niedziela, 30 czerwca 2019

Trochę się buja - Dororo

Hello!
Po obejrzeniu pierwszych odcinków Dororo byłam zachwycona i ogromnie mi się to anime spodobało. Jednak z każdym kolejnym odcinkiem, a szczególnie z odcinkami, które są mniej więcej w połowie, a Dororo ma 24 odcinki, zaczynałam mieć z tym anime coraz więcej problemów.

Koncepcja, że Hyakkimaru będzie podróżował po świecie i zabijał kolejne demony, aby odzyskać części ciała nie jest ani odkrywcza, ani z założenia bardzo ciekawa, ale pierwsze odcinki zrobiły dobre wrażenie, więc chęć śledzenia, czy uda mu się odzyskać całe ciało jest całkiem duża. Na tym poziomie to nie jest zbyt skomplikowane anime. I lepiej byłoby dla niego, gdyby takie pozostało.

hyakkimaru, anime

Ale zaczynają się w nim pojawiać watki, które powinny obudzić w widzu, jakąś potrzebę zastanowienia się nad moralnym wydźwiękiem odzyskiwania ciała przez Hyakkimaru. To znaczy: jeśli Hyakkimaru odzyska ciało to demony, które "dbały", "opiekowały się" terenami należącymi do jego ojca przestaną to robić i powróci susza, głód i inne nieszczęścia. I oczywiście założenie jest takie, że ojciec nigdy nie powinien był tego robić (ale jest to postać jednoznacznie zła i tłumaczenie, że robił to dla swoich ludzi się nie broni), ale czy skoro już to zrobił i ludzie żyją w miarę dostatnio i szczęśliwie to Hyakkmiaru w swojej samolubnej walce o odzyskanie ciała to postać pozytywna czy jednak nie. Problem jest taki, że anime dotyka tej kwestii w może dwóch odcinkach po czym o niej zapomina. Hyakkimaru nawet konfrontuje się ze swoim bratem (naprawdę liczyłam, że to jeszcze zostanie pociągnięte dalej), ale przez długi czas w anime nic z tego wszystkiego nie wynika. Późniejsze konfrontacje tego rodzeństwa są dość rozczarowujące, podobnie jak próby moralnego czy etycznego spojrzenia na problem Hyakkimaru.

Nacisk akcji zostaje przeniesiony na Dororo i obserwujemy rozwój tego wątku. Przy czym, chociaż jest ładnie wprowadzony, dowiadujemy się dużo o przeszłości, to jednak widz ma mimo wszystko poczucie, że ta zmiana punkt ciężkości wzięła się trochę znikąd. Lepiej byłoby gdyby historie oby bohaterów były pokazywane równolegle.

hyakkimaru, dororo anime

Ogólny problem z tym anime jest taki, że jest ono jednocześnie momentami za głębokie, a momentami za płytkie i trochę się nie może zdecydować. Może to dlatego, że Dororo jest mimo wszystko małym dzieckiem, a Hyakkimaru zupełnie nie zna koncepcji kompasu moralnego, konsekwencji swoich działań i paru innych założeń życia w społeczeństwie. Przy czym to nie tak, że mi się ono nie podobało. Podobało mi się, ale jeśli anime chce zadawać widzowi pytanie "Czy Hyakkimaru powinien odzyskiwać swoje ciało, które zostało mu niesprawiedliwie i okrutnie zabrane, czy nie powinien, bo gdy je odzyska, na ludzi mieszkających na terenach jego ojca spadną nieszczęścia?" to nie może rozgrywać tego wątku w dwóch odcinkach i zostawiać go bez rozwiązania. Oczywiście, że to się później rozwiązuje, ale zanim do tego dojdzie następuje duża dziura fabularna. 

hyakkimaru, dororo
 
Dororo trochę się tak buja cały sezon: raz jes straszne i poważne, raz ma bardzo zabawne i urocze odcinki, ale niestety zupełnie nie możne znaleźć balansu, a zabawniejsze sceny prawie nigdy nie działają, sceny rozładowujące napięcie. Mam wrażenie, że scenariusz tego anime był bardzo pocięty i doskonale to widać w momentach przejścia pomiędzy jednym odcinkiem a drugim, gdy zupełnie nie wiemy, dlaczego nasi bohaterowie nagle znajdują się w danym miejscu, skąd się tam wzięli, jak się tam dostali. 

dororo, hyakkimaru


Ogólnie to nie jest złe anime, jest całkiem ciekawe, ale nie może się zdecydować czy jest poważne i straszne czy traktuje stawiane przez siebie pytania niepoważnie. Moja rada, jeśli jeszcze nie oglądaliście: nie zastanawiajcie się nad dylematami moralnymi pojawiającymi się w tym anime bardziej, niż zastanawiają się nad nimi same postaci, bo może to prowadzić do rozczarowania. Ale jeśli przyjmie się historię tylko tak jak jest przedstawiona, to ogląda się je z zaciekawieniem. I chciałabym poznać dalsze losy bohaterów. 

Trzymajcie się, M

piątek, 28 czerwca 2019

Czyli o szóstym semestrze filologii polskiej

Hello!
Zwykle wpisy o studiach mają tytuły, które biorę z dziwnych, wyrwanych z kontekstu wypowiedzi moich wykładowców na zajęciach albo ogólnie z moich zajęć. W tym semestrze nie miałam momentu objawienia: "tak, to będzie tytuł wpisu o tym semestrze!" więc wpis motta i hasła przewodniego nie ma. Może oprócz tego, że bardziej od samych zajęć, które opisywałam  w trakcie tygodnia o studiowaniu, jest to wpis o egzaminach.

