środa, 31 marca 2021

Krótkowzroczność - Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne

 Hello!

Ostatnio mam dziwne wrażenie, że albo moje nowe zainteresowania przenikają do mojej podświadomości w niezauważony sposób, albo zwyczajnie im więcej przypadkowo słyszę o różnych rzeczach, tym bardziej chciałabym poukładać wiedzę o nich. Ewentualnie od ostatniej okrągłej rocznicy katastrofy w Czarnobylu tematy związane z energetyką atomową, promieniowaniem i wszystkim dookoła pojawiają się w publicznych dyskusjach coraz częściej. Oraz pewnie ponieważ w tym roku mija 10 lat od wydarzeń w Fukushimie. W każdym razie otoczona ogromną ilością urywków informacji o tych tematach postanowiłam w końcu coś poczytać. 

Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne

Tytuł: Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne
Autorka: Kate Brown
Tłumacz: Tomasz Bieroń
Wydawnictwo: Wydawnictwo Czarne
Rok: 2016
Strony: prawie 600

Nie chciałam wybierać czegoś, co wydało mi się proste i oczywiste do czytania - czyli czegoś związanego z Czarnobylem - więc zdecydowałam się na książkę Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne. I od razu napiszę, bo byłam tym faktem rozczarowana - miasta są tylko dwa. Liczyłam na więcej i jakiś przegląd. Co do katastrof - to samo istnienie tych miast było katastrofą, zarówno na poziomie ich założeń - aby wyprodukować pluton do bomby atomowej, jak i kwestii związanych z promieniowaniem. A dokładnie: nieistnienia osłon, ochrony, nieinformowania pracowników, wylewania odpadów radioaktywnych do rzeki - jakieś wybuchy też były, ale codzienna produkcja plutonu była (jest? zakład Hanford chyba nie działa, ale ten drugi chyba owszem) katastrofą samą w sobie. 

Dwa miasta/ośrodki opisywane w książce to amerykańskie Richland/Hanford i radzieckie Oziorsk/Majak oraz wiele terenów dookoła ich, których dotyczyły problemy głównie z odpadami powstającymi w tych zakładach. Nie ukrywam, że części o Oziorsku czytałam z dużo większym zainteresowaniem i najchętniej poczytałabym coś tylko o miastach zamkniętych w Rosji. Być może wynikało to, z tego że w tej rosyjskiej części autorka przywołuje więcej historii ludzi i ogólnie powstanie tego miasta jest dużo bardziej fascynujące;  w części amerykańskiej jest więcej danych i kreatywnej księgowości dotyczącej promieniowania. Szczególnie w kolejnych rozdziałach i jest to straszne, gdy czyta się o przekupstwach pomiędzy firmami, naukowcami i prawnikami, aby nie przyznać się, że promieniowanie jest szkodliwe i nie wypłacić ludziom odszkodować. 

Najtrudniej czytało mi się początek książki - znów głównie części dotyczące Richland/Hanford. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, zakłady powstawały w czasach segregacji rasowej i naprawdę po plecach przebiegają dreszcze, gdy czyta się o podejściu szefów zakładów, ludzi, którzy decydowali o tym, kto mieszka w Richland itd. do tej kwestii. Straszne. 

Druga rzecz i jest ona także we wstępie i początkowo zepsuła mi odbiór książki, potem na szczęście autorka do tego nie wraca, to fakt, że momentami stawiała ona zbyt duży znak równości pomiędzy zakładami produkującymi pluton do bomb atomowych oraz elektrowniami jądrowymi. Ja widzę pomiędzy tym pewną różnicę. I jasne w sprawach promieniowania i możliwych wypadków - owszem produkcja odpadów radioaktywnych i ogólnie kwestie niekontrolowanego promieniowania są podobne,  ale zasadnicze założenia są inne. 

I tezy samej autorki to tezy samej autorki, ale przywołuje ona wypowiedzi i zachowania ludzi z Hanford, przy których zrobiło mi się słabo. Mnie bomby atomowe przerażają i gdy przeczytałam, że do Handord przyjechali dziennikarze po zrzuceniu bomb w Japonii, bo chcieli zobaczyć pluton, a laborantka poczuła się dumna, że została wybrana, aby zapozwać na zdjęciu, to bardzo źle mi się to czytało. Kobieto, ten pluton zabił tyle tysięcy ludzi. Jest w książce znakomity fragment, który podsumowuje takie podejście: 

Być może dlatego mieszkańcy Richland fetowali bombę atomową z lekkomyślnym zapamiętaniem i niewrażliwością, która szokowała obserwatorów z zewnątrz. (194)

Nie wiem, czy można strachem przed bezrobociem uzasadnić takie rzeczy, ale tak, jest to zdecydowanie szokujące. I to mniej więcej wyjaśnia, dlaczego trudno czytało się fragmenty o Hanford. Oraz dlaczego z każdą kolejną książką, w której jest coś o USA, ten kraj wydaje mi się coraz bardziej przerażający. 

Przy czym - nie żeby autorka odmalowywała jakiś miodem i mlekiem płynący obraz Związku Radzieckiego. Absolutnie nie. Ale w częściach o Oziorsku i miejscowościach dookoła zdecydowanie więcej jest opowieści ludzi i takiego bliższego spotkania, chociaż w samym mieście autorka nie była. Inną sprawą jest to że czytelnik może się mniej więcej spodziewać, co może przeczytać, gdy dowiaduje się, że zakład atomowy budowano na wzór łagru. Ogólne nie ma poczucia takiej hipokryzji w przeciwieństwie do tych rozdziałów o Ameryce. Przy czym nie jest to hipokryzja autorki tylko rządów krajów i władz zakładów, które opisuje. 

Wspominałam już, że autorka ma dużą skłonność do stawiania Hanford, Majaka oraz Czarnobyla i Fukushimy w rzędzie. Jasne pomiędzy tymi zakładami są oczywiste podobieństwa, ale w całej książce autorka ma ogólną skłonność do podkreślania podobieństw pomiędzy Richland i Oziorskiem prawie nie podkreślając oczywistych różnic. Można je wywnioskować z tekstu i nie jest to trudne, ale o podobieństwach autorka pisze całe akapity wspólnego podsumowania. O różnicach nie. A przydałoby się dla równowagi. 

Chyba to widać, ale nie do końca wiem, co ogólnie myśleć o tej książce. Przeczytałam, momentami było trudno ze względu na zaprezentowaną mentalność ludzi, głównie w części Amerykańskiej, nie jest to nudna książka, ale fascynująca też nie jest - jest długa i obejmuje ponad 50 lat historii dwóch miast i tego, co dookoła nich. Autorka bez wątpienia wykonała ogrom pracy - książka ma około 80 stron przypisów, ale - nawet pomimo tych wszystkich opowieści ludzi o wpływie promieniowania i nawet pomimo okropnego zdjęcia zniekształconego noworodka w słoiku (ogólnie w książce jest całkiem dużo zdjęć) - ma się nieco poczucie w trakcie czytania, że jest taka sucha. Autorka nie przywołuje wielu statystyk i ogromu danych, ale wciąż pojedyncze historie ludzi nieco rozpływają się w historii miast. 

