środa, 28 lutego 2018

Kocham Instagram #7 - styczeń i luty 2018

Hello!
Nie dość, że w styczniu nie było wpisu z teledyskami, to nie było także wpisu instagramowego. Naprawdę nie wiem, jak mogło się to stać więc to trzecia notka nadrabiająca te zaległości.

Ponieważ nadrabiam za dwa miesiące, to będą dwa zestawy zdjęć. Pierwsze, te które dostały najwięcej serduszek, a poniżej nich te, które ja najbardziej lubię.

A TU możecie być na bieżąco, praktycznie codziennie, gdyby znów zeszło mi dwa miesiące na zebranie najpopularniejszych zdjęć. Oraz większe wersje kwadracików, które są tutaj- bo niektóre może być trudno przeczytać.


1. Skończone słoneczniki były pokazywane na blogu.
2. Mem, który znalazłyśmy z koleżankami z polskiego w jednej z książek na zajęciach z estetyki.
3. Wschód Słońca z mojego okna w akademiku.
Wszystkie oprócz zdjęcia z lodowiska: robiłam na Instagramie odliczanie do egzaminu z romantyzmu i muszę napisać, że jak widać, akcja się udała, bo wszystkie zdjęcia cieszyły się dużą popularnością. Chyba potrzebuję mieć więcej egzaminów.


Jak zwykle zdjęcia, które ja najbardziej lubię lub są dla mnie ważniejsze niż inne to zupełnie inne zajęcia, niż te które mają najwięcej serduszek. Chociaż ogromnie się cieszę z tego egzaminowego odliczania. 

1. Być może czerwona, welurowa bluza, niebieskie dżinsy z dodatkowymi niebieskimi haftami i bransoletka z gwiazdką to nie najlepsze połączenie, ale zdecydowanie jedno z moich ulubionych.
2. Fanowanie na Goblina ciągle na silnym poziomie, a Grim Reaper to moja absolutnie ulubiona postać. I tak przechodząc od jednego do drugiego, następny wpis to będzie recenzja tej dramy.
3. Obchody dnia singla. Niespecjalnie, tak wyszło.
(PS. Dopiero jak dodałam pierwszą część tej składanki, jako zdjęcie na FB bloga, to zauważyłam, że na pierwszym i trzecim zdjęciu mam ten sam strój; ale pierwsze zdjęcie było robione na uczelni, a drugie nie było nawet robione przeze mnie; dowodzi to jednak, że naprawdę tę kombinację lubię)
4. Happening na studiach, taka forma drzewa z marzeniami była moim pomysłem i bardzo, bardzo podobało mi się jak wyszło. 
5. Nie zarywam nocy ani na naukę, ani na imprezy, ani na nic. Zrobiłam to pierwszy raz, gdy był program dowolny solistów na Olimpiadzie. I nie żałuję, i było warto, bo Yuzuru Hanyu obronił tytuł.
6. Trochę brakuje mi widoku dźwigów za oknem (ale nawet te z zeszłego roku już się zwinęły, bo budowa Forum Gdańsk posuwa się bardzo szybko), ale ten przy wieżowcu w Oliwie wygląda potężnie. 
7. Gdy byłam w ferie w domu, wpadłam w telewizji na siódmą część Harrego Pottera i zauważyłam, że ta scena w polskim dubbingu jest inaczej przetłumaczona i trochę odbierała całej scenie jej wagę. Wolę książkę. 
8. Mój ulubiony widok w moim rodzinny mieście. 
9. Jedną z rzeczy, jakich można nauczyć się na polonistyce, jest czytanie przypisów. I niektóre są absolutnie cudowne.

Trzymajcie się, M

niedziela, 25 lutego 2018

Nie tylko w kinie i teatrze 25.5 - VM Project Architecture X SEVENTEEN

Hello!
W czwartek dowiedzieliśmy się trochę o VM Project Architecture, a dzisiaj o serii teledysków, która przykuła moją uwagę do tej firmy. To znaczy, gdyby nie to, że zrobili właśnie całą serię klipów, a te klipy prowadziły do premiery albumu i to wszystko tak ładnie do siebie pasowało, to być może nie miałabym ochoty tak szybko o nich pisać. Bo zrobiłabym to i tak wcześniej czy później. A chodzi o teledyski zespołu Seventeen.


Seria nazywała się.. uwaga w sumie nie wiem, jak bo powinna Seventeen Project 2, ale tylko pierwszy teledysk z serii tak się nazywa, bo pozostałe są podpisane 2017 SEVENTEEN PROJECT CHAPTER 0.5. BEFORE Al1, z tym, że wszystkie wychodziły jesienią zeszłego roku, a płyta Al1 ukazała się w maju, więc nie wiem, jak 4 teledyski z jesieni mogły być "before Al1", bo piosenki, do który są teledyski, znajdują się na płycie Teen, Age z listopada. Albo ktoś się pomylił na Youtubie, albo na Wikipedii, albo niech jakiś fan zespołu mi to wytłumaczy.
W każdym razie seria składała z 4 teledysków (zasadniczo to z piosenek, bo teledyski są w sumie dodatkami, ale w tym wypadku to się wszystko ze sobą składa i łączy) wpuszczanych mniej więcej co tydzień i prowadzących do głównego singla z albumu.

Pierwsza była piosenka liderów poszczególnych teamów zespołu, gdyż Seventeen podzielony jest na takie 3 (chociaż nie ma siedemnastu, a 13 członków): performance unit, vocal unit i hip-hop unit. A ich liderzy to po kolei: Hoshi, Woozi i S.Coups, który dowodzi też cały zespołem.

Piosenka Change up ukazała się 24 września 2017 roku.
Klip jest dość prosty, ale wyraźnie widać w nim geometryczną rękę VM Project Architecture.


Druga to Trauma drużyny hiphopowej z 1 października.
Ten teledysk chyba najbardziej pokazuje wszystko co charakterystyczne, a już wsadzanie poszczególnych członów teamu do oddzielnych pokoi ma opanowane do perfekcji, ale idzie to w parze ze słowami. 


Trzecia to performance unit i Lilili Yabbay bądź tłumaczenie oryginalnego tytułu: "The dance of the 13th month/lunar cycle”. To 8 października. 
W kwietniu będę się tłumaczyła z całego mojego zainteresowania kpopem, ale już mogę napisać, że choreografie miały w tym swój ogromny udział. Więc nakręcony na jednym ujęciu klip z ludźmi ubranymi na biało (jak można ubrać się od stóp do głów na biało i wyglądać tak dobrze), których zasadniczą rolą w zespole jest bycie performance team robi wrażenie. 


