piątek, 31 sierpnia 2018

Nie zużywaj całego tlenu w pomieszczeniu - Otoczeni przez idiotów

Hello!
Gdy za pierwszym razem zabrałam się za lekturę książki Otoczeni przez idiotów, pamiętam, że wstęp do niej trochę mnie wkurzył. Bo dowodził, że każdy trochę jest idiotą. Albo inaczej, że na świecie jest przynajmniej jedna osoba, która tak uważa. Jednak, gdy góra książek do przeczytania w domu zaczęła tak się piętrzyć, że wciąż obawiam się, że nie dam rady doczytać ich wszystkich do końca września, postanowiłam doczytać Idiotów. I okazało się, że to nie taka zła lektura, aczkolwiek jeszcze bardziej inna niż się spodziewałam.


Tytuł: Otoczeni przez idiotów. Jak dogadać się z tymi, których nie możesz zrozumieć
Autor: Thomas Eriksen
Wydawnictwo: Wielka Litera

Wbrew cudownemu tytułowi to na nas autor zwala odpowiedzialność za to aby dostosować się do owych idiotów. A dokładniej Otoczeni przez idiotów to po prostu książka o tym, jak komunikować się z różnymi typami osobowości i o tym, na ile naprawdę można być sobą w takiej komunikacji. Ciekawa jest część wstępna, gdy autor napisał o tym, że odbiorca może zrozumieć nasz komunikat inaczej niż byśmy chcieli. Jasne to niezbyt odkrywcze stwierdzenie, ale zawsze, gdy myślę o kłopotach w komunikacji przypomina mi się sytuacja ze studiów, gdy stwierdziłam (pisemnie i anonimowo, bo taką mieliśmy formę wymiany myśli z profesorem) "bez względu na to jak bardzo będę przekonywana, że budynek GTS jest z punktu widzenia architektów wspaniałą budowlą, to i tak jego wygląd zewnętrzy nie będzie mi się podobał", co pan prowadzący skomentował: "czuję lejący się sarkazm". Ale to nie był sarkazm, bo ja nawet nie tyle rozumiem, co znam historię budynku, wiem dlaczego on tak wygląda, wiem ile dostał prestiżowych nagród, tylko to wszystko nie zmienia faktu, że z wierzchu jest czarny i niezbyt przyjazny. W każdym razie na pewno każdy z Was miał jakieś problemy w komunikacji. Pytanie czy ta książka jest w jakimś stopniu w stanie pomóc, aby tych kłopotów było mniej.

I uwaga uważam, że być może owszem. To znaczy faktycznie może pomóc zrozumieć zachowania niektórych ludzi. Chociaż sama uważam, że podział na 4 kolory jest trochę za mały i przydałoby się ich trochę więcej. Prawdą jest też to, że szczególnie odkrywczych rzeczy w tej książce nie ma, ale pozwala ona uporządkować pewną wiedzę, którą wydaje mi się każdy jakoś podświadomie posiada, ale nie wie, jak nazwać swoje odczucia względem innych. Inną rzeczą jest to, że owszem można ludzi przyporządkować do kolorów, ale będą to ludzie starsi niż powiedzmy moi znajomi ze studiów czy liceum. Jasne, niektóre osoby w wieku 19 czy dwudziestu kilku lat mają już wyrobione silne osobowości, ale z dopasowaniem większość znajomych miałam problem. Co innego na przykład panie i panowie z którymi miałam kontakt na praktykach, a którzy w większości byli ode mnie starsi o około 25 lat. Przyporządkowanie ich do poszczególnych kolorów nie stanowiło problemu. Jednak z tego samego powodu, dlaczego nie mogłam dopasować znajomych, nie za bardzo mogłam też przyporządkować siebie. I widać po treści książki i tym, jak często autor używa słów: firma, przedsiębiorstwo, biuro, księgowa, znajomy z pracy, praca, projekt, zespół i tak dalej, że to trochę bardziej książka dla nieco starszego czytelnika. Albo takiego, który pracuje i nie za bardzo ma wybór z jakimi osobami przebywa, a musi się z nimi dogadać.

Jednak jako książka Otoczeni przez idiotów jest bardzo nierówne. Mniej więcej połowa, to powtórzenie tym samych stwierdzeń trzy razy, aczkolwiek za każdym razem dodany był nowy szczegół. Widać też bardzo, że to książka pisana z perspektywy kogoś, kto zarządzał ludźmi. Nie żeby autor patrzył na kogoś z góry, ale spora część przykładów, jakimi się chętnie posługuje, dotyczą relacji pracowniczych. Książka podzielona jest też na wiele rozdziałów. Czasami nie czuć, że przechodzi się do następnego, a czasami nie wiadomo czemu dany podrozdział znajduje się w danym miejscu. Na przykład ten o komunikacji pisanej. Owszem było o tym, jak na otrzymanego maila (z resztą od szefa/pracownika wyższego szczebla) od przedstawiciela danego koloru odpisać, ale co jeśli to my mielibyśmy zainicjować kontakt?

Książka bardzo wyraźnie dzieli się na dwie części i bez trudu zauważycie, że właśnie przeszliście do następnej. Jest pełna krótszych i konkretniejszych rozdziałów. Także dlatego, że poszczególne różnią się od siebie dużo bardziej, niż w pierwszej części, gdzie wszystkie się nieco zlewają i, jak pisałam wyżej, w dużej mierze to powtarzanie tego samego. Ciekawy jest rozdział Odgłosy rzeczywistości. Po pierwsze wynika z niego, że w Szwecji książka doczekała się co najmniej 4 wydań, a do 4 zostały dołożone rozmowy z osobami, które przeczytały któreś z poprzednich i które reprezentują jeden z opisanych kolorów.

Ogólnie jednak książka nie pomogła mi odpowiedzieć na pytanie dlaczego ludzie uważają, że jestem sarkastyczna wtedy, gdy jestem szczera albo dlaczego, to mi zawracają głowę, chociaż piszą też do tysiąca innych osób informując ich o tej samej sprawie co mnie, za to na pewno uświadomiła mi, że Bolesław Prus musiał mieć bardzo Niebieską osobowość. I, że raczej jest mała szansa, że dogadam się z Żółtą osobą.

Napisałam to wyżej już dwa razy, ale napiszę raz jeszcze, co prawda każdy może coś z tej książki wyciągnąć czy raczej poukładać sobie w głowie pewne zagadnienia, to książka pisana przez pana prowadzącego szkolenia z mniej więcej zarządzania zespołem i tego, jak być dobrym liderem. Więc zainteresowana osoba, która jest takim liderem (albo nawet prezes firmy, a co tam) zyska na lekturze zdecydowanie więcej.

Trzymajcie się, M





środa, 29 sierpnia 2018

13 punktów o drugim sezonie Hoozuki no Reitetsu: Sono Ni

Hello!
Jak zapowiedziałam, znów, tak zrobiłam i obejrzałam drugi sezon Hoozuki no Reitetsu. W największym skrócie jest lepszy niż pierwszy, ale tak jak w przypadku poprzedniego postanowiłam zapisać uwagi w postaci 13 punktów, bo tyle jest odcinków. 
Z tym, że pod koniec oglądania zaliczyłam małą wtopę, ale o tym na koniec wpisu.

PLUS: Zmieniłam wygląd bloga! Jeśli to czytacie, aczkolwiek anime to nie Wasz temat i nie wiecie co o nim napisać, to proszę napiszcie, co myślicie o tym, jak blog teraz wygląda!


1. Opening jest lepszy niż w sezonie pierwszym. A ending jest ogólnie całkiem dobry.

2. Odcinki (choć nie wszystkie, co też jest dobrą zmianą) dalej są podzielone na dwie mniejsze historyjki, ale w niektórych udaje się zachować jakąś spójność pomiędzy częściami i wychodzi to bardzo dobrze.

3. Ten sezon ma o wiele mniej wymuszonego humoru niż poprzedni, dzięki czemu ogląda się go dużo przyjemniej.

4. Ogólnie jest dużo ciekawszy. 


5. To dalej niewychowawcze anime, ale ten sezon już bardziej pasuje do kategorii 13+ niż poprzedni.

6. Postaci, przynajmniej drugoplanowe, jednak trochę się zmieniają, nawet rozwijają. To dobrze, bo naprawdę zapowiadało się, że drugi sezon będzie taki sam jak poprzedni.

7. Udało się wypracować nieco lepszy balans pomiędzy postaciami drugoplanowymi, a zainteresowaniem głównym bohaterem. Chociaż jak dla mnie większość tej drugoplanowej zgrai można by wypchnąć na plan trzeci i naprawdę, naprawdę skupić się na Hoozukim.


8. Nie ma już tylko ładnych teł, ale to i tak zaskakująco ładne anime. To znaczy jego wygląd pasuje do miejsca, gdzie się dzieje, to jest piekła.
Plus, gdy bohaterowie opowiadają jakieś historie, mity czy legendy często są one prezentowane poprzez bardzo ładne, zwykle bardzo rysunkowe animacje.

9. W Hoozukim, zarówno w tym, jak i w pierwszym sezonie, pojawiają się nawiązania do kultury i popkultury. Z pierwszego pamiętam szczególnie kadr stylizowany na obraz Wolność wiodąca lud na barykady. W drugim był na przykład wspomniany film Obcy.

10. Większość nowowprowadzanych postaci w tym sezonie to kobiety/dziewczyny. A jednym z lepszych pół-odcinków jest ten, w którym mordercza Pani Królik z pierwszego sezonu próbuje się pozbyć swojej traumy. 