Pozdrawiam, M

sobota, 27 marca 2021

Mulan w hawajskim klimacie

Hello!

W zeszłym roku o tej porze postanowiłam upamiętnić datę, w której na ekrany kin miał wejść do kin film live-action Mulan, ale tego nie zrobił przez pandemię, publikując wyszyty przeze mnie obrazek inspirowany animacją. Film okazał się niewarty oglądania (Dyshonor), data niewarta upamiętniania, ale jednak mogę ją wykorzystać - aby rok później pokazać kolejną wyszywaną Mulan.

Mulan obraz
Mulan wzór

Ten projekt pojawił się nieco inaczej niż zwykle. Ogólnie powstał dlatego, że zobaczyłam ilustrację, która ogromnie mi się spodobała, zapisałam ją na komputerze i zastanawiałam się, czy można byłoby ją jakoś wykorzystać. Gdy przyszedł przedegzaminacyjny stres związany z sesją - bo wyszywanie działa fenomenalnie uspokajająco i sądząc po tym, ile wyszywałam od tego czasu przed egzaminami, to jestem ostatnio bardziej zestresowana niż sądziłam - przyszło i oświecenie, że przerysowanie obrazka na kanwę przy użyciu kalki to nic trudnego, plus - nie trzeba będzie liczyć kratek, trzeba będzie tylko wypełnić kontury kolorem. 

Mulan cross stitch

Dwóch rzeczy obawiałam się przy tym projekcie - ust i oczu. Usta wyszły mi lepiej niż sądziłam i to wyzwanie odhaczyłam już na początku pracy przy tym obrazku. Ale kwadratowy kształt wyszywanych krzyżyków, może odbierać takim wzorom delikatności i łagodności konturów. A szczególnie takich detali jak oczy i usta. Więc oczy zostały na koniec. 

Wyszywana Mulan
Mulan

Mulan haft

Ten kwiat w jej włosach kojarzy mi się bardziej z Hawajami niż Chinami. Dopiero później pomyślałam, aby zmienić jego kolor też na czerwony albo podobny i trochę go ustylizować na kwiat hibiskusa. Którym w zasadzie pewnie i tak jest, gdy wpisze się Hawaje kwiat to pokazuje się hibiskus. Ale można go znaleźć i gdy pisze się Chiny kwiat. W każdy razie - ta Mulan na hawajski vibe. W sumie może Lilo dała jej ten kwiatek, kto wie.
 
Zdecydowałam się tylko na to, aby włosy, oczy i linia szczęki i szyi miały inny odcień niebieskiego niż kolczyki i ubranie. Wracając do kwiatka - on także ma dwa kolory - przy czym znów żałowałam, tym razem że nie jeden. Gdy wybierałam kolory nie zauważyłam, że jedna z mulin jest nieco odbarwiona, przez co sama w sobie wygląda jakby była cieniowana. Niestety to ten kolor, który jest niżej. Ten w wyższej był już gotowy i zupełnie jednolity.

Zastanawiałam się także, czy nie wypełnić kolorem - białym - twarzy i ubrania, ale taka ciekawostka:od takiej ilości muliny wszytej w kanwę ta robi się ciężka. A ten obrazek i tak jest nieproporcjonalny - włosy z kwiatem i opaską ważną więcej niż kontury ubrania. Nie chciałam już dokładać więcej muliny na twarz, bo nawet gdybym wyszyła przestrzeń ubrania, dysproporcja by pozostała.

Powyżej pokazałam aż trzy ujęcia gotowego obrazka, bo byłam wyjątkowo zdziwiona, jak różnie wygląda on na różnych tłach. I to dość oczywiste, że kolor tła przebija przez wszystkie niewyszyte miejsca, ale jestem zaskoczona, jak to odbija się i współgra - albo nie współgra - z niebieskim. 

Prezentacja zakończona, teraz obrazek wraca do kartonika z resztą obrazków. 

LOVE, M

środa, 24 marca 2021

Zwykłe i nie - Zero Chill

 Hello!

Przez koronawirusa jestem tak pozbawiona łyżwiarstwa figurowego, że z chęcią przyjmę nawet strzępki rozrywki, które go zawierają. Chociaż nie wiem, czy termin premiery tego serialu tuż przed Mistrzostwami Świata (które jednak nie zostały odwołane i zaczynają się dzisiaj...) to był dobry pomysł.

Zero Chill serial

Opis serialu na Netfixie brzmi mniej więcej: utalentowana łyżwiarka figurowa musi porzucić swoje marzenia, bo najwyraźniej jej brat bliźniak także jest utalentowany w jeżdżeniu na łyżwach - tyle że w hokeju. Serial ma 10 mniej więcej półgodzinnych odcinków, a kadr na miniaturce ostatniego naprawdę wygląda jakby kostium został pożyczony ze Spinning Out. W sumie to aktorki z tych seriali mógłby grać siostry, bo są całkiem do siebie podobne.

W pierwszym odcinku dowiadujemy się, że bohaterka - Kayla - ma 15 lat i jest to tak niewiarygodne na wielu poziomach. Nawet sprawdzałam wiek aktorki - ale nikt nie wie, ile ona ma lat. W każdym razie nawet jeśli ma 15 (w co wątpię) to w serialu (bo na przykład na zdjęciach już nie) wygląda na dużo starszą. Poza tym nie jestem pewna, jak odbywa się poszukiwanie partnera do par, ale jestem przekonana, że osoby nie spotykają się na lodowisku w strojach pokazowych i nieco przypadkowo jeżdżą obok siebie. To nie tak, że wymagam ogromnego realizmu, ale ludzie trenują zwykle w jakiś termoaktywnych legginsach i polarze, bo na lodowisku jest... uwaga, uwaga... zimno.  Jest też kwestia tego że bohaterowie rozmawiają ze sobą czasami jakby mieli po 40 lat, nie 15, wiele dialogów jest sztucznych i sztywnych.

Główny trener hokeistów i właściciel lodowiska jest tak niepokojący i przerażający, ma aurę seryjnego mordercy i sprawia, że oglądanie serialu, gdy jest na ekranie, jest naprawdę, naprawdę niekomfortowe. Tak naprawdę nie jest creepy, nawet z każdym kolejnym odcinkiem staje się coraz mniej i może to mieć związek z wątkiem jego córki.