Ostatni egzamin w tym semestrze miałam 25 czerwca i chyba od niego zacznę, bo o nim wspominałam na blogu zdecydowanie najwięcej i nim denerwowałam się najbardziej na całych moich studiach. Myślę, że nawet ustnym egzaminem z angielskiego na ZIArcie denerwowałam się mniej. 

biblioteka, książki, półki z książkami

Literatura współczesna.

W tym semestrze mieliśmy wykłady oraz ćwiczenia z dramatu. Albo jak lubiliśmy to zwać tragedii. Na piątym semestrze były ćwiczenia z prozy, na czwartym z poezji. I taka podpowiedź dla ludzi studiujących na Uniwersytecie Gdańskim, aczkolwiek nie wiem, czy nie zmieni Wam się osoba przeprowadzająca egzamin w przyszłym roku: po pierwsze w sylabusie jest napisane, że powinniście dostać zagadnienia na ten egzamin, więc nie bójcie się tego wyegzekwować od swoich prowadzących, a po drugie: ogólnie ogarnijcie sylabus i listę lektur, która tam jest już na czwartym semestrze, zacznijcie się na bieżąco zaznajamiać z podręcznikami. Wierzcie, będziecie mi wdzięczni, bo nie ma co tego odkładać na ostatnią chwilę. Ogólnie systematyczność to naprawdę klucz do nauki. Im więcej ogarniecie wcześniej, tym lepiej dla Was. 

Co do egzaminu: chyba nigdy w życiu nie chodziłam taka zdenerwowana. Pierwszego dnia egzaminowania, czułam się jakbym sama miała iść na ten egzamin jeszcze nie do końca przygotowana. To było w środę 19, a mój egzamin był 25. Ale duża część osób wychodziła i mówiła, że nie jest źle trzeba tylko dużo mówić. A to jest podstawowa rada na każdy egzamin. Oraz wchodzenie na nie z uśmiechem to naprawdę połowa sukcesu. Mój egzamin miał się zacząć o 14, ale zaczął się koło 15.20-40, dokładnie nie wiem, bo w pewnym momencie przestałam sprawdzać godzinę. Byłam druga w kolejce, przede mną miała zdawać dziewczyna sprzed dwóch lat i sprawdzanie jej zaliczeń sprzed tych dwóch lat zajęło jeszcze dodatkowy czas, przygotowanie, plus jej odpowiedź, plus przygotowanie osoby, która wchodziła jako 3, a była to dłuższa procedura niż tylko zadanie pytań. Także egzamin był nieźle opóźniony, a ja muszę przyznać, że też nie ułatwiłam koleżankom czekania, bo moje zagadnienie dodatkowe - pytanie, które opracowaliśmy sobie sami - było dość złożone, a ja byłam podekscytowana mówieniem. Poza tym dostałam pytanie o Miłosza i przy okazji rozmawiałam z profesorem o brakach pewnych książek w sylabusie, ale ogólnie moja odpowiedź to było praktycznie słowo w słowo to, co było napisane w podręcznikach. Dostałam też pytanie o literaturę polską 1956-1968, ale znów udało mi się tak zagadać profesora, że zasadniczo opowiedziałam o 1956 i 1957 i profesor stwierdził, że nie będzie mnie dalej pytał. Ostatecznie wyszłam z egzaminu o 17.25. A tego dnia na uczelni byłam od 11, bo jeszcze musiałam iść do promotora. Gdy wróciłam do akademika, byłam tak zmęczona, że po prostu poszłam spać. 

Literatura dwudziestolecia międzywojennego 

Staram się być w tych wpisach o studiach w miarę obiektywna, ale piszę ze swojego doświadczenia, a nie będę w tym miejscu ukrywała, że fakt, że w semestrze odbyła się tylko mniej więcej połowa zajęć był fair wobec studentów. Jasne powinniśmy się cieszyć, że nie mieliśmy zajęć, ale to się sprawdza, gdy odwołane są 1-2 zajęcia w semestrze, a nie gdy nie ma zajęć przez trzy tygodnie. Muszę się zebrać i opisać ogólnie to, jak studenci dostają od uczeni, prowadzących i wykładowców pewne sprzeczne znaki i ogólnie o tym, jak uczelnie bardzo często nie traktują studentów poważnie. 

Co do samego egzaminu. Pierwsze osoby prawie wyszły z egzaminu z płaczem i opowiadały, że był straszny. Trochę miały powody, a trochę histeryzowały. Ogólnie egzamin nie był straszny, ale trochę to działa tak, że żaden nie jest, gdy człowiek jest przygotowany. Albo trafi na pytania, które mu pasują. Pytania były podzielone na 3 kategorie: poezja, proza i życie literackie. Losowało się 3, odpowiadało na 2. Z prozy uczyło mi się bardzo dobrze, więc tym pytaniem się nie przejmowałam, gorzej z poezją: futuryści, Skamander, całe mnóstwo innych nazwisk i tomików oraz grup literackich. Byli tacy twórcy, co wydali po 10 tomików w czasie dwudziestolecia. Ostatecznie miałam podwójne szczęście - koleżanka, która odpowiadała przede mną wyznaczyła mi ścieżkę opowiadania nie tylko tego, co było w podręczniku, wstępach i opracowaniach, ale także własnych wrażeń oraz wszystkiego, co kojarzyło mi się z tematem. I się udało. 

Przedmioty specjalnościowe i egzamin ze specjalności redaktorsko-edytorskiej

 

Nowoczesne techniki składu i druku

Obsługa programu InDesing totalnie mnie fascynuje i gdyby nie to, że przygotowania do egzaminów zajmowały mi tak dużo czasu to złożyłabym w nim mój licencjat, bo bardzo, bardzo chciałam to zrobić. Gdy wprowadzałam poprawki w Wordzie to szukałam opcji z InDesing i bardzo mnie denerwowało, że ich nie było. Ogólnie były to jedyne zajęcia, na których miałam poczucie, że naprawdę nauczyłam się jakiejś pożytecznej rzeczy. Przy okazji wpisów o licencjacie pokażę Wam okładkę, jaką do niego zrobiłam w ramach zaliczenia tych ćwiczeń.

