czwartek, 30 maja 2024

Ocalenie - Lovely Runner

Hello!

W zasadzie nie planowałam oglądać tej dramy, bo poprzedniego koreańskiego serialowego fenomenu, czyli Queen of Tears, nie byłam w stanie oglądać, ale coś mnie przekonało, aby dać Lovely Runner szansę - i wpadłam jak śliwka w kompot albo jak prawdopodobnie 99% fanów koreańskich dram. 

W tekście opisuję fabułę - nie z ogromnymi szczegółami, ale jednak.

Naszą główną bohaterkę - Im Sol - poznajemy w najgorszym momencie jej życia. Czy być może lepiej w tym miejscu napisać egzystencji - dopiero nieco przypadkowy telefon ze stacji radiowej i zaskakujące słowa wokalisty zespołu sprawiają, że jej podejście się zmienia. Kilka lat później Sol jest poszukującą stałej pracy wielką fanką zespołu Eclipse. Po zaskakujących przypadkach i wypadkach przy okazji koncertu Sol pozostaje z misją uratowania życia Ryu Sun Jae - tej samej osoby, która przywróciła jej chęci do życia. Aby to zrobić cofa się w czasie. 

Sol trafia do szkoły średniej i początkowo nie za bardzo wie, co się dzieje, ale próbuje odnaleźć się w świecie, do którego trafiła i zbliżyć się do Sun Jae - który w tamtych czasach był pływakiem. Jej poczynania są dość niezręczne i jak się jej wydaje, przynoszą skutek odwrotny od zamierzonego. Ale nic bardziej mylnego!

Problemem tej dramy jest to, że po połowie traci nieco skupienie na swoim głównym wątku fabularnym, a za bardzo podkreśla to, że nasi bohaterowie bawią się push and pull i po pewnym czasie robi się to frustrujące. Szczególnie że jako widzowie po pierwsze doskonale wiemy, że oni się lubią, a po drugie, bo po pewnym czasie budowanie napięcia na tej zasadzie po prostu przestaje działać, bo ile można opierać dramatyzm akcji na tym, że w kulminacyjnym momencie bohaterowie powiedzą sobie, że wolą się nie oglądać na oczy - gdy to oczywiste kłamstwo. Później nieco ważniejszą kwestią staje się wątek kryminalny, ale raczej w kontekście tego, że pewne niedokończone lub słabo załatwione sprawy z przeszłości wracają, bo niektórych rzeczy nie da się zmienić i jeśli nie wydarzą się w jeden sposób, to wydarzą się w inny. I mam pewne ostrzeżenie dla widzów - pamiętajcie, że głównym celem Sol jest ocalenie życia Sun Jae i nawet gdy wydaje się, że sama bohaterka o tym zapomniała, to nie zapomniała.

Gdy się nad tym zastanowić, to nasza bohaterka zachowuje się - a przynajmniej stara -  odpowiedzialnie, bo chociaż jest w swoim 15-16 letnim ciele (a później powraca w czasach uniwersyteckich), to ma prawie trzydzieści lat. Tyle tylko, że to raczej spostrzeżenie zewnętrzne widza, a przeniesiona z przyszłości bohaterka zupełnie się nad tym nie zastanawia z tej strony (raczej z tej, że ma świadomość, że będzie musiała wrócić do swojego czasu). Czasami widz chciałby, aby bohaterowie (wszyscy) tego serialu mieli odrobinę więcej takiej ogólnej autorefleksji, ale są oni bardziej skupieni na dążeniu do swoich celów oraz działaniu niż zastanawianiu się nad swoimi poczynaniami. Ogólnie drama jako taka wydaje się bardziej skupiona na wywoływaniu emocji niż ich rozważaniu.

W Lovely Runner zasadniczo nie ma w niej ani jednej niepotrzebnej sceny, a motywy fabularne się uzupełniają i dopełniają, tworząc dla siebie uzasadnienie. To bardzo kameralna drama - poza głównymi bohaterami, pojawia się w niej ojciec oraz kolega Sun Jae oraz matka, babka i brat Sol, jej przyjaciółka (która po drodze zakochuje się w bracie - i to jest wątek zupełnie drugoplanowy, ale bardzo potrzebny, aby główna fabuła nie stała się zbyt przytłaczająca) oraz pierwsza miłość Sol, a zarazem rywal Sun Jae – Kim Tae Sung. Który naprawdę jest jedną z bardziej intrygujących postaci w całym serialu. Między innymi dlatego, że nie funkcjonował on zupełnie w pierwszej teraźniejszości Sol, natomiast dla przeszłej Sol jest pierwszą miłością; jest też jedyną postacią, której główna bohaterka jakoś tłumaczy, dlaczego nagle zaczęła mieć dwie osobowości. Później ich znajomość i przyjaźń bardzo się rozwija, a w ostatecznej wersji rzeczywistości okazuje się, że po pierwsze przechodzi on ze wszystkich bohaterów zdecydowanie najdłuższą drogą i największą przemianę (prawdopodobnie dzięki temu, że Sol miała na niego dobry wpływ i udało mu się nawiązać lepszą więź z ojcem - aż chciałoby się zobaczyć więcej, jak udało mi się dotrzeć tam, gdzie ostatecznie dotarł), a po drugie odgrywa tam wielką - jeśli nie najważniejszą - rolę. Ponadto cała dynamika Sol-Sun Jae-Tae Sung przypomina nieco tę pomiędzy bohaterami z dramy Strong Woman Do Bong Soon.

Ciekawostka - z jakiegoś powodu byłam przekonana, że ta drama ma 10 odcinków, a nie 16, więc trochę się zdziwiłam. Ale równie ciekawe jest to, że gdy uważnie się ogląda (i ma dobrą pamięć), to wyraźnie widać to, o czym wspominałam wcześniej - jak dobrze zaplanowany jest to serial i jak odcinki z drugiej połowy (czy nawet bardziej gdzieś po 12) odpowiadają czy stanowią swojego rodzaju odbicie lustrzane początkowych odcinków, trochę je powtarzając, ale nie do końca. Jest też kilka zupełnie oczywistych i powtarzalnych przewijających się lustrzanych motywów, ale to nieco inna opowieść. Byłam też nawet zaskoczona, że z wątku przenoszenia się w czasie pod koniec serii zrobił się głęboki wątek przeznaczenia, bo chociaż jest to zarysowane wcześniej (w zasadzie to kolejna rada dla przyszłych widzów - tych znaków przeznaczenia  może być w początkowych odcinkach więcej niż pamiętam, bo gdy zaczęłam o tym pisać, przypomniały mi się pewne szczegóły), dopiero z czasem wyraźnie widać, że główni bohaterowie są jak magnesy, które do siebie ciągnie i nic nie jest w stanie im przeszkodzić.