Kayla jest postacią, którą nie za bardzo da się polubić nawet, gdy człowiek się stara. Jest lekkomyślna, nie słucha dobrych rad, gada, co jej ślina na język przyniesie i krzywdzi potencjalnych przyjaciół. I tak jasne - musiała się przenieść na inny kontynent, ale nawet ona wie, że nie może tym faktem usprawiedliwić wszystkiego. A ona naprawdę nie stara się, jakoś zaaranżować sobie nowego życia. A jeszcze gorzej wypada, gdy Sky za nią chodzi, jako głos rozsądku, ale nawet nie jako jakieś ogromne sumienie, po prostu zdrowy rozsądek, a ona jej nie słucha. A powinna. Później okazuje się, że to chyba dziedziczne, bo mama naszych bohaterów jest słabą mamą, która nie zna swoich dzieci. Chociaż początkowo była pokazywana jako wspierająca postać. Okazuje się, że to nie prawda i jest to nawet przykre. 

Zero Chill Kayla SkyNie słucha, idź Sky, poszukaj sobie innych przyjaciół (Sky jest po prawej, po lewej - Kayla).

Mama drugiej bohaterki, Avy, przelewała na nią swoja ambicję solistki, a gdy Ava w końcu zaczęła robić to, co naprawdę lubi - czyli hokej, bo ojcem Avy jest przecież ten podejrzany trener - ta zaczęła podpuszczać Kaylę na jej rodziców i brata. Zero Chill ma trochę klimat serialu Disney Channel, ale jednocześnie nie pamiętam, aby na Disney rodzice bohaterów byli tacy toksyczni. A nie potrzebujemy toksycznych rodziców w serialach dla młodzieży. A stężenie toksyczności rodziców w tym serialu jest zdecydowanie zbyt wysokie. Na marginesie - aktorka portretująca matkę Avy, wygląda w serialu jak zła siostra Aljony Savchenko (oświeciło mnie może z godzinę przez publikacją wpisu, gdy oglądałam programy krótkie par sportowych).

I nienawidzę ścieżki dźwiękowej, muzyka w tym serialu jest fatalna. Poza tym w serialu jest więcej hokeja niż łyżwiarstwa, ale nawet mi to nie przeszkadzało. Może poza faktem, że rzeczywiście widzieliśmy często, że Mac jest dobry w tym, co robi, naprawdę jest utalentowanym hokeistą, natomiast o talencie jego siostry raczej słyszeliśmy niż widzieliśmy. Plus w serialu podkreślane jest, że ona kocha łyżwiarstwo, ale nie zależy jej na medalach. 

Czy coś mi się w serialu podobało? Tak! Podobał mi się wspomniany wcześniej wątek Avy. Sky jest prawdopodobnie jedyną postacią w serialu, którą można polubić. Mac przechodzi zdecydowanie dłuższą drogę niż Kayla i jest ciekawszą, bardziej skomplikowaną postacią niż siostra. Jego związek ze Sky także jest poprowadzony całkiem uroczo. Wątek kolegów z drużyny hokejowej - kapitana i jego brata - jest ciekawy. Nieszczególnie odkrywczy, ale konsekwentny. I oczywiście wizja, że Kayla i Sky mogłyby jeździć razem jako para sportowa (nie wiem w sumie po co oni się określali, bo nie pokazano w serialu nic szczególnie z par sportowych) - świetna. Drugi sezon sam się pisze: dziewczyny będą musiały pokonywać przeciwności losu, bo kto to słyszał, aby jeździły razem, a do tego Sky jest dziewczyną Maca - więc drama o bycie zazdrosnym, o to kto, komu poświęca zbyt mało albo zbyt dużo czasu. I tak dalej. To naprawdę proste.

Zero Chill Sky

Podsumowując, nie cierpiałam bardzo, oglądając Zero Chill, nawet chyba mniej niż podczas seansu Spinning Out, nie jest to zły serial, ale szczególnie dobry też nie jest. Na Kaylę można się uodpornić, a reszta serialu nie jest tragiczna. Ale to może trochę też dlatego że to serial raczej dla młodszej niż starszej młodzieży. 

Pozdrawiam, M




sobota, 20 marca 2021

Ten poziom subtelności - Manhunt: Unabomber

 Hello!

Manhunt: Unabomber  to chyba najnudniejszy serial o poszukiwaniu kryminalisty, jaki widziałam. Naszym głównym bohaterem jest świeżo upieczony profiler FBI (tak świeżo, że przez ileś lat łapał graficiarzy, ma żonę i dwoje albo troje dzieci i dopiero został profilerem), na dodatek okazuje się, że podobno jest w tym całkiem genialny i ma dołączyć do zespołu, który tropi Unabombera. Ale mamy też drugą perspektywę czasową, gdy Unabomber jest już złapany, ale jeszcze nie trwa proces, a główny bohater zaszył się w chatce i inni agenci FBI muszą go sprowadzić, bo Unabomner chce z nim porozmawiać. Gdzieś pomiędzy tymi złapaniem Unabombera a jego chęcią porozmawiania, nasz bohater doznaje załamania życia i chyba rekonstrukcja wypadków prowadzących do aresztowania Unabombera ma wyjaśnić dlaczego się załamał. Spoiler: nie wyjaśnia. A przynajmniej nie robi tego w klarowny sposób.

Manhunt: Unabomber

Jedyny interesujący motyw to fakt, że próbują wykorzystać metody lingwistyczne i idiolekt i analizują język, aby wykazać kto jest Unabomberem - wtedy serial nawet mnie zainteresował. Ale poza tym - to jeden z najnudniejszych seriali, jakie widziałam, główny bohater jest kompletnie nijaki, losy jego małżeństwa są przesądzone od pierwszych minut serialu. Serial oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, ale mam wrażenie, że ani mu to nie pomaga, ani mu to nie przeszkadza - ostatecznie przedstawienie i tak jest nijakie. Wyjątkowo irytujące było także przeskakiwanie pomiędzy latami - czasem przed aresztowaniem i po aresztowaniu poszukiwanego. 

Nie rozumiem dlaczego serial próbuje sprzedać nam wizję, że ta konkretna sprawa zniszczyła życie naszemu głównemu bohaterowi i biedak tak zafiksował się na Unabomberze, że nie mógł przestać o nim myśleć. To znaczy - to drugie to prawda w serialu, z tym że nie ma żadnego logicznego wyjaśnienia. Nie wiemy - na takiej osobistej płaszczyźnie - dlaczego tak niesamowicie zależy bohaterowi na schwytaniu  Unabombera. Ale w sumie sprowadza się to wszystko do tego że bohater jest wyjątkowo nieinteresujący. I zimny, prawie nie ma emocji. W sumie jego jedyną cechą charakteru jest to, że bardziej lubi pracę niż ludzi dookoła. W każdym razie nawet jego żona - którą potem zostawił, ale nie dla romansu z lingwistką (która to była tym faktem rozczarowana i to najzabawniejsza scena całego serialu, koleś chce pracować, a językoznawczyni amory w głowie) - mówi, że to on ma problem, a sprawa nie ma z tym wiele wspólnego. Tylko nie dowiadujemy się dlaczego ma problem, co jest nie tak z jego charakterem.