11. Chociaż Nasubi i Karauri awansowali to niewiele ich w tym sezonie. A szkoda, bo wolę ich niż 3 zwierzęcych drugoplanowych bohaterów. Ale nie mogę napisać, że ich nie lubię, bo było nawet całe pół odcinka o tym, że zwierzęta trzeba lubić i dobrze się nimi zajmować.

12. Jestem trochę zaskoczona, że nie widziałam zbyt wielu anime, w których występował aktor podkładający głos Hoozukiemu, ale jednemu z trzecioplanowych bohaterów głos podkłada Yuki Kaji.

13. A poza tym nie oceniajcie bohatera po twarzy, bo chociaż Hoozuki bywa straszny to jest oddanym pracownikiem, a swoich podwładnych nawet lubi, poza tym potrafi rozwiązać w piekle każdy problem.

Po obejrzeniu 12 odcinków tego sezonu zobaczyłam, że Hoozuki no Reitetsu ma podzielony na dwie części drugi sezon. A ja obejrzałam tę drugą z podtytułem Sono Ni. Już tego nie cofnę, nie zmienię też opinii zaprezentowanych wyżej. Ale pierwszą część drugiego sezonu też obejrzę i też o niej napiszę, bo jedną z zalet tego anime jest to, że spokojnie można oglądać odcinki nie po kolei. 

Do napisania, M

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

6

Hello!
Mirabell kończy dziś 6 lat. Niesamowite. Blog był ze mną całe liceum i cały pierwszy kierunek studiów. I jak dobrze pójdzie to ładnie się złoży i w kolejnym trzyletnim cyklu skończę magisterkę z drugiego. 

Z roku na rok mam jednak coraz większy problem z pomysłami, co napisać w dniu urodzin. Miałam w tym roku już nawet tego nie robić i zostawić tylko wpis sprzed dwóch dni, ale to w sumie jedyna okazja w trakcie roku, aby tak bezpośrednio podziękować czytelnikom i zrobić podsumowanie.


Ostatni rok nie był zbyt udany pod względem blogowych statystyk, ale już przyzwyczajam się do tego spadku, bo pomimo prób nic nie udało się zmienić i mam wrażenie, że to nie do końca moja wina, a coś porobiło się w blogerze. Gdy zauważyłam te problemy bardzo się denerwowałam, ale teraz stwierdziłam, że po prostu dalej będę robiła swoje. Choć z drugiej strony, gdy wpisy, które powinny się dobrze klikać, tego nie robią, to nie jest przyjemne uczucie. A z trzeciej strony, naprawdę się naczytałam i faktycznie robiłam to, co radziły poradniki dla blogerów i nic. Ciągle balansuję pomiędzy poczuciem, że to ze mną i blogiem jest coś nie tak, a tym, że jednak pozmieniały się algorytmy i inne cuda i wszystkie statystyczne problemy blogaska wynikają właśnie z tego.
Ale w przeciwieństwie do zeszłego roku, gdy twierdziłam, że nie jestem pewna czy za kolejne 5 lat dalej będę pisała, dziś jestem pewna, że jeszcze przynajmniej przez 3 lata Mirabell nie zniknie z internetu. A w najbliższym czasie będę kombinowała z szablonem, bo choć lubię obecny wygląd bloga, jestem nim już trochę zmęczona i chciałabym, aby nowy był nieco praktyczniejszy.

W tym roku zauważyłam też zniknięcie kilku blogów, które czytałam, a które zniknęły bez wyraźnej zapowiedzi i wyjaśnień. Bardzo tego nie lubię, gdy znikają zaufane źródła opinii i recenzji. I naprawdę martwię się o autorów, bo czasami są to osoby, które czytałam od nawet 4 lat. I które czytały Mirabell od tak dawna. Nie wiem, czy jest tu jeszcze ktoś, kto czyta blogaska od samego początku, ale jeśli tak to niech koniecznie da znać! Chociaż muszę napisać, że czasami wydaje mi się, że wymieniam z kimś komentarze na blogach może 2 lata, a później znajduję i takie sprzed 3. Czas jednak płynie bardzo szybko. Gdy patrzy się na 6 lat to właśnie: całe moje liceum i cały licencjat, ale ja mam wrażenie, że to jednak niewiele. Dopóki nie zobaczę, co i jak pisałam przez pierwsze mniej więcej 2 lata. Czasami mnie samą boli czytanie wpisów z tego czasu. I kusi żeby je usunąć. 

Fakt, że Mirabell ma 6 lat mi samej dowidzi, że coś jest w rodzinnej upartości, która charakteryzuje Kurpiów. Chociaż nie wiem czy to upartość, wytrwałość czy jednak coś innego.

LOVE, M

sobota, 25 sierpnia 2018

Co ma 6 lat?

Hello!
Ilość miłych słów, jakie dostaję za pomysł pisania o tym, co działo się kilka lat temu i to, jak czytelnicy angażują się w pisanie komentarzy zaskakuje mnie za każdym razem po publikacji i motywuje do pisania więcej. Tym razem cofamy się o 6 lat, bo za dwa dni Mirabell będzie odchodził swoje szóste urodziny.
Miałam tylko problem z ilością faktów, które mają się tu znaleźć. 6 o zdecydowanie za mało, nawet nigdy nie było opcją aby się w tej liczbie zamknąć. Musiałam więc wymyślić. Rozważałam 12, ale to wciąż było za mało. Zdecydowałam się na 24, ale w trakcie pisania odkryłam, że ciągle mam zdecydowanie więcej punktów. W końcu stanęło na 6*6, czyli 36, które rozważałam wcześniej, ale bałam się, że będzie za dużo. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że to wręcz idealna liczba, w której udało mi się całkiem ładnie zamknąć.


1. Ale nie tylko mój blog powstał 6 lat temu. Także blog Sophie - Bucherwelt - powstał w 2012 i był jednym z pierwszych, które regularnie czytałam.

2. Mam zapisane także, że eM poleca to blog założony w 2012, ale eM w tym roku przeniosła się na własną domenę (jeszcze raz gratuluję!) i nie widzę archiwum, a zakładki z informacjami coś mi nie działają. Ale postanawiam wierzyć swoim notatkom.

3. Encyklopedia Britanica przestała być drukowana. 
Pamiętam jak to ogłoszono i że wszyscy wypowiadali się, że drukowanie i tak było bez sensu, bo za dużo osób umierało zanim cały następny nakład został wydrukowany.

4. Zmarła Wisława Szymborska.

5. Pokojową Nagrodę Nobla otrzymała Unia Europejska.

6. A literacką Mo Yan.

7. W Polsce było Euro 2012 i otworzono Stadion Narodowy.

8. Minęło 100 lat od zatonięcia Titanica.

9. Eurowizję wygrała Szwecja i w przeciwieństwie do wielu innych eurowizyjnych piosenek zwycięską Euphorię można było usłyszeć w radiu.

10. Znalazłam to na polskiej Wikipedii, jako coś istotnego więc kopiuję dokładnie to, co tam jest: teledysk Gangnam Style rapera PSY jako pierwszy w historii YouTube został wyświetlony miliard razy.
Totalnie rozumiem potęgę Youtube. 

11. Takim ładnym przejściem poinformuję iż EXO debiutowało w 2012.

12. Inne debitu to między innymi: VIXX, EXID, B.A.P., BTOB, AOA, NU'EST - jak widać wytwórnie miały wyraźnie coś do nazywania zespołów wielkimi literami.


13. Big Bang wypuściło Alive z hitowym Fantastic Baby.

14. SHINee wypuściło mini-album Sherlock. 
Co jest istotne, bo zasadniczo Sherlock i Fantastic Baby to były jeden z pierwszych kpopowych piosenek, których słuchałam. 

15. 2012 był rokiem one-time-hitów typu: Ai se eu te pego!, Call Me Maybe (chociaż Carly Rae Jepsen później też miała popularne piosenki), Somebody That I Used To Know (chociaż to piosenka z 2011 ale męczącą popularność zdobyła właśnie w 2012) oraz Balada (Tche Tcherere Tche Tche)i teraz będzie mi to wszytko leciało w głowie na zmianę do końca dnia.

16. Artysta dostał Oscara.

17. A w kategorii film nieanglojęzyczny nominowane było W ciemności Agnieszki Holland.

18. Madonna dała koncert na Stadionie Narodowym.

19. Dawid Podsiadło wygrał X Factora

20. Zmarła Whitney Houston.

21. Grammy za album roku dostała Adele za 21. W sumie dostała na tej gali 6 nagród. Dokładnie w każdej kategorii, w której była nominowana.

22. Na Narodowym Czytaniu czytaliśmy Pana Tadeusza.

23. Ukazała się książka Joanny Bator Ciemno, prawie noc. 
Pamiętam, że z jakiegoś powodu o tym tytule było całkiem głośno, tylko zupełnie nie pamiętam dlaczego.

24.  W USA ukazuje się The Fault in Our Stars, czyli Gwiazd naszych wina (w Polsce w 2014). 


25. Ukazała się także książka Polska mistrzem Polski Krzysztofa Vargi i pamiętam, że dużo o niej w tym czasie słyszałam.

26. Premierę miał Mroczny Rycerz powstaje. A myślałam, że to starszy film.

27. Oraz Avengersi
W wersji z dubbingiem (choć nie tylko) z czasem okazuje się cudną komedią.

28. A także Atlas Chmur. Jeden z moich ulubionych filmów, a książka jest jeszcze lepsza.

29. Premierę ma Życie Pi, które w 2013 dostanie 4 Oscary. A w 2012 zachwycało efektami specjalnymi.

30. Oscara z najlepszy scenariusz oryginalny dostaje O północy w Paryżu. Kolejny film, który bardzo lubię.

31. Z interesujących bajek pojawili się na przykład Strażnicy marzeń. Na świecie, bo w Polsce premiera była na początku 2013 roku.

