie bardzo istotny.
A czasami nie mam problemu tylko nie lubię się powtarzać i szczególnie, jeśli chodzi o recenzje, to mam ochotę niekiedy ludziom powiedzieć: napisałam o tym notkę, weź przeczytaj. 

To miała być zapowiedź mojego urodzinowego postu, który pojawi się w poniedziałek, w takiej samej formie jak w zeszłym roku, bo pomysł robienia zdjęcia, co godzinę bardzo mi się podoba. Ale w nadchodzącym poście chyba nie zmieszczę rzeczy, o których chciałam jednak napisać dziś. 

Oryginalny pomysł na wpis był następujący: poszukać pytań i odpowiedzi, nominacji i innych tagów oraz list prezentowych z poprzednich lat i zobaczyć, czy coś się pozmieniało. Ale jak pisałam wyżej w sumie to niewiele bym zmieniła. Listy prezentowe są w sumie aktualne. Listy typu: fakty o mnie i odpowiedzi na tagi, też bym w większości nie zmieniała. Ale mogę co nieco dodać i uaktualnić. Punktem odniesienia będą zeszłoroczne notki 8 oraz Chcieje na 20 urodziny, ale piszę też o zupełnie nowych rzeczach.

1. W maju zrobiłam sobie dodatkową dziurkę w prawym uchu. Bilans 4 w lewym, 2 w prawym. Więcej nie planuję. 

2. Jakiś czas temu odkryłam, że nie umiem mieć otwartej tylko jednej karty w przeglądarce, niezależnie co robię. Nawet w tym momencie mam otwarte 8. 

3. Ostatnio najprostszym sposobem, aby wyrwać mnie z życia na długie godziny jest wejście na YT i oglądanie  kpopych teledysków. Chociaż bardziej występów zespołów w programach rozrywkowych. Pokażcie mi ciekawą choreografię a obejrzę wszystkie dostępne wykonania. O mojej fascynacji kpopem jeszcze niewiele pisałam, ani tu, ani co ciekawe na facebooku, ale obawiam się, że już długo nie wytrzymam. Muszę jednak przyznać, że nie czuję się pewnie ani nie czuję czy to dobry pomysł. Przy anime nie miałam żadnych wątpliwości. Teraz się martwię, czy to byłoby tylko rozszerzanie tematyki czy odpływanie. Z drugiej strony odbywałoby się to jednak głównie na facebooku (teledyski!), a bardzo mnie cieszyło jak przyjęliście moje pisanie o łyżwiarzach, a było to znienacka, więc może nie powinnam się aż tyle nad tym zastanawiać. 

A gdybyście się zastanawiali na co ostatnio patrzę i jakie rzeczy mogłyby się zacząć pojawiać na FB, oto przykład. 


4. Dalej czekam na moją urodzinową imprezę niespodziankę i wierzę, że kiedyś się doczekam. 



Wyszło z tego posta nie wiadomo co. Ale jaki będzie miał tytuł wiedziałam od wczoraj. Jedną z rzeczy, które absolutnie uwielbiam w moim blogowaniu jest to, że mogę pisać o czym mam ochotę i kiedy mam ochotę, nie czuję żadnej presji, a tylko ogromną chęć dzielenia się. 
Chociaż nie czuję się najlepiej z publikowaniem takiego chaosu, ale skoro to napisałam, to widocznie była potrzeba na ten tekst.

Pod ostatnim postem pojawiło się tyle komentarzy i miał on tyle wejść, że gdy spojrzałam w statystyki, to byłam pewna, że coś musiało się zepsuć. Ale nie, to prawda, cyferki nie kłamią, za co bardzo, bardzo dziękuję. Zależałoby mi też bardzo, abyście Niezmiennie Zaskakujący Czytelnicy i tym razem zrobili mi niespodziankę i wypowiedzieli się w kwestii kpopu. 

LOVE, M

czwartek, 20 lipca 2017

Sezon letni 2017 - pierwsze wrażenia

Hello!
Podobno anime można ocenić już po jednym odcinku, ale przyjmuje się, że aby wiedzieć czy jest warte kończenia, trzeba obejrzeć trzy. Zobaczyłam od jednego do trzech odcinków z obecnego sezonu i spisałam wrażenia oraz przewidywania na przyszłość poszczególnych serii. 