Ostatni - 15 października - był vocal team i Pinwheel.
Ogólnie ta piosenka nie pasuje do wcześniejszych ani do Clap i byłam trochę zdziwiona, gdy ją usłyszałam. Trochę szkoda, że vocal team nie dostał czegoś bardziej energicznego. Klip w większości kręcony był na zewnątrz, ale mamy jeden korytarz i praktycznie każdy chłopak na własną linię fabularną, więc jeśli nie w pokoju to jest na drodze, na polu albo na boisku.

I tak krok po kroku dotarliśmy do 6 listopada i Clap.


A to jest uroczy i nawet zabawny teledysk o udawaniu, że się robi teledysk. Albo może nie udawaniu, tylko bawieniu się w robienie teledysku. Ogólnie to gratuluję, bo zagospodarowanie trzynastu osób nie mogło być łatwym zadaniem, a udało się bardzo ciekawie. Ale widać, że było włożone w to dużo pracy i nie wiem, czy nie jeszcze więcej czasu.

Mój tych top teledysków:
1. Lili Yabbay. (chociaż ten klip tak bardzo się różni od pozostałych i od stylu VM, że nie wiem, czy go liczyć)
2. Trauma.
3. Clap.
5. Change Up.
4. Pinwheel.

I uwaga do ich specjalnego albumu (czy też reedycji Teen, Age pod tytułem Director's Cut, który to tytuł świetnie gra z teledyskiem do Clap) i piosenki Thanks z 5 lutego (a teraz M cieszy się, że jednak nie napisała tego wpisu tuż po pokazaniu się Clap) teledysk zrobiło także VM Architecture. Ale, chociaż wszelkie typowe cechy charakterystyczne (korytarze) ich klipów są zachowane, to piosenka i MV mają zupełnie inny klimat niż wyżej wymienione. Może piosenka vocal teamu jest trochę podoba, ale nie jest taka specjalna.


Clap było urocze i pokazywało zabawę w robienie teledysku, Thanks skupia się bardziej na samym procesie powstawania piosenek i ma zdecydowanie cięższy klimat, chociaż to piosenka-podzięka.

Ale to nie było pierwsze 6 teledysków, za które odpowiadało VM, bo pierwszy był klip do Check-In z listopada 2016 roku. I w sumie, gdybym nie wiedziała, to nie powiedziałabym, że to ich wykonanie, bo MV nie jest zbyt charakterystyczne.  
Gdybyście zapytali mojego młodszego brata, jaka piosenka w wakacje była moja ulubioną, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że odpowiedziałby Don't Wanna Cry i miałby w tym trochę racji. Utwór leciał często na 4Fun TV, bardzo wpadał w ucho i ma taki refren, że nawet przy zerowej znajomości języka można go śpiewać, ale na klip mogłabym patrzeć godzinami, bo choreografia. Teledysk jest z maja 2017 roku. I już trochę bardziej przypomina charakterystyczne teledyski MV, ale większość ujęć kręcona była na zewnątrz. Ale jeśli członkowie zespołu akurat nie tańczą, to pokazani są oddzielnie w różnych miejscach. 

Zastanawiam się, czy zespół będzie kontynuował współpracę z VM Project Architecture i mam nadzieję, że tak, bo nieźle do siebie pasują. 

Trzymajcie się, M

czwartek, 22 lutego 2018

Nie tylko w kinie i teatrze 25 - VM Project Architecture

Hello!
Chciałam zacząć  w tym roku bardziej zagłębiać się w tajniki koreańskich teledysków i rozpocząć od serii MV zespołu Seventeen. Ale okazało się, że ludzie odpowiedzialni za ich klipy mają na swoim koncie dużo ciekawych i charakterystycznych nagrań. Do Seventeen jeszcze wrócę, bo zasługują na osobny wpis (więc w tym ich nie ma), ale dziś spojrzenie bardziej ogólne.


VM Architecture to firma z siedzibą w Seulu zajmująca się produkcją teledysków, reklam i podobnych filmów. Jej szefem jest Beomjin Jo. Nie bez powodu w nazwie firmy jest architecture - jednym z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych na pierwszy rzut oka elementów ich klipów są architektoniczne konstrukcje, symetrie i asymetrie, duże przestrzenie zarówno płaskie jak i wysokie. 

Najbardziej charakterystyczne teledyski w tym stylu:


AKMU - How People Move

PENOMECO - L.I.E

ZICO - She's a Baby

Drugą cechą teledysków jest to, że są trochę dziwne. I tu na przykład dwa teledyski dla artystów YG Entertaiment


BLACKPINK - WHISTLE - Tutaj widać też zamiłowanie do długich, ciągnących się ujęć kamery. Plus to jeden z ich powszechnie uznanych za najlepszych teledysków. A mi z ich wszystkich, które widziałam ten podoba się akurat najmniej.

ONE - (heyahe)

MOBB - FULL HOUSE

Trzecią - wyraźne dzielenie powierzchni, wyznaczanie miejsca każdemu członkowi zespołu; pokoje i korytarze.


MONSTA X - Beautiful (tytuł taki akuratny)

SF9 - ROAR

Czwartą - ciekawe i zmienne wykorzystanie kolorów oraz dymu.


NCT U - 7th Sense

VIXX - Dynamite

Poza tym stoły, a w sumie najczęściej jeden jako centralny punkt jednego z pokoi; często też umieszczają ludzi nie tylko w pokojach, ale w jakiś pudełkach. Z drugiej strony w niektórych klipach mamy wiele hale i duże przestrzenie. A ich ulubione kolory to czerwony i fioletowy.
Zrobili 4 teledyski z EXO, mojego ulubionego obok Lotto Monstera, który jest najbardziej charakterystyczny, później Lighsaber, później Love Me Right, a najmniej w stylu VM Architecture jest Call Me Baby.  I nie wiem czy to nie był ich pierwszy w ogóle teledysk.


Poza tym wyróżnia się teledysk Teamina do Press Your Number, bo tam jest opowiadana pewna historia z wyraźną fabułą. Trochę inny jest też teledysk Monsta X Shine Forever.