32. Także takie dziwne coś jak Niesamowity Spider-Man powstało.

33. Ruszyła emisja serialu Elementary.

34. Z ulubionych rzeczy: miało premierę wypełniane nawiązaniami do Szekspira anime Zetsuen no Tempest. Uwielbiam. Nawet, gdyby nie było w nim tego Szekspira i tak bym je lubiła.

35. Z innych anime kultowych i naprawdę dobrych: Sword Art Online oraz Psycho-Pass.

36. A z filmów animowanych warto zwrócić uwagę na Wilcze dzieci. 

LOVE, M

czwartek, 23 sierpnia 2018

To ja poczekam - Władca Cieni

Hello!
Seria Dary Anioła i cały świat Nocnych Łowców to jedne z moich ulubionych książek w dość fanowskim tego określenia znaczeniu. Zaczęłam je czytać w gimnazjum i tak mi zostało. Na blogu gdzieś śmigają recenzje trylogii Diabelskie maszyny, a nawet serialu (nie przebiłam się przez 3 sezon i nie wiem, czy będę jeszcze próbować), osoby szukające okładek serii z innych krajów także często tu zaglądają, bo i wpis o okładkach jest. Co ważniejsze jest także recenzja Pani Noc, czyli pierwszego tomu Mrocznych Intryg. Bo dziś recenzja domu drugiego - Władcy Cieni.


Tytuł: Władca Cieni. Mroczne intrygi księga druga
(Lord of Shadows. The Dark Artifices - Book Two)
Autor: Cassandra Clare
Wydawca: Wydawnictwo MAG

Zastanawiam się czy nie powinnam była jednak przeczytać jeszcze raz Pani Noc zanim zabrałam się za Władcę Cieni, aby się przekonać, czy tylko mi się wydaje i czy to prawda, że te książki mają zupełnie inny klimat. To znaczy w Pani Noc coś się działo. Dużo się działo. A zasadniczą, interesujacą fabułę Władny Cieni można by bez problemu streścić w pięciu zdaniach. I biorąc pod uwagę, że to 848 stronicowa cegła to bardzo niewiele. W największym skrócie Władca Cieni to opowieść o grupie napalonych nastolatków i chyba tylko najmłodsze dzieci się nie całują.

I to jest straszne. Zamiast intryg, a muszę przyznać, że narawdę interesuje mnie co kombinuje Król Czarnego dworu, przez większość książki mamy lamenty albo Juliana (które są znośne), albo Emmy (które są nieznośne) że się (nie)kochają, mamy wątek Cristiny, która trochę kocha Diego, trochę tęskni za Jaime (tłumacze/redaktorka/korektorka nie odmieniali tego imienia więc i ja nie będę), trochę całuje się z Markiem, który ma dużo niepozałatwianych spraw z Kieranem, ale nie przeszkadza im to się całować. (PS jestem team Kieran, niech Cristina się ogranie) I mogłabym tak dalej. Ale to męczące. Już w poprzedniej książce stwierdziłam, że Cristinę należałoby wyciąć, a tu dostarcza tylko więcej powodów aby to zrobić.


Ale nadmiar bohaterów to nie jedyny problem tej książki. Problemem jest też to, co robią. Czy raczej czego nie robią. Otóż w pewnym momencie przenosimy się z Instytutu w Los Angeles do Instytutu w Londynie. W Los Angeles nie ma nikogo, kto by pilnował Instytutu przed wścibskimi Centurionami. Chociaż to można by jeszcze przeżyć. Bohaterowie ani trochę się nie interesują, co Centurioni tam robią. Niestety czytelnicy też się tego nie dowiadują. Ale z tego co można wywnioskować po wcześniejszym ich zachowaniu, zapewne przewrócili Instytut do góry nogami w poszukiwaniu dowodów niekompetencji i uchybień dotychczasowego Kierownika. Zgubienie w trakcie historii wątku Centurionów to naprawdę poważne uchybienie w prowadzeniu tej fabuły.

W recenzji Pani Noc pisałam, że wierzę w potencjał tej historii, ale większość z tych prawie 850 stron to jęczenia bohaterów. Lubię Juliana, ale nawet jego miałam dość. Podoba mi się za to postać Kita, który trochę umożliwia Cassandrze Clare ekspozycję, bo nie do końca jest Nocnym Łowcą, więc można mu tłumaczyć pewne sprawy, a poza tym dzięki niemu na początku książki mamy trochę Jace i nie skłamię, jeśli napiszę, że gdy siadałam do recenzji zastanawiałam się czy nie zanotować, że pojawienie się Jace choć na ten moment to najjaśniejszy punkt tej książki.

Dalej uwielbiam rodzeństwo Juliana, a bliźniaki Ty i Livvy, do których dołącza Kit i tworzą drużynę, to jeden z lepszych punktów Władcy Cieni. Byłby najlepszym gdyby nie <mały spoiler> to, że Kit i Livvy też się całują; autorko mogłaś sobie darować <koniec>.  Ale i tak ich uwielbiam, a relacja Kita i Tiberiusa jest tym najjaśniejszym punktem, którym nie został Jace. Kit zaskakująco dobrze rozumie Ty, a Ty mu ufa i ogólnie świetnie się rozumieją. Dru natomiast ma poczucie, że jest odsunięta od najważniejszych spraw i takie samo poczucie ma czytelnik, bo prawie nie mam jej w tej książce. 


Zakończenie tego tomu jest jednak zaskakująco dobre. Nie jest niespodzianką, że Cassandra Clare to okrutna autorka i tu nie jest inaczej. Nie, żebym była zachwycona, ale rozumiem to zakończenie i wierzę i mam nadzieję, że dzięki niemu w następnym tomie faktycznie pojawią się intrygi. A bohaterowie przestaną jęczeć i zajmą się swoją robotą. 

Uwagi dodatkowe: byłam zaskoczona momentami, szczególnie w pierwszej części książki, bo było tam trochę błędów, na zasadzie tłumaczom myliły się postaci albo redaktorka tego nie zauważyła. Tych bohaterów jest sporo i to rozumiem, ale mylenie Magnusa i Malcolma albo Jace i Juliana to jednak niedopatrzenie. A poza tym domienione imiona typu Tavvy'ego jeśli nie mieściły się na końcu linijki były przenoszone do następnej w taki sposób Tavvy' -
ego i prawdę powiedziawszy nie mogłam na to patrzyć. 

Podobnie jak w przypadku Pani Noc, zaznaczałam sobie co ciekawsze cytaty więc będą 2-3 posty z cytatami. I będę sobie czekała na Queen of Air and Darkness, która ma się ukazać 4 grudnia po anielsku. Z tego, co widziałam dokładnych zapowiedzi polskiej wersji jeszcze nie było.

LOVE, M

wtorek, 21 sierpnia 2018

Moja bańka

Hello!
Nie odnoszę się ani na blogu, ani na Facebooku (ani nigdzie indziej) do różnego rodzaju dram, konfliktów, kontrowersyjnych postów, niekontrowersyjnych z resztą też. Także dlatego, że o nich zwyczajnie nie wiem, bo dzieją się w innych częściach internetu niż zwykle przebywam. Ale czasami moje części internetu przenikają się z postrzeganiem internetu przez inne osoby. I trochę o tym jest dzisiejszy wpis.


Zacznę od tego, co skłoniło mnie do napisania tego wszystkiego, co znajdzie się poniżej. Był to film Krzysztofa Gonciarza z wczoraj o tytule jest mi smutno (i dobrze). Możecie wiedzieć lub nie, że oglądam Krzysztofa regularnie od czasu The Uwaga Pies i widziałam też zdecydowaną większość Daily Vlogów. W każdym razie to jest około 3 lat. I wiecie, jestem zaskoczona, że ten film powstał dopiero teraz.  Ale no właśnie to ja. Bo nie mam (i myślę, że są w internecie także inne osoby, które myślą podobnie) wobec twórców, czy to na Youtube czy blogerów, oczekiwania, że zawsze i wszędzie będą uśmiechnięci. Z bardzo prostego powodu: sama też nie jestem zawsze uśmiechnięta i zadowolona. Wszyscy jesteśmy ludźmi to normalne, że mamy gorsze dni. 

Ale to właśnie pokazuje, że mój internet nie jest internetem innych osób. Które, tak sobie najwidoczniej dobierają to, co oglądają, że ich youtuberzy są zawsze uśmiechnięci. Podobno to taki styl Youtube - ma być pozytywnie i motywująco. Nie wiem, bo oprócz Krzysztofa, oglądam jeszcze Weronikę Truszczyńską więc o trendach na tej platformie nie będę się wypowiadała. Ale chyba rozumiem przytłoczenie koniecznością bycia uśmiechniętym i motywującym, bo sama bym nie wytrzymała, gdybym musiała to oglądać, 5 amerykańskich uśmiechów zerkających na mnie z miniaturek w subskrypcjach, to bardziej przerażająca wizja niż 5 klaunów. 

Nie mam nic przeciwko mówieniu głośno o tym, że jest komuś smutno, źle, przykro. Mam wrażenie, że na blogach w formie pisemne jest to jednak bardziej akceptowane przez społeczność internetową niż na filmach. Ale może mi się tak tylko wydawać, bo czytam Riennaherę, kilka podobnych blogów, ale co istotniejsze komentarze pod nimi pełne dobrych myśli, wsparcia i jakiejś takiej obietnicy, że twoja internetowa społeczność poczeka ze zrozumieniem, aż będzie ci lepiej. A z resztą, sama po tym blogu mogę napisać, że nie spotkałam się z negatywnym odzewem, jeśli pisałam, że coś w moim życiu jest nie tak. Z drugiej strony nie mogę ukryć, że na innych blogach czytałam też nieprzyjemne komentarze, co ciekawe jednak w zdecydowanej większości były one zostawiane przez osoby, które na dany tekst wpadły przypadkiem, bez znajomości bloga i kontekstu i postanowiły się wypowiedzieć. Ogólnie jednak zauważyłam, że w pisemnych mediach internetowych ludzkie słabości są ogólnie lepiej przyjmowane.