Zupełnie nie potrzebowałam też odcinka "dlaczego zła postać stała się zła i jakich krzywd doznała w dzieciństwie". Nie rozumiem jej w kontekście serialu - to znaczy z jednej strony ładnie włączyli tę historię, dali jej cały odcinek, gdy już doszliśmy do tego czyim bratem jest Unabomber. Ale to cały odcinek poświęcony tylko temu, ma inny ton niż reszta serialu, ogólnie wybija z oglądania i w sumie to można go pominąć, bo nic nie wnosi. I nie sądzę, aby nagle sprawił, że poczujemy sympatię (?) do Unabombera. Po to się przedstawia historie bohaterów - aby wyjaśnić ich motywacje i może, aby widzowie ich zrozumieli - tutaj to nie wychodzi. Ten odcinek to retrospekcja pod tytułem "dlaczego stałem się tym, kim się stałem" i można ją pominąć.

Manhunt

To dziwne, ale jeszcze po tej retrospekcji nie byłam wcale przekonana, że serial próbuje namówić widza, aby sympatyzował z Unabomberem, ale zostałam w ostatnim odcinku. I tego nie rozumiem. Ogólnie nie rozumiem kierunku i celu tego serialu; co chciał sportretować, na jakich aspektach historii postawić akcenty. Ale najbardziej nie rozumiem rozwiązań montażowych w ostatnim odcinku - czarne przeniknięcia? Dlaczego, po co?

Podsumowując, podstawowe problemy tego serialu zaczynają się na nudnym bohaterze, niewykorzystaniu jasnych tropów znanych z innych seriali o profilerach (przez ponad połowę serialu myślałam sobie, że mogłabym w sumie jeszcze raz obejrzeć Hannibala; albo obejrzeć mnóstwo innych seriali o profilerach, którzy za bardzo wczuli się w swoje role), a kończy na tym, że ostatecznie zupełnie nie wiadomo, co ten serial miał pokazać. Chcieli chyba sprzedać wizję, że pomiędzy Unabomerem a profilerem wytworzyła się jakaś więź czy nić porozumienia - ale zupełnie im się to nie udało. Na koniec produkcja raczy widzów paralelą - Unabomber jedzie do więzienia, a profiler - uwolniony od ciężaru tej sprawy - odjeżdża w stronę zachodzącego słońca. Nie dosłownie, ale to ten sam poziom subtelności. 

PLUS: ostrzeżenie, bo ostatnio ostrzeganie przed tym, co można zobaczyć to moja ulubiona rozrywka (to sarkazm, gdyby nie było to jasne - ostrzeżenie powinno być przed odcinkiem) - w ostatnim odcinku jeden z bohaterów próbuje się powiesić. Więc gdyby ktoś nie miał ochoty tego oglądać, to teraz wie.  

Widziałam, że na Netflixie jest dokument o tej sprawie, nawet podobno obejrzałam pół pierwszego odcinka, ale z jakiegoś powodu nie kontynuowałam seansu. Teraz czuję się trochę w obowiązku to nadrobić. 

Pozdrawiam, M

środa, 17 marca 2021

Na pierwszy raz - Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym

 Hello!

Gdy pisałam pierwszy rozdział mojej pracy magisterskiej musiałam (aczkolwiek nie bez pewnej ciekawości) zainteresować się tematem turystyki, podziału na turystów i podróżników, moralnością zorganizowanych wycieczek i czarną/mroczną turystyką. Z czasem okazało się, że turystyka, czy może dyskurs o turystyce, ma z moimi bardziej ogólnymi zainteresowaniami więcej wspólnego niż się spodziewałam.
Dla mnie zaś synonim turystyki - wakacje all-inclusive w hotelu z basenem, ale w nad morzem - brzmi jak synonim tortur. Wspominam o tym dlatego że autorka książki, którą opisuję poniżej, napisała ją pod wpływem własnych doświadczeń, które obejmują między innymi takie wakacje w najbardziej wakacyjnych lokalizacjach. Między innymi w Tajlandii (a ostatnio pisałam, że trudno znaleźć ten kraj w książkach). 

Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym

Tytuł: Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym
Autor: Jennie Dielemans
Tłumacz: Dominika Górecka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Czarne
Rok: 2011
Strony: 227

Po pierwsze ta książka ma ten sam problem, co reportaż o Tajlandii, który czytałam ostatnio, czyli to nie jest jeden reportaż - to zbiór reportaży. Tutaj przynajmniej od razu widać to po tytule, ale ja utwierdziłam się w przekonaniu, że wolę jednak dłuższe reportaże na jeden konkretny temat. 

Drugi i najważniejszy problem tej książki jest taki, że nic nie wnosi do życia czytającego i jest nudna. A dokładnie: jeśli byłoby to Wasze pierwsze zetknięcie z problematyką turystyki - fenomenalnie, w takiej roli się sprawdzi. Nawet jako drugie lub trzecie źródło - myślę, że wciąż można byłoby znaleźć w niej coś ciekawego. Ale w tym momencie następuje koniec jej przydatności, bo Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym to trochę kompilacja oczywistości oraz spostrzeżeń z innych książek zajmujących się turystyką. 

I to wrażenia ogólne. Teraz podzielę się notatkami, które robiłam w czasie czytania. 

Zaczynamy od wstępu historycznego o podróżowaniu (później będzie także o Thomasie Cooku i jego biurze podróży), który jest dość oczywisty, a jednocześnie przy wszystkich wspomnieniach o romantyzmie i uzdrowiskach nie pada w tym tekście słowo suchoty albo gruźlica, a tylko jego brakowało do pełnego obrazka. 

W przedmowie autorka wspomina o sobie i o powstawaniu książki (napisała coś o zdjęciach, ale w książce oprócz "mapek" konturów państw, które opisuje, zdjęć nie ma) i tylko na tej podstawie możemy w ogóle uwierzyć, że ona coś widziała i była w danych miejscach, bo przez całą książkę nie ma o niej żadnych informacji. Do tego stopnia, że nie dzieli się żadną refleksją, oceną, komentarzem - niczym. Po przeczytaniu wiadomo, jaki stosunek ma ona do przedstawionych obrazków - backpackerzy to najgorszy typ turysty (naprawdę taki wniosek można wyciągnąć z tej książki) - ale ukrywa się ona za bohaterami, o których pisze i odnosiłam wrażenie, że to trochę... tchórzliwe. Z jednej strony - myśl czytelniku sam, widać autorkę w samym wyborze tego, co opisuje, ale z drugiej w kontekście oczywistości oraz kontekstów historycznych, którymi zalana jest ta książka - to naprawdę dziwny kontrast. 