To jest dość mały wycinek ich prac, nawet pomijając fakt, że nie uwzględniłam ani jednego teledysku Seventeen. Jeśli jesteście ciekawi innych kilów i filmów to polecam zajrzeć na vimeo oraz instagram.

LOVE, M

poniedziałek, 19 lutego 2018

Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci - Devilman:Crybaby

Hello!
Gdy wróciłam do domu na ferie zostałam otoczona nakazem oglądania Devilman: Crybaby. Mój brat: "Masz to obejrzeć. To nic, że może ci się nie spodobać kreska", K: "Obejrzyj, obejrzyj, obejrzyj", Netflix: "Oryginalne anime od Netflixa, uwaga 18+!", Internet: "Bardzo oczekiwana seria od Netflixa wreszcie miała swoją premierę!", plus mnóstwo gifów, mnóstwo plusów za muzykę, ale tysiące minusów za powszechnie niepodobającą się kreskę i tony narzekań na jej temat. 


A kreska jaka jest, taka jest i jest najmniejszym problemem tego anime, które w skrócie jest obleśne i nudne. Pierwszy odcinek jest super i ostatnia scena dziesiątego robi wrażenie. I to tyle. Czepianie się zacznę od przedziału wiekowego. Otóż robienie anime dla dorosłego widza tylko po to, aby pokazać dużo nagości jest bezsensu. Ludzie, którzy chcą oglądać, takie rzeczy znajdą sobie lepsze tytuły. Byłabym jeszcze w stanie zrozumieć niektóre przyczyny, dlaczego to jest pokazane, bo ma to pewne uzasadnienie w fabule, ale zastanowiłabym się nad sposobem pokazania i kadrowaniem. Bo jasne można założyć, że skoro to anime dla facetów, to jest to skrojone pod nich. Ale am jest wiele zwyczajnie marnych scen. 


Druga sprawa to przemoc. Otóż widziałam sporo anime nawet 13+, które miały lepsze sceny walki niż Devilman. I moje obawy, że ta seria jest straszna/horrorowata też sprawdziły się średnio. To znaczy jasne jest tak dużo walk, leje się posoka, ale nie robi to kompletnie żadnego wrażenia. Żadnego. W pierwszym odcinku przeżyłam trochę szok, ale to tyle. Gdy się przyzwyczaiłam do tego, jak rzeczy są pokazywane to nawet, gdy postaci traciły kończyny, na co normalnie nie mogę patrzeć, zupełnie się tym nie przejmowałam.

Trzy i tu może być sprawa kreski. To nie tak, że ona sama w sobie jest zła. Bo nie jest, mi się nawet podobała, ale nie pasuje do tego anime. Jej płaskość, dwuwymiarowość i prostota odbija się na zaangażowaniu emocjonalnym widza w to, co ogląda. Które wynosi, jakieś zero. A to jest problem całej serii. Brakuje w niej emocji. I to nawet nie czasu żeby się one rozwinęły tylko po prostu ich tam nie ma. Mamy ten motyw z płaczem, który z założenia powinien wywołać, jakąś reakcję, ale się go przyjmuje jako fakt, nie jako uczucie. Akira płacze, bo wszystkim współczuje. I nie wiadomo, czy my mamy współczuć Akirze, współczuć razem z nim czy coś jeszcze innego.

Oczywiście, jak to ja nie napisałam o czym ja w sumie piszę, bo myślę, że dla wszystkich to jasne. Historia jest więc taka: na świecie są demony; mogą one albo od razu przejąć ciało człowieka sprawiając, że stanie się demonem, człowiek może też stać się Devilmanem, czyli opanować demona w sobie, trzecia opcja jest taka, że ktoś obok ciebie przemieni się w demona i cię zje. Akira zostaje Devilmanem, bo kolega- Ryo- wystawił go na pastwę demona. Akira chce walczyć z demonami, aby nie rozprzestrzeniły się po świecie, ale sytuacja wymyka się spod kontroli, okazuje się, że demonów i Devilmanów jest bardzo dużo, a świat pogrąża się w chaosie i panice. I to brzmi nawet dobrze. Ale przedstawione zostało fatalnie.

Lubię pisać o postaciach, ale w przypadku Devilmana nawet na to nie mam szczególnej ochoty. Akira jest i bardzo chciałoby się go lubić, ale brakuje powodów. Najciekawszy w całej tej postaci jest przeskok pomiędzy 1 i 2 odcinkiem. Otóż chyba nawet on sam nie zauważył, jak bardzo się zmienił, a rolę Devilmana przyjął bez jednego pytania i wcale jej nie kwestionował. Nic, zero reakcji na to, że siedzi w nim demon. Trochę później okazuje się, że dla większości postaci zmiany fizyczne i psychiczne w bohaterze były prawie niezauważalne. Albo nie zwracali na nie większej uwagi. Natomiast blond bohater jest zwyczajnie (bardzo przepraszam, ale lepiej tego nie ujmę) poj*bany. Tylko tyle i aż tyle. 


Jedyną postacią, która wzbudza trochę emocji jest Miki. Jest odrobinę zbyt naiwna, momentami irytująca, ale przynajmniej da się o niej coś napisać, bo widać to w anime i nie trzeba sobie dopowiadać jej historii i emocji. A reszta postaci mogłaby być ciekawsza, ale wymagałoby to dowymyślenia im charakterów i motywacji w głowie widza. I nie jest to niemożliwe, bo prawda jest taka, że wyobraźni i pomysłowości widza to anime daje duże pole do popisu. Tylko, że zupełnie nie daje do tego motywacji, bo jest nudne.Devilman:Crybaby jest pierwszym od bardzo długiego czasu anime, którego oglądanie kończyłam w bólach, na zasadzie: a mogłabym w tym czasie oglądać coś ciekawszego.

Poza tym oglądając cały czas miałam wrażenie, że ja wszystkie te motywy już widziałam, często lepiej wykorzystane. Trochę kojarzyło mi się z Tokyo Ghoulem, po zastanowieniu także z Atakiem Tytanów i bardzo, bardzo z Evangelionem. Bardzo. I to nie tylko ta niezwykle subtelna symbolika (serio trzeba było pokazać cały wieki obraz Ostatnia Wieczerza?). Trochę do D.Gray-mana. Wiem, że sam Devilman:Crybaby jest remakem anime z początku lat 70., ale z tego co przeczytałam wynika, że anime się dość różnią. 