O prawie autorskim i wydawniczym już chyba wspominałam. Ogólnie to zgodnie z przewidywaniami nie zobaczyliśmy żadnej umowy, nawet takiej podstawowej pomiędzy autorem i wydawnictwem, nic. To nie były zajęcia specjalnie skrojone pod naszą specjalność niestety, ale jakoś mnie to ani nie zaskoczyło, ani nie rozczarowało. Za dużo miałam podobnych przykładów na ZIArcie, aby się tym przejmować. Po prostu wychodzimy ze studiów niedokształceni...

... i nie wiemy, jak odpowiedzieć na pytanie na 

egzaminie ze specjalności.

 

Profesor zapytał nas o jakieś szczegółowe zagadnienie dotyczące wolnego dostępu, a my zrobiłyśmy wielkie oczy, popatrzyłyśmy po sobie i przyznałyśmy się otwarcie, że nie mamy pojęcia o czym mówi. Co do samego egzaminu, trwał dokładnie godzinę, wchodziłyśmy we cztery i rozmawiałyśmy z profesorem. W sumie to nawet nie wiem, czy profesor nie mówił ostatecznie więcej niż my. Dostawałyśmy jakieś pytania, ale raczej ogólne niż bardzo szczegółowe. My jeszcze dostałyśmy piątki, ale podobno kolejne grupy były odpytywane na bardziej egzaminową modłę.

O seminarium jeszcze napiszę, a teraz wspomnę o wykładzie ogólnouczelnianym. 


Celebryci, regularsi, outsiderzy - czyli społeczny świat blogerów

Polecam, jeśli musicie wybrać wykład ogólnouczelniany na UG, nie wiecie jaki, a nie macie ochoty pisać egzaminu/kolokwium/testu bądź zaliczać wykładu ustnie to wykład dla Was! Prowadząca, która w semestrze letnim prowadzi wykład o telewizji, wymaga tylko obecności lub przygotowania mini prezentacji na 5. Ale jeśli chodzisz na zajęcia to masz 3. 

Chodzenie na te zajęcia był bardzo ciekawe i czasami pokazywało podejście do blogosfery osób, które nie mają z nią wiele wspólnego. 


Na dziś to by było na tyle. Prawdę powiedziawszy, od wtorku odkąd wróciłam do akademika, a jeszcze bardziej od wczoraj, gdy wróciłam do domu, czuję się jakbym miała jet lag. Jeszcze nie przestawiłam się w tryb wakacyjny i nie umiem odpoczywać, bo cały czas mam wrażenie, że powinnam coś robić. Nie jest to tak mocne uczucie, jakie miałam dwa lata temu, ale wciąż zanim zacznę się cieszyć, że mogę teraz robić to, co chcę, a nie to, co muszę pewnie minie jeszcze kilka dni. 

Jeśli mielibyście jakieś pytania, interesowałoby Was coś bardziej szczegółowo lub chcielibyście, abym napisała coś jeszcze o polonistyce na UG to piszcie śmiało! Zawsze nieco łatwiej jest odpowiadać na pytania niż pisać ogólnie.

LOVE, M

poniedziałek, 24 czerwca 2019

10 punktów o książce Nadgodziny zagryzione kimchi, czyli jak przetrwać w koreańskiej korporacji

Hello!
Jutro dowiem się, czy obronę będę miała w lipcu czy wrześniu, a od dwóch dni nie mogę się na niczym skupić, niczym. Nigdy tak nie miałam, a teraz nie mogę się nawet zmusić, aby jeszcze raz przejrzeć notatki. Liczę, że zrobię wrażenie moim pytaniem dodatkowym, bo jeśli to się nie uda, a pytania dostanę niezbyt mi pasujące, to trzeba się będzie wybrać do Gdańska jeszcze dwa razy we wrześniu. Gdybyście byli jutro ciekawi, jak mi poszło, to zapewne napiszę coś na Facebooku / Instagramie.

Ale książka o której dzisiaj przeczytacie jest bardzo przyjemna!

książka, wydawnicwo kiwaty orientu, nadgodziny zagruzione kimchi, czyli jak przetrwać pracę w koreańskiej korporacji, czebol, korporacja, praca, kimchi, koreańska korporcacja

Tytuł: Nadgodziny zagryzione kimchi, czyli jak przetrwać w koreańskiej korporacji

Autor: Jerzy Nowiński

Wydawnictwo: Kwiaty Orientu 2018


Po pierwsze, autor napisał o tym, że Korea i Polska mają podobną historię, a Korea może być dla nas "referencją". Zgadzam się. Wszyscy powinniśmy dokształcić się z historii Korei.

Po drugie, autor wspomina o tym, że przyczyną katastrof lotniczych w Korei było posłuszeństwo załogi względem pilota.  Było coś na ten temat w Katastrofie w przestworzach, przy czym z tego, co się orientuję to nie był/jest problem tylko koreańskich załóg, ale również japońskich i ogólnie pochodzących z tamtego zakątka świata. Ale nie tylko w Ameryce też się zdarzały wypadki, bo drugi pilot wiedział lepiej, ale nie chciał zwrócić uwagi kapitanowi.

Po trzecie, książka napisana jest w przyjemnym, zabawnym tonie. Zawiera wiele anegdotek (także z historii Korei) oraz całych dialogów i opisów sytuacji z pracy autora. Plus, on sam przyznaje się do posiadania złośliwej natury i to też momentami w książce czuć, ale jest to raczej taka pobłażliwa złośliwość, niż złośliwa-złośliwość.