Ballroom e Youkoso (Welcome to the Ballroom)
Najbardziej oczekiwana seria tego lata i prawdopodobnie jesieni, bo będzie miała 24 odcinki. Podoba mi się pomysł - sportówka, ale o tańcu. Po zapowiedziach byłam jednak odrobinę przerażona kreską a'la Haikyuu!!! Można się do niej przyzwyczaić dość szybko. Większym problemem jest animacja i niekiedy dobór scen i kadrów, które są pokazywane, ale liczę, że anime się jeszcze wyrobi. Bo póki co dużo lepiej wychodzą mu statyczne kadry (całkiem możliwe, że przeniesione kreska w kreskę z mangi) niż ruch postaci. Welcome to the Ballroom ma też dużo elementów komediowych, tak sytuacyjnych jak i obrazkowych.


Głównemu bohaterowi trochę brakuje charakteru, ale jego zaskakująca determinacja jest naprawdę  godna podziwu. Do tego jest utalentowany. Coś czuję, że to nieoszlifowany diament, ale obawiam się czy nie będzie mu szło za łatwo i za szybko. Z drugiej strony mamy 24 odcinki, dużo się może stać więc pewnie będzie wiele wzlotów i upadków. O postaciach drugoplanowych też wiemy na razie niewiele, wszyscy są mili i dopingują naszego bohatera. 


Trudno powiedzieć czy seria spełni oczekiwania fanów. Trzeba poczekać, gdzieś do 6 odcinka, aby próbować przewidywać aż tak daleko, ale trzeba przyznać, że 2 pierwsze zdecydowanie się udały i zachęcają do oglądania kolejnych.

Katsugeki/ Touken Ranbu
Mam słabość do wojowników zrodzonych z miecza. Pierwsza ekranizacja ich przygód w bezpiecznej cytadeli była uroczą komedią. Natomiast druga zapowiada była jako bardziej mroczna opowieść o tym, czym faktycznie wojownicy się zajmują, czyli obroną historii. Jednak dwa pierwsze odcinki też są dość lekkie, dopiero w trzecim nastrój się zmienia. Ale nie sądzę, aby seria okazała się bardzo poważna, serio podchodziła do konsekwencji. Będzie więcej walk i scen bitew, ale ciągle to raczej lekkie anime. 


Trzeba zaznaczyć jedną rzecz - jest śliczne. Efekty 3D, które mogłyby kuć w oczy, działają, a i same postaci wyglądają bardzo ładnie. To zasługa materiału wyjściowego, ale zawsze mogli go zepsuć, a zrobili tak, że jest chyba jeszcze lepszy.
Zastanawiam się czy dwaj bohaterowie, których można uznać za głównych komediowej serii, pojawią się i w tej. Mam taką nadzieję. 

Vatican Kiseki Chousakan (Vatican Miracle Examiner)
Spodziewałam się sporo po tym anime, ale póki co nie jest dobrze. Punkt wyjściowy i pomysł na księży badających cuda brzmi bardziej niż zachęcająco, jednak już po dwóch pierwszych odcinkach widać, że twórcy chcą zrobić za dużo na raz i zamiast skupić się na kryminalnej i detektywistycznej stornie anime, skupili się na tym, aby zbrodni było jak najwięcej. I to jest problem, bo cudziki, co prawda jakieś są, ale główni bohaterowie na razie zajmują się morderstwami. 


Liczyłam też na nieco bardziej epizodyczną fabułę - jeden odcinek, jedna sprawa. Minęły dopiero dwa, ale chyba zostaniemy w miejscu, w którym teraz się dzieje akcja na dużo dłużej. Nie wiem czy będę oglądała tę serię dalej. 


Postanowiłam też zerknąć na kilka tytułów, które po zapowiedziach i reakcjach fanów zapowiadają się na fenomeny sezonu, ale gdyby nie to nie zwróciłabym na nie uwagi.