Obejrzałam Devilmana na raz, ale gdyby teraz (a piszę to dzień po obejrzeniu) ktoś mnie zapytał o przebieg wydarzeń i ich kolejność to nie byłabym w stanie powiedzieć. 

Trzymajcie się, M


piątek, 16 lutego 2018

Wojna domowa - Czarna Pantera (Black Panther)

Hello!
Jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że Marvel produkuje bardzo dużo rzeczy. Do pewnego momentu oglądałam wszystko, ale teraz już nawet nie mam ochoty nadrabiać seriali, a uzbierało mi się chyba z 5 z tego uniwersum, których nie widziałam. Jest to przytłaczające i trochę smutne. Ze względu na presję żeby wszystko oglądać, ale ostatnio to wszystko z tego co wiem, wcale nie jest dobre. Więc smutno tym bardziej. Filmów też jest bardzo dużo i chociaż bardzo je lubię i nie przestanę, chyba dołączę się go głosów twierdzących, że może jednak powinno być tego mniej, ale lepsze. Dzisiejszy wpis jednak nie do końca o tym. Dziś o świeżym spojrzeniu motywy superbohaterów w wykonaniu Czarnej Pantery. 


Zacznijmy od tego, że nie mam zupełnie pamięci do zwiastunów i nie czytałam też oficjalnego opisu fabuły. Ale już mogę napisać, że trailery są trochę mylące, a tak nic niemówiącego lania wody, jakie prezentuje opis dawno nie czytałam. Ale podoba mi się pomysł zanalizowania tego, co jest na niej napisane w ramach recenzji. Nieuniknione spoilery.
 Oto co jest tam napisane: 
T'Challa po śmierci swojego ojca, króla Wakandy, wraca do rodzinnego kraju, by objąć tron.  Chyba jedyny konkret i prawda w całym opisie. Tak w największym skrócie to jest film o władzy i odpowiedzialności.
Wkrótce Wakanda zostaje zaatakowana przez dawnego wroga. Zasadniczo nic ani nikt Wakandy w tym filmie bezpośrednio nie atakuje. Wakanda atakuje się sama, ale dopiero po jakiś 100 minutach filmu. I oglądanie bratobójczych walk pomiędzy plemionami to jest najbardziej nieprzyjemny element film, tuż nad historią ojca T'Challi.
W obliczu niebezpieczeństwa młody władca zbiera sojuszników (swoją byłą dziewczynę, panią generał i swoją siostrę na odległość)
i robi wszystko (leci do Korei Południowej),
aby pokonać groźnego przeciwnika (i robi tam niezłą rozróbę, która była bardzo dziwnie nagrana i zmontowana)
i ochronić swój dotąd pozostający w izolacji lud, jego kulturę i całą wysoce rozwiniętą technologicznie cywilizację. Wszystko prawda, a sprawa izolacji i technologii jest rozwinięta w postaciach byłej dziewczyny i siostry i prowadzi do ciekawych kwestii społecznych i humanitarnych oraz konfliktów czy się ujawnić z tym wszystkim czy jednak nie. Naprawdę ładnie wprowadzony i poprowadzony wątek.
Aby udowodnić, że jest godzien miana króla (musi odbyć rytualny pojedynek; i po tym momencie można zacząć się dość dokładnie domyślać, co jeszcze, jak i dlaczego się pojawi, bo otwiera wiele furtek),
T'Challa jako Czarna Pantera (no w sumie to nie, bo zostaje 2 razy pozbawiony mocy, ale spokojnie w ostatniej bitwie ma ją znów)
staje w obronie nie tylko swojej ojczyzny, ale i całego świata (o tym całym świecie można trochę zapomnieć, bo nic złego nie zdąży się stać, ale gdyby się stało, mogłoby być ciekawie).


Teraz widzę jeszcze lepiej jak pompatyczny ten opis jest. Ale taka charakterystyka tego typu tekstów. A, że rzeczywistość oddają średnio to inna sprawa. Więc jak to jest z tą Czarną Panterą? Jest to film przewidywalny, pod względem scenariusza czy wątków nie wnosi nic szczególnie nowego, ale ponieważ jest to przedstawione  w nowym i świeżym anturażu, bardzo dobrze się go ogląda. Chociaż miałam wrażenie, że brakuje wielkiego zwrotu akcji i film trochę nie miał punktu kulminacyjnego. Bo my od początku wiemy, jak to wszystko musi się skończyć, przecież Czarna Pantera będzie w Infinity War. A jednocześnie to nie zabiera przyjemności z patrzenia na ten film. Bo jedno trzeba przyznać na Czarną Panterę patrzy się fantastycznie i doskonale się ten film ogląda. Ponadto Czarna Pantera podejmuje wiele wątków związanych z różnymi problemami rasowymi oraz właśnie technologią i sprawami społecznymi w ciekawy, nienachalny sposób i z różnych punktów widzenia.


Nie chciałabym rozpisywać się o fabule, bo jest wysoce przewidywalna. Jeśli wydaje Wam się, że jakaś postać ma schematyczną rolę to właśnie taką ma, żadnych zaskoczeń. A najbardziej sztampowy jest W'Kabi. Plus motywy i wręcz kadry a'la Król Lew, które sprawdzają się bardzo dobrze. I są bardzo ładne.

Największym pytaniem tego filmu jest, co tam robi Everett Ross. Naprawdę. Sam Martin Freeman też widać, że nie do końca wie, co tam robi, więc jego gra aktorska jest bardzo wiarygodna. Ogólnie to bardzo miła postać i fajnie, że się pojawił. 


Poza tym obok Czarnej Pantery pojawiają się silne postaci kobiece- jego sistra Shuri, specjalista technik, wynalazca, wierząca, że wszystko może działać jeszcze lepiej; Nakia - szpieg i była (ale pozostają w bardzo dobrych relacjach) dziewczyna głównego bohatera, Okoye pani generał, jak przypuszczam szefowa straży królewskiej (złożonej z samych kobiet) i matka głównego bohatera. Co ciekawe najbardziej bezbarwnie (chociaż filmowi barw nie brakuje, naprawdę jest bardzo, bardzo ładny) wypada postać grana przez Lupitę Nyong'o, czyli dziewczyna Black Panther, w porównaniu z resztą pań. Trochę nie ma miejsca pokazania swoich możliwości, ale mam nadzieję, że jeszcze ją zobaczymy.