Po czwarte, jeden z podrozdziałów ma tytuł Szekspir kontra Konfucjusz. Książka zbiera punkty za moje ulubione nawiązania.

Po piąte, jeśli macie wybierać czy przeczytacie Koreańczycy. W pułapce doskonałości, czy Nadgodziny zagryzione kimchi to wybierzcie Nadgodziny. Zdecydowanie. Bardzo zdecydowanie.
Z tym, że to trochę inna perspektywa. Zwykle autorzy lądują w Korei, pracując w koreańskiej korporacji (przypadek pierwszej książki), a tutaj autor opisuje pracę i owszem w koreańskiej korporacji, ale na terenie Polski, to jest w polskiej fili (albo przyczółku) czebola. 

Po szóste, ten przypis na stronie 227: "Patrz: podrozdział Czwarte piętro i czerwony długopis, s. [do uzupełnienia po składzie]." I dlatego mój promotor-redaktor mówił, żeby w licencjacie takie notatki do siebie robić wielkimi literami i czerwonym kolorem. Notabene ten rozdział jest na stronie 232.

Po siódme, ten cytat: "Uruchamiam komputer i sprawdzam pocztę, myśląc, że w przepisie na dobre samopoczucie chodzi o równomierne obciążenie zdrowia psychicznego i fizycznego, a nie ich równomierne przeciążenie..." (str. 150).

Po ósme, wydanie. Książka ma ciekawy format oraz projekt, który w założeniach i nawet wykonaniu bardzo mi się podoba. Niestety gorzej samą czynnością czytania Nadgodzin, które jest ciężkie. Sama książka jest ciężka i ciężko się ją trzyma. Te trzycentymetrowe marginesy aż krzyczą, że gdyby je przyciąć i książka została wydana w normalnym formacie, to można by na odzyskanym z nich papierze, wydać jeszcze jeden egzemplarz. Na tych marginesach pojawiają się czasami zdjęcia z opisami, ale nie jest ich tak wiele, żeby naprawdę uzależniać od nich występowanie marginesów. Ale w książce są też rysunki, które bardzo mi się podobały. Z drugiej strony okładka jest niestety taka, że bardzo się rysuje i widać na niej ślady wszystkiego.

Po dziewiąte: różnorodność form podawczych. Widać, że autor bardzo się w tym względzie starał, bo mamy i wspominane już anegdoty, ale też bardziej naukowe wyjaśnienia w charakterystycznych falowanych ramkach (szkoda, że znikają gdzieś wraz z kolejnymi rozdziałami), mamy dramat "Życie biurowe". Rozdziały nie są długie, a podrozdziały jeszcze krótsze, a całość jest naprawdę płynnie przechodzi od tematu do tematu, zagłębiając się niekiedy w szczegóły, a niekiedy przedstawiając przykłady z pracy autora.

Po dziesiąte: gdybym była złośliwa, to mogłabym zrobić i grać w bingo z typowymi zwrotami, historiami i tym, co musi pojawić się w książce dotyczącej Korei. Ale nie jestem. A to bingo przekonywałoby raczej, że niektóre z powtarzanych stereotypów to wcale nie są stereotypy tylko prawda.
Ale z tych tropów może zrobię osobny wpis. Nie może, na pewno. Już jest prawie gotowy, ale jeszcze zbieram materiały.

PS Za każdym razem, gdy zapisywałam tytuł tej książki musiałam sprawdzać, co robi się z kimchi, bo w mojej głowie za każdym razem nadgodziny były nadgryzione kimchi, chociaż z gramatycznego punktu widzenia nie ma to żadnego sensu.

Pozdrawiam, M


środa, 19 czerwca 2019

O osobie - Łzy mojej duszy

Hello!
Powiem Wam coś - nie jest dobrze, jeśli nie mam czasu (publikować tutaj) ani ochoty (publikować na Instagramie) udzielać się w internecie. Dopadł mnie taki stres przedegzaminowy jak nigdy i widać to bardzo po moim zaangażowaniu w mediach społecznościowych.
Ale z miłych informacji - mój licencjat dostał zielone światło do druku!

łzy mojej duszy, książka, veni vidi vici, korea

Tytuł: Łzy mojej duszy

The Tears of My Soul

Autor: Kim Hyon Hui

Tłumacz: Marta Bręgiel-Benedyk

Wydawnictwo: Veni Vidi Vici, 2013


Tę książkę czyta się jak dobrą powieść sensacyjną, ale ilość szczegółów, precyzja opisów i ogólna fabularyzacja sprawiają, że trudno wierzyć, że dokładnie taka była historia bohaterki. Nie chodzi nawet o wiarygodność, bo że była szkolona i jak ogólnie to szkolenie wyglądało - można uwierzyć bez problemu, ale tak dokładne odtworzenie niektórych sytuacji i odczuć, jakie autorka miała w danych momentach swojego życia wygląda na koloryzowanie szczegółów. Niezaprzeczalnie jednak czyta się to znakomicie i jest to naprawdę ciekawa historia.

Poprzez zniszczenie samolotu zamierzamy zwiększyć chaos i ostatecznie nie dopuścić do zorganizowania igrzysk olimpijskich w Seulu. (str. 87)


Muszę przyznać, że pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, gdy znalazłam tę książkę, było zastanowienie się czy nie widziałam odcinka Katastrofy w przestworzach na temat tego lotu, a dopiero potem, czy taki odcinek w ogóle istnieje. Nie istnieje. Ale byłam zdziwiona, ile przeróżnych artykułów na temat tego wydarzenia jest w języku polskim w internecie. I są też filmu na ten temat, ale niekoniecznie jest to Katastrofa.