Trochę się obawiałam, że Lovely Runner będzie cierpiało na typową przypadłość k-dram, czyli rodzinę, która ma być śmieszna, ale jest tylko żenująca - ale na szczęście nie. To znaczy - postaci rodziców oraz brat głównej bohaterki są przerysowani, ale od początku mają swój osobny wątek pewnej powiedziałabym rywalizacji oraz oboje są bardzo opiekuńczy - o ile nie nadopiekuńczy - wobec swoich dzieci. I tak momentami bywa to karykaturalne, ale dzięki temu, że jest mocno osadzone w całej fabule serialu, nie jest to żenujące dla widza. Prawda jest jednak także po prostu taka, że ta drama - poza początkiem, który jest o wiele bardziej dramatyczny, niż się spodziewałam i kilkoma ważnymi, emocjonalnymi scenami - jest ogólnie dość zabawna i przerysowana, ale w dość rozsądny sposób. Natomiast wszędzie tam, gdzie jest to ważne, to jednak bardzo smutny serial. W każdym razie trzeba się cieszyć, gdy dostajemy zabawne sceny, bo na innych można tylko płakać. I to nawet z zaskoczenia - Lovely Runner ma jedną z najbardziej zaskakujących i nieoczywistych scen skłaniających do płaczu, jakie widziałam, trafia prosto w serce.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Love, M

niedziela, 26 maja 2024

Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie 2024 - sobota

Hello!
 
Na targi książki do Warszawy na dobrą sprawę wybierałam się od lat, ale podróż Gdańsk-Warszawa pociągiem nie wydawała mi się kuszącą opcją, chociaż na dobrą sprawę to tylko około godziny dłużej niż z Ostrołęki - skąd do Warszawy można dotrzeć autobusem lub pociągiem, ale z przesiadką, a to tylko 120 kilometrów. A po latach jeżdżenia autobusem z i do Gdańska miałam serdecznie dość tej formy komunikacji. A poza tym Warszawa mnie nieco przeraża. Także dojście do punktu, gdy rzeczywiście kupiłam bilety, aby do stolicy się dostać i z niej wrócić, zajęło mi kilka lat. Ale w końcu się zdecydowałam. Pytaniem pozostawało tylko, czy jechać na Targi Książki i Mediów VIVELO czy Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie, ale okazało się, że moje internetowe koleżanki będą raczej na tych drugich. 
 

I takim sposobem 25 maja znalazłam się w Warszawie. W zasadzie nie pojechałam na targi w jakimś konkretnym celu – raczej dla własnej rozrywki i aby zobaczyć, o co chodzi w całym tym przedsięwzięciu. Nie były to moje pierwsze targi książki jako takie – bo pierwsze były pierwsze Gdańskie Targi Książki w 2018 roku, które wtedy odbyły się w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej.

Obejście – nawet bez szczególnego przyglądania się asortymentom wydawnictw – namiotów na zewnątrz Pałacu Kultury zajęło mi dobre dwie godziny. A szczerze się tego nie spodziewałam i na pierwszy rzut oka nie wyglądało, aby tych namiotów i stoisk było tak dużo, aby zajęło to aż tyle czasu. A potem okazało się, że są jeszcze stanowiska wydawnictw i ogólnie rzecz ujmując instytucji związanych z książkami w środku pałacu. Także ogólny rekonesans zajął mi dwie godziny. Później wpadałam na panel/dyskusję „Z Instagramu do bestsellera: Czy każdy influencer może wydać książkę i jak to zrobić?” do Kinoteki i niesamowicie cieszyłam się perspektywą siedzenia, bo już byłam naprawdę uchodzona. Później zebrałam się na jedzonko i wróciłam jeszcze pokręcić po stoiskach w pałacu. 

W tłumie dało słyszeć się głosy, że targi Vivelo na stadionie jednak były dla odwiedzających przyjemniejsze – i doskonale to rozumiałam, bo sama na teren pod pałacem już w zasadzie nie wróciłam. Zaszłam tylko do jednego wydawnictwa kupić już dużo wcześniej wypatrzoną książkę (Korea. Nowa historia południa i północy, Copernicus Center Press – i gdy teraz patrzę, zastanawiam się, czy nie będę tego żałować, bo książka ma fatalne opinie na Lubimy Czytać), aby tak zupełnie nie wrócić z targów książki do domu bez książki, ale poza tym spędziłam czas w Pałacu Kultury. Zaszłam do punktu Centrum Kultury Koreańskiej, gdzie były wystawionych kilkanaście koreańskich książek wydanych w Polsce i przygotowana wystawa o koreańskim alfabecie i najstarszych ruchomych czcionkach. Byłam na spotkaniu autorskim z Borą Chung – bardzo ciekawe, autorka wydaje się sympatyczną, szczerą i wiedzącą o czym mówi osobą, a na dodatek mówi po polsku – no fenomenalna autorka dla polskich czytelników. (Zastanawiam się jedynie, jak ostatecznie skończyła się sytuacja z podpisywaniem książek - zapowiadano, że autorka będzie podpisywała tylko te wydane w Kwiatach Orientu, a tak na oko ¾ kolejki ustawiło się do niej po autograf na Przeklętym króliku wydanym przez Tajfuny). 

Nie jestem szczególną gadżeciarą, ale tak naprawdę najwięcej zakupów zrobiłam na stanowisku Azjatyckich języków, bo oferowali przepiękne zakładki do książek, a przy okazji kupiłam też kubek dla Mamy. Oraz torbę do noszenia tego wszystkiego – nie chciałam brać plecaka do Warszawy, ale teraz mam nauczkę, bo skończyłam targając dwie torby, a z plecakiem byłoby mi dużo wygodniej.   

A propos tłumów – zastanawiam się, ile osób, które kojarzę z internetu, gdzieś w tym tłumie minęłam, a nie kapnęłam się, że to one. Za to z innej strony – wiem na ile znanych osób prawie w tym tłumie wpadłam i przez kogo się potknęłam. W każdym razie prawie wszędzie było naprawdę bardzo ciasno, a jeśli wydawnictwa nie oferowały możliwości częściowego wejścia do swojego punktu po prostu robiły się tłumy, szczególnie jeśli w namiocie odbywała się sesja autografów (niektóre kolejki albo blokowały dostęp do innych wydawnictw albo środek alejki). Chociaż nie wszędzie - w miejscu, gdzie ulokowane były stanowiska wydawnictw komiksowych/graficznych, to znaczy tam, gdzie odbywał się Festiwal Komiksowa Warszawa, dało się przejść. Całkiem luźno było w części Pałacu Kultury, gdzie umieszczono wydawnictwa naukowe, głównie uniwersytetów.

Udało mi się też spędzić trochę czasu z eMpoleca, która specjalnie dla mnie zawracała. Ale ogromnie się cieszyłam, że udało nam się poplotkować o k-popie i książkach. 