Ale znów, ja po prostu nie czytam bardzo pozytywnych, motywacyjnych blogów, nie wiem jak społeczność takiego bloga zareagowałaby na wpis przedstawiający tę mniej wesołą stronę życia twórcy. Chociaż przychodzi mi jednak do głowy jeden - worQshop. Kasia (autorka) niedawno została mamą i ostatnio głównie o tym pisze. Także o tym, że nie jest łatwo, wręcz jest trudno, ale wierzy, że będzie dobrze (w największym skrócie). Szczególnie tekst o 3 miesiącach z babasem, jest o tym, że jest trudno. Zerknęłam na komentarze: dobrze, że jesteś taka szczera, faktycznie bywa różnie, książki o macierzyństwie można między bajki włożyć i mnóstwo, mnóstwo opowieści innych mam. I nikt nie ma pretensji ani nie wyrzuca autorce, że jest złą matką. Naprawdę ciepła społeczność, nic tylko pogratulować.

Z innej strony Krzysztof wspomina o Instagramie i to jest bardzo ciekawa sprawa. To znaczy, mam wrażenie, że ze wszystkich aplikacji, blogów i filmów Instagram jest najbardziej podzielony na pewne strefy i jednocześnie daje najwięcej opcji wyboru. Z jednej strony mam estetykę Instagramu, którą każdy jakimś sposobem intuicyjnie kojarzy, mamy te wszystkie oskarżenia, że Instagram kłamie i że jest najbardziej zapchanym pozytywnym miejscem w internecie. I być może to wszystko racja a być może wszystko kłamstwo. Sama mam dysonans poznawczy, gdy na żywo jedna z moich koleżanek jest bardzo nieśmiałą osobą a wieczorami wrzuca na stories, powiedzmy rzeczy temu przeczące. Ale z blogów i youtubów, Instagram daje chyba też najłatwiejszą opcję wyboru, tego co chce się oglądać. To znaczy, dużo łatwiej odobserwować kogoś akurat tam, niż zrezygnować z czytania czy oglądania blogów/vlogów. I prawdę powiedziawszy nie rozumiem tych wszystkich zarzutów o Instagramowe kłamstwa. Naciąganie rzeczywistości to inna rzecz. W każdym razie nie ma się obowiązku obserwować wszystkich znajomych na każdej platformie. O nieznajomych nie wspominając. To twój wybór kogo obserwujesz. 
A gdyby się ktoś zastanawiał to jakieś 97% mojego Instagrama to koreańscy idole. Także to moja bańska. 

To, co napisałam to tak naprawdę tylko pewien wycinek z tematu, który akurat jakoś zazębił się z wspominanym wyżej filmem. Bo temat miejsc, po których my się poruszamy po internecie, a inni nie, zaskakująco często pojawia się nawet w prywatnych rozmowach, w moim przypadku dotyczy to często popularności i ilości recenzji danego filmu w internecie - mi się wydaje, że wszyscy o danym tytule słyszeli, a w czasie rozmowy przekonuję się, że, no właśnie wydawało mi się. Albo z zaskakującej strony - coś jest gorącym tematem w środowisku blogów książkowych i ich społeczności, a ja dowiaduję się o tym nie dość, że miesiąc później, to nawet nie z internetu, tylko z rozmowy i to z kimś, kto nawet nie przypuszczałam, że może interesować się tym kątem internetu. 

Podsumowując: internet ma wiele kątów, a każdy i tak siedzi w swojej bańce, jakimś cudem nie rozbijając się o nie, a je absorbując. Czy coś.

LOVE, M

niedziela, 19 sierpnia 2018

No jest - Ant-Man and The Wasp

Hello!
W przeciwieństwie do części fanów filmów MCU, naprawdę lubiłam pierwszego Ant-Mana, ba z czasem odkryłam, że bawi mnie bardziej niż trzecia część Thora. Ale pomimo wszystkich moich wybitnie ciepłych uczuć wobec pierwszego filmu, nie będę w stanie bronić Ant Mana i Osy przed niezbyt zachwyconymi ocenami.


Staram się trzymać z dala od spoilerów (chociaż tego filmu zasadniczo nie da się zaspoilerować, naprawdę) i recenzji dopóki sama nie zobaczę danego filmu. Ale docierały do mnie informację, że nowy Ant-Man jest raczej przeciętny i nudnawy. I bardzo chciałam iść do kina i wyjść z niego z poczuciem, że nie, że to dobry film i dobrze się bawiłam. I że ogólnie mi się podobał. Ale to nieprawda. 

W recenzjach filmów (częściej) i książek (rzadziej) pojawia się czasami stwierdzenie, że dane dzieło kultury powstało nie wiadomo czemu, jest niepotrzebne, jest dla nikogo. Sama rzadko mam takie poczucie. Ale to idealne stwierdzenia do opisania Ant-Mana. Ani nie wiem po co ten film powstał, ani jak wpisuje się w całe MCU, bo jest mu absolutnie niepotrzebny i praktycznie nie dotyka kwestii tego, co działo się w Infinity War. Ani nie wyjaśnia, co robił Ant-Man w tym czasie. 


Poza tym jest też nudny. Ani trochę nie interesowało mnie, co dzieje się z bohaterami, bo jak wspomniałam wyżej, tego filmu nie da się zaspoilerować, a ze zwiastunów, w których z resztą są wszystkie najlepsze sceny, można wywnioskować przebieg fabuły. A wgl, czy po Infinity War to jednak nie trochę męczące i zbyt naiwne, żeby filmy kończyły się dobrze? Nie sądziłam, że happy end może być rozczarowujący, ale jest. 

Ale może to dlatego, że oglądając ten film ma się silne poczucie, że wszyscy bohaterowie są samolubni i do granic szaleństwa zafiksowani na swojej sprawie i zamiast porozmawiać ze sobą spokojnie wolą się bić. I nie, nie mam pretensji, że Hank i Hope chcą wyciągnąć Janet z kwantowego świata, ale oni zasadniczo porwali Scotta, któremu zostały 3 dni aresztu domowego. A sam Ant-Man nawet sam nie wie co robi w tym filmie. Głównie służy za ogniowo łączące Janet i nasz świat.


Cały film polega mniej więcej na tym, że bohaterowie ganiają się po całym mieście i okolicach, bo Hank Pym ma zmniejszające się laboratorium i wszyscy je chcą. Jasnym jest dlaczego główna drużyna go potrzebuje, ale chce je w swoje ręce dostać też Pani Duch o imieniu Ava oraz Sonny Bunch, który zajmuje się handlem technologią i calusieńki jego wątek można by wyciąć z tego filmu i nikt by nie zauważył braku, bo to najbardziej bezsensowny, zapychający i denerwujący, niepotrzebny wątek w tym filmie. Nie wiem, kto postanowił go tam wpisać, ale wygląda to tak jakby twórcy mieli określony czas do zapełnienia, a podstawowy scenariusz tego nie robił, więc dopisali wątek.  


Miałam się nie denerwować pisząc, ale jestem zła, bo się mocno rozczarowałam tym filmem. Nie znaczy to, że miałam jakieś wielkie oczekiwania, po prostu nie sądziłam, że będę prawie przysypiała. Tak bardzo nieinteresujące było to, co działo się na ekranie. Słyszałam, że wiele osób narzekało na zwiększenie roli Luisa w tym filmie, ale dzięki temu, że był zabawno-denerwujący naprawdę nie zaczęłam drzemać. A momentami było blisko. 


Postać Avy też była ciekawa, ale żałuję, że tak naprawdę było jej tak mało i została pokazana w okropnym świetle. A tak naprawdę była zdesperowana i nawet można to było zrozumieć. Z tym, że tu jest ten problem, że bohaterowie ze sobą nie rozmawiali. No i SHIELD skrzywdziło wiele osób na różne sposoby więc teraz mają trust issues i trochę nie można za to winić bohaterów. Z tym, że nie można napisać, że Ava jest zła albo jest jakimś przeciwnikiem naszych bohaterów. Ona ma swoje racje i ma do nich prawo, po prostu jest bardziej brutalna i chce być bardziej bezwzględna. Ale nie dociera do granicy, bo oczywiście ją zatrzymują. 


Co trochę ratuje ten film: 1. nowa fryzura Hope, 2. Luis, 3. Baba Jaga (to w sumie powinno być na pierwszym miejscu), 4. relacja Scotta i Cassie oraz reszty rodziny, 5. nawet bawiło mnie to, jak Scott zawsze zdążył wrócić do domu zanim agent Woo zobaczył, że go tam nie ma. 
Więcej nie pamiętam, a nawet przejrzałam fotosy, ale nic nie jestem sobie w stanie przypomnieć. A piszę ten tekst na następny dzień po wizycie w kinie. To zły znak. 

Pozdrawiam, M

piątek, 17 sierpnia 2018

Trochę faktów i trochę opinii o pierwszym sezonie Hoozuki no Reitetsu

Hello!
Jak postanowiłam po napisaniu o magazynie Kawaii, tak zrobiłam, to znaczy zabrałam się za oglądanie Hoozuki no Reitetsu i tytuł dzisiejszego wpisu mówi wszystko. To anime, które, może nie tyle nie zasługuje na pełną recenzję, co nie daje na nią zbyt wiele rzeczowego materiału. Prościej i konkretniej napisać o nim w punktach.