Witajcie w raju brakuje czynnika oryginalności, takiego właśnie, który mógłby zapewnić błyskotliwy autor. Czytelnik jest zostawiony sam sobie z przedstawionymi historiami i już. I tyle. Nic z tego nie wynika. Żadnej refleksji, komentarza, prześlizgniecie się po powierzchni. Na przykład: autorka wspomina o "nie kupię, ale zrobię zdjęcie" 3-4 razy. Turyści dziwią się, że w końcu ludzie zaczęli pobierać opłaty za robienie sobie zdjęć z nimi. Nie ma żadnego komentarza, zastanowienia się nad relacją pomiędzy jedną a drugą sprawą. Ale przedstawia krótką analizę zdjęć z katalogów biur podróży; nie swoją, bo przywołuje czyjeś badania. 

Podsumowując, powtórzę to, co napisałam już wyżej. Jeśli Witajcie w raju miałby być Waszym pierwszym spotkaniem z kwestiami związanymi z turystyką - świetnie. Na każde kolejne poszukajcie jakieś pogłębionej analizy. 

Pozdrawiam, M

sobota, 13 marca 2021

(Prawie)wszystkie serie true crime na Netflixie #1

 Hello!

Ostatnio pisałam, że oglądam wręcz zadziwiające ilości serii i filmów true crime na Netflixie. Mam taką teorię, że kompensuję sobie lata nieczytania kryminałów, które kiedyś bardzo lubiłam. Opisałam już dwie takie serie w ostatnim wpisie o seriach dokumentalnych i doszłam do wniosku, że trzeba pisać o nich więcej. Nawet nie recenzji, ale ponieważ są to serie dokumentalne skupiające się na różnych aspektach i elementach poszczególnych historii, przed niektórymi trzeba ostrzegać. Albo przynajmniej zapewniać jakieś podstawowe informacje, czego oglądający może się spodziewać - bo niektóre z tych serii ogląda się bardzo niekomfortowo. I to nie ze względu na historie, które są w nich przedstawione - najczęściej to historie sprzed wielu lat, o których można poczytać nawet długie wywody na Wikipedii - ale ze względu na to w jaki sposób są one przedstawiane. A sprawdzałam i wiele recenzji skupia się na rzeczywistych historiach, a nie na recenzowaniu tego jak ta historia jest opowiadana w serii.  

True crime

Room 2806: The Accusation
Odcinki: 4

I tak na przykład seria Room 2806: The Accusation skupia się na stopniowym podważaniu prawdomówności głównej bohaterki, niejako rekonstruując podejście, które prezentowała wobec niej prokuratura w czasie śledztwa. Trochę nie wiedziałam, dlaczego postanowiono najpierw przedstawić ją jako stuprocentowo wiarygodną osobę, a później to podważyć, bo takie podejście nikomu (ani jej, ani widzowi, który - nie ukrywajmy, będzie ją oceniał, mam wrażenie, że gdyby widz postawiony był od razu przed wszystkimi faktami nie kończyłby oglądania serii z wątpliwościami; bo chyba nikt nie chciał, aby jakieś były w tej sprawie) nie pomaga. Film trochę robi to, o co właśnie prawnicy bohaterki oskarżali prokuraturę - za bardzo skupia się na opowiadaniu o poszkodowanej i o tym, w jaki sposób jej opowieść była podważana, zamiast skupić się na wytykaniu prokuraturze błędów w tym śledztwie. Dopiero ostatni odcinek naprawdę skupia się na poważnych oskarżeniach albo inaczej, bo wszystkie oskarżenia były poważne, ale dopiero te jako takie zostały potraktowane - ale w innej sprawie.

Killer Inside: The Mind of Aaron Hernandez
Odcinki: 3

Sądziłam, że będzie to bardziej kryminalna opowieść o ściganiu mordercy, ale okazało się, że praktycznie od razu wiadomo kto zabił. Nie wiadomo za to dlaczego - i między innymi szukaniem tej odpowiedzi zajmuje się seria. Ale nie to ją wyróżnia. Raczej to jak nawarstwiają się w opowieści kolejne informacje o sprawie czy nawet bardziej o życiu Aarona Hernandeza. Nie miałam pojęcia, kto to (zawodnik futbolu amerykańskiego i w swoim czasie był niezwykle popularny) i może dlatego byłam taka zaskoczona, ale i seria zdecydowanie konsekwentnie dodaje kolejne informacje i buduje portret bohatera. Który z każdą kolejną minutą robi się mroczniejszy i straszniejszy. Seria jest po równo szokująca i zaskakująca.

The Disapperance of Madeleine McCann
Odcinki: 8

Największym problemem tej serii jest jej długość. Łatwo to zauważyć, bo zwykle takie serie mają po 3-4 odcinki. I czuć, że ta jest niezwykle rozciągnięta. Oglądanie 3 ostatnich odcinków jest zwyczajnie męczące, bo zaczyna się odczuwać, że nie było pomysłu jak opowiedzieć tę historię. Inną rzeczą jest jednak to, że w przeciwieństwie do pozostałych serii, ta opowiada o niezamkniętej sprawie, bo dziewczynka się nie znalazła. Więc to nie do końca jest historia, którą można doopowiedzieć. I może dlatego że nie wiadomo, co się stało, każda poszlaka w serii jest tak bardzo rozciągnięta i opisywana z różnych stron.

How to Fix a Drug Scandal
Odcinki: 4

Ogólnie to ciekawa seria i dobrze się ją ogląda, lekki kłopot w tym, że jest ona zdecydowanie bardziej o biografii i historii Sonji Farak niż o prawnikach i sposobach jak chcieli wykorzystać skandal, aby ich klienci wyszli na wolność. Serial zdecydowanie bardziej skupia się także na Farak - która pracując w laboratorium analizującym narkotyki, się od nich uzależniła i w końcu zaczęła je podbierać z dowodów, niż na Annie Dookhan, która naprawdę fałszowała dowody. Efekt jest taki, że serial o tym "jak naprawić/rozwiązać skandal narkotykowy" skupia się na historii tego, jak chemiczka uzależniła się od narkotyków (w ostatnim odcinku nawet ktoś się wypowiada, że w sumie to nie jest takie dziwne, biorąc pod uwagę okoliczności). Oraz na niedofinansowaniu laboratorium i braku nadzoru. Ten element prawniczy czy tego że podobno próbowano cały skandal zatuszować jest przedstawiony dość słabo. I wydaje się, że wyszło to trochę niechcący, że tak duży akcent został położony na Farak, bo gdy czyta się o serii, to podkreślany jest właśnie ten element polityczny i tuszowania sprawy.