Także ogólnie z wycieczki wróciłam zadowolona, ale bardzo, bardzo zmęczona - pewnie będę czuła te kilkanaście godzin spędzonych na nogach jeszcze do połowy tygodnia. I zastanawiam się, czy z tego zmęczenia czegoś nie pominęłam.

W przyszłym roku gościem honorowym będzie Korea Południowa, więc jakiekolwiek moje wątpliwości, czy będę chciała się pojawić w Warszawie za rok, właśnie się rozwiały, a za to trzeba śledzić, czy wydawnictwa będą z tej okazji kombinowały coś specjalnego i w Polsce zacznie ukazywać się jeszcze więcej książek z i o Korei.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka i szczególnie mój Instagram bookart_klaudia, bo tam dosłownie jedyne kilka zdjęć z całej soboty oraz na redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

środa, 22 maja 2024

Spryciarze - The Believers

 Hello!

Dziś przychodzę do Was z wrażeniami z oglądania tajlandzkiego serialu Netflixa The Believers (Wiara w sukces).

Trójka przyjaciół popada w wielki kłopot, ponieważ ich start-up z dnia na dzień zostaje zhakowany i traci całą wartość. Kwestia co i dlaczego się stało jest ważna, ale istotniejsze jest to, czy uda im się znaleźć pieniądze na spłacenie długu, który zaciągnęli zakładając firmę. Gdy wszyscy myślą już tylko o tym, aby gdzieś uciec i zaszyć się na drugim końcu świata Win dostaje objawienia - przez buddyjskie świątynie przelewają się strumienie pieniędzy, a oni mają umiejętności i doświadczenie, aby taką świątynią zarządzać. Więc postanawiają znaleźć jedną, w której mogliby wcielić swój plan w życie. A to nawet nie jest ich najbardziej absurdalny pomysł. 

Pomysł na ten serial jest niezwykle intrygujący. Jak wpaść na pomysł, że prowadząc świątynię, można dorobić się milionów? Brzmi to niedorzecznie. I o ile cały serial taki nie jest, to należy pamiętać i wziąć pod uwagę, że operuje on gdzieś w rejonach bycia mocno oderwanym od rzeczywistości. Chyba - bo nie mam pojęcia, jak funkcjonują świątynie buddyjskie, ale skala całego przedsięwzięcia wydaje się zwyczajnie zbyt duża, aby w były to prawdopodobne w kontekście świata rzeczywistego. Natomiast w świecie przedstawionym - naszym bohaterom idzie znakomicie. Pomijając fakt, że czepiają się ich najdziwniejsze sytuacje. 

Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy trzeba wiedzieć cokolwiek o buddyzmie, aby ten serial oglądać, przynoszę odpowiedź, że raczej nie. Jasne nie zrozumie się wszystkiego (tu może zostawię jedną informację której sama dowiedziałam się nie tak dawno - kobietom nie wolno dotykać buddyjskich mnichów, dlatego bohaterka nic im nie podaje), choć można wiele wywnioskować, a część rzeczy jest wyłożona kawa na ławę, ale ważniejsze są pewne sprawy systemowe, które można prawdopodobnie odnieść też do innych zorganizowanych religii.

W skali wszystkich odcinków oraz fabuły jako takiej to nie jest bardzo przewidywalny serial, natomiast dość łatwo wywnioskować, co działo się, dzieje i będzie działo pomiędzy bohaterami - i to zarówno główną grupą przyjaciół, jak i postaciami, które poznajemy razem z nimi. Nasi główni bohaterowie to Win, który jest samolubny, trochę aspołeczny i to jego oświeca w kwestii pomysłów na zarabianie pieniędzy, Game, który jest trochę czarną owcą swojej znanej z przemysłu butelkowania wody rodziny, bywa dość lekkomyślny i ma brzemienne w skutki pomysły, oraz Dear - czasami wydaje się, że funkcjonuje ona niesiona jak liść po wodzie, ale wiemy, że miała jakiś swój inny biznes oraz że jest graficzną, jednak wydaje się, że jej postać definiuje się głównie w odniesieniu do innych bohaterów. Czasami oglądając The Believers, można odnieść wrażenie, że każdy z tych bohaterów działa sobie, a fakt, że wszystko jakoś funkcjonuje to trochę przypadek i jednocześnie każdy z nich dostaje prawie, że zupełnie osobą linię fabularną - ale jakimś sposobem to się wszystko trzyma i nawet ma sens. Może pomijając, to że niekiedy wątki urywają się zaskakująco nagle - ale to być może kwestia tego, że serial ma 9 odcinków, są bardzo wciągające (bo co jeszcze dziwnego może przydarzyć się bohaterom - nigdy nie wiadomo) i może gdzieś zaszła konieczność wycięcia jakiś fragmentów. Jednak serialowi nieźle udaje się żonglować czasem poświęconym na każdego bohatera oraz ich wspólnymi przygodami (jeśli można tak to nazwać). 

Już pierwsze założenia tego serialu są dość rozległe i na wysokim C, ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, w którą stronę fabuła pójdzie dalej i jak okaże się, że nie tylko nasi bohaterowie mają ogromną wyobraźnię i skłonności do megalomanii. 

I tu chyba zakończę, aby nie zdradzać zbyt wiele. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Love, M

sobota, 18 maja 2024

Polka w Korei - koreańskie bingo

 Hello!

Zazwyczaj recenzja książki i koreańskie bingo to dwa osobne wpisy, ale Polka w Korei nie na niestety szczęścia. Czytałam ten tytuł w grudniu i planowałam publikację tekstów na luty, ale się nie udało. Potem okazało się, że z przygotowanej recenzji zapisała się jedynie jedna trzecia, a jeszcze później, że plik i wpis z koreańskim bingo zniknął, rozpłynął się w powietrzu i nie ma go w żadnym z przynajmniej trzech miejsc, w którym powinien być zapisany. Także dzisiaj zapraszam na wpis patchworkowy - trochę recenzji i trochę bingo (które napisałam ponownie dzięki temu, że nie usunęłam zdjęć z telefonu, bo czytałam e-booka).


Tytuł: Polka w Korei. Jak się żyje w kraju K-popu, kimchi i Samsunga
Autorka: Agnieszka Klessa-Shin
Wydawnictwo: Znak Literanova

Autorka już w pierwszym akapicie, w zasadzie zdaniu książki, zrobiła na mnie nie najlepsze wrażenie, bo powołuje się na "skojarzenia przeciętnego Polaka z Koreą Południową" - a ja być może mam lekką traumę, po pisaniu pracy magisterskiej, ale gdybym chciała napisać takie zdanie w pracy naukowej bez podania źródła swojej wiedzy, to cóż... Ale książki podróżnicze rządzą się swoimi prawami. W Polce w Korei są w sumie 22 przypisy, a powinno być z pięć razy więcej, bo autorka powołuje się na różne dane, statystki, dokumenty.