1. Podwyższyłabym Hoozukiemu odpowiedni wiek do oglądania. Bo to wybitnie niewychowawcza animacja. Na wielu poziomach. Wybitnie.

2. Opening jest irytujący dla ucha

3. Ending jest za to całkiem zabawny. W obrazie, bo piosenka, co prawda nie jest tak irytująca, ale przyjemna też nie jest.

4. Większość teł ukazujących krajobrazy jest naprawdę bardzo, bardzo ładna. A niektóre scenerie są wręcz prześliczne. 


5. To anime zasadniczo nie ma fabuły, a każdy odcinek to dwie mini historyjki. Gdyby się ktoś uparł, to nie tylko każdy odcinek, ale też każde pół mógłby zobaczyć zupełnie bez kontekstu całości. 

6. Hoozuki no Reietsu to bardzo nierówne anime. 

7. I nie jest tak zabawne, jak myślałam, że będzie.

8. Zasadniczo jest nudnawe.

9. Najlepszy i najzabawniejszy odcinek to odcinek numer dwa, gdy europejski Szatan odwiedza włodarza japońskiego piekła. Ten był naprawdę dobry.


10. Główny bohater ma ogromny potencjał, ale zdziwiłam się, bo anime nie jest na nim skupione, aż tak bardzo jak się spodziewałam. A istnieje duża szansa, że gdyby faktycznie było w nim dużo więcej Hoozukiego bez postaci drugoplanowych, byłoby lepsze. 

11. Ale Hoozuki i włodarz piekła Enma -jego szef- mają interesującą relację. Trochę dziwną, trochę zabawną, nieszczególnie zaskakującą w odniesieniu do knucia i manipulowania z ukrycia, ale w zaskakujący sposób do siebie pasują.

12. Wszystkie demonki czy diabełki pracujące w japońskim piekle (w innych chyba też) mają po dwa różki, a Hoozuki ma jeden na środku czoła. Czy to znaczy, że można go nazwać jednorożcem?

13. Postaci drugoplanowe są nieszczególnie przeszkadzające, ale i nieszczególnie ciekawe. Oprócz jednej, czyli Hakutaku, który jest trochę zaginionym bratem głównego bohatera, ale z zupełnie innym charakterem i ogólnie oni nieszczególnie się lubią. Ale widzowie potrzebują więcej interakcji pomiędzy nimi.

Hoozuki no Reitetsu ma 13 odcinków więc tu się zatrzymam. Bo wymyślenie nawet tych 13 punktów przyszło mi z trudem, a to się nie zdarza, gdy piszę o anime.
Ma też drugi sezon i pewnie go obejrzę w najbliższym czasie, ale nie sądzę, aby istniała możliwość, żeby coś się zmieniło w strukturze odcinków. Chociaż mam nadzieję, bo chciałabym móc napisać więcej o samym Hoozukim. 

Trzymajcie się, miłego weekendu, M

środa, 15 sierpnia 2018

Wanna vol.1

Hello!
Przygotowanie ostatnich 4 wpisów zajęło mi dużo czasu, wczoraj i dzisiaj miałam problemy z internetem i dlatego musiałam zajrzeć w otchłanie wersji roboczych, aby móc coś dziś wrzucić. Ale prawdę powiedziawszy zabierałam się za opublikowanie tego posta od dłuższego czasu. I nie mogłam przekonać sama siebie, że już czas.
Teraz też w sumie nie jest najlepszy, bo straciłam zebrane materiały na kolejną część oraz wszystkie inne zapisane teledyski do postów z aktorami i aktorkami. Ale opublikowanie tego wpisu traktuję jako motywację, aby kolejne znalezione klipy wrzucać od razu w posty, a nie zapisywać w zakładkach.

Przechodząc do meritum jeśli jest jedna rzecz, która powtarza się nagminnie w teledyskach i gdyby nie to, że zdarzyło mi się obejrzeć całe videografie niektórych zespołów, zaryzykowałabym stwierdzenie, że każdy ma przynajmniej jeden klip w którym występuje WANNA. I dziś skupiam się na teledyskach kpopowych artystów (ale zarówno koreańskich jak i japońskich piosenek), ale polscy piosenkarze i piosenkarki mają wannę w teledyskach, Taylor Swift ma wannę w teledyskach i ogólnie naprawdę większość twórców ma gdzieś wannę.

Co może robić wanna w teledyskach? Co człowiek może robić w wannie w klipie? I dlaczego ona w ogóle tam jest? Dziś poszukamy odpowiedzi na te pytania.

 MONSTA X - All In
1. A zaczniemy od wanny na dachu i człowieka w garniturze. Nie wiem czym jest bardziej zaskoczony: dachem, wanną, garniturem, czy jednak faktem, że założył okulary przeciwsłoneczne.

2. Tu mamy przykład wanny, w której woda zamienia się w róże (szkoda, że nie w wino) lub to róże zamieniły się w wodę, na dodatek w deszczowej scenerii. A człowiek leżał i w wodzie, i w różach.

3. W wannie zamiast wody mogą być na przykład donuty:

4. Albo ciasteczka:
ZICO - Tough Cookie (informacja: teledysk odpowiedni dla widzów powyżej 18 roku życia)

5. Albo plastikowe kulki:

6. Wanna może też służyć za miskę do zupy.

7. Zostając przy jedzeniu: można tam prowadzić swoje życie, jeść śniadanie i kąpać się w ubraniu.

8.Zamiast wody i słodyczy w wannie mogą być także klocki.

9. Kontemplowanie i użalanie się nad życiem - wersja poimprezowa jedyne słuszne miejsce to wanna.

10. Podobnie tu, ale użalenie się chyba nie było wynikiem imprezy. I ten kij bejsbolowy...

11. Siedzę pod wanną i smutam.

12. Siedzę na wannie i nie wierzę, co zrobiłam.

13. Przykład jak wanna mogłaby zostać wykorzystana w reklamie butów, ale ogólnie siedzę w wanie i myślę nad swoim życiem.

14. Siedzę i opieram się plecami o wannę i śpiewam oraz siedzę na skraju wanny i śpiewam. A wanna jest w wyjątkowo ładnej łazience.

15. Tutaj jest trochę wanny jako podstawowego wyposażenia łazienki, trochę głowy w wodzie z cekinami, trochę siedzę pod wanną, trochę na krawędzi.

16. A może siedzenie w wodzie w wannie w ubraniu, gdy się jest smutnym to taki sam rodzaj działania, jak słuchanie smutnych piosenek? Ogień zwalczaj ogniem, wodę zwalczaj wodą?

17. Bohater przez chwilę pokazany jest, gdy siedzi na skraju wanny, obok niego lata prezent dla jego dziewczyny/żony.
 
18. Nie jestem tylko pewna czy tę przestrzeń można nazwać łazienką, ale jest wanna i to się liczy.

19. A tu mamy nawet wannę ze zjeżdżalnią, ale co w wannie jest, to wam nie powiem. Na pewno nie jest to jednak woda, przynajmniej na początku, bo później wanna zmienia zawartość, ale bohater dość skutecznie unika wpadnięcia do piany.

20. Nie zrozumiem fenomenu siedzenia w wannie z wodą w ubraniu, ale tu mamy coś ciekawego. Zanurza się dziewczyna, ale w następnym ujęciu to G-Dragon się wynurza i zajmuje poprawianiem włosów.

21. Wanna+woda+biała koszula = love forever

22. Jennie bawi się w wannie zapałkami i stwarza zagrożenie pożarowe, gdyby chociaż w tej wannie była woda, ale nie.

23. Można siedzieć w wannie i myć zęby, ale siedzieć w wannie w ubraniu i myć zęby to typowo teledyskowa zagrywka. Plus zastanawiam się czy dziewczyna czyta książkę nad mini basenem czy super wypasioną wanną.

24. W tym teledysku wanna jest nawet w łazience, ale osoba w niej siedząca uznała, że jest ona idealnym miejscem, aby wypić kieliszek wina.

25. Spoiler! W wannie można trzymać też trupa.

26. Może powinniśmy zamienić powiedzenie z trup w szafie na trup w wannie?

27. Tu jest trochę bardziej dramatyczny trup w wannie. A nawet dwa. (A poza tym to znakomity teledysk)

28. Tu nie śpiewa, a rapuje na skraju wanny, a drugi ostatecznie kończy trupem w wannie. W sumie obaj kończą trupem, ale tylko jeden w wannie.

29. Efektowne wpadanie do wanny w ubraniu to jeden z ulubionych motywów wykorzystywania wanny, ale tu mamy także wannę, jako: siedzę na wannie i śpiewam oraz wannę jako standardowy element wyposażenia łazienki.

30. Ubranie+wanna+woda+wpadanie. To jest z założenia nieco zabawny wpis, ale to wpadanie to wanny w teledyskach i siedzenie w niej najczęściej symbolizują, jakiś brak możliwości poradzenia sobie z czymś w życiu. (A poza tym to znakomita piosenka)


31. A tu bohater w ubraniu do wanny zostaje spektakularnie wepchnięty. Zapewne mu się należało.
ZICO feat. Zion. T - Eureka (informacja: teledysk odpowiedni dla widzów powyżej 18 roku życia)

32. A tu sam się do wanny wwala.

33. Wanna w środku lasu jest chyba dziwniejsza niż wanna na dachu, ale w tym teledysku wszystko jest dziwne, a im więcej razy się go ogląda, zamiast się wyjaśniać robi się jeszcze dziwniejsze.