Crime Scene: The Vanishing at the Cecil Hotel
Odcinki: 4

Tu się pojawia jeden z bardziej niekomfortowych elementów - media społecznościowe. W sumie, gdy się porówna tę serię i Zaginięcie Madeleine McCann, to tutaj mamy social media, a tam mamy gazety i tabloidy. Ale muszę zacząć od jeszcze innego elementu tej serii - otóż jej bohaterem jest tak hotel, jak i dziewczyna, która z niego zniknęła. Hotel jest w skrócie bardzo podejrzany, położony w podejrzanej dzielnicy i przyjmujący podejrzanych gości. Dziewczyna zaś znika, o niej dowiadujemy się głównie z jej dużej aktywności w internecie oraz temu, co przekazują śledczy. 

A jedną z rzeczy, którą przekazali śledczy było nagranie z hotelowej windy. Które sprawiło, że sprawą zainteresowali się internetowi detektywi - i to jest cały wątek serii. Drugi, wynikający z pierwszego, to to jak internetowi detektywi znaleźli swojego winnego i zalali go falą hejtu. Chociaż mężczyzny nawet nie było w USA w czasie zaginięcia. Twórcom serii udało się nawet z nim skontaktować. Ogólnie internauci zniszczyli człowiekowi życie. 

Druga rzeczy, którą charakteryzowała się ta seria i była to bardzo frustrująca dla widza rzecz. Powiązana z bardzo szybkim rozprzestrzenianiem się teorii o sprawie w mediach społecznościowych. Otóż była to kwestia pokrywy. Ponieważ nieprawdziwa informacja na temat pokrywy zbiornika na wodę przedostała się do opinii publicznej, zwolennicy teorii spisowych mieli używanie, a twórcy serii co chwila przytaczali kolejnych internetowych twórców. Ale widz wiedział, że prawda była inna i słuchanie tego wymyślania było straszne. W sumie każde przytoczenie internetowej twórczości związanej z tą sprawą było straszne. Być może nawet obnażające pod pewnymi względami - pokazujące jak ludzie interpretują świat, doszukują się rzeczy, które chcą zobaczyć, rzucają oskarżenia. 

Jest 5 serii, widziałam trochę więcej, będzie na kolejne wpisy, ale 5 to dobra liczba, aby się zatrzymać. 

Trzymajcie się, M

środa, 10 marca 2021

Takie spod ciemnej gwiazdy - Ciemne typki. Sekretne życie znaków typograficznych

 Hello!

Na początek anegdota z biblioteki: bibliotekarka nie mogła znaleźć książki na miejscu, na którym powinna być zgodnie ze swoim numerem. Okazało się, że wcześniej inna bibliotekarka, która zmieniała wystawkę, spojrzała na pierwszą część tytułu książki i ustawiła ją wśród kryminałów.  (Na Instagramie znajduje się nieco dłuższa wersja tej opowieści). 


Autor: Keith Houston
Tłumacz: Magdalena Komorowska
Tytuł: Ciemne typki. Sekretne życie znaków typograficznych
Wydawnictwo: Karakter

Druga anegdota: bibliotekarka być może wcale nie pomyliła się tak bardzo, ustawiając Ciemne typki. Sekretne życie znaków typograficznych wśród kryminałów, bo to trochę książka o poszukiwaniach i historii mniej i bardziej typowych znaków typograficznych. Odrobinę taki reportaż śledczy. Ale tylko odrobinę i tylko w niektórych miejscach.

Żeby ktoś się nie zdziwił - to naprawdę książka o sekretnym życiu (etymologii samej nazwy, tego jak i skąd znak wziął się w piśmie, ogólnie historii) niż o samej typografii. Chociaż w rozdziale o przypisach, dywizie oraz rozdziale o innych kreskach można przeczytać o zasadach składu i o tym, że nie robi się więcej niż 3 przeniesień. Także o dwuznakach typu fi. Autor przywołuje też przykład z Romea i Julii - potem okaże się, że na początku najnudniejszego rozdziału całej książce. Naprawdę nie wiem, co poszło w nim nie tak. Dalej - z jednej strony można poczytać o krojach pisma albo o ważnych pismach i drukach, z drugiej - o tym jaki wpływ na znaki (czy ich nazwy) miał handel. Albo rozwój telefonów.

Co do różnorodności rozdziałów - ten o asteryksie i obelisku był bardzo zabawny - ale możecie się nie powoływać na moją opinię, bo moje poczucie humoru bywa dziwne - i między innymi informował o tym, że od początku XXI wieku obwieszcza się śmierć przypisów. Co jest zabawne, bo autor w całej książce, ale szczególnie i specjalnie w tym konkretnym rozdziale robi bardzo wiele przypisów opisowych albo umieszcza w nich dygresje, a książka ma 52 strony przypisów bibliograficznych. 

Muszę napisać, że gdy czytałam ten konkretny rozdział zastanawiałam się nad powiązaniami imion Asteriksa i Obeliksa z filmów/kreskówek (czy komiksów, ale ja ich znam tylko z telewizji) z nazwami tych znaków typograficznych i na Wikipedii można przeczytać: "The name Asterix, French Astérix, comes from astérisque, meaning "asterisk", which is the typographical symbol * indicating a footnote" oraz "Obelix's name is a pun on the French word obélisque (obelisk). In fact "obelisk" is also a typographical mark ("†") often found in a companion role to that of the asterisk, after which his friend Asterix is named". Gdybym ja pisała tę książkę, to bym o tym wspomniała. Książka nie ma aż tak poważnego tonu, aby nie dało się dodać takiej ciekawostki. Przy okazji cytatów - o cudzysłowie w książce także można poczytać. 

Ale rozdziały są bardzo różne, skupiają się nie tylko na różnych znakach, ale też opowiadają czasami o ich historii z różnych perspektyw. I - co wiąże się z taką różnorodnością - nie wszystkie rozdziały są równie ciekawe. Wszystkie czyta się znakomicie, ale dwa ostatnie (Cudzysłów oraz Ironia i sarkazm), a szczególnie ostatni - są wyzwaniem. Nie wiem z czego to wynikło, ale rozdział o pomysłach na oznaczanie ironii i sarkazmu w tekście pisanym był niesłychanie nudy, a wrażenie podkreślało tylko to, że pozostałe rozdziały były takie ciekawe i przyjemne do czytania. Nie zmienia to oceny książki - którą polecam z tych dwóch prostych powodów, że jest naprawdę ciekawa i świetnie się czyta - jest raczej zaskakujące. Plus - czyta się ją tak dobrze i szybko, że nie gwarantuję, że wiele z niej zapamiętacie.