Czarną Panterę oglądało mi się dużo lepiej, przyjemniej i ciekawiej mimo wielkiej i ogromnej przewidywalności niż Thor:Ragnarok. I ładniej. Ten film jest taki ładny.

LOVE, M




poniedziałek, 12 lutego 2018

Sezon zimowy 2018 - pierwsze wrażenia

Hello!
Całkiem nieźle się złożyło, że akurat po pierwszym miesiącu nowego sezonu jestem w domu i mogę spokojnie obejrzeć nowości, które zagościły na ekranach od stycznia. Gorzej, że tych godnych choć najmniejszej uwagi nowych serii jest bardzo niewiele. A z drugiej strony pojawiło się Violet Evergarden anime zapowiadane i oczekiwane od bez mała dwóch lat. I to pierwsze wrażenia, a tu już prawie połowa sezonu, ale obiecuję, że o wszystkich anime napisałam po obejrzeniu trzech odcinków.


Violet Evergarden
Pierwsze opisy  anime okazały się odrobinę mylące, co mogło wynikać z pewnych kłopotów z tłumaczeniem i  że o samej fabule było wiadomo niewiele. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom nasza bohaterka nie jest maszyną, a przynajmniej nie całkiem, nie jest też lalką w znaczeniu, którego moglibyśmy się spodziewać po połączeniu tych dwóch spraw, w skrócie nie jest robotem w dosłownym tego słowa znaczeniu. To młoda dziewczyna-żołnierz, która uczy się żyć w powojennym świecie, który nie jest traumatyczny, ale ona nie zna nic poza wojskiem i wypełnianiem rozkazów. Po wojnie zaczyna pracę na poczcie i uczy się ghostwritingu listów. Ma to na celu odkrycie i zrozumienie uczuć, których Violet nie rozumie.


Mam nadzieję, że to anime będzie miało 24 odcinki, bo na razie rozwija się powoli i zdaje sobie sprawę, że praca na poczcie może nie brzmieć jak najbardziej zachęcająca fabuła, ale w tym anime kryje się bardzo dużo. I bardzo trudno było mi poprzestać na tylko 3 odcinkach, od razu chciałam włączyć kolejny. Mam nadzieję, że dowiemy się dużo o przeszłości głównej bohaterki, bo to zdecydowanie jeden z najciekawszych elementów tej historii. 

Poza tym anime jest tak piękne jak zapowiadały to trailery, a wszystkie postaci, które się pojawiają mają już wyraźnie zarysowane cechy charakteru z dużą i wyraźną szansą na ich rozwój. Zobaczymy, czy anime nie zawiedzie, ale na razie zapowiada się naprawę dobrze. Skończę pisanie i obejrzę resztę odcinków, które wyszły.

Zoku Touken Ranbu: Hanamaru
Wrócili wojownicy zrodzeni z mieczy (czy też chłopco-miecze)! Jest uroczo, zabawnie i trochę sama nie mogę uwierzyć, że mam do tego anime taki sentyment. Pojawia się kilka nowych mieczy, co oznacza, że mam więcej imion, których nie zapamiętam, na szczęście bohaterowie bardzo różnią się od siebie wyglądem i charakterem. Jest bardzo podobnie do pierwszego sezonu, nie liczę więc, że nagle anime zrobi się szczególnie głębokie bądź znaczące. Co prawda niektóre miecze mają pewne problemy ze swoją przeszłością, ale te sprawy rozwiązywane są szybko i wszystko wraca na miejsce. 




Hakata Tonkotsu Ramens
Wybierałam anime do oglądnięcia trochę na chybił trafił, takie, które chociaż trochę wyróżniały się z tłumu innych i wydawały się interesujące oraz prezentujące pewną różnorodność. Takim sposobem zerknęłam na Hakata Tonkotsu Ramens i po jakiś siedmiu minutach okazało się, że głosy podkłada tam chyba połowa moich ulubionych seiyu więc anime od razu dostało ogromnego plusa. 

A opowiada o organizacjach zabójców, doliczyłam się trzech plus jedną zajmującą się mszczeniem, ale pewnie będzie więcej, o porachunkach pomiędzy nimi, kłótniach i sprawach wewnątrz nich i ogólnie osobami zabójców. Szczególnie dwóch Xianminga, który ubiera się jak kobieta oraz Banby- zabójcy zabójców, którzy z różnych przyczyn razem utknęli. Wydaje się, że mogą być całkiem ciekawą parą bohaterów, bo nieźle się dobrali. Póki co jesteśmy w miejscu, gdzie ich celem jest pewna zemsta, ale myślę, że to będzie jedna z kilku ich wspólnych misji. Poza tym związki między postaciami i tymi organizacjami są trochę pomieszane, co sprawia, że anime jest ciekawsze. Będę kontynuowała oglądanie. 


Sanrio Danshi
I zupełnie zmieniamy klimat, bo jedno urocze anime z samymi uroczymi chłopcami to za mało, więc do chłopco-mieczy dołączają Sanrio Boys. A seria jest chyba nawet słodsza od Hanamaru. Z tym, że dzieje się w szkole, a ostatnio zauważyłam, że szkolnych serii wychodzi niewiele a to w nich istnieje największe prawdopodobieństwo, że pojawi się coś z Szekspira. Chociaż ta seria w pierwszym odcinku mówi nam, że na szkolnym festiwalu nie ma co na niego liczyć. 

Muszę przyznać, że jestem zaskoczona, bo spodziewałam się w sumie czegoś innego, a anime jest o bohaterze, który wstydzi się przyznać, że lubi jedną z postaci Saniro, konkretnie Purina (czy Pompompurina), a ponieważ jest w liceum to powszechnie uważa się to za żenujące. Więc nikomu o tym nie mówi. Dopóki nie okazuje się, że w jego otoczeniu są inni uczniowie, którzy też te postaci lubią. I w bardzo słodkiej otoczce dostajemy anime o tym, jak nie wstydzić się swoich zainteresowań. Mam nadzieję, że ten temat będzie dalej rozwijany razem z tolerancją i akceptacją, bo na tym poziomie czuję, że wiele osób będzie mogło utożsamić się z bohaterami. Plus po tych trzech odcinkach już wiadomo, że każdy z nich ma swoje problemy i będzie musiał nauczyć się sobie z nimi poradzić. 