Koi to Uso (Love and Lies)
Zastanawiałam się, czy jednak nie umieścić go wyżej, ale 3 odcinki, które wyszły obejrzałam na potrzeby tej notki więc zadziałał mechanizm obrony przed możliwymi fenomenami. Być może niesłusznie, ale pierwszy odcinek podobał mi się średnio, dopiero drugi przekonuje, że warto dać temu tytułowi szansę. Punkt wyjścia jest następujący: w świecie tego anime, to rząd decyduje kto się z kim ożeni. Głównemu bohaterowi to się nie podoba, bo od szkoły podstawowej kocha się w swojej koleżance. Pytanie co z tym uczuciem zrobi.

 To kolega głównego bohatera, wraz z resztą zainteresowanych jest na samej górze.

Odpowiedź nie jest za trudna, bo pomimo niektórych scen, to dość naiwne anime, z jedną cechą charakteru na bohatera, ale ma szanse na rozwój. Minimalne, ale ma. O ile nie okaże się dziwniejsze niż już jest. A zapowiada się, że się okaże. Szkoda jednak byłoby nie wykorzystać tak ładnego obrazu, ładnej delikatnej kreski i nieco akwarelowych kolorów. 

Kakegurui
Już po zwiastunach widziałam, że to nie będzie anime dla mnie, ale trochę z poczucia obowiązku zerknęłam na pierwszy odcinek. I tak jak się zapowiadało jest straszne i paskudne.  Pomysł na hazard w szkolne ze wszystkimi konsekwencjami jest całkiem intrygujący (a z drugiej strony szkoła i hazard, to nie brzmi jak wzór do naśladowania), ale skoro nie da się tego oglądać, to coś poszło nie tak. 

Dive!!
Reklamowane jako nowe Free!! (przynajmniej na polskich stronach zajmujących się tematyką anime) i w sumie dużo się zgadza. Ale we Free!! bohaterowie chociaż wyglądali jak licealiści, tutaj to podstawówka. No i nie pływają tylko skaczą do wody. Same tytuły są bardzo podobne, fabuła mniej więcej, ale w Dive!! chyba będzie więcej spraw sportowych (w końcu bohaterowie chcą się dostać na Olimpiadę), a mniej o relacjach między nimi. Co warte zauważenia to anime ma też świetną obsadę aktorów głosowych więc wydaje się, że studio za nie odpowiedzialne bardzo chce, aby spodobało się widzom. I chyba ma na to szansę. 

Pozdrawiam, M

wtorek, 18 lipca 2017

Sceptycyzm pokonany ("Metalowa Dolna")

Hello!
Jakiś czas temu poszczęściło mi się w konkursach u blogowej koleżanki. Najpierw wygrałam "Magię olewania", później "Metalową Dolną". Ale, o ile udało mi się znaleźć odrobinę czasu na przeczytanie pierwszej książki, wiedziałam, że z drugą zapoznam się dopiero w wakacje.

Konkurs, w którym wygrałam "Metalową Dolną", poprzedzony był recenzją. Pozytywną. Jednak sam opis książki nastawił mnie do niej sceptycznie. Pomysł na ludki mieszkające pod podłogą i pomagające głównemu bohaterowi w uporaniu się z bólem po śmierci żony, wydawał się nawet nie tyle dziwny, co taki, który nie może się udać. Ale to jednak działa, teraz rozumiem czemu recenzja była pozytywna. 


Chociaż przez pierwsze 3-4 rozdziały byłam prawie pewna, że książka jednak nie będzie dobra. Narracja prowadzona w pierwszej osobie, bardzo charakterystyczny język autora (Bruno Kadyny) tak pod względem dobory słów, jak i konstrukcji zdań, początkowo mogą sprawiać lekkie problemy. Gdy się jednak do niego przyzwyczai, a co istotniejsze, gdy do głównego bohatera dołączy druga postać - Zgniatacz i zostaną wprowadzone dialogi, książkę czyta się błyskawicznie. Prawdopodobnie także, ponieważ rozdziały - zatytułowane Trening, bo miejsce akcji, to siłownia w piwnicy domu bohatera (ma na imię Tomek, ale czytelnik dowiaduje się o tym bardzo późno) - dwadzieścia dwa, mają po góra 8-9 stron, a na okładce możemy przeczytać, że to opowiadanie. W sumie to nieco ponad 100 stron, godzina do dwóch czytania. 