Autor ma także umiejętność podsumowywania losów jakiegoś znaku w sentencji. Najbardziej utkwiła mi w głowie ta o znaku akapitu ("¶Osiągnąwszy tak ważną pozycję, znak akapitu dokonał następnie czegoś zupełnie niespodziewanego - popełnił typograficzne samobójstwo" strona 27), ale każdy lub prawie każdy znak dostaje taką swoją sentencję. Przy okazji wspomnę, że tam gdzie się dało - na przykład w niektórych akapitach o znaku akapitu - książka prezentuje wykorzystanie wspominanych znaków. W sumie to też zabawne - bo znak akapitu w książce, znak, który wykorzystałam, pisząc ten tekst oraz znak, który widzicie na stronie wyglądają inaczej. Ale opisuje się go dość prosto - jako odwrócone P raczej z wypełnionym brzuszkiem. Widzę, że na blogu wygląda bardziej jak odwrócone D. 

LOVE, M

sobota, 6 marca 2021

Naoglądałam się dokumentów 4

 Hello!

Ostatni wpis o filmach i serialach dokumentalnych był w 2019 roku. Gdy to sprawdziłam, to prawie nie mogłam uwierzyć, bo oglądałam całkiem sporo dokumentów, ale widać, nie było o czym pisać. Ostatnio zaczęłam oglądać dużo true crime na Netflixie i szykuję większy wpis tylko o nich. A dziś 3 serie, o których informacje chciałam jak najszybciej puścić w świat. 

challenger the final flight

Challenger: The Final Flight

Spodziewałam się trochę, że będzie to taki długi i rozbudowany odcinek Katastrofy w przestworzach, a dostałam dokument, który faktycznie jest trochę jak Katastrofa - ale nie do końca. To znaczy w Katastrofie najpierw mamy wypadek - dopiero później jak do niego doszło. W tym dokumencie wypadek jest dopiero w 4 odcinku. Przez 3 pierwsze pokazywane są równolegle dwie historie - astronautów przygotowujących się do podróży w kosmos, ze szczególnym podkreślaniem ich różnorodności - zarówno tego, ile kobiet było wśród tych astronautów, różnorodności etnicznej i tego że polecieć miała z nimi nauczycielka - aby przeprowadzić lekcje dla dzieci z przestrzeni kosmicznej. Naprawdę poświęcone było jej wiele uwagi. Druga oś historii dzieli się także niejako na dwie części - pierwsza to sprawy finansowania lotów kosmicznych i podejścia opinii publicznej do nich oraz sprawy techniczne rakiet. Zasadniczo chodziło o to, że były wyraźne przesłanki, że z rakietami może być bardzo źle, a nie było czasu tego naprawić. 

Najbardziej przejmujące jest w tym dokumencie to nawarstwianie się informacji o tym, że Challenger nie powinien był startować. Po prostu wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że to zły pomysł.

Evil Genius: the True Story of America's Most Diabolical Bank Heist

W ostatnim czasie oglądałam mnóstwo, więcej niż kiedykolwiek wcześniej, seriali i filmów o przestępcach i przestępczości w Ameryce. Nie wiem, czy na Netflixie po prostu pojawiły się w tak ogromnej ilości na raz całkiem niedawno, czy z jakiegoś powodu Netflix zaczął je bardzo promować i polecać. Później już bardzo łatwo włączać kolejne. Ale żaden z filmów ani żadna z serii nie sprawiła, że dosłownie nie wierzyłam własnym oczom, chociaż wykorzystany materiał to były nagrania policji czy stacji telewizyjnych. Bo jest to nie do wiary, że człowiekowi, który mówi policjantom, że ma na sobie bombę, która zaczyna tykać i ludzie dookoła to słyszą, nikt nie pomaga. Wezwali saperów, którzy byli za daleko i stali w korku i z serialu w sumie wynikało, że zjawili się może 10 minut za późno. W każdym razie ten człowiek miał założony kołnierz z bombą, który wybuchł na oczach wszystkich. Uważam, że przed odcinkiem powinno było być jakieś ostrzeżenie. A potem oświadczenie siostry... Można zacząć wątpić w ludzkość. Niesamowicie trudno się to oglądało i tego słuchało. 

Obejrzałam całość i pomyślałam sobie, że oprócz ostrzeżenia - Tylko dla ludzi o mocnych nerwach - powinno się zastanowić nad moralnością umieszczania w ogóle tych scen (dwa razy! na koniec ostatniego odcinka także umieścili to nagranie, gdy bomba wybuchła; oraz uwaga! zbliżone zdjęcie ciała) w samym filmie i poczułam się bardzo, bardzo źle, że to widziałam. Seria mogła spokojnie się bez tego obyć, jeśli chcieliśmy przedstawić dochodzenie w tej sprawie. Sądzę, że gdybym o tym wcześniej wiedziała, to nie obejrzałabym tej serii. Także ostrzegam, bo mnie nie ostrzeżono. 

November 13. Attack on Paris

3 odcinki o atakach w Paryżu w 2015 roku. Od tej serii zaczęła się moja fala ogladania true crime, ale to nie jest true crime. Aspekt przestępstwa, dochodzenia i motywów - samych przestępców w ogóle nie jest w tej serii poruszany. To głównie opowieści świadków, a dokładnie osób, które były w kawiarniach w pierwszym odcinku, a w dwóch kolejnych - w klubie Bataclan. Są także opowieści strażaków, policjantów, nawet polityków. Prawdę powiedziawszy nawet nie wiem, czy tę serię można traktować jak serię dokumentalną, bo to bardziej zbiór świadectw i wspomnień, na dodatek bardzo, bardzo emocjonalnych. Seria miała premierę w 2018 roku, to dość szybko, zaledwie 3 lata. W największym skrócie określiłabym ją jako bardzo rozemocjonowaną i to najbardziej odróżnia ją od innych podobnych. Poza tym, o czym wspominałam na początku - że skupia się tylko i wyłącznie na świadkach i ofiarach. Nie ma tam żadnych gadających głów ekspertów (chociaż wypowiada się na przykład szef antyterrorystów, ale nie jako ekspert, ale jako osoba, która dowodziła tymi antyterrorystami). 

Trzymajcie się, M

środa, 3 marca 2021

Najciekawsze marcowe zapowiedzi wydawnicze

 Hello!

Nie przypominam sobie, aby na blogu kiedykolwiek były zapowiedzi wydawnicze. Teraz się to zmienia, bo w tym miesiącu jest tyle premier książek, że postanowiłam je spisać, aby jakoś tę liczbę ogarnąć. Oczywiście wybieram książki, które szczególnie mnie interesują, ale nawet tylko ich jest ogromnie wiele. 

To znaczy ogromnie wiele w mojej perspektywie, kogoś, kto czeka na mniej więcej jedną książkę na pół roku, osiem w jednym miesiącu to naprawdę dużo. 

Republika Samsunga, Noatki z terenu, Podziemie. Największy zamach w Tokio, Piekarnia czarodzieja

3

Zima w Sokcho
Elisa Shua Dusapin
Kwiaty Orientu

Niespodziewana dzisiejsza premiera - przeczytałam opis, wydał mi się bardzo ciekawy, więc z chęcią sprawdzę, co to za książka.