Reklamowanie książek, które są czymś na przecięciu przewodnika po danym kraju/mieście oraz autobiografii autora/autorki, jest mylące, ale wydawnictwa bardzo lubią zgarniać wszelkie książki niefikcjonalne pod parasol określenia "reportaż" - choć tym terminem-parasolem powinno być właśnie non-fiction. Do Polki w Korei zdecydowanie bardziej pasuje określenie osobisty przewodnik z dużą dozą wiadomości kulturoznawczych niż reportaż. I jeśli rozpatrujemy ją z takiej perspektywy jest książką dużo lepszą niż jako reportaż. Te bardziej podróżnicze i polecajkowe części książki są zdecydowanie ciekawsze niż części bardziej ogólne/kulturowe, ale też dzięki temu, że autorka książki mieszka w kraju, który opisuje - a nie jedzie tam, aby napisać z niego książkę - jej anegdoty i spostrzeżenia lepiej rezonują z czytelnikami, bo wierzy się, że wpływają na jej życie codzienne i nie ma potrzeby ich hiperbolizować.

A teraz bingo! Bingo to zbiór najczęściej pojawiających się motywów i archetypów w pisaniu o Korei - dotyczą one wspominania o historii i kulturze kraju. Zazwyczaj przywołuję cytat z pierwszego pojawienia się danego określenia w książce, ale nie zawsze.

KOREA PÓŁNOCNA

Przeszłość gospodarki

„W czasach powojennych, kiedy Korea Południowa była de facto biedniejsza od swojej północnej siostry (...)” (s. 56 z 355).

To oczywiście nie jest książka o Korei Północnej (ale moje bingo było tworzone początkowo na podstawie książek głównie o KRLD i się od tej części zaczyna), więc tylko zaznaczam, że coś odpowiadającego bingo się w ogóle pojawiło.

KOREA

Kimchi

„Kimchi to narodowe danie i powód do dumy Koreańczyków” (s. 213 z 355).

Soju

„Kiedy Koreańczycy chcą wypić coś mocniejszego, sięgają po soju (...)” (s. 191 z 355).

Hanbok

„Rada ode mnie: jeśli chcecie założyć naprawdę tradycyjny hanbok, poproście o to pracownika wypożyczalni albo szukajcie bardziej stonowanych, jednolitych kolorów” (s. 29 z 355).

Konfucjusz

„Kolektywistyczna mentalność w koreańskim społeczeństwie nie wzięła się oczywiście znikąd – ma swoje źródło w konfucjanizmie (…)” (s. 275 z 355).

Hangul (hangeul) i Sejong Wielki

„Hangeul (często romanizowany też jako hangul), czyli koreański system pisma, to unikat na skalę światową. (...) Stworzony (...) na zlecenie koreańskiego króla Sejonga (...)” (s. 40 z 355).

Ondol

„(...) głównie ze względu na stosowany w nich system ogrzewania podłogowego ondol” (s. 23 z 355).

Kim, Park, Lee to najpopularniejsze nazwiska

„Co piąty Koreańczyk z Południa ma na nazwisko tak samo – mogę więc spokojnie założyć, że wśród sąsiadów mam niejednego Kima” (s. 54 z 355).

„Ri oraz południowokoreańskie Lee (...) to samo nazwisko – zresztą jedno z najpopularniejszych w obu Koreach” (s. 45 z 355).

Historia o metalowych pałeczkach

Ku mojemu zaskoczeniu nie pojawiła się!
 
KOREA POŁUDNIOWA

Czebol

„Na koniec tego rozdziału nie mogę pominąć czeboli (...)” (s. 109 z 355).
 
Pali-pali

„Kultura ppalli-ppalli to jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo w koreańskim społeczeństwie” (niestety ucięło mi numer strony).

Hallyu / Koreańska fala. Albo inaczej: spróbować napisać o hallyu i nie napisać o serialu "Winter Sonata" 

„Drugim nieodzownym elementem fali hallyu są koreańskie filmy i seriale” (s. 233 z 355).

Nadgodziny

„Ich zwierzchnik wciąż siedzi (...), a wyjście z pracy przed szefem mogłoby zostać odebrane jako nietakt” (s. 276 z 355).

Metafora o krewetce

 Nie wychwyciłam jej obecności.


Przegrana Polski z Koreą Południową w piłce nożnej w 2002 roku

„(...) z przegranym meczem Polski (0:2) podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej” (s. 4 z 355).

Cud nad rzeką Han

„Okres ten (...) nazywany jest »cudem nad rzeką Han«” (s. 59 z 355).

Samobójstwa

„Według danych Światowej Organizacji Zdrowia plasuje się na czwartym miejscu na świecie pod względem liczby samobójstw” (s. 269 z 355).

Wielka szkoda, że oczywiście nie ma przypisu do tych danych, nie ma także informacji, z którego roku pochodzą.

Kryzys finansowy

„Pod koniec lat dziewięćdziesiątych (…) Korea znalazła się pod wpływem tak zwanego Azjatyckiego Kryzysu Finansowego” (s.273 z 355).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Love, M

wtorek, 14 maja 2024

Przyziemna podróż - Suzume

 Hello!

Ostrzegam od razu - opisuję fabułę!

Słyszałam wiele - i to wiele dobrego o tym filmie animowanym, gdy wychodził - i gdy zobaczyłam, że jest na Netflixie i miałam chwilę czasu, postanowiłam go zobaczyć. I nie chcę napisać, że zmarnowałam czas, bo Suzume nie jest tragicznie złe i rozczarowujące, jest natomiast do bólu proste i pozbawione jakiejkolwiek głębi. Fabuła jest pretekstowa i niedorzeczna. I ta niedorzeczność nie ma nawet wiele wspólnego z tym, że jeden z głównych bohaterów jest przez 99% animacji krzesłem - widziałam dziwniejsze rzeczy.  

Suzume i jako film, i jako bohaterka wywołuje we mnie dziwne emocje. To znaczy dziewczyna ma swoją historię - i jest ona ważna w kontekście tego, dlaczego akurat fabularnie padło na nią, ale to też sprawia, że widz czuje, że jej motywacja jest bardzo zewnętrzna - ale jednocześnie niemalże nie ma charakteru jako takiego (bo brak instynktu samozachowawczego nie jest charakterem) i wyraźnie stanowi skorupę, do której ma się włożyć widz, oglądając tą animację. Tyle, że to utożsamienie zupełnie nie działa. Przynajmniej w moim przypadku. To znaczy, jako widzka rozumiem swoje odczucia wobec bohatera-krzesła i byłam - ku mojemu naprawdę dużemu zaskoczeniu, bo oglądając nie sądziłam, że gdzieś kłębią się we mnie silne emocje, a okazało się, że jednak - bardzo przejęta jego losem. Jednocześnie zupełnie nie rozumiałam, dlaczego Suzume tak bardzo to przeżywała. Być może to z powodu tego silnego poczucia, że nie jest ona bohaterką z krwi i kości tylko narzędziem do przedstawienia fabuły. Nawet gdy to piszę, jestem bardzo skonfundowana moimi odczuciami wobec tej postaci.