Jednak po tym fascynującym, sensacyjnym początku, później książka robi się coraz bardziej smutna. Dalej dobrze się ją czyta, ale czuć zmianę tonu. Trzeba pogratulować autorce lekkiego pióra i tego jak potrafiła przekazać to, co działo się z nią i wokół niej. Jest tam trochę historii, trochę polityki, sporo poczucia destabilizacji i niepewności, a także uczenia się o nowej, zupełnie innej rzeczywistości. 

Tekst wyszedł krótki, ale i książka nie jest zbyt długa.

Wracam do żywych 25 czerwca po ostatnim i najważniejszym egzaminie tej sesji i całych moich studiów, do tego czasu może coś będzie się pokazywać na Instagramie, ale odpowiadanie na komentarze zawieszam do tego czasu. Mam jeszcze jeden wpis do opublikowania 22 czerwca, ale nie będą to letnie natchnienia, bo nie mam czasu ich zrobić. 

Trzymajcie się, M

piątek, 14 czerwca 2019

Powiedz mu prosto w oczy, że film ci się nie podobał - Detektyw Pikachu

Hello!
Przy całej mojej miłości do X-Menów, gdy miałam wybrać film, który obejrzę po jednym z egzaminów, zdecydowałam się na Detektywa Pikachu. Mroczna Phoenix ze swoimi 'niezwykle entuzjastycznymi recenzjami' będzie musiała poczekać.

pikachu, detektyw, my problem is that i push people away and then hate them for leaving
To zostanie moim nowym zdjęciem w tle na Facebooku.

O ile właśnie recenzje Mrocznej Phoenix (czy też Dark Phoenix; ale dlaczego po polsku zostawili Phoenix, a nie zmienili tego na Feniks/Fenix) są jednoznacznie negatywne, tak recenzje Detektywa Pikachu są trochę jak ciepłe kluski. To miły i sympatyczny film, ale bez szczególnych zachwytów. Muszę nawet przyznać, że byłam zaskoczona, bo jest dużo mniej zabawny, a dużo bardziej smutny niż się spodziewałam.

detective pikachu coffee, kawa
 Zastanawiałam się czemu wypiłam dziś tak dużo kawy i dochodzę do wniosku, że film musiał mnie zainspirować.

Naprawdę trudno napisać o nim coś więcej, jeśli nie chce się zaczynać litanii tego, co twórcy mogli zrobić lepiej, a jednocześnie ma się poczucie, że niektórych błędów nie można filmowi wypominać, bo to jest dramat psychologiczny czy film obyczajowy. Ale są sceny, w których widz zastanawia się dlaczego bohater zrobił to, co zrobił i trochę chce na niego krzyczeć, aby podjął inną decyzję. Poza tym to nie jest jakiś szczególnie nieprzewidywalny film.


Największy problem mam z postacią Lucy i tym, jak bardzo jest ona w całym tym filmie niepotrzebna. Mam wrażenie, że jedynym jej zadaniem było przyspieszenie czasu, w którym bohater odkryłby, gdzie dokładnie znajduje się laboratorium, z którego odjeżdżał jego ojciec. Notabene Tim przez cały film nie zapytał nikogo, gdzie dokładnie rozbił się jego ojciec. A wydaje mi się, że to dość podstawowa sprawa, jeśli chce się udowodnić, że ojciec jednak żyje. Tim też nigdy nie zapytał, jak Lucy ma na imię, a przynajmniej widzowie tego nie widzą na ekranie, tylko po prostu w pewnym momencie zaczął się do niej zwracać po imieniu. Ah, wróć ona mu się chyba przedstawia w przerysowanej, okropnej, schematycznej scenie, gdy czekała na niego w domu, w którym mieszkał jego ojciec. Jak widać jednak wypada to z głowy widza, bo scena jest tak nienaturalna, że chce się o niej zapomnieć. Ogólnie zastanawiam się nad fragmentem filmu, w którym Lucy jest niezbędna jako postać, a nie jako skrót scenariuszowy, żeby Tim nie musiał się wysilać, bo ona znała wcześniej informacje, których zdobycie Timowi prawdopodobnie zajęłoby zbyt dużo czasu. I może, może byłoby to wszystko jeszcze do przeżycia, ale Lucy i Tim to miłość od pierwszego wejrzenia. Jasne, rozumiem, że Timowi Lucy mogła się spodobać, ale odnoszenie się do niej jako "dziewczyna, która bardzo mnie pociąga" było żenujące.

pokemon theme song
 W sumie to nie wiem, jak można by nie lubić tego filmu.

Gdy już wszystkie żale na Lucy i jej relację z Timem zostały wylane i nie trzeba wracać do tego tematu można przejść do dużo przyjemniejszych elementów filmu, czyli na przykład Pikachu. I na przykład mogłabym też teraz napisać jakiś skrót fabuły, bo oczywiście nie zrobiłam tego do tej pory, jak zwykle zakładając, że każdy wie, o czym piszę.

Tim przybywa do miasta Ryme City, w którym Pokemony i ludzie żyją razem, gdyż dowiedział się o wypadku i śmierci swojego ojca. Gdy idzie do jego mieszkania, zastaje tam Pikachu, który był partnerem ojca i który to Pikachu a) według policji także nie żyje, b) najwyraźniej jednak żyje, ale ma amnezję. Po upewnieniu się, że mówiący Pikachu to nie są halucynacje, Tim daje się przekonać, że trzeba sprawdzić, co naprawdę stało się z jego ojcem.

 Powiedz mu prosto w oczy, że film ci się nie podobał.