34. Jeden z nielicznych przykładów, gdy wanna w teledysku wykorzystana jest zgodnie z jej przeznaczeniem. Znaczy ktoś się w niej kąpie! Chyba, że to po prostu my wszyscy mamy mylne wrażenie o przeznaczeniu wanien.

35. Nieliczny przykład numer dwa.

36. Nieliczny przykład numer trzy ratujący męski honor, bo w dwóch powyższych przykładach kąpały się panie.

37. I numer cztery. Ale muszę się przyznać, że oglądałam ten teledysk kilkanaście razy i trochę czasu minęło zanim dopatrzyłam się, że aktorka korzysta z wanny jak trzeba. Powiedzmy. Poza tym w tym klipie jest wanna, prysznic i basen.

38. I pięć. Obawiam się, że jeszcze z jeden i będę musiała porzucić teorię, że w teledyskach nikt się nie kąpie, ale jestem dobrej myśli (znaczy, że więcej nie znajdę).

39. Tu jest lekki problem - on siedzi w wodzie, ona w ubraniach dołącza i topią książkę! Nieładnie!


40. Tu też jest problem. Bo teoretycznie pani się kąpie (znaczy siedzi w wannie), ale nie w wodzie tylko w mleku.
Stellar - Marionette  (informacja: teledysk odpowiedni dla widzów powyżej 18 roku życia)

41. A tu wanna transportowa. Nie wiem jakie uprawnienia trzeba mieć, aby móc taką kierować ani jaką prędkość może rozwijać, ale wygląda na to, że jeśli korytarz jest wystarczająco długi to dość szybko.

42. Wanna prawie transportowa po raz drugi, tym razem robi za statek.

43. Ta natomiast ma chyba właściwości teleportujące. I to zarówno w przestrzeni jak i czasie.

44. Wanna może służyć za miejsce odpoczynku po ciężkim pojedynku, szczególnie jeśli jesteś Jedi.

45. Przykład kreatywnego wykorzystania wanny? Wanna jako wazon (względnie doniczka).
Chyba najbardziej skomplikowaną relację z wannami w kpopie ma Jimin z BTS. Na większość teledysków z wannami wpadałam przypadkiem, ale wideografię BTS obejrzałam całą po kolei (a ja ich nawet szczególnie nie lubię) i oto efekty (ah i oni ogólnie mają skomplikowane relacje ze wszystkim w swoich teledyskach):
46. 10 maja 2015  I NEED U (informacja: teledysk odpowiedni dla widzów powyżej 18 roku życia)- Jimin w wannie w ubraniach, ale w wannie jest woda stwarza zagrożenie pożarowe. A później także powodziowe. Ale największe zagrożenie stanowi sam dla siebie.
47. 29 listopada 2015 RUN - Impreza nagle przeniosła się do jego łazienki. Sam Jimin zostaje wepchnięty do wanny w ubraniach, ale ostatecznie chyba wszyscy kończą mokrzy. A Suga i V na pewno.
48. 1 grudnia 2015 japońska wersja I NEED YOU - Jimin jest smutny, ale przynajmniej nie mokry. A może jest smutny dlatego, że nie jest mokry? Nie wiem, wygląda bardziej jakby było mu szkoda płatków kwiatów, które unoszą się na wodzie.
49. 11 marca 2016 japońska wersja RUN - Najstraszniejszy rodzaj wanny, o ile uznamy, że to wanna, czyli kwadratowa i przezroczysta. Na szczęście Jimin się z niej uwalnia.
Policzyłam te japońskie teledyski, bo dość się różnią od koreańskich.
Naprawdę czekam, co będzie dalej i jestem trochę zawiedziona, że relacja nie rozkwitała w 2017 roku. Anie nie rozkwita w tym. Naprawdę nie wiem dlaczego w teledysku do Fake Love Jimin ma umywalkę zamiast wanny. Przecież tam aż się wanna prosiła.

50. A ponieważ zadecydowałam, że kwadratowe i przezroczyste to wanna, to mamy ją w jeszcze jednej roli, czyli miejsca, w którym wyeksponowany jest piękny makijaż Suho w japońskim teledysku EXO.
EXO - Electric Kiss

I na EXO zakończymy dzisiejszą listę.  Następna część, gdy nazbieram kolejne 50.

Już są!
Kolejne wannowe wpisy!
> Wanna vol. 2
> Wanna vol. 3
LOVE, M

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Za garniturem panny sznurem - Suits (wersja z Korei)

Hello!
Kontynuuję oglądanie dramografii Parka Hyung Sika, a dokładnie skończyłam oglądanie koreańskiego remake'u amerykańskiego Suits, a po polsku W garniturach. Tak naprawdę to jednak trochę przypadek, że ten konkretny aktor w wakacje tak przewija się przez bloga, przy czym fakt, że go lubię jest niezaprzeczalny, bo Suits zdecydowałam się zacząć oglądać, gdy ono wychodziło, czyli w kwietniu. To znaczy, gdy byłam jeszcze w Gdańsku, co oznacza, że oglądałam ten serial przed sesją. I tu od razu jego jeden wielki plus - odcinki są tak ciekawe, że nawet nie zauważasz, gdy czas ci mija i ich zakończenia łapią widza z zaskoczenia.

Ale muszę zaznaczyć jedną rzecz, zanim zacznę się dalej pozytywnie rozpisywać nad Suits. Otóż praktycznie jest to moja pierwsza styczność z dziełem kultury dotyczącym prawniczego świata. To znaczy kiedyś przeczytałam jakąś książkę, chyba nawet recenzja jest gdzieś na blogu, pewnie widziałam jakiś film, w którym byli prawnicy, ale szał na Sposób na morderstwo mnie ominął. A krótko: nie jestem opatrzona i zaznajomiona z tropami, schematami, motywami, jakie wykorzystuje się w tego typu produkcjach. I najważniejsze - nie widziałam amerykańskiego oryginału. 


A teraz mogę napisać jak bardzo mi się podobało. Zaczynając od tego jak spójna i zamknięta w ramach sezonu to była fabuła. Nie żeby nie można było przewidzieć do czego może prowadzić zatrudnienie człowieka bez licencji (w roli Go Yeon Woo - Park Hyung Sik) do pracowania w najlepszej w Korei kancelarii prawniczej przez najlepszego w tejże kancelarii adwokata (tutaj Jang Dong Gun jako Choi Kang Seok), ale i tak to jak sezon jest rozpoczęty, poprowadzony i zamknięty bardzo mi się podoba. A to nie jest częste w dramach.

Charakter naszego młodego bohatera był raczej miły i uroczy, choć on sam nie było do końca "naprostowany". Ale czasami go ponosiło ponad przeciętną.

Podobnie same odcinki w zdecydowanej większość charakteryzowały się bardzo przemyślanym planem i oczywiście zdarzały się cliffhangery, ale prawdę powiedziawszy nie były potrzebne, aby zachęcić człowieka do obejrzenia następnego odcinka. Bo kolejne epizody mijały tak szybko, że jeden na raz to było zdecydowanie za mało. Plus nie było niepotrzebnych wątków drugoplanowych i fakt, że wszystko działo się w ramach kancelarii Kang&Ham może być trochę klaustrofobiczny, szczególnie pod koniec serii, ale z drugiej strony sama kancelaria jest trochę bohaterem i zależy nam, aby w firmie się układało. Poza tym Yeon Woo na szczęście widzów ma sporo pracy poza kancelarią.

Znajdź sobie faceta, który patrzy na ciebie tak, jak Park Hyung Sik patrzy na główne bohaterki w dramach.

Nie da się ukryć, że to, na czym stoi Suits, to relacje pomiędzy postaciami, a szczególnie oczywiście pomiędzy Yeon Woo a Kang Seokiem. I to nie do końca jest relacja mistrz-uczeń jest dużo bardziej skomplikowana i przez to ciekawsza. Yeon Woo daje się ponosić emocjom, nie do końca czasami ma ochotę bronić klientów, a czasami prawie otwarcie okazuje, że w sumie to wolałby bronić drugą stronę. Jest bardzo empatyczny, wczuwa się w sytuację i ma ambicję, aby dowiedzieć się o wszystkich okolicznościach. A Kang Seok go pilnuje, żeby po pierwsze nie narobił zbyt wielkich kłopotów, a po drugie pokazuje mu na czym profesjonalna, co prawie równa się ciemna, strona zawodu prawnika oznacza. Bo Kang Seok nie jest aniołkiem, ale jest skuteczny. Nie boi się intryg, ale ma trochę taki swój wiedźmiński kodeks honorowy. A intrygi, zastraszanie i inne rzeczy, które kojarzyłby się bardziej z oskarżonymi niż ich prawnikami też tam są.


Ciekawe, choć mogłyby być lepiej scharakteryzowane, są postaci na drugim planie. Babcia głównego bohatera, która go wychowywała i ich relacja jest taka szczera i ciepła. Pani Kang rozdarta pomiędzy dobrem firmy a zaufaniem do pracowników. Pani Hong, asystentka Choi Kang Seoka, od której dowiadujemy się co oznacza chronić kogoś w takim miejscu jak Kang&Ham. Była też pani prokurator, która zapowiadała się na okropną i nieprzyjemną, wredną i zdradziecką postać, a zaprzeczyła stereotypom. W kancelarii Yeon Woo doświadcza także miłości i wątek jego znajomości z Kim Ji Ną jest całkiem ładny i pasował do rozwoju fabuły, ale nie można się oprzeć wrażeniu, że była ona tam tylko po to, aby główny bohater mógł się w niej zakochać. Bo nie mamy zbyt wielu innych pracowników Kang&Ham pokazanych. Jest jeszcze wróg-przyjaciel Kang Seoka Chae Geun Sik, który wydawał się największym zagrożeniem dla Yeon Woo, największym niespełnionym konkurentem Kang Seoka, ale naprawdę osobą, którą można przestawiać jak się chce. Do czasu.