Więcej serii nie zwróciło mojej uwagi, ale może Wy wiecie, że któraś z wychodzących jest warta, żeby na nią spojrzeć, czekam na polecenia. Ah, jest jeszcze Devilman: Crybaby, ale wszystko i wszyscy mówią, że to straszne więc będę musiała to obejrzeć z bratem, który będzie mnie ostrzegał przed różnymi paskudztwami. 

LOVE, M

piątek, 9 lutego 2018

Axotret

Hello!
Dzisiaj przyjęłam ostatnią dawkę leku, który zaczęłam stosować w lipcu. I chociaż cholerstwo będzie cyrkulowało w moim organizmie jeszcze miesiąc, to już teraz chcę napisać o jego skutkach ubocznych.

Zanim zmieniłam dermatologa dość długo bujałam się z leczeniem skóry a to maściami, a to zawiesinami do nakładania, tonikami i mnóstwem różnych innych specyfików. Które były mniej więcej skuteczne tylko w momencie ich używania, a po skończonej kuracji objawy wracały. Aż poszłam do nowej pani doktor, która wypisała mi Axotret.
W największym skrócie jest to bardzo silny lek stosowany w ciężkich przypadkach trądziku; trądziku, który zagrażał powstaniem blizn i takiego, który nie chce się wyleczyć antybiotykami. Ja podpadałam pod dwie ostatnie grupy. Substancją czynną leku jest izotretynoina.

Dlaczego o tym piszę? Otóż ten lek, a zasadniczo właśnie izotretynoina, ma bardzo długą listę skutków ubocznych. Zaczynając od tego, że jeśli twój dermatolog ci go wypisze, jedną z pierwszych rzeczy, którą usłyszysz będzie (o ile jesteś kobietą): "Absolutnie nie wolno pani zajść w ciążę podczas stosowania leku, bo substancja czynna uszkadza płód" i będziesz musiała podpisać oświadczenie, że lekarz cię o tym poinformował i akceptujesz warunki stosowania leku. Nie brzmi to zachęcająco. Po drugie w internecie jest skoro opisów skutków ubocznych i gdy moja mama je przeczytała była trochę przerażona. Ja tego nie czytałam, mi wystarczyła lista skutków ubocznych zawarta w ulotce, nie chciałam bardziej panikować niż musiałam.

Postanowiłam przeprowadzić Was krok po kroku przez ulotkę i opisać, jakie skutki uboczne lek wywołał u mnie. Trochę po to, aby pokazać, że leczenie jest do przeżycia i nie ma co panikować, trochę aby wyjaśnić, dlaczego przez ostatni czas pisałam i zachowywałam się tak a nie inaczej, bo jak wspominałam na blogu już kilka razy, lek ma także działania psychiczne.


Bardzo często:
Badania krwi wykonywałam w trakcie leczenia chyba ze 4 razy, w tym raz musiałam przerwać leczenie, bo istniała obawa, że wskaźniki wątrobowe mi się podniosły, ale okazało się, że to od czegoś innego.
Krople do oczu to mój nieodłączny towarzysz. ludzie już nawet się nie dziwią, że non stop coś sobie wpuszczam. Polecam zwykłą sól fizjologiczną plus maść do oczu z witaminą , przynosi ulgę. Bo oczy faktycznie są podrażnione. To wystąpiło dopiero po pewnym czasie, ale już 3 czy 4 dnia poczułam efekty na ustach, kąciki popękały i ogólnie całe usta są bardzo suche. Znów w skrócie: ten lek ogólnie jest wysuszający więc ogólna suchość to jego największy skutek uboczny. Dłonie się też bardzo wysuszają i skóra może być bardzo podrażniona, mi pod koniec leczenia już nawet zaczynała pękać (zimno na dworze też nieszczególnie pomagało), ale bardzo łatwo też ulegała różnym obtarciom. Także dobry krem do rąk też jest niezbędny. Balsam do całego ciała też.
Co do bólu pleców o faktycznie czasami czuć, że bolą. Pobolewają też mięśnie, mnie na przykład bolały łydki oraz kolana.
Moja skóra ogólnie jest sucha i wrażliwa i suchość wywołana lekiem sprawiła suchość do kwadratu.
Wracając do oczu- dziś byłam u okulisty i okazało się, że lek narobił mi też trochę szkód w gruczołach znajdujących się w powiekach i może trochę potrwać zanim się odblokują i wrócą do normalnej pracy.

Jeszcze taka uwaga ogólna: w ulotce nic o tym nie ma, nie wiem też za bardzo jak u innych osób mogło to wyglądać, ale u mnie było tak, że niektóre skutki uboczne pojawiały się falami albo pojawiły się i zniknęły. Na przykład miałam czas, że kolana i łokcie bardzo mi się przesuszyły, ale trwało to może tydzień, minęło i nie wróciło do końca leczenia.


Często:
Jestem podatna na ból głowy, ale jako pocieszenie mogę napisać, że w sumie to nie bolała mnie częściej niż zwykle. Zdarzyło się natomiast, że leciała mi krew z nosa i ogólnie nos był podrażniony. Dużo miej w porównaniu z oczami, ale i do nosa są różne krople nawilżające czy woda morska i warto je stosować.


Rzadko:
Znów na pocieszenie: moim włosom się nic nie działo, może oprócz tego, że zauważyłam, że mniej się przetłuszczają, a to można by prawie policzyć na plus.

Bardzo rzadko:
Na szczęście nic. A tu są 22 punkty, które mogą wystąpić, ale nie będę dodawała zdjęcia.

Kwestia numer dwa.
W trzech miejscach w ulotce opisane są efekty, jakie lek może mieć na psychikę człowieka.