Wrócę może na chwilę do fabuły: bohaterowie odhaczają pewne punkty o rosnącej roli i wadze, po drodze spotykając inne - mniej lub bardziej pomocne - postaci, aby dojść do wielkiego punktu kulminacyjnego, dzieje się coś, co zmienia ich życia, a potem bohatersko należy odkryć, jak odwrócić bieg wydarzeń. Jest to wręcz boleśnie książkowe, jak z najprostszych poradników (bo nawet nie podręczników) pisania scenariuszy. Jak pisałam, przejęłam się losem bohatera - bardzo - ale jednocześnie nie na tyle, aby nie przerwać oglądania, gdy Suzume wyruszała go ratować. Za dużo jest w tym filmie wygodnych zbiegów okoliczności, osób oraz rzeczy, które pojawiają się znikąd, dokładnie gdy mogą przydać się głównej bohaterce. 

Podsumowując - są lepsze filmy animowane i nie trzeba poświęcać swojego czasu na Suzume.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Love, M

piątek, 10 maja 2024

Czym nakarmiliśmy mantykorę - myśli o korekcie i książce

 Hello!

Zastanawiałam się, jak zacząć te tekst, ale muszę go rozpocząć od informacji, że pracowałam przy tej książce – robiłam jej pierwszą korektę/korektę w Wordzie/ najbardziej lubię określenie drugie czytanie (to znaczy po redaktorze) i oczywiście dostałam z tego tytułu egzemplarz książki od wydawnictwa Yumeka. I tu już pierwszy swojego rodzaju disclaimer – bardzo rzadko przyjmuję zlecenia korekty w Wordzie, bo z pewnych względów może to być kłopotliwa praca, szczególnie z wydawnictwami, których nie znam. Ale tutaj jest to moja 4 (i już mogę napisać, że będzie kolejna) współpraca z Yumeką.

Tytuł: Czym nakarmiliśmy mantykorę
Autorka: Talia Lakshimi Kolluri
Tłumaczenie: Piotr Machajek
Wydawnictwo: Wydawnictwo Yumeka

Jeśli czytacie bloga od dłuższego czasu, być może wiecie, że nie przepadam za opowiadaniami – a taką formę literacką możemy znaleźć w zbiorze Czym nakarmiliśmy mantykorę - a na dodatek, gdybym miała wybierać obszar badawczy w humanistyce, do którego trudno mnie przekonać, to byłoby to animal studies. Także w zasadzie wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że pod wieloma względami to nie jest książka dla mnie. Ale – po pierwsze redakcja i korekta książek to moja praca, a moje osobiste preferencje czytelnicze mogą w niej odgrywać pewną rolę, ale tak naprawdę niewielką, bo do każdego tekstu należy podejść profesjonalnie i zająć się nim zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą. W skrócie - moje podejście do tematu i formatu książki jest ważne z powodu jej recenzowania, a nie pracowania przy niej. 

A po drugie – jeśli poszukujecie książki, aby kogoś przekonać do opowiadań i do poznawania perspektywy zwierząt w literaturze – oto idealny kandydat.

Wydaje mi się, że tym, co pozytywnie wyróżnia prozę autorki, jest nienachalność. Brak nałożonej i założonej tezy. A nawet powiedziałabym, że pod pewnymi względami opowiadania są dość przewrotne. W niektórych naprawdę trudno powiedzieć, w jaką stronę się skierują - tak fabularnie, jak i z pewnym przesłaniem. To dużo słów, aby napisać, że autorce – czasami w jedynie kilku akapitach – udaje się zbudować zaskakującą nieprzewidywalność na wielu poziomach tak tekstu, jak i jego interpretacji.

Ponadto w zasadzie wszystkie opowiadania kończą się tak, że trzeba po przeczytaniu zrobić sobie przerwę - czy to, aby przemyśleć zakończenie, zastanowić się, jakie ono naprawdę jest, czy nad jego daleko idącymi implikacjami, czy to, aby pozbierać się emocjonalnie. Niektóre teksty wprost zostawiają czytelnika z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. 

Można by się spodziewać, że opowiadaniem otwierającym tom będzie tekst tytułowy, ale tak nie jest. Pierwsze opowiadanie nosi tytuł „Dobry osiołek” i odnosi się do historii o malowanych zebrach (a w zasadzie - osiłku przemalowanym na zebrę) w zoo w Gazie. Tytułowe opowiadanie jest drugie w kolejności - a odpowiedź na swego rodzaju zagadkę zawartą w słowach „Czym nakarmiliśmy mantykorę” sytuuje je w kategorii opowiadań przewrotnych. Teksty są trochę baśniowe, chociaż nie ma to wiele wspólnego z tym, że występują w nich antropomorficzne zwierzęta, ani nawet z językiem (chociaż naprawdę się przez nie płynie, autorka ma wielką zdolność opowiadania i odpowiedniego podkreślania ważnych części opowieści, mogę się założyć, że fantastycznie czytałoby się te opowiadania na głos), a bardziej z pewnym poczuciem mroku podszywającym całą naturę - tak ludzką, jak i zwierzęcą - który w baśniach doskonale się ujawnia i pokazuje, że jest stałą cechą świata.

Osoby, które pracują przy tekstach książek, najczęściej nie czytają już opublikowanych dzieł ze strachu, że zobaczą tam usterki, których wcześniej nie zauważyli. Przy Mantykorze obawiałam się tego jakoś mniej, bo wiedziałam jak dobre tłumaczenie do mnie trafiło i że moja praca przy tym tekście to naprawdę było szlifowanie i dopieszczanie. Ogromnym plusem tego zbioru opowiadań jest też to, że jest on dość spójny i chociaż nie zaryzykowałabym twierdzenia, że ma nieco szkatułkową budowę, to nie można zaprzeczyć powinowactwa pierwszego i ostatniego („Pozwól ciału dotknąć ziemi”) tekstu. A pewne założenia formalne czy strukturalne tekstu widać dokładnie dopiero w jego wydrukowanej, książkowej formie.