5

Zaopiekuj się moją mamą i Będę tam
Shin Kyung-sook
Kwiaty Orientu

Nowe wydania książek autorki Dworskiej tancerki, z okładami, które pasują do Dworskiej tancerki. Ponieważ okładka Dworskiej tancerki jest piękna. A ja jeszcze jej nie przeczytałam, ale muszę poczekać aż skończą inwentaryzację biblioteki, aby ją wypożyczyć.

10

Republika Samsunga.  Azjatycki tygrys, który podbił rynek technologii
Geoffrey Cain
Wydawnictwo SQN

Prawdę powiedziawszy, mam wszelkie złe przeczucia wobec tej książki, ale to dlatego że mam wobec niej ogromne oczekiwania. A to dlatego że być może będzie ona ważnym punktem w moich badaniach nad stereotypem Korei Południowej w kontekście jej osiągnięć technologicznych. Ale w kontekście dwóch innych książek, na które czekałam tak bardzo, bardzo wiem, że najczęściej okazują się one ogromnym rozczarowaniem - albo wydawniczym (książka, która miała być ostatnim dodatkiem do mojego licencjatu), albo okazywało się, że to zwyczajnie słabe książki. Pociesza mnie, że tamte dwie nie były wydane przez Wydawnictwo SQN. W każdym razie czekam, ale z ogromnymi obawami.

15

Notatki z terenu
Marcin Dymiter
Wydawnictwo Części Proste

Nowa książka wydawnictwa, z którym współpracuję! Podobno drukarnia była bardzo szybka i książka jest już dostępna. A tu macie opis książki ze strony wydawnictwa: 

Słyszenie, słuchanie... Z bliska, z pamięci…
Wieloaspektowe postrzeganie przestrzeni poprzez dźwięk to esencja zbioru miniesejów Marcina Dymitera. Autor stawia pytania między innymi o tożsamość i dźwiękową pamięć miejsc, o funkcjonowanie człowieka w konkretnej audiosferze, o ekologiczne aspekty pejzażu dźwiękowego. Opisuje soundscape wielkich miast, takich jak Berlin, Praga czy Lizbona, i przestrzeni nieoczywistych, jak pracownia Güntera Grassa. Przywołuje brzmienia przeszłości (Huta Uthemanna, Telefon Hírmondó), poddaje się intymnej aurze Oliwy, pustych plaż Pomorza, spalonej słońcem Malty.
Perspektywa, którą proponuje, jest zaproszeniem do refleksji nad dźwiękowym otoczeniem człowieka. Odkrywa przed odbiorcą prawdę, która nie dla wszystkich i nie zawsze wydaje się oczywista: że dźwięk (także ten wyabstrahowany z kontekstów muzycznych i estetycznych) jest zjawiskiem historycznym, politycznym, społecznym, ekologicznym. Wnioski z tych przemyśleń – inspirujące i napisane z szacunkiem dla znaczeń i brzmienia słów – bywają gorzkie, ale nie sposób przejść wobec nich obojętnie.

Od siebie mogę napisać, że książka jest zaskakująca, bardzo różnorodna, są w niej uwagi o turystyce, bardzo ciekawe, a najbardziej podoba mi się rozdział o Lizbonie.

24

Podziemie. Największy zamach w Tokio
Haruki Murakami
Wydawnictwo Czarne

Wiecie, ile książek Murakamiego przeczytałam? Jedną. I miała tytuł Zawód: powieściopisarz. Nie przeczytałam za to żadnej jego powieści, bo żyję w dziwnym przeświadczeniu, że nie będą mi się one podobały, a nie chcę, aby mi się nie podobały. Więc nie sprawdzę. Ale reportaż. Reportaż i literatura niefikcjonalna to od dłuższego czasu moje ulubione gatunki literatury. Więc czekam i jestem ciekawa.

Piekarnia czarodzieja
Gu Byeong-mo
Wydawnictwo Kobiece / Young 

Gdy eM podesłała mi tę książkę (to nie ukrywam moją pierwszą reakcją było: Czyżby K-pop tajne przez poufne sprzedało się lepiej niż sądziłam?) i minęło pierwsze zdziwienie, okazało się, że to nagradzana książka młodzieżowa i na dodatek wydaje się, że obraca się w podobnych kręgach tematycznych, do jakich lubią nawiązywać ostatnio koreańskie dramy. Także wydaje się, że kawałek ciekawej literatury.

Ciekawostka: sprawdzałam tłumaczy tej książki i wpadłam na książeczkę dla dzieci - w sumie to na nią nie wpadłam, bo widziałam ją milion razy, tylko nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że książka Obrazy matematyki. Z wizytą w muzeum sztuki może mieć coś wspólnego z Koreą, a wygląda na to, że ma, chociaż tytuł w oryginale podany jest po angielsku. Autorką książki jest Majungmul, której nie udało mi się zidentyfikować poza byciem autorką tej książki. Za ilustracje odpowiada Kim Yoon Ju. 

Za mroczną rzeką

Za mroczną rzeką. Jak przetrwałem reżim Korei Północnej Masaji Ishikawa
Znak Horyzont

Tej książki także trochę się obawiam i prawie z tych samych powodów, co książki Republika Samsunga. Tylko trochę, bo jest dużo więcej powodów do sceptycyzmu. Po pierwsze, taki podtytuł zwykle nie zwiastuje niczego dobrego. Po drugie polska okładka jest (chciałoby się napisać: oczywiście) trochę podrasowana względem wydania po angielsku. Po angielsku podtytuł także jest nieco inny. Słowem: polskie wydanie ma działać bardzo perswazyjnie i od razu na emocje odbiorcy. Klasyczne robienie sensacji. Chociaż znalazłam gorszą i już na polską zaczęłam patrzeć przychylniej... Widziałam także, że wydanie w języku perskim ma taką okładkę jak polskie. 

W każdym razie może się okazać, że to tylko wszystko dookoła książki chce zrobić z niej sensację, a tak naprawdę to będzie to opowieść o trudnym życiu w Korei Północnej i o ucieczce tylko jednej osoby z rodziny. 

A w ogóle dlaczego na okładce jest "piekło" a w tytule "reżim"? 

Dosłownie 10 minut po opublikowaniu wpisu dowiedziałam się (i robię szybką aktualizację), że po polsku wychodzi: Kim Jiyoung. Urodzona w 1982! Wspominałam we wpisie 10 książek, które chciałabym dostać i napisałam tam: "Tak naprawdę to bardzo bym chciała, aby ktoś przetłumaczył tę książkę na polski i mam ogromną nadzieję, że doczekam się tego w przyszłym roku." Przewiduję przyszłość! Książka ukaże się nakładem wydawnictwa MANDO. 

 

A Wy na jakie książki czekacie w tym miesiącu? LOVE, M