Nikogo nie zaskoczę, nie będę też udawała, że jest inaczej - Pikachu jest cudny i cudowny. Ma bardziej złożoną osobowość niż Tim, większą zdolność przekonywania i ogólnie jest bardzo kompletną postacią. Nie można go nie lubić (choć na pewno komuś się nie podobał, wszystkim nie można dogodzić). Teoretycznie to Tim powinien przechodzić drogę (i przechodzi, tylko że Tim i jego relacja z ojcem, uświadomienie sobie, że prawdopodobnie nie był najlepszym synem, ale ojciec nie był bez winy, to jest przewidywalne). Nie żeby Pikachu, który może niechcący zrobić krzywdę swoimi mocami, był szczególnie nieprzewidywalny, ale mam poczucie, że był ciekawszą, bardziej pomysłową i różnorodną postacią niż Tim. Co też nie powinno być zaskakujące, bo film ma tytuł Detektyw Pikachu. Dokładnie Pokemon: Detektyw Pikachu i to on, a nie Tim, jest jego głównym bohaterem.

pokemon detektyw pikachu, tim, goodman

Kolejne niezaskoczenie - uwielbiam tego Pikachu. Powinnam też była, gdzieś na początku wpisu napisać, że uwielbiałam bajkę Pokemony jako mała dziewczynka. I miałam Pokeballe, i małe figurki różnych Pokemonów, i pluszowego Pikachu.  I chociaż nigdy, nawet, gdy grałam w Pokemon Go (ja przestałam, ale moi młodsi, wszyscy trzej, bracia wciąż grają), nie nauczyłam się ich nazw i generacji, to Pokemony w bajkowej wersji są bardzo ważną częścią mojego dzieciństwa. A chyba nigdy wcześniej nie miałam okazji o tym tutaj wspomnieć. Przy czym, praktycznie do czasu ogłoszenia filmu nie miałam pojęcia i zupełnie się nie interesowałam, że są pokemonowe gry.


Oprócz Pikachu są oczywiście także inne Pokemony, które czasami są urocze, a czasami nie. Ogólnie to jest chyba świat, w którym Pokemony jednocześnie żyją razem z ludźmi i są na przykład strażakami, ale są także jak dzikie zwierzęta poza miastem. Ah, a samo miasto do którego przybywa Tim to takie połączenie Londynu i Tokio. I są tam takie zagrania światłem, że nie sposób się nie zachwycać. Chyba że przesadzą, jak w momencie pierwszego spotkania Lucy i Tima, ale chwilę później jest scena w mieszkaniu ojca bohatera i jest niesamowicie ładna. Ojciec Tima był detektywem, Pikachu jest detektywem, więc była tam taka wariacja na temat filmów noir. I jak wspominałam na początku, film jest dużo smutniejszy, nie chciałabym napisać, że dużo głębiej zapuszcza się w ludzką psychikę niż przypuszczałam, bo to byłoby za dużo, niż zakładałam, że będzie.

Sądzę, że zobaczę ten film jeszcze wiele razy w życiu, bo na pewno bardzo spodoba się moim braciom, mojej Mamie pewnie też, a że to w sumie rodzinny film - bardzo dobrze się składa.

LOVE, M

środa, 12 czerwca 2019

Męczarnia - Syn człowieczy

Hello!
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak niesamowicie męczyłam się, czytając książkę. Miałam zaplanowane, że przebrnę przez nią w jeden dzień (ma około 280 stron), ale się nie dało. Czytałam ją na raty 4 dni. A naprawdę nie miałam, nic innego do zrobienia. I skończyłam ja tylko i wyłącznie z poczucia obowiązku i wewnętrznej uczciwości.

syn człowieczy, książka

Tytuł: Syn człowieczy

Autor: Yi Munyŏl

Tłumacz: Iwona Banach

Wydawnictwo: Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2011


Syn człowieczy niby jest kryminałem, ale tak naprawdę to dwie połączone książki, przy czym kryminału jest w niej mniej. Druga część to mityczna opowieść o Ahaswerusie, która niby stanowi zapiski bohatera, którego śmierć próbuje wyjaśnić sierżant Nam. Przy czym te notatki nie są w żaden sposób wyróżnione, ba, one nie mają narracji jak zapiski - to po prostu wygląda, jak dwie sklejone książki. Teoretycznie pomiędzy życiem Ahaswerusa są paralele z życiem zabitego bohatera, ale te dwie narracje nie rozwijają się równo. Poza tym przekonanie samego sierżanta Nama, że zapiski bohatera mają jakiś związek z jego śmiercią, wzięły się dokładnie znikąd. Nic nie sugeruje, że to może być istotne. 

Ale tu dochodzimy do miejsca, w którym należy napisać, że odkrycie kto i dlaczego zabił Min Yosŏpa czytelnika interesuje dokładnie wcale. #nikogo. I chociaż to zaskakujące nawet dla mnie, to narrację o Ahaswerusie czyta się bez żadnego zainteresowania i ogólnie jest to trudne do przebrnięcia, to tam się przynajmniej coś dzieje. Niewiele, ale cokolwiek. Natomiast jako kryminał ta książka nie sprawdza się wcale. Oglądałam słabe filmy dokumentalne, które były ciekawsze niż narracja "kryminalna" w tej książce. 

Wiecie, co jest ciekawe? Sam sierżant Nam jest rozczarowany czytaniem tych zapisków Mina i narrator mówi o tym najmniej 3 razy. Czytelnik książki jest rozczarowany razy 2, bo cała ta książka donikąd nie prowadzi. A jak już skończy ją czytać to rozczarowanie rośnie razy 4. Dawno nie miałam poczucia tak zmarnowanego czasu i oszustwa jednocześnie. To nie jest kryminał, ta niby kryminalna część jest tylko potrzebna, aby w lepszej oprawie sprzedać książkę, w której autor przedstawia różne religie, wątpliwości religijne i poszukiwania. I nie są one ani trochę interesujące. 