Głównemu bohaterowi umiera żona, jest pogrążony w ogromnym smutku, który jak się okazuje czuje nie tylko on, ale także stworzonka spod podłogi siłowni. A ponieważ są ogromnie wrażliwe na wszelkie złe emocje, jeden z nich postanawia wyjść na powierzchnię i uświadomić bohatera, że jego uczucia zagrażają życiu Bulwaków. Poznajmy po trochu historię tych ludków, po trochu historię i plany na przyszłość Tomka. Przez praktycznie cały czas uważa on, że Bulwak jest wymysłem jego wyobraźni, ale zaprzyjaźnia się z 'kartoflem'. Nawet udziela mu rad sercowych i zaczyna zapominać o swojej żonie (to znaczy czytelnik zauważa: dawno nie było nic o Kasi, ale wspomina o niej w następnym rozdziale), a na pewno podchodzi do tematu jej śmierci z dużym spokojem. 


Do tego momentu to bardzo sympatyczna opowieść. Chciałabym napisać ciepła, ale dzieje się w zimnej piwnicy, podczas treningów, a jej bohaterami jest dwóch facetów, posługujących się bardzo potocznym językiem, więc ciepła nie nie pasuje, ale jest miło. Na pewno czytelnik czuje, że bohaterom jest miło. I gdy już wszystko zaczyna się układać następuje zwrot akcji, punt kulminacyjny, szok i niedowierzanie. 

Tu muszę skończyć, bo gdybym napisała choć słowo więcej, a i tak zdradziłam, że dzieje się coś dużego, zepsułabym całą niespodziankę. Muszę przyznać, że dawno nic co czytałam nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak zakończenie "Metalowej Dolnej". Tym bardziej, że początkowo byłam bardzo sceptyczna. 

Pozdrawiam, M

niedziela, 16 lipca 2017

Wonder Woman / Lewa ręka Boga / The Secret Message

Hello!
Od początku lipca zebrało się kilka rzeczy, o których chciałam napisać, ale, gdy się za to zabierałam, okazywało się, że pojedyncze teksty to trochę za mało na całą notkę. Dlatego postanowiłam zebrać je w jednym wpisie. Są to trzy rzeczy z zupełnie różnych beczek, ale wszystkie łączy to, że wzbudziły mój umiarkowany entuzjazm.


Wonder Woman
Byłam trochę nieostrożna w internecie i naczytałam się, i nasłuchałam spoilerów, więc wiedziałam, jak film się skończy (i tu też będą spoilery). Miało to dwa skutki: film mnie nudził i odkąd Chris Pine pojawił się na ekranie oglądałam go wielce wzruszona. 
Wbrew temu, co krzyczy większość to nie jest niesamowicie odkrywczy film, po prostu bohaterką jest kobieta. Jest superbohaterką. I to tyle. Albo aż tyle. Cieszę się, że Wonder Woman zarobiła dużo pieniędzy i może będzie więcej filmów z superbohaterkami w roli głównej, ale mogłoby cokolwiek wynikać z faktu, że Diana nie jest facetem. 
Znałam zakończenie więc nie byłam zaskoczona wielkim zwrotem akcji, ale mam wrażenie, że on na nikim nie zrobił wrażenie, bo zwyczajnie bez niego film byłby za prosty, więc musiało się wydarzyć coś dodatkowego. Chociaż mogłoby to być mniej widowiskowe. Bo zdecydowanie Wonder Woman ma problem z efektami specjalnymi i zbyt dużą ilością slow motion. Wykorzystywanie SM to trend, który mam nadzieję szybko się skończy i nie będzie zajmował więcej czasu w filmach, bo w dużych ilościach jest męczący.
A tak ogólnie to i tak film ukradł Chris Pine. Ze wszystkich filmów, które z nim widziałam w tym zdecydowanie najlepiej się na niego patrzy. I trzeba przyznać, że z Gal Gadot tworzą bardzo, bardzo ładną parę.

Lewa ręka Boga
Po książkę Paula Hoffmana sięgnęłam dlatego, że stała na regale fantasy, a druga część miała napisane coś o Aniele śmierci na okładce. Blurb na okładce pierwszej części trylogii też wydawał się zachęcający. Dawno nie dałam się tak wkręcić. 