Jak wspominałam animal studies nie są moim ulubionym działem humanistyki, ale pracując nad tekstem, nabrałam ogromnego przekonania, że oto właśnie na polskim rynku wydawniczym ukazuje się fantastyczna pozycja, do której badaczki i badacze będą odnosić się w przyszłości w swoich artykułach, i że będzie to dla nich książka ważna. A wracając do tematu spójności - autorka nie komplikuje niepotrzebnie przedstawiania wydarzeń z perspektywy zwierząt, a raczej wydaje się próbować opisać ich świat w jak najbardziej ludzkich kategoriach. Dlatego też można mieć poczucie, że bohaterowie książki są do siebie podobni. Wydaje mi się jednak, że w opowiadaniach nieco ważniejsze są wydarzenia stanowiące oś narracji, tym bardziej, że prawdziwe wydarzenia były pretekstami do powstania poszczególnych tekstów. W każdym razie ja na pewno bardziej skupiłam się na fabule opowiadań niż zastanawianiu się, czy zwierzęta nie są przedstawione jako zbyt podobne emocjonalnie do ludzi. Ale z innej strony - dlaczego miałyby takie nie być; udziwnianie na siłę może przynieść efekt odwrotny do zamierzonego. Wydaje mi się, że każdy czytelnik w Czym nakarmiliśmy mantykorę znajdzie taki kąt interpretacji, który będzie do niego najbardziej przemawiał, nie umniejszając innym pomysłom na odniesienie się do tekstu. Wbrew temu, co uczyła szkoła, dzieła można analizować i omawiać na wiele sposobów.   

Odrobinę chaotyczny wyszedł mi ten tekst, ale miałam opublikować go już dawno, ale byłam zbyt zajęta, aby go dokończyć i dopiero dzisiaj wygospodarowałam dwie godziny na dopracowanie go - w każdym razie nie chciałam, aby był niepublikowany jeszcze dłużej.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Love, M

poniedziałek, 6 maja 2024

Kur - herb chińskiej knajpy

Hello!

 W zeszłym roku, ale w tym również, kury i koguty z jakiegoś powodu prześladują mnie na Instagramie - nawet nie wiedziałam, że może istnieć tyle treści z nimi związanych. Więc w odpowiedzi postanowiłam zrobić jedyną słuszną rzecz - koguta wyszyć. A tak naprawdę, owszem widzę zaskakująco dużo koguciego i kurzego kontentu, ale kura postanowiłam wyhaftować to po, aby sprawdzić, jak będzie się prezentował. 

Skąd tytuł wpisu? Jeden z moich braci, gdy zapytałam go o opinię o mojej pracy, powiedział, że to bardzo ładne logo chińskiej knajpy. A ponadto bardzo bawią mnie słowa kur i kurak, a kur rzeczywiście jest herbem szlacheckim, więc sobie to wszystko pomieszałam.

Wyszywanie kuraka nie było trudne - dopóki nie okazało się, że cała mulina to jednak za mało i musiałam szukać odpowiedniego koloru czerwonego. A to niełatwe, bo to mulina ze starszych zapasów. Co później okazało się kolejnym problemem. 

Otóż kur miał nie mieć tła. To miał być tylko czerwony kogut na białej kanwie, bo wyszywałam go trochę jako próbkę, aby sprawdzić, jak duży (większy niż się spodziewałam) i czy ładnie (tak) wyjdzie. Tylko że po praniu mulina zafarbowała kanwę, a to wielki problem i wyglądało bardzo źle. Przez jakiś czas zastanawiałam się, czy tło zrobić białe czy czarne. Przy białym obawiałam się, że zafarbowana kanwa będzie jednak przebijać i zdecydowałam się na czarne tło. Początkowo czarne miały być także części w środku kuraka, ale gdy wyszyłam na czarno jego oko i dalszy kawałek szyi, stało się jasne, że to marny i fatalny pomysł, więc kur został biały. Co zrodziło kolejną rozkminę pod tytułem - do jakiego momentu ma być biały, a od jakiego czarny? Chodzi tu o części głównie przy ogonie. Na szczęście okazało się, że wraz z wypełnianiem wzoru ułożyło się to dość naturalnie - a przynajmniej mam taką nadzieję. 

Gdy już było postanowione, że kur będzie miał czarne tło, trzeba było wymyślić, jak zrobić czarny tamborek, bo jasnobrązowy nie pasował. Dwa dni i jeden zniszczony talerz później pomalowałam sobie taborek tuszem do stempli (trzy warstwy), który nawet nie wiem, skąd mieliśmy w domu, oraz zabezpieczyłam... przyspieszaczem wysychania do lakierów do paznokci. Bo akurat lakieru do drewna nie znalazłam. Najważniejsze, że wszystko to okazało się zasadniczo skuteczniejsze, niż się spodziewałam. 

Ostatecznie jestem bardzo zadowolona z efektu i być może zgłoszę nawet kuraka na jakiś konkurs. A chcę w tym roku wziąć udział w jeszcze 3 (w jednym już brałam, ale nie zdobyłam żadnej nagrody). Z czego - razem z kogutem - mam gotowe 3 z 6 prac (a w zasadzie 2,5 z 5, bo jedna z prac to dwuczęściowy cykl i mam gotową jedną z jego części). Przy czym tylko jeden z tych konkursów jest ogłoszony, a akurat na ten jeszcze nie mam pomysłu, co zrobić.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Love, M

środa, 1 maja 2024

K-pop 2024 - styczeń-kwiecień

Hello!

Przyszedł czas na porę k-popowego malkontenctwa, bo nawet sama jestem zaskoczona, że na dobrą sprawę na palcach jednej ręki mogę policzyć piosenki, które tak naprawdę, naprawdę (to znaczy słuchałam ich więcej niż raz) podobały mi się w pierwszych miesiącach tego roku.


SF9 - BIBORA

Supertaneczna, wpadająca w ucho piosenka, ze w sumie bardzo tęsknymi, smutnymi słowami i dość dramatycznym teledyskiem. 

ITZY - UNTOCHABLE

Już nie mam nadziei dla ITZY. Pierwsze zapowiedzi tego comebacku, jeśli dobrze pamiętam, wyglądały jak teasery do Girls aespy. Tytuł głównego singla kojarzy się raczej z linią piosenek Le Sserafim i sama piosenka też trochę brzmi, jakby lepiej pasowała wspominanemu zespołowi. Ja wiem, że ludzie nie lubią piosenki Sneakers, ale w niej jeszcze można było dostrzec pewną lekkość, którą ITZY miało przy debiucie. A całokształt Untochable jest w najlepszym razie toporny, miałam dosyć tej piosenki po dwóch minutach. Za to przemęczyłam całe Mr.Vampire - też nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Z całego minialbumu Born to Be podoba mi się piosenka Mine Chaeryeong i Blossom Lii. 

Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, że z popularnością ITZY jest niedobrze, to w momencie, gdy piszę te słowa, ITZY mają 1 nagrodę z programu muzycznego, a NMIXX, które miały comeback zaraz obok ITZY i czas promowania albumów się pokrywał, wygrały 4! Dash to nie jest mój typ piosenki, ale rozumiem, czemu się ludziom podoba. 

