Hello!
Ostatnio mam dziwne wrażenie, że albo moje nowe zainteresowania przenikają do mojej podświadomości w niezauważony sposób, albo zwyczajnie im więcej przypadkowo słyszę o różnych rzeczach, tym bardziej chciałabym poukładać wiedzę o nich. Ewentualnie od ostatniej okrągłej rocznicy katastrofy w Czarnobylu tematy związane z energetyką atomową, promieniowaniem i wszystkim dookoła pojawiają się w publicznych dyskusjach coraz częściej. Oraz pewnie ponieważ w tym roku mija 10 lat od wydarzeń w Fukushimie. W każdym razie otoczona ogromną ilością urywków informacji o tych tematach postanowiłam w końcu coś poczytać.
Tytuł: Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne
Autorka: Kate Brown
Tłumacz: Tomasz Bieroń
Wydawnictwo: Wydawnictwo Czarne
Rok: 2016
Strony: prawie 600
Nie chciałam wybierać czegoś, co wydało mi się proste i oczywiste do czytania - czyli czegoś związanego z Czarnobylem - więc zdecydowałam się na książkę Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne. I od razu napiszę, bo byłam tym faktem rozczarowana - miasta są tylko dwa. Liczyłam na więcej i jakiś przegląd. Co do katastrof - to samo istnienie tych miast było katastrofą, zarówno na poziomie ich założeń - aby wyprodukować pluton do bomby atomowej, jak i kwestii związanych z promieniowaniem. A dokładnie: nieistnienia osłon, ochrony, nieinformowania pracowników, wylewania odpadów radioaktywnych do rzeki - jakieś wybuchy też były, ale codzienna produkcja plutonu była (jest? zakład Hanford chyba nie działa, ale ten drugi chyba owszem) katastrofą samą w sobie.
Dwa miasta/ośrodki opisywane w książce to amerykańskie Richland/Hanford i radzieckie Oziorsk/Majak oraz wiele terenów dookoła ich, których dotyczyły problemy głównie z odpadami powstającymi w tych zakładach. Nie ukrywam, że części o Oziorsku czytałam z dużo większym zainteresowaniem i najchętniej poczytałabym coś tylko o miastach zamkniętych w Rosji. Być może wynikało to, z tego że w tej rosyjskiej części autorka przywołuje więcej historii ludzi i ogólnie powstanie tego miasta jest dużo bardziej fascynujące; w części amerykańskiej jest więcej danych i kreatywnej księgowości dotyczącej promieniowania. Szczególnie w kolejnych rozdziałach i jest to straszne, gdy czyta się o przekupstwach pomiędzy firmami, naukowcami i prawnikami, aby nie przyznać się, że promieniowanie jest szkodliwe i nie wypłacić ludziom odszkodować.
Najtrudniej czytało mi się początek książki - znów głównie części dotyczące Richland/Hanford. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, zakłady powstawały w czasach segregacji rasowej i naprawdę po plecach przebiegają dreszcze, gdy czyta się o podejściu szefów zakładów, ludzi, którzy decydowali o tym, kto mieszka w Richland itd. do tej kwestii. Straszne.
Druga rzecz i jest ona także we wstępie i początkowo zepsuła mi odbiór książki, potem na szczęście autorka do tego nie wraca, to fakt, że momentami stawiała ona zbyt duży znak równości pomiędzy zakładami produkującymi pluton do bomb atomowych oraz elektrowniami jądrowymi. Ja widzę pomiędzy tym pewną różnicę. I jasne w sprawach promieniowania i możliwych wypadków - owszem produkcja odpadów radioaktywnych i ogólnie kwestie niekontrolowanego promieniowania są podobne, ale zasadnicze założenia są inne.
I tezy samej autorki to tezy samej autorki, ale przywołuje ona wypowiedzi i zachowania ludzi z Hanford, przy których zrobiło mi się słabo. Mnie bomby atomowe przerażają i gdy przeczytałam, że do Handord przyjechali dziennikarze po zrzuceniu bomb w Japonii, bo chcieli zobaczyć pluton, a laborantka poczuła się dumna, że została wybrana, aby zapozwać na zdjęciu, to bardzo źle mi się to czytało. Kobieto, ten pluton zabił tyle tysięcy ludzi. Jest w książce znakomity fragment, który podsumowuje takie podejście:
Być może dlatego mieszkańcy Richland fetowali bombę atomową z lekkomyślnym zapamiętaniem i niewrażliwością, która szokowała obserwatorów z zewnątrz. (194)
Nie wiem, czy można strachem przed bezrobociem uzasadnić takie rzeczy, ale tak, jest to zdecydowanie szokujące. I to mniej więcej wyjaśnia, dlaczego trudno czytało się fragmenty o Hanford. Oraz dlaczego z każdą kolejną książką, w której jest coś o USA, ten kraj wydaje mi się coraz bardziej przerażający.
Przy czym - nie żeby autorka odmalowywała jakiś miodem i mlekiem płynący obraz Związku Radzieckiego. Absolutnie nie. Ale w częściach o Oziorsku i miejscowościach dookoła zdecydowanie więcej jest opowieści ludzi i takiego bliższego spotkania, chociaż w samym mieście autorka nie była. Inną sprawą jest to że czytelnik może się mniej więcej spodziewać, co może przeczytać, gdy dowiaduje się, że zakład atomowy budowano na wzór łagru. Ogólne nie ma poczucia takiej hipokryzji w przeciwieństwie do tych rozdziałów o Ameryce. Przy czym nie jest to hipokryzja autorki tylko rządów krajów i władz zakładów, które opisuje.
Wspominałam już, że autorka ma dużą skłonność do stawiania Hanford, Majaka oraz Czarnobyla i Fukushimy w rzędzie. Jasne pomiędzy tymi zakładami są oczywiste podobieństwa, ale w całej książce autorka ma ogólną skłonność do podkreślania podobieństw pomiędzy Richland i Oziorskiem prawie nie podkreślając oczywistych różnic. Można je wywnioskować z tekstu i nie jest to trudne, ale o podobieństwach autorka pisze całe akapity wspólnego podsumowania. O różnicach nie. A przydałoby się dla równowagi.
Chyba to widać, ale nie do końca wiem, co ogólnie myśleć o tej książce. Przeczytałam, momentami było trudno ze względu na zaprezentowaną mentalność ludzi, głównie w części Amerykańskiej, nie jest to nudna książka, ale fascynująca też nie jest - jest długa i obejmuje ponad 50 lat historii dwóch miast i tego, co dookoła nich. Autorka bez wątpienia wykonała ogrom pracy - książka ma około 80 stron przypisów, ale - nawet pomimo tych wszystkich opowieści ludzi o wpływie promieniowania i nawet pomimo okropnego zdjęcia zniekształconego noworodka w słoiku (ogólnie w książce jest całkiem dużo zdjęć) - ma się nieco poczucie w trakcie czytania, że jest taka sucha. Autorka nie przywołuje wielu statystyk i ogromu danych, ale wciąż pojedyncze historie ludzi nieco rozpływają się w historii miast.
Pozdrawiam, M