Koreańskie Suits to bardzo dobry serial, ale daleko mu do wybitności. Ma ciekawych bohaterów, interesujące sprawy, odcinki nie są zapchane niepotrzebnymi wątkami i ogląda się je bardzo dobrze, chemia pomiędzy głównymi bohaterami jest znakomita i grają ich: znakomity i bardzo dobry, ale jeszcze młody, aktorzy. Będę tę dramę dobrze wspominać z cichą nadzieją w sercu, że powstanie kolejny sezon. Bo tam jest jeszcze bardzo dużo potencjału. Na co najmniej 7.

Trzymajcie się, M

sobota, 11 sierpnia 2018

Kapitan idzie na dno wraz ze statkiem - Wojny konsolowe

Hello!
Ponieważ (albo pomimo tego że) nikt nie skomentował pod wpisem urodzinowy pomysłu pisania recenzji Wojen konsolowych, postanowiłam jednak coś naskrobać, tym bardziej, że książka zdecydowanie zasługuje na bliższe przyjrzenie się. 

Tytuł obił mi się o uszy w internecie i bardzo się zdziwiłam, gdy zobaczyłam egzemplarz Wojen konsolowych w miejskiej bibliotece. I nie mogłam, nie wykorzystać takiej okazji, aby książkę przeczytać. 


Tytuł: Wojny konsolowe. Sega, Nintendo i batalia, która zdefiniowała pokolenie.
(Console Wars: Sega, Nintendo, and The Battle That Defined a Generation)
Autor: Blake J. Harris
Wydawnictwo: Sine Qua Non, Kraków 2017

Trzeba zacząć od tego, że sama pojęcie o konsolach mam niewielkie. Wiem co to Nintendo, dostałam kiedyś (bardzo dawno temu) coś na kształt konsoli, na pewno nie była to żadnego rodzaju oryginalna konsola, ale grałam w strzelanie do kaczek, czołgi i grę, w której sterowało się bodajże Chipem i Dalem i miała ona okropny poziom w zmywarce, którego nie dało się przejść. Ale nazwę Sega po raz pierwszy zobaczyłam na okładce tej książki i później bardzo się zdziwiłam, że postać Sonica X to ich dzieło. Nie wiem czy bardziej tym, czy faktem, że on najpierw był w grze, a dopiero później w anime. Które całkiem lubiłam. Ale gdyby dziś ktoś zapytał mnie o konsolę, to znaczy w sumie zanim przeczytałam tę książkę, więc może: gdyby ktoś wczoraj zapytał mnie o konsolę, to jedyną odpowiedzią byłoby PlayStation.

Ale brak pojęcia ani o konsolach, ani o Sedze i Nintendo nie stanowi wielkiej przeszkody przed rozpoczęciem czytania Wojen konsolowych. Bo chociaż to non-fiction to mocno fabularyzowane i czyta się to trochę jak powieść. Chociaż w pewnym momencie czytania doszłam do wniosku, że historia konkurencji Segi z Nintendo jest jak scena teatralna. Początkowo denerwowało mnie wprowadzanie pojedynczych postaci na pół akapitu, ale później zrozumiałam, że tak działa życie - ktoś się pojawia, robi swoje i znika i choćby była to tylko osoba, która nagrała jeden krzyk do reklamy to była w jakiś sposób ważna w całej tej historii. Nawet jeśli główny bohater, którym jest Tom Kalinske CEO Sega of America, z którego perspektywy, choć w trzeciej osobie, napisana jest zdecydowana większość książki, nie ma pojęcia, że na scenie jego teatru pojawiła się taka osoba. 

Ogólnie jest tak nie tylko z osobami, ale z najważniejszą liną opowieści też. Główna historia to nie jest liniowa fabuła. Rozdziały są dość poszarpane, omijają czasami spore kawałki czasu i przeskakują od postaci do postaci. Nie są zbyt długie, ale czasami zupełnie ze sobą niepołączone. Mamy główną opowieść o Sedze i Kalinskim, ale przeplatana jest ona licznymi scenkami, z którym może, ale nie musi, coś wynikać. Taki teatr życia.


Poza tym to bardzo ciekawa lektura. W dużej mierze sukces Segi w latach, w których kierował nią Kalinske, to zasługa agresywnego marketingu, a to temat całkiem bliski mojemu sercu i zainteresowaniom. Dzięki temu, że to historia sukcesu to bardzo pozytywna opowieść, powiedziałabym, że nawet motywująca. Ciężko napisać, że kibicowało się bohaterom, ale gdyby nie była to prawdziwa opowieść z przeszłości, to byłoby to bardzo trafne stwierdzenie. Pierwsze 4 rozdziały są wręcz bardzo pozytywne - historia od pucybuta do milionera. Tylko ostatni rozdział jest wyraźnie inny atmosferą. Czytelnikowi robi się smutno i przykro, bo wie, że kłopoty i konflikty osiągają swój punkt kulminacyjny i ta opowieść nie będzie miała tak dobrego zakończenia jak mogłaby mieć. I nawet jeśli ktoś nie miał wcześniej pojęcia o losach Segi, to książka często podpowiada, że jest zbyt pięknie aby mogło się to długo utrzymać. A także podpisy pod znajdującymi się w środku Wojen konsolowych zdjęciami na oddzielnych kartach spoilerują historię. 

A z drugiej strony bardzo długo czytałam tę książkę, bo nie wywołuje ona ani trochę odczucia 'tylko jeszcze jeden rozdział'. Wręcz nie miałam żalu, gdy musiałam przerwać czytanie w połowie strony i zająć się czymś innym. To ciekawa, ale mało pasjonująca opowieść. Przypuszczam, że wynika to z faktu, że to nie powieść a książka non-fiction. Jestem jednak pewna, że można było napisać to nieco ciekawiej. Albo prościej. W znaczeniu: mniej powtarzania nazwisk, więcej dat i jakieś kalendarium, bo w tej książce to bardzo istotne kiedy Sega wydawała coś nowego, a kiedy Nintendo i kiedy przeprowadzali swoje akcje marketingowe, a brakuje dokładności w tym aspekcie.

I wiecie, cieszę się, że i tak chciałam przeczytać tę książkę, bo z tyłu na okładce ma napisane thriller korporacyjny. Jeśli to jest thriller to ja jestem wróżka zębuszka. Napisałam wyżej, Wojny konsolowe to bardzo pozytywna historia tego, jak lepszym marketingiem Sego w konkretnym przedziale czasu odbiła część rynku gier Nintendo. Poza tym to książka non-fiction o wydarzeniach sprzed około 25 lat. Ale oprócz tego stwierdzenia 'thriller' pozostałe treści znajdujące się na okładce są bardzo trafne.

Podsumowując, czuję się dokształcona, ale lektura, choć ciekawa, jest bardzo długa i niekoniecznie pasjonująca.

Trzymajcie się, M

czwartek, 9 sierpnia 2018

Cud, miód - Strong Woman Do Bong Soon

Hello!
W lawinie ukazujących się co i rusz nowych dram (bo one wychodzą praktycznie jak anime - sezonami, jedna się kończy, druga wskakuje na jej miejsce), jeśli człowiek nie wypracuje sobie jakiegoś sposobu, jak to ogarnąć, łatwo można się poddać i w końcu nie zdecydować się na oglądanie niczego, bo obejrzenie wszystkiego nie jest możliwe. Sama, jeśli nie zachodzą inne okoliczności, decyduję się na jedno z dwóch rozwiązań: oglądam zakończone dramy z naprawdę dobrymi recenzjami lub wybieram dramę historyczną. Inna okoliczność to taka, że występuje tam idol-aktor. Postanowiłam połączyć punkt pierwszy z punktem trzecim i zobaczyć wszystko w czym wystąpił Park Hyung Sik, zaczynając od dokończenia Strong Woman Do Bong Soo, a w kolejce czeka już koreańska wersja Suits.

Nie bawiłam się tak dobrze oglądając jakąkolwiek dramę od czasów Goblina. A wręcz Strong Woman jest jeszcze zabawniejsze od Goblina. Goblin nie był komedią z założenia, Strong Woman jest. I chociaż nie oglądam zbyt wielu seriali, anime czy nawet filmów komediowych ta drama jest tak uroczo zabawna, że nie sposób jej nie kochać. A przynajmniej pary głównych bohaterów.

Nie widziałam drugiej dramy, w której relacje między postaciami rozwijały by się tak naturalnie i ewoluowały zgodnie z dużym życiowym prawdopodobieństwem, a przy tym były tak urocze. Miałam czasami wątpliwości co do tego jak główny męski bohater traktuje Bong Soon, ale z drugiej strony są dramy, gdzie jest dużo, dużo gorzej, a w ramach tej to działa, a nasza bohaterka jest zaradną i pomysłową osobą, która nie daje sobie w kaszę dmuchać, chyba że sama tego chce. Poza tym z czasem okazuje się, że Bong Soon i Min Hyuk są po prostu dla siebie stworzeni, pasują idealnie i ogólnie wszystkie uroczości. I nie wątpliwości, że główny bohater od samego początku absolutnie uwielbia Do Bong Soon. Obserwowanie tego jak ich relacja się rozwija i przebiega sprawia, że widzom robi się ciepło na sercu. Plus naprawdę nie wiem, kto był bardziej uroczy Bong Soon, która w sumie nie potrzebowała wiele robić aby sfrustrować Min Hyuka, czy on w swoich reakcjach na najmniejszą rzecz, którą robiła Bong Soon. To wiele uroczości do ogarnięcia, ale zarówno Park Hyung Sik jak i Park Bo Young to naturalne przeurocze talenty i cudownie pasowali do swoich ról.