B1A4 - Rewind

Miła i przyjemna, piosenka z lekkim retro klimatem i ciekawym teledyskiem! 

CIX - Lovers or Enemies

Muszę przyznać, że te AI zapowiedzi tego comebacku trochę mnie niepokoiły, a trochę miałam nadzieję na jakieś nowe Error VIXX - ale bardziej niepokoiły. A piosenka okazała się miła i przyjemna, lekka dla ucha. A jaką ma choreografię! I nawet prawie mi nie przeszkadza, że nie ma nawet 3 minut... I muszę też napisać, że łapałam się na nuceniu tej części "Love, love, love" częściej, niż bym chciała.

(G)-IDLE - Super Lady

Gdy ogłoszono tytuł nowego albumu (G)-IDLE, zastanawiałam się, dlaczego na zespół nie spadła krytyka za zatytułowanie go 2 - gdyby BLACKPINK zatytułowały tak album, hejterzy by je zjedli. To, że nie przepadam za tym zespołem, nie jest tajemnicą i nigdy nie kupowałam Soyeon jako geniusza - głównie dlatego, że najwyraźniej nie ma ona zdolności do autorefleksji i przyjmowania krytyki i zamiast przyjąć do wiadomości, że kaleczy język angielski i być może nie powinna tego robić - robi tego jeszcze więcej. Zapowiedzi tego albumu gdzieś mi tam migały, ta nieszczęsna piosnka Wife też (dlaczego ludzie łykają to jak pelikany???), a gdy zobaczyłam zapowiedzi samego głównego singla, pomyślałam I am the Best 2NE1. W końcu się zmusiłam, aby sprawdzić Super Lady tylko po to, aby zobaczyć, że piosenka trwa 2 minuty 40 sekund. Nawet przy ostatniej tendencji, aby piosenki były niesamowicie krótkie, to jakiś rekord. Okropna jest ta piosenka, jakby brakowało jej muzyki. W każdym razie ostatnimi czasy (G)-IDLE to trochę dla mnie straszny kicz.

Ale najciekawszą rzeczą, którą pokazała ta piosenka, było to jak szeroki muzycznie jest k-pop - bo niewiele wcześniej IU wypuściła podbijającą listy przebojów piosenkę Love Wins All, która w każdym możliwym aspekcie jest tak daleko od Super Lady, jak tylko się da. A i jedno k-pop i drugie k-pop.

TEN - Nighwalker

Miałam trochę wrażenie, że typ refrenu tej piosenki jest przestarzały, a potem uświadomiłam sobie, że to nie do końca to - Nightwalker ma po prostu vibe czegoś, co było pisane dla TVXQ. To nie jest zła piosenka i nie jest tak, że mi się nie podoba, ale w zestawieniu z singlami, które Ten wypuszczał przez lata, wydaje się mało Tenowa. Za to plus, że teledysk ma totalnie vibe Dr Jekyll & Mr. Hide.

Pozostałe piosenki na minialbumie są bardzo ciekawe, bo bardzo różne, ale jakoś do siebie pasują.

TWICE - One Spark

Zarówno I Got You, jak i One Spark to piosenki spadkobiercy - choć w drugim pokoleniu - Feel Special. Obie są zdecydowanie mniej spektakularne i One Spark nie wydaje się tak naprawdę szczególna, ale I Got You spodobało mi się od pierwszego przesłuchania, bo czuć w tym utworze coś autentycznego (co piszę z wielkim wahaniem, bo nie za bardzo lubię pisać o autentyczności w k-popie).  

Cha Eun-woo - Stay

Stay bardzo mi się podoba i to chyba dlatego, że ta piosenka totalnie ma vibe jakiegoś hitu Nickelback sprzed 15 lat i piszę to z całą miłością.

Natomiast reszta minialbumu jest dosyć smętna, a ja odkryłam, że głos Eun-woo kojarzy mi się z głosem Suho z EXO. 

LE SSERAFIM - Easy

Easy to nie jest piosenka dla mnie pod żadnym kątem - nie leży mi jej vibe, muzycznie mi się nie podoba i ma jedną z najbrzydszych choreografii, jakie ostatnio widziałam. I wiecie, ja nawet nie miałam wspominać o tym comebacku, ale potem usłyszałam Smart - tak naprawdę usłyszałam Woman, a nie przepuszczę okazji, aby napisać, że jedna piosenka przypomina inną. Przy czym to ciekawe, że to chyba drugi czy trzeci przypadek, gdy druga piosenka z minialbumu nieco lepiej rezonuje z publiką niż ta wybrana na główny singiel. Po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że Smart przypomina mi też Alcohol-Free Twice, a jest to piosenka Twice, która bardzo, bardzo mi się nie podoba.

WENDY - Wish You Hell

Ależ niespodzianka! Intrygował mnie tytuł ogłoszonego comebacku, ale zdjęcia zapowiadające wręcz bardzo mi się nie podobały. Potem zwiastun teledysku przywrócił mi wiarę, że to może być coś ciekawego - i było! Dawno nie było takiej piosenki, która już przy pierwszym przesłuchaniu tak mi się  podobała i nie zawiodła mnie przez całą długość (teledysk trochę oszukuje, ma 4 minuty, a piosenka na Spotify - 2,5). I widzicie można pogodnie zaśpiewać, że życzy się komuś piekła - trzeba tylko odpowiedniego kontekstu! Ponadto to odrobinę dziwię się, że nie zdecydowano się promować chociaż trochę His Car Isn't Yours, bo z tego co zauważyłam po komentarzach, ta piosenka zrobiła na ludziach duże wrażenie.

Szybki przegląd: spodobała mi się piosenka Love or Die CRAVITY (podoba mi się także C'est La Vie, które dostało teledysk trochę później), Body Highligh (nie można mi zarzucić, że fun piosenki tak zupełnie mi się nie podobają!), Funk Jam n.SSing jest bardzo ciekawe, Lighthouse TEMPEST zrobiło na mnie zaskakująco dobre wrażenie. Debiut NOWADAYS też, choć bardziej konceptem (tacy pogromcy duchów, ale pogramiają kupidyna) niż piosenką.

A teraz szybki przegląd, ale z uwagami. Sądziłam, że trend chaotycznych piosenek minął, ale Nectar The Boyz składa się z 3 lub 4 innych piosenek i choć nie jest to drastyczne sklejenie kilku utworów, to wciąż w tej piosence panuje chaos. Rooftop YooA to też trochę mroczna i chaotyczna piosenka, ale najbardziej z tego wszystkiego odrzucają mnie stylizacje wokalistki i jej za krótkie sukienki, których krótkości nie da się niczym uzasadnić. W kategorię chaotycznych piosenek wpada także Bad Kim Nam Joo.