Poza tym rzeczą, która mnie zastanawia to, to że książka chyba była tłumaczona z języka francuskiego, a nie koreańskiego, a wersja francuska zawiera pewne skróty w tekście i wydanie polskie zawiera przedmowę francuskich tłumaczy.  
A te skróty chyba i tak ratują książkę przed byciem jeszcze większą męczarnią.

Omijajcie ten tytuł szerokim łukiem. 


Trzymajcie się, M

niedziela, 9 czerwca 2019

Zobaczyć wszystkie strony - One More Time

Hello!
Wcale nie miałam zamiaru oglądać One More Time albo Raz po raz, bo pod taką nazwą wyświetliło mi się na Netflixie. Miałam tylko zerknąć na jeden odcinek, bo akurat nie było nic lepszego pod ręką. Ale odcinek trwał tylko nieco ponad pół godziny, wszystkich było 8, więc obejrzałam je prawie na raz.




W swoich założeniach One More Time nie jest szczególnie odkrywcze: mamy tu motyw dnia świstaka oraz dość prosty przekaz, że bycie samolubnym=bycie dupkiem. Oraz że należy cieszyć się z tego, co mamy, nie brać relacji z ludźmi za coś oczywistego, doceniać życie. Trochę banały i wydawać by się mogło, że nie ma szans, aby z takiego punktu wyjściowego powstało coś naprawdę ciekawego. A tu niespodzianka. Bo One More Time umie budować napięcie, daje widzowi małe zaskoczenia i choć części rozwiązań fabularnych można się domyślić, to nie zmniejsza radości z oglądania. One More Time jest raczej jak układanka - cieszysz się, że puzzle do siebie pasują, chociaż masz wzór tego jak powinny być złożone. 


Pierwsze odcinki są zabawne, chociaż ma się ogromną ochotę krzyczeć na głównego bohatera, bo do sympatycznej postaci bardzo mu daleko. Ale o to chodzi, bo musi on przejść swoją drogę. Okazuje się też, że niekoniecznie to najbystrzejszy chłopak, bo czasami zrozumienie dlaczego coś się stało, zabiera mu bardzo dużo czasu. Druga kwestia jest też taka, że widz wie więcej niż bohaterowie. Albo mu się tak czasami wydaje i musi czekać do następnego odcinka, żeby zostać wyprowadzonym z błędu. One More Time ma wiele niewielkich zaskoczeń, które bardzo urozmaicają oglądanie. Poza tym to naprawdę bardzo wciągająca drama, nawet nie dlatego że chce się wiedzieć, czy bohaterowie się zmienią i wydostaną się z zapętlenia, ale dlatego że to, co dzieje się w kolejnych dniach jest fascynujące. W pewnym sensie, bo nasz bohater przechodzi przy tej okazji chyba wszystkie możliwe stany emocjonalne.


W tym miejscu wypadałoby wspomnieć o aktorach. W rolę głównego bohatera wciela się Kim Myung Soo, czyli L z zespołu Infinite, a w jego dziewczynę Yoon So Hee. Słyszałam i czytałam, że L to jeden z najlepszych idoli-aktorów i wystarczyło zobaczyć te 8 odcinków, aby wiedzieć, że to prawda. W One More Time ma dużo do grania i to nie tylko dlatego, że Yoo Tan to główny bohater, ale też z powodu, jak wielką skalę emocji w trakcie powtarzających się dni musi pokazać. Natomiast gra dziewczyny głównego bohatera, czyli Da In na początku bardzo mnie nie przekonywała. Później też nie zdołała do końca, ale w pewnym momencie dramy, której jeszcze innym tytułem jest The Day After We Broke Up, wyjaśnia się czemu, być może, został wybrany taki a nie inny sposób portretowania tej postaci.


Podsumowując, jeśli macie chwilę czasu i ochotę na coś miłego i ciekawego i przy okazji nie za długiego do oglądania, to polecam One More Time z czystym sumieniem.

Trzymajcie się, M

czwartek, 6 czerwca 2019

Władca Cieni - wybór cytatów popkulturalnych

Hello!
Przeglądałam wpisy w wersjach roboczych i ten przewijał się tam od dłuższego czasu. Nie miałam jednak dobrej okazji, aby opublikować ten. Aż znalazłam. Dzisiaj swoją polską premierę miała chyba mieć trzecia cześć trylogii, której pierwsza cześć to Pani Noc, a druga to Władca Cieni. Trzecia to Królowa Mroku i Powietrza. I naprawdę nie wiem, czy data premiery się zmieniła, bo gdy ostatnią ją sprawdziłam to na pewno był piąty czerwca. Natomiast dziś patrzę, a to trzeci lipca. Nie mogę jednak czekać jeszcze miesiąca z publikacją, więc wpis jest dzisiaj. Mam nadzieję, że sprawi Wam tyle radości, ile mi te mała nawiązania w trakcie czytania całej książki.

PS Publikacja opóźniła się o jeden dzień, bo wczoraj wieczorem tak zajęłam się pracą, że straciłam poczucie czasu i zauważyłam to, gdy było już za późno.



> " - Będziesz miał uroczysty państwowy pogrzeb. Złożymy twoje ciało do łodzi i zepchniemy je z wodospadu, jak to robili wikingowie.
Kit spojrzał na nią spode łba.
- To scena z filmu."

Nie wiem o jakim filmie myślała autorka i Kit, ale ja widziałam pogrzeb Fryggi z Thor: Mroczny świat.