W Sanktuarium nie ma miejsca na litość i miłosierdzie. Ci, którzy trafiają do kamiennego labiryntu sal, mają tylko jedno zadanie: walczyć aż do śmierci o Jedynie Słuszną Wiarę. Tomas Cale ma piętnaście albo szesnaście lat – nie pamięta. Nie pamięta również tego, jak nazywał się, nim trafił w ręce okrutnych braci. Niezwykle utalentowany, zarówno czarujący, jak i zdolny do niebywałego okrucieństwa, w chwili słabości pozwala sobie na nieodpowiedzialny czyn. W odruchu litości zabija pastwiącego się nad młodą kobietą odkupiciela, podpisując na siebie wyrok śmierci. Tomas musi uciekać przed karzącą ręką Powieszonego Odkupiciela i jego fanatycznych wyznawców. Wraz z ocaloną dziewczyną i przyjaciółmi, Henrim i Kleistem, opuszcza Sanktuarium, by stawić czoła rzeczywistości poza jego murami. Niełatwy charakter, porywczość i budzące niepokój zdolności nie ułatwią mu ukrycia się pomiędzy normalnymi ludźmi.. (okładka)


Po pierwsze brak tam fantastyki, chyba, że weźmiemy pod uwagę geografię i układ polityczny świata przedstawionego, bo to misz-masz Egiptu, Włoch, a nawet pojawiają się wzmianki o Norwegii. Pomysł, czy raczej brak pomysłu na wiarę i Powieszonego Odkupiciela, aż boli w trakcie czytania, bo jest to fatalnie zrealizowane. Poza tym pojawiają się tam pewne irytujące nieścisłości dotyczące Siostry i Matki tegoż Odkupiciela (rok zajęć z edytorstwa robi swoje). Miałam też problem z niektórymi słowami, to znaczy musiałam sprawdzić ich znaczenie w słowniki i nie były to wyrazy oznaczające element uzbrojenia, tylko na przykład bardzo dziwny synonim słowa rozmowa (niestety nie wynotowałam, co to było za słowo). Pojawiały się w toku narracji zupełnie niepotrzebnie i wybijały z rytmu czytania. Gdyby jeszcze chociaż w dialogu, to można by przyjąć, że to element języka danego bohatera. 
Problem z Lewą ręką Boga jest taki, że ogólna historia jest interesująca, ale wypełnienie jej fabułą i szczegółami nie działa. Kolokwialnie mówiąc, to się kupy nie trzyma.  Realizacja pomysłu jest zła. A na dodatek to pierwsza część trylogii i stanowi bardzo długie wprowadzenie do kolejnego tomu. Cała książka to ekspozycja, służy tylko temu aby poznać bohaterów. 
Dziewczyna, którą uratowali bohaterowie, wydawałoby się, że powinna odegrać jakąś większą rolę w fabule. Nic z tego. Mamy co prawda znaki, że sprawa będzie rozwijana w kolejnych tomach, ale w pierwszym, Riba wyskakuje od czasu do czasu, bo autor akurat sobie o niej przypomniał i stwierdził, że wypadałby poinformować czytelnika co akurat u niej, bo została rozdzielona z głównymi bohaterami.
Muszę napisać jeszcze o motywacjach głównego bohatera. Otóż zakochał się on w córce doży i wszystkie jego decyzje podporządkowane były temu, aby być blisko niej. Wyda się, że to nic nadzwyczajnego, ale to najgorzej poprowadzony wątek romansowy, z jakim się spotkałam. Do tego stopnia, że wybuchałam śmiechem podczas czytania o kolejnych przemyśleniach i pomysłach Thomasa. Większość z nich była totalnie niedorzeczna. 
Zastanawiam się dla kogo jest ta książka. Chłopak w wieku bohatera popuka się w głowę czytając o powodzie działań bohatera, dla młodszych jest am zdecydowanie za dużo brutalności i zabijania, a starsi zauważą, że całość zwyczajnie dobrze nie działa. 
Czekam, aż drugi tom będzie w bibliotece. 