DAY6 - Welcome to the Show

Odrobinę bawi mnie, że zespół z 6 w nazwie, który stracił dwóch członków, wydaje płytę zatytułowaną Fourever (4 na zawsze). Co do piosenek Welcome to the Show jest okej, ale to zupełnie nieszczególny utwór i wydaje mi się, że zapomnę o nim jutro. The Power of Love jest jak days gone by 2.0 i jeszcze bardziej idzie wprost ku stylistyce lat 80. (mam nadzieję, że dobrze to rozpoznaję). Let Me Love You kojarzy mi się z jakimś amerykańskim hitem. Mogę najprościej napisać, że każda jedna piosenka z tego minialbumu jest dla mnie o wiele ciekawsza, niż ta wybrana na główny singiel. Moim kandydatem byłby Sad Ending

Szybki przegląd: KISS OF LIFE - Midas Touch - to zespolenie Midasa i Meduzy w koncepcie wydaje się celowe, ale mam wrażenie, że przestrzelone, piosenka jest taka sobie, ale ciekawsza niż kolejne. (Napisałam to tuż po tym, gdy ta piosenka się ukazała i teraz mam wrażenie, że jestem jedyną osobą na planecie, której Midas Touch nie przypadło do gustu). Nie wiem, czy to cynizm we mnie, czy k-pop w dziewczęcym wydaniu robi się nudny, ale i Magnetic ILLIT jest nudne (poza tym, że nie rozumiem po co debiutować grupę z wręcz bliźniaczym konceptem jak NewJeans) i UhUh RESENE, i Superwoman UNIS (nie żartuję, przy każdej piosence po dokładnie minucie i 29 sekundach miałam jej dość i chciało mi się spać). Miałam nie śledzić za bardzo co robi BABYMONSTER i z Sheesh nic by mnie nie ominęło, bo YT Entertaiment od czasu chyba DDU-DU DDU-DU nie miało ani jednej kreatywnej myśli (człowiek z perspektywy czasu naprawdę docenia pewną prostotę Lovesick Girls). Sheesh to jakieś takie wymieszanie How You Like That z Paint the Town Loony. Good Girl zespołu Candy Shop (czy w Brave Ent. nikt nie słyszał o 50 Cencie?) - to samo, bardziej kołysanka niż piosenka robiąca wrażenie na debiut. 

ONF - By My Monster

Po prostu idźcie posłuchać, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. To taki dramatyczny, klasyczno- (w znaczeniu piosenka wykorzystuje motywy z trzeciej części II symfonii Rachmaninowa) -rockowy utwór.

ONEWE - Beautiful Ashes

Ten comeback przyszedł i przeszedł bez echa. I z jednej strony trochę szkoda, ale z drugiej mam wrażenie, że coś dziwnego zadziało się w tej piosence. To znaczy, nie znam się na produkcji muzyki, ale ta piosenka brzmi, jakby głosy wokalistów były za głośno, instrumenty za cicho i wszystkie tak samo, a całość powinna być bardzo dramatyczna, a brzmi jednowymiarowo, płasko. Przesłuchałam cały album, wszystkie (oprócz ostatniej! - ta się różni) piosenki są do siebie podobne i bardzo przytłumione niestety. (Gdy to pisałam, to słuchałam sobie wypuszczonej przez zespół akustycznej wersji i jest dużo lepsza).

Wiem, że jestem malkontentem, ale nawet ja jestem zaskoczona, jak niewiele k-popu podobało mi się w pierwszych miesiącach roku. Ale napiszę o jeszcze dwóch piosenkach, które zwróciły moją uwagę i jest to Impossible RIIZE (słuchałam jej na zapętleniu! pierwsza piosenka w tym roku, która się do tego nadawała! plus nie pamiętam kiedy ostatnio widziałam choreografię, w której a) byłoby tyle skakania, b) dance break byłby naprawdę intrygujący i pasujący do całości) oraz Blush Wooah (i nie potrafię wyjaśnić dlaczego akurat ta piosenka nie wydaje mi się tak nudna jak opisywane wyżej przykłady comebacków girlsbandów). Trzech - bo przypomniałam sobie, że Deja Vu TXT mi się spodobało, ale jakoś zespół wypuścił tę piosenkę i zniknął (plus muszę to napisać - koronki wykorzystywane w strojach chłopaków wyglądały jak bandaże XD).

DOYOUNG - Little Light

Little Light ma totalnie vibe piosenki z anime! Podobnie Beginning, From Little Wave (i jest bardzo zaskoczona wykorzystaniem rozbudowanego zespołu muzycznego). Nie będę opisywała każdego utworu, ale ogólnie bardzo kojarzą mi się one z piosenkami z anime - zarówno openingami, jak i endingami, ale w wielu przypadkach są o wiele ciekawsze i zaskakujące muzycznie. Doyoung jest także na dobrej drodze, aby zostać drama queen, ale cała ta płyta - chociaż niektóre utwory są zdecydowanie spokojniejsze - ma bardzo pozytywny klimat, bez poczucia pewnej desperacji, którą mają piosenki typu drama queen. Bardzo podoba mi się, że cały album jest bardzo spójny koncepcyjnie i muzycznie i jego tytuł (Youth) bardzo do niego pasuje.

IVE - HEYA

Tak naprawdę nie wiem, co myślę o tej piosence, bo ona mi się podoba, a jednocześnie coś mi w niej nie gra. Mam wrażenie, że chciano zrobić odrobinę zbyt dużo na raz, a ja mam straszne uczulenie na przedobrzanie. Co nie zmienia faktu, że odkąd ją usłyszałam, chodziłam i mamrotałam heja, heja. Poza tym podoba mi się teledysk i ewolucja zespołu od kotów do tygrysów. Pozostałe piosenki na albumie IVE SWITCH są bardzo w stylu IVE i na tyle różne, że można je łatwo od siebie odróżnić (a to na niektórych krążkach bywa trudne), prawdopodobnie będę do nich wracała.  

Xdinary Heroes - Little Things

To chyba pierwsza piosenka zespołu, która mi się podoba, bo jest najbardziej stonowana (najmniej przypomina rockową wersję konceptu aespy; tym razem muzycznie przypominają Green Day - ale mogę się też bardzo mylić) ze wszystkich ich poprzednich singli. Tyle że to sprawia, że stają się podobni do innych poprockowych koreańskich zespołów i na przykład teledysk do tej piosenki przypomniał mi o istnieniu Rain To Be ONEWE. 

O piosence Popcorn Doh Kyung Soo przeczytacie już w kolejnej części! Albo nie - bo ogromnie mi się ta piosenka podoba, teledysk jest przezabawny. Muzyka kojarzy mi się z jakimś włoskim weselnym hitem.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Love, M