Ogólnie:


W sekcji  możliwe działania niepożądane - rzadko



Oraz w sekcji bardzo rzadko:

Po pierwszym miesiącu stosowania leku byłam jak takie memiczne burrito, jak mem z położeniem się i płakaniem. Wiadomo wszem i wobec, że i bez dodatkowych motywatorów często płaczę, ale nawet dla mnie ten czas był straszny. W sumie nawet nie wiedziałam, że można rozpłakać się, aż tak nagle. Potrafiłam oglądać komedię czy jakiś naprawdę zabawny program i nagle ni z tego, ni z owego zacząć płakać. Bardzo nieprzyjemne uczucie, bo człowiek nie wie, dlaczego tak się dzieje. Te silne reakcje minęły po jakiś 3-4 tygodniach odkąd się pojawiły i bardzo się cieszyłam, że zaczęłam kurację w wakacje, gdy miałam spokój i siedziałam w domu. Ale takie "ataki" nagłego przygnębienia i stracenia zainteresowania wszystkim i dużo już rzadsze napady płaczu miewam nadal. Zasadniczo można też powiedzieć, że straciłam zainteresowanie zajęciami towarzyskimi, czy jak to napisano w pierwszej części uloki "wycofuje się z życia rodzinnego i kontaktów z przyjaciółmi". Przez ostatnie kilka miesięcy naprawdę nie byłam człowiekiem, z którym moim najbliższym łatwo było wytrzymać, chociaż jak pisałam najgorszy moment nie trwał aż tak długo. Te działania na głowę, mają też do siebie to, że wzmacniają wcześniejsze odczucia człowieka więc słuchajcie się ulotki, mówcie swojemu dermatologowi, że coś jest nie tak. Szczególnie w przypadku tych najbardziej skrajnych reakcji i sama byłam przerażona, gdy czytałam, jak bardzo silnie i niekorzystanie ten lek może działać. Jeśli miałabym to podsumować to w skrócie przez większość czasu czułam się jakbym była stereotypową kobietą przed okresem.

Podsumowując, trudno napisać, że stosowanie tego leku jest przyjemne, bo nie jest, chyba, że ktoś lubi czuć się wysuszony na wiór, plus jest też drogie, bo i sam lek zdecydowanie nie należy do najtańszych, a należy dodać tego tony kremów nawilżających, pomadek do ust i kropli do oczu- zdziwicie się, że można tak szybko zużywać te rzeczy, ale i co najważniejsze- jest skuteczne. 

Chociaż ostatnie opakowanie, powiedzmy, że miesiąc brania, było bardzo nieprzyjemne. Nasiliły się fizyczne skutki wysuszenia: mogłam się smarować kremami co godzinę, a i tak czułam suchą skórę, wysuszone oczy utrudniały przygotowywanie się na studia, o ustach nie wspominając. Do tego doszły niepokojące objawy ze strony wątroby- a przynajmniej tak myślałam, dopóki nie poszłam do lekarza i okazało się, że nie, nie mam marskości ani zapalenia, ani niczego innego wątroby (a bardzo się bałam, że w wieku 21 lat zniszczyłam sobie wątrobę) tylko coś innego (obecnie nie wiadomo do końca co, po pierwsza diagnoza była nie do końca trafna, ale to nic związanego z wątrobą). Ogólnie dosłownie odliczałam i skreślałam dni, które zostały mi do końca leczenia i nie pominęłam ani jednej dawki, bo nie chciałam, aby leczenie musiało się przedłużyć o choćby jeden nadprogramowy dzień.

M

wtorek, 6 lutego 2018

Happeningi i performanse, performanse i happeningi, czyli o piątym semestrze zarządzania instytucjami artystycznymi

Hello!
Od zeszłego roku, czyli od czasu pomiędzy 3 i 4 semestrem, gdy byłam w połowie studiowania zarządzania, miałam bardzo dziwne uczucie dotyczące kończenia tych studiów. Wydawało się to bardzo nierealne. A teraz, gdy wrócę po feriach do Gdańska, zacznę ich ostatni semestr. A póki co jeszcze spojrzenie wstecz na miniony.

Jestem całkiem dumna, jak wyszło drzewo podczas happeningu.

Seminarium. Chyba jeszcze nie było okazji, abym napisała na jaki temat piszę moją pracę licencjacką. Ogólnie jest to komunikacja marketingowa, a miejscem, o którym będę pisała w założeniu jest centrum kultury w moim mieście. Temat bardzo mi się podoba i ciekawie się o nim pisze.

Musiałam też wybrać wykład ogólnouczelniany i chyba cały Ziart się zdecydował na to samo, to znaczy: Globalne rejestry w lokalnych kontekstach, czyli o formatach TV. W skrócie rozmawialiśmy głównie o Kuchennych rewolucjach i tym, jak wyglądają takie talent show jak Mam Talent, Masterchef w innych krajach, o tym, że formaty się sprzedaje, dopasowuje do odbiorców, gdzie się sprawdziły, a gdzie nie. 

Retoryka. Na szczęście chodziłam na te zajęcia tylko co dwa tygodnie, ale chyba byłam na nie lepiej przygotowana niż sądziłam, bo pomimo pewności, że dostanę 3 dostałam 4. Na zajęciach uczyliśmy się, jak ładniej mówić po angielsku, była jakaś symulacja konfliktu w wymyślonej instytucji artystycznej, mieliśmy też do przeprowadzenia rozmowy, które były nagrane oraz prezentację. Na szczęście i temat rozmowy i prezentacji wybieraliśmy sami. Dla jasności retoryka była po angielsku.

Twórcze zaangażowanie poprzez happening. Performansu w teorii było za dużo więc dali nam do zrobienia happening. Powiedzmy, takie było zaliczenie, ale był to mały happening, praktycznie tylko dla nas, choć odbywał się na uczelni. A na zajęciach robiliśmy dziwne ćwiczenia, które miały pobudzić naszą kreatywność, a następnie o nich między sobą rozmawialiśmy. Później pracowaliśmy na sztukach Becketta i bardzo długo o nich rozmawialiśmy, aż w końcu Czekając na Godota (jakieś zaskoczenie? nie? nie dziwię się) zostało podstawą naszego happeningu, który został nazwany Wait/Search/Go . Ta kropka jest bardzo istotna. 

Zarządzanie projektami. Byłam bardzo podekscytowana na te zajęcia, ale się rozczarowałam. Choć jednocześnie były one prowadzone przez jedną z kompetentniejszych osób, z jakimi mieliśmy styczność na studiach. Może po prostu zajęcia co dwa tygodnie, na zarządzaniu z zajęć zarządzania to jednak trochę za mało. Ale trochę się o projektach dowiedziałam. 

Sztuka radia i telewizji. Czyli najlepsze zajęcia w tym semestrze, bo obejmujące wizyty w TVP Gdańsk i w Radiu Gdańsk. Mieliśmy też normalne wykłady oglądaliśmy reportaże, słuchowiska, wywiady, dowiadywaliśmy się jak są zbudowane, ile rzeczy jest wycinanych oraz ile czasu i nerwów wymaga przygotowanie materiałów. 