(The) Secret Message
Nie ma już dla mnie ratunku: oglądam anime, słucham popu w wykonaniu Koreańczyków i zaczęłam oglądać koreańskie dramy. Do pełnego zestawu brakuje tylko japońskich filmów, a to tylko kwestia czasu. Wpadłam jak śliwka w kompot, ale nie narzekam, bo są to fascynujące rzeczy.
The Secret Message ma 18 dziesięciominutowych odcinków więc spokojnie można obejrzeć ten serial w ciągu jednego dnia i nawet się nie zauważy, że czas zleciał. Drama pokazuje historię Koreańczyka, który przyjechał do Japonii robić wywiady o miłości, oraz Japonki, która przyleciała do Seulu na warsztaty taneczne (albo coś podobnego, nie jest to nigdzie jasno powiedziane, a o tym, że jest tancerką dowiadujemy się w jednym z końcowych odcinków). Łączy ich to, że nie mogą zapomnieć o swoich byłych miłościach. Koreańczyk - Woo-Hyun - dostaje telefon z numerem, którego użytkownikiem wcześniej była miłość Haruki. Woo-Hyun nieoczekiwanie odpisuje na wiadomość dziewczyny i tak nasi bohaterowie się poznają.
Początkowo, mniej więcej przez pierwszą połowę, to absolutnie przeurocza, sympatyczna historia, którą bardzo miło się ogląda. Później dzieje się coś bardzo złego i to dość nagle, jak gdyby ktoś przyszedł na plan i  powiedział: "jest za normalnie trzeba udziwnić" i zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Natomiast oglądanie końcówki jest frustrujące. Takie, że masz ochotę krzyczeć na postaci. To niekoniecznie dobrze, gdy widz wie więcej od postaci.
W przedostatnim odcinku (lekki spoiler), gdy bohaterowie są o krok od spotkania, nie może do niego dojść, bo 'ganiają się' po Tokio Tower i nie mogą się znaleźć. Sam koniec jest uroczy, ale odrobinę mało emocjonujący, zważywszy na to co przeszli bohaterowie.
Secret Message ma bardzo ładny montaż wewnątrz odcinków, historie Haruki i Woo-Hyuna przedstawione są bardzo równo i ładnie się zgrywają w czasie, nie ma poczucia, że któraś z postaci jest ważniejsza. Większy problem jest z połączeniem poszczególnych odcinków, bo czasami moment zajmuje zanim widz ogarnie, co teraz się dzieje i będzie działo w odcinku. Drama ma też przyjemną czołówkę, co jest ważne, zważywszy, że można ją obejrzeć 18 razy jednego dnia.
Także postaci drugoplanowe są warte wspomnienia, bo są bardzo ważne w życiu głównych bohaterów, a widzom pomagają ich lepiej poznać. Wnoszą też dużo ciepła i bardzo dużo humoru.


Pozdrawiam, M

piątek, 14 lipca 2017

Nie tylko w kinie i teatrze XVII - Z drugiej strony kamery - Edgar Wright

Hello!
Teledyski to moje oczko w głowie, z każdym kolejnym znalezionym, obejrzanym i dodanym do zakładki 'aktorzy w teledyskach' coraz bardziej. A przecież oglądam je też dla czystej przyjemności, nie tylko zbieram materiał do wpisu. I potrafię jeden zapętlić i obejrzeć 20 razy, zastanawiając się co i jak jest tam pokazane, zmontowane, i jak to wszystko razem działa. Niech jeszcze są w nim fascynujące układy choreograficzne, to przepadłam na co najmniej godzinę.
Chociaż aktorskimi teledyskami zainteresowałam się ponad dwa lata temu, dopiero niedawno odkryłam, że interesują mnie one też od (powiedzmy) technicznej strony. I niekoniecznie muszą występować w nich aktorzy/aktorki.
Jak do samego odkrycia doszło, być może kiedyś opiszę, ale teraz ważniejsze jest, że prawie zbiegło się ono z premierą filmu "Baby Driver". Siedzę w takiej części internetu, że musiałam natknąć się na jego recenzje. I w każdej pojawiają się stwierdzenia: teledyskowy, teledyskowe, reżyser robił wcześniej teledyski, film jest zmontowany pod muzykę. Więc sprawdzam kto jest reżyserem - Edgar Wright. Jakimś cudem nie widziałam żadnego jego filmu toteż przygodę z twórczością, rozpocznę od teledysków. Bo żadnego z nich też wcześniej nie widziałam.