> " -To tylko rejestr... - zaczęła urażona Zara.
- Czy tylko ja jeden czytałem X-Menów i rozumiem, dlaczego to by był zły pomysł? - wtrącił Kit."

Rzecz, której nie napisałam przy recenzji, a w sumie powinnam była - otóż Kit powinien mieć dużo większą rolę, bo tu nie chodziło tylko o X-Menów. Gdyby czytelnik tego sam nie zauważył, daje także dużo sugestii, że to, co próbuje przeforsować w Clave Kohorta to rzeczy bardzo podobne do tych, które działy się przed i w czasie II Wojny Światowej. Tylko, że oczywiście Nocni Łowcy są niedokształceni i nikt nie chce go słuchać.

> "Zawsze myślał o ojcu jako o drobnym oszuście, uroczym łajdaku, którego nie można nie lubić, takim Hanie Solo, który w wędrówce przez galaktykę kantuje, kogo trzeba."

> "Kit nadstawił ucha, ale niczego nie usłyszał; domyślał się, że brakuje mu jakiegoś innego runu, który obdarzyłby go słuchem Supermana."

> " - Narysuj mnie jak jedną ze swoich Francuzek - zacytowała.
Julian uśmiechnął się szeroko.
- Nie cierpię tego filmu. Dobrze to wiesz."

> " - Luke, jestem twoim ojcem - mruknęła i usłyszała, że Julian śmieje się cicho."

> " - Ludzie robią głupie rzeczy, kiedy są zakochani - powiedział Jaime tonem kogoś, kto nigdy nie był zakochany."

Prawdopodobnie nie było to intencją autorki, ale za każdym razem, gdy czytam te słowa, w głowie słyszę głos Megary z Herkulesa. Za każdym.

> " - Coraz bardziej przypomina Gandalfa - powiedziała Emma, odprowadzając go wzrokiem. - Oczywiście młodziej wyglądająca i przystojniejsza wersja Gandalfa, ale cały czas spodziewam się, że zacznie gładzić długą siwą brodę i ponuro pomrukiwać."

> "Widział raz taki film, w którym duch dziewczyny wyczołgał się ze studni, kryjąc bladą twarz za maską mokrych, ciemnych włosów." 

Trzymajcie się, M

niedziela, 2 czerwca 2019

Kocham Instagram - maj 2019

Hello!
W maju niestety nie miałam żadnych odkryć Ameryki, czego bardzo żałuję. Nic mnie nie zirytowało, nie spostrzegłam żadnego nowego zjawiska. Może trochę niepokoją mnie osoby, które z jakiś nieznanych powodów oglądają moje stories, a które mnie nie obserwują. I które najczęściej nie są osobami z Polski, ale które się powtarzają z zaskakującą częstotliwością. Ale  jak poczuję się jeszcze bardziej zaniepokojona to je zablokuję. 

Jak człowieka, który polubił moje zdjęcie wstawione na Dzień Dziecka, a który w opisie profilu miał napisane "szukam dziewczyny, kontakt priv", a był to mężczyzna na oko koło 50. Został zablokowany bardzo szybko. Teraz się nad tym zastanawiam, czy nie powinnam była też zgłosić tego profilu, bo w sumie zdjęcie było oznaczone hasztagami związanymi z Dniem Dziecka i wydaje mi się to jeszcze bardziej niepokojące. Bardzo nie lubię takich podejrzanych ludzi w mediach społecznościowych. 


Oraz spamerskiej reklamy, która w komentarzach na moim Instagramie nie dzieje się zbyt często, ale na blogu owszem się zdarza. Kiedyś nie do końca wiedziałam, co to za dziwne komentarze, odsyłające prosto do stron internetowych albo bezczelnie nazywające jakieś produkty, ale teraz szybko odsyłam je w niebyt spamu. Nie będą mi się rehabilitacje reklamowały pod najpopularniejszym wpisem na blogu, nie będą. 



Z innych problemów natomiast. Denerwuje mnie wielkość zdjęć w tym szablonie, są takie małe i niewyraźne. I nawet jeśli spróbuję je zapisać, jako większe, zwykle to nic nie daje.  To odrobinę frustrujące. I był to jeden z powodów, dlaczego miałam ten krótki epizod ze zmienionym szablonem. 

Plus: moje dni wyglądają jak na 3 zdjęciach wyżej. Chociaż obecnie bardziej skupiam się na literaturze międzywojennej niż wojennej. Pierwszy egzamin mam dwunastego czerwca.



A z bardziej pozytywnych spraw - dawno zdjęcia nie ułożyły mi się tak ładnie i tak bardzo nie miałam problemu, które dobrać do trójek, aby ślicznie wyglądały i do siebie pasowały. Szkoda, że to tylko na blogu, bo na Instagramie są poukładane zupełnie inaczej. 

Teraz chwila dla youtubera! 
A serio to youtuberzy zawsze i w każdym filmiku zapraszają do polubień, zostawiania komentarzy, łapek w górę, a ja zawsze zapominam, że też tak mogę. I nawet powinnam, bo istnieje taka zasada, aby zakładać, że twój odbiorca może nie widzieć o innych kanałach społecznościowych, które prowadzisz i powinieneś go informować albo mu przypominać. A ja prawie zawsze zapominam. Względnie głupio mi tak pisać pod każdym postem: na Facebooku bywam zabawniejsza, jest tam więcej teledysków oraz komentarze do wpisów, których nie ma tutaj. A na Instagramie mam nie tylko zdjęcia książek. Jeśli jesteście ciekawi, jak wyglądam to w maju dodałam chyba 3 zdjęcia ze swoją buzią - to pewien rekord, bo nieczęsto to robię. Chociaż obserwuję tendencję wzrostową. Także zapraszam!

LOVE, M