Fotografia. Chciałabym napisać dużo dobrego o tych zajęciach, ale wyszło tak, że gdy faktycznie zaczęliśmy robić zdjęcia, mnie prawie na tych zajęciach nie było. I w sumie boję się tych dużych aparatów. Ale podziwiam ludzi, którym sprawia przyjemność robienie nimi zdjęć. Ja wolę teorię i mój telefon. 


Kultura muzyczna i Muzyka w filmie i teatrze. To dwa oddzielne przedmioty, do tego na jeden chodziliśmy z kulturoznawstwem, ale moja obecność na nich była taka sobie. Kultura muzyczna była nieco poważniejszym przedmiotem (kulturoznawstwo miało  z tego kolokwium) i bardziej teoretycznym, a na muzyce w filmie i teatrze dowiedzieliśmy się sporo o pracy w przemyśle muzycznym, bo nasz prowadzący jest zawodowym muzykiem. Także zajęcia całkiem nieźle się uzupełniały. 

Angielski. To nasze pożegnanie z naszą najlepszą i najbardziej ulubioną prowadzącą, z którą mieliśmy przyjemność mieć zajęcia aż przez 4 semestry. Zdecydowanie pani doktor od angielskiego to dobry duch naszych studiów i obiecaliśmy jej, że będziemy ją informować co u nas. To jest nieczęste i niepraktykowane na uczelniach, aby mieć aż tyle semestrów z jednym prowadzącym, ale jesteśmy pani doktor bardzo wdzięczni, że z nami wytrzymała i była dla nas ogromnie wyrozumiała. 

Naprawdę mam plan, żeby wejść w nowy semestr  pozytywnie, ale myśli, że nazwanie tego kierunku zarządzaniem to żart, nie opuszczają mnie od pierwszego miesiąca pierwszego roku. I jak widzicie, zajęcia, które miały mniej więcej coś wspólnego z zarządzaniem by jedne i do tego, co dwa tygodnie. Nie sprawdzałam jeszcze plany na ten semestr, bo co prawda pojawił się, ale niepełny, a ja nie chcę się denerwować, że gdy ułożę sobie plan do polskiego, nagle znajdą się w nim kolejne zajęcia, ale z tego co mniej więcej wiem, teraz także nie możemy za bardzo liczyć na zarządzanie. 

Trzymajcie się, M

sobota, 3 lutego 2018

Zmarnowany talent - Welcome to the Ballroom

Hello!
Welcome to the Ballroom miało być fenomenem na miarę Yuri On Ice, ale coś nie wyszło. I nie chodzi chyba nawet o jakieś zawiedzione oczekiwania, ale o problemy scenarzystów z tym, o czym to anime ma być.


W pierwszych wrażeniach o jesiennym sezonie anime napisałam, że motyw nieoszlifowanego diamentu daje dużo możliwości i czeka, jak historia głównego bohatera się rozwinie. I pierwsze dwanaście odcinków jest naprawdę dobre, ciekawe i widzowi naprawdę na głównym bohaterze zależy. Ale później nagle wracamy do początku. Życiowo, to co widzimy w drugiej połowie sezonu byłoby jak najbardziej prawdopodobne, ale oglądamy anime nie życie. Stawianie bohatera, który już coś drobnego, ale jednak, osiągnął znów w pozycji nic nie wiedzącego amatora jest trochę nie w porządku, tym bardziej, że nagle twórcy wręcz odstawiają bohatera na bok i bardziej niż nim zajmują się jego nową, wybitnie irytującą partnerką. A naprawdę Chinatsu nie była aż tak interesująca.

Poza tym anime się nie wyrobiło i nie zobaczyliśmy ani jednego zaniomowanego całkowicie od początku do końca tańca, bez niepotrzebnych zbliżeń, zatrzymań i zaglądania w to, co dzieje się w głowach bohaterów. Liczyłam na cały taniec chociaż w ostatnim odcinku, ale się nie doczekałam. Trzeba jednak przyznać, że dwudziesty czwarty odcinek był wyjątkowo ładny. Ah, i animatorom tak ogólnie bardzo dobrze wychodziło animowanie sukienek.

 Na pierwszym obrazku widzimy ciekawą parę, która mogła być dużo lepiej wykorzystana w serii, na powyższym obrazku widzimy połowę, czyli Mako tańczącą z główmy bohaterem, drugiej interesującej pary, ale zamiast rozwijać wątki bliższe widzowi, twórcy zdecydowali się powprowadzać na siłę nowych bohaterów.

Mam ogromne poczucie, że to anime to zmarnowany potencjał i to podwójnie, bo taneczny potencjał Tatry też nie został wykorzystany i podkreślony, a wystarczyło pójść, co prawda utartą i potencjalnie schematyczną, drogą, ale jedną, a nie opowiadać historie życia drugoplanowych, na dodatek irytujących bohaterów i ro. Nie rozumiem wprowadzania nowych postaci do drugiej części sezonu, skoro ciekawi bohaterowie, na których można było spokojnie oprzeć interesujące wątki poboczne, nie zostali wykorzystani, a mieli ogromny potencjał. Wielka szkoda.

Welcome to the Ballroom (czy też Ballroom e Youkoso) to anime pełne niewykorzystanego potencjału. A naprawdę mogło go wykorzystać, bo widać to po pierwszej połowie sezonu. Naprawdę na robienie serii po 24 odcinki trzeba mieć doskonały, trzymający w napięciu pomysł. W przypadku tego anime lepiej byłoby zrobić dwie serie po 12 epizodów. Wtedy mniej czułoby się jak bardzo druga odstaje od pierwszej i jak jest nudniejsza. A kończyłam oglądanie tego anime w ferie i naprawdę nie tylko nie miałam nic lepszego do robienia, ale także bardzo chciałam je dokończyć i opisać, a oglądałam wszystko inne tylko nie je. Tak bardzo nie interesowało mnie, co będzie się działo z bohaterami. I było nudno.


Szkoda mi głównego bohatera, bo naprawdę go polubiłam i żałuję, że nie mogłam oglądać jak staje się najlepszą tańczącą wersją siebie, a tylko namiastkę jego talentu. O którym widzowie wiedzą, że Tatara go ma, ale twórcy głównie o tym fakcie zapominają. Albo zamiast go pokazywać to o nim informują, a to nie jest dobra droga. 

Trzymajcie się, M