Główni bohaterowie to zdecydowanie najjaśniejszy punkt całej dramy i rozumiem dlaczego Strong Woman Do Bong Soon, gdy wychodziła w Korei była tak uwielbianą dramą. Z tym że to dalej drama więc musi być dramatyczna. I o ile pierwszy poważny wątek, który wyjaśnia się dość szybko pasuje do dość lekkiego tonu dramy, rozwiązania można się domyślić prawie od razu, to mam wątpliwości do drugiego. A był nim porywacz, zainteresowany szczególnie okolicami, gdzie mieszkała Bong Soo a później także nią samą. Jak pisałam: drama jest śliczna, urocza, bardzo przyjemna do oglądania, ogólnie cudna, a ten wątek był niestety dla niej za poważny i kontrastował z klimatem. Ale daje naszym głównym bohaterom bardzo ważną scenę i przypuszczalnie, gdyby nie była to drama, wywoływałaby ona salwy śmiechu, ale ponieważ jest to drama widzowie mimo wszystko czują, że nie wypada się śmiać w tak dramatycznych momentach. To trochę paradoks dram: uchodzi im trochę więcej na sucho. Ale to dobrze.

Jedna z najlepszych, najśmieszniejszych scen w całej dramie, to trzeba zobaczyć z muzyką, która leciała w tle. (A leciała piosenka z filmu Bodyguard..... a ja właśnie wstawiając zdjęcia zdałam sobie sprawę, że jak zwykle nie napisałam o czym w ogóle jest drama/film/itd, o którym piszę więc nadrabiam) Do Bong Soon ma nadludzką siłę i wyniku splotu wypadków zaczyna pracować jako ochroniarz CEO firmy tworzącej gry komputerowe Ahn Min Hyuka. Z czasem ich wspólne przygody sprawiają, że relacja bohaterów zaczyna rozkwitać.

Strong Woman Do Bong Soon to komedia więc na drugim planie jest jeszcze więcej śmiesznych i zabawnych elementów niż na pierwszym i dla mnie to trochę za dużo. Nie twierdzę, że są one same w sobie złe, bo większość drugoplanowych wątków naprawdę bawi, ale Stron Woman cierpi na tę samą przypadłość, co zdecydowana większość dram, czyli godzinne odcinki, które trzeba czymś zapełnić. Ale na drugim planie pojawia się także wątek rodziców Do Bong Soon, który jest naprawdę zaskakująco ciekawy (może dlatego że trochę poważniejszy), przyznam się, że bardzo się zastanawiałam dlaczego ci bohaterowie się nie rozeszli. Z drugiej strony w Strong Woman Do Bong Soon dodano wiele zabawnych efektów dźwiękowych do scen (odgłos logowania, gdy postać zaczyna coś rozumieć, wiele dźwięków zwierzątek, szczególnie kotów), które wprost niesamowicie pasują do klimatu dramy. Mniej, ale są też efekty wizualne, które też wyglądają zaskakująco dobrze.


Związany z Bong Soon i porywaczem jest także jej przyjaciel i miłość z dzieciństwa, a obecnie policjant In Guk Doo, który jest ciekawą acz smutną postacią, która udowadnia, że nie ma co się samemu oszukiwać w uczuciach, bo potem będzie za późno. Żałowałam, że nie dogadał się jednak lepiej z Min Hyukiem, bo oni aż się prosili o lepszy wspólny wątek. A była możliwość, aby to zrobić, bo mieli swoje momenty, szczególnie gdy się upili. Poza tym Bong Soon by się ucieszyła. I może zmniejszyłoby to czas trwania innych wątków drugoplanowych.

 Tak, tak to Romeo i Julia <3

Strong Woman Do Bong Soon to nie jest najlepsza z najlepszych dram jakie widziałam, bo ma trochę zbyt wiele kłopotów z drugim/trzecim planem, ale parę głównych bohaterów ma zdecydowanie w pierwszej trójce. A pierwsza trójka to w sumie wszyscy i tak na pierwszym miejscu, bo jestem średnio dobra w układaniu takich list. W każdym razie oficjalnie uwielbiam Do Bong Soon i Ahn Min Hyuka i nie sądzę, abym szybko znalazła w dramie koleją tak uroczą, ciepłą i szczerą parę jak oni.

Plus Park Bo Young ma dokładnie tyle samo wzrostu co ja.
LOVE, M


wtorek, 7 sierpnia 2018

(Nie)spodzianka - Gemina

Hello!
Ostatni bardzo martwi mnie stosunek postów z etykietką książki i etykietką zdjęcia. To znaczy książki mają 99 (teraz już 100) i zdjęcia mają 100. Nie powinno tak być i powinnam to zmienić, ale książki, które czytam ostatnio są lepsze do pokazywania na Instagramie niż pisania recenzji. Taki los, gdy w wakacje nadrabia się klasyki literatury światowej albo czyta książki, które zdecydowanie nie są powieściami i pisanie ich recenzji mogłoby być, nawet nie tyle trudne, co teksty mogłyby okazać się nieinteresujące.

Pewnie dlatego, chociaż w pokoju stoi góra książek, a niektóre z nich powinnam przeczytać rok temu za pisanie pierwszej od dłuższego czasu recenzji zabrałam się, gdy dotarła do mnie Gemina, czyli drugi tom serii Iluminae. I jeśli Moondrive zdecyduje się wydać i trzeci, to będzie to moja jedyna pełna trylogia albo seria. Ale wracając do Geminy i Iluminae. O pierwszym tomie możecie przeczytać tu (Niespodzianka ("Illuminae")), ale w skrócie powtórzę, że zakończenie jest zaskakująco nijakie i robi z ciekawej książki, fabularnie książkę podobną do innych. 

Po pierwsze Gemina jest dużo mniej fotogeniczna w środku niż Iluminae. Po drugie cierpi na dokładnie ten sam problem, co poprzedniczka, czyli fakt, że przez komunikatory i opisy nagrań z kamer nie można przekazać uczuć i emocji. A kłopot jest tym większy, że zmieniamy statek i dostajemy dwójkę nowych bohaterów, których nie znaliśmy wcześniej. Czytelnik potrzebuje więc dodatkowego zaangażowania aby wzbudzić w sobie jakieś odczucia wobec nieznanych postaci.

Kojarzycie takiego mema o przepisywaniu pracy domowej, tylko żeby trochę zmienić aby nikt się nie kapnął? Gemina to trochę taki autoplagiat z Iluminae. Tylko dodali do niej jakieś elementy z Obcego. Naprawdę. Po stacji skoku Haimdall (to nie statek, nie lata, obraca się dookoła dziury w czasoprzestrzeni) grasują jakieś kosmiczne larwy, z których rodzina Nika robiła narkotyki. Całkiem wygodne, wypuścić mózgożerne potworki aby gdzieś po drodze załatwiły bardzo złych ludzi, ale gdy nie są potrzebne można o nich pozapominać. 

Wracając do postaci: znów mamy sytuację, gdy nieciekawa postać dziewczęca Hanna jest na pierwszym planie. Zamiast osobowości ma zbiór cech wynikających z tego, że córką dowódcy statku. Natomiast Nik z mafii, który ma dramatyczną aczkolwiek przewidywalną historię rodzinną i zalążki charakteru jest potraktowany trochę po macoszemu... i wspominałam, że Gemina to trochę powtórzenie Iluminae w innej scenerii? 


Gdzieś po 100-150 stronach bardzo chciałam aby do opowiadania tej historii wrócił rąbnięty komputer z pierwszego tomu, czyli Aidan. Bo w dalszym ciągu to "postać", która ma najwięcej charakteru i jego perspektywa patrzenia na ludzi jest najbardziej interesująca. Poza tym, dzięki Ilumiane wiedziałam, że ta seria to książki dla kogoś mniej więcej w wieku bohaterów (czyli powiedzmy 15-16 lat), bo starszych czytelników będzie denerwowała niekompetencja przeciwników Hanny i Nika. Nie żebym nie kibicowała naszym bohaterom, ale zdecydowanie za łatwo im poszło. Bo znów wracamy do głównego problemu: nic wobec tej fabuły się nie czuje. A powinno chociaż jakieś minimalne zagrożenie, przecież wszyscy (albo i wszyscy razy dwa) mogą zginąć. Ale znów, autorzy chyba się boją, podjąć bardziej odważne decyzje dotyczące eliminowania postaci. Nie będę wchodziła w szczegóły typu prawdopodobieństwo, bo musiałabym napisać dużo rzeczy niezbyt dobrze świadczących o treści, Gemina to trochę powieść tendencyjna, trzeba ją czytać nie zadając zbyt wielu pytań, tylko po prostu jak jest przedstawiona i nie zastanawiać się czemu losy ludzkości zostały powierzone trójce nastolatków.

Z drugiej strony Gemina jest nieco ciekawsza pod względem informowania o tym wielkim planie złego BeiTechu i zakończenie nie jest takie rozczarowujące. Mam nadzieję, że w 3 części bohaterowie z Iluminae i Geminy będą razem, dostaniemy szansę poznać ich lepiej, a szczególnie Ezrę i Nika (nie rozumiem wypychania na pierwszy plan dziewczyn bez charakteru, dajcie im chociaż trochę osobowości), bo zasługują, a już szczególnie Nik. Czekam na 3 cześć, chociaż mam wrażenie, że nietrudno po dotychczasowej historii domyślić się jak to się wszystko skończy. 

Pozdrawiam, M