2014
Pharrell Williams ft. Daft Punk "Gust od Wind"


Minusy: piosenka nie jest nadzwyczajna
Plusy: współgranie kolorystyki, jesiennego klimatu i strojów tancerek. 

2005/2004
Charlotte Hatherley
Minusy: to nie mój typ muzyki; teledyski, tak jak filmy albo i jeszcze szybciej, się starzeją. 
Plusy: koncepcja ożywiania zdjęć.

"Summer"


Minusy: jak wyżej plus kobieta z gitarą się nie sprawdza. 
Plusy: animacje.

2003
Mint Royale "Blue Song" 


Same plusy. I wiadomo skąd się wziął koncept do "Baby Driver". 

The Eighties Matchbox B-Line Disaser
Plusy: większość sekwencji w samochodzie i większość animacji.
Minusy: cała reszta.

2002
The Bluetones "After Hours"


Plusy: wszystko! i tańczą!
Minusy: odrobinę zbyt wiele wysiłku włożonego w udawanie śpiewania na planie (ale zastanawiam się czy to nie było celowe, ale nawet jeśli, to jest troszkę przesadzone).

2000
The Bluetones
 Plusy: piżama i scena. I cała historia. 

Daje nam to 7 teledysków, z czego dwa są naprawdę świetne, jeden naprawdę dobry, jeden dobry, a trzy pozostałe można pominąć milczeniem. I chyba jednak wybiorę się do kina na "Baby Driver".

Trzymajcie się, M
 

środa, 12 lipca 2017

Westerplatte i Twierdza Wisłoujście

Hello!
Dawno, dawno temu miałam pomysł, aby pokazywać moje ulubione miejsca w Gdańsku. Pomysł upadł, bo w tym roku nie miałam czasu żeby go realizować, ale wycieczka, którą odbyłam tuż przed powrotem do domu nawet się w niego wpisuje. 


To była moja druga wizyta na Westerplatte. Z pierwszej pamiętałam, że była góra, a na jej szczycie pomnik. Za wiele się od tamtego czasu nie zmieniło, tylko wzniesienie się okazało dużo niższe niż myślałam.





Ale zaczęłam trochę od końca, bo zanim dotrze się do pomnika mija się między innymi, chciałam napisać bunkier, ale to chyba budynek koszar. W każdym razie jest bardzo zniszczony, ale można wejść do środka. 



Ja wbiegłam i mało brakowało, że wybiegłabym jeszcze szybciej, bo wszystko wygląda tak jakby za moment miało się człowiekowi zwalić na głowę. Chwilę zajęło zanim zapewnienia Karoliny, która wyciągnęła mnie na tę wycieczkę, że nic mi się nie stanie i to wszystko jest odpowiednio zabezpieczone, sprawiły, że faktycznie poczułam się bezpiecznie. 

Czyż to nie wygląda strasznie? Uczucie jest naprawdę przerażające, ale warto tam zajść.




Drugim miejscem, które odwiedziłyśmy tego samego dnia jest Twierdza Wisłoujście. Jest blisko Westerplatte jeśli ktoś lubi spacerować to spokojnie można się przejść. Gorąco polecam, bo zasadniczo na Westerplatte nie ma jako tako co robić, a skoro już się przyjechało to warto do Twierdzy zajrzeć. 


Zasadniczym i najważniejszym punktem, dla którego warto tam zajść jest oczywiście wieża. Uwielbiam punkty widokowe. A z tego widać między innymi Westerplatte. Kierunek zdjęcia poniżej jest odpowiedni i będąc na wieży faktycznie pomnik był widać, ale teraz albo jednak nie złapałam go na zdjęciu, albo nie potrafię go zlokalizować. Ale on gdzieś tam jest.




Twierdzę zwiedza się z przewodnikiem, który opowiada o historii budowli i budynków oraz ich przeznaczeniu. 



Twierdza broniła ujścia do morza, jak łatwo się domyślić, ale była też miejscem reprezentacyjnym. O szczegółach dowiedzie się, gdy będziecie zwiedzać. Ale napiszę Wam, że te podziemia to kazamaty, bo to takie ładne słowo.


A powyżej koszary, po których można sobie samemu pobiegać, chociaż jest nisko, ciasno i wąsko.

Pozdrawiam, M