czwartek, 31 sierpnia 2017

Utopieni ("Bride of Water God")

Hello!
Gdy skończyłam oglądać moją pierwszą dramę chciałam więcej. Ale nie za bardzo wiedziałam, czego i jak szukać, aby serial był dobry i nie wpaść na jakąś szmirę. Na szczęście internet okazał się pomocny i okazało się, że wszyscy czekają na "The Bride of Water God". Hype był ogromy i zapowiadało się naprawdę dobrze. Niestety, jak często bywa w takich wypadkach, podekscytowanie było mocno na wyrost. Chociaż sama chciałam obejrzeć tylko w miarę dobrą dramę i podchodziłam do niej bez szczególnych oczekiwań, to ostatecznie długo nie mogłam się zebrać, aby obejrzeć finał, bo wiedziałam, że jak skończę, to będę musiała o niej napisać. 


I nie pomyliłam się, ostatni odcinek jest naprawdę zły (to mało powiedziane, jest fatalny), ale to tylko zwieńczenie wszystkich nieścisłości, dziur i ogólnie realizacji złego scenariusza. "Bride of Habaek" (widziałam chyba 4 wersje tego tytuły po angielsku) jest też zwyczajnie nudne. Momentami niesamowicie. Coraz bardziej zaczynam uważać, że godzinne odcinki. nawet jeśli jest ich 16, to za długo. A na pewno za długo, jeśli wyraźnie widać, które sceny, nawet całe wątki, są prowadzone dla wypełnienia czasu antenowego. Nawet jeśli te zapchajdziury nie są złe, to są zwyczajnie niepotrzebne.


Ale może zanim konkretnie co oprócz tego, że drama jest nudna, nie do końca jej się udało, to o czym ona w ogóle jest. Habaek to bóg wody, król krainy wody i przyszły władca całego królestwa bogów (w kilku pierwszych odcinkach zdarza mu się i to po kilka razy przedstawiać całą tą formułką), który, aby tym władcą zostać, musi udać się na ziemię. Yoon So Ah jest psychiatrą a także potomkinią rodu, którego przeznaczeniem jest służenie bogom, gdy są na ziemi. To do niej oczywiście odnosi się tytuł dramy. Która powinna być ładnym romansem z domieszką fantasy, a jest mało pasjonującym obserwowaniem, jak dwójce bohaterów bardzo długo zajmuje zrozumienie, co do siebie czują.


Początkowo wydaje się, że główna bohaterka ma charakter i jest całkiem odważna. Niestety z kolejnymi odcinkami robi się coraz bardziej nijaka i przewidywalna.  Habaek. Był dość zabawny i nieporadny w ludzkim świecie. Na początku nie był też byt miły i przyjemny, przecież to król więc mu się należy. Później się zmienia. Z założenia ma go zmienić relacja z Yoon So Ah. W praktyce ciężko zobaczyć, jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy. Z resztą cała ich relacja jest bardzo chaotyczna.


Zastanawiam się, czy fakt, że aktor grający Habaeka (Nam Joo Hyuk) jest duży wyższy od aktorki grającej So Ah (Shin Se Kyung) nie spowodował, że zamiast wyglądać razem uroczo czy chociaż sprawiać wrażenie, że do siebie pasują, nie czuć między nimi chemii, a aktorzy często wyglądają jakby grali obok siebie nie ze sobą.


Najlepiej, najkonsekwentniej i najlogiczniej poprowadzony jest wątek Shina. To szef ośrodka wypoczynkowego. A także rywal Habaeka o serce głównej bohaterki. W jego przypadku mamy ładnie poprowadzoną relację z So Ah, wyjaśnianą jego przeszłość w odpowiednich porcjach, a do tego wszystkie bieżące sprawy dotyczące jego osoby są pokazane w zaskakująco przemyślany sposób. A to tylko dowód na to, że jeśli scenarzyści się postarają to potrafią zrobić naprawę bardzo dobrą robotę.


Na drugim planie mamy za to bohaterów, którzy mogą przynieść nam emocje, których główna para (ba, nawet kwestia trójkąta nie jest szczególnie fascynująca) nie jest w stanie nam dostarczyć. Początkowo bałam się, że postać Moo Ry będzie zła, a jakoś nie chciałam jej nie lubić. Trochę gorzej było z Bi Ryumem (pojęcia nie mam jak zapisywać i odmieniać ich imiona i nazwiska), który nie tyle jest zły, co ma poważne problemy ze sobą i z tym, że jest nieszczęśliwie zakochany i zachowuje się jak rozpieszczony nastolatek. I Moo Ra, i Bi Ryum to bóstwa i starzy znajomi Habaeka, którzy w świecie ludzi radzą sobie dużo lepiej niż on. I, jak wspominałam na początku, emocje związane z tym, czy Bi Ryumowi w końcu uda się jakoś podbić serce Moo Ry (która zakochana jest w Habaeku, żeby było zabawniej) i przekonać ją, że darzy ją prawdziwym uczuciem, były większe niż, czy Habaekowi i So Ah się ułoży.


Ogromnym plusem tej produkcji jest to jak dobrze się na nią patrzy. To znaczy wszyscy mają cudowne kostiumy. A jeśli nie mogą być piękne i modne, to i tak idealnie pasują do postaci, które je noszą. Pod tym względem to najładniejszy serial, a i chyba nie miałby konkurencji wśród filmów, jaki widziałam. Widzowi mogą umknąć dziury w scenariuszu, jeśli za bardzo zapatrzy się na te eleganckie ubrania.

LOVE, M

wtorek, 29 sierpnia 2017

Problem na problemie, problemem pogania ("Death Note" - film)

Hello!
Czekałam bardzo na "Death Note" od Netflixa głównie dlatego, że plotki o jego produkcji odsuwały w czasie moment, w którym obejrzę oryginalne anime. Bo pomimo statusu klasyka, jakoś nigdy nie mogłam się za nie zabrać, a później po prostu podjęłam decyzję, że obejrzę po filmie. Nie popełnijcie mojego błędu. Jeśli nie znacie "Death Note", a chcielibyście poznać, to nie oglądajcie tego filmu.
Na końcu wpisu niespodzianka! Spojrzenie na film osoby, która anime widziała, czyli mojego brata.

Ta wersja "Death Note" ma same problemy. Zaczynając od tego, że standardowo większość wytworów sztuki: książek, przedstawień teatralnych i oczywiście filmów dzieli się na 3 podstawowe części: wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Ten ma tylko rozwinięcie. Zero wprowadzenia, zarysowania jakiegokolwiek tła. O naszym głównym bohaterze wiemy dokładnie nic. Z tego co widzimy na ekranie trudno nawet wyciągnąć jakieś wnioski, co do jego charakteru czy relacji z rówieśnikami, bo niektóre informacje zaprzeczają sobie nawzajem. Do tego Nat Wolff jest kiepskim, drewnianym aktorem z jednym wyrazem twarzy. 


Drugą bolączką tego filmu, bezpośrednio związaną z pierwszą, jest jego całkowita bezrefleksyjność. To jest jednak opowieść o osobie, która zabija ludzi. Mordercy zasadniczo. I w sumie pasuje to określanie do Lighta, bo gdy tylko dostaje notatnik bez chwili, momentu zastanowienia wpisuje do niego nazwisko kolegi ze szkoły. Coś takiego jak wyrzuty sumienia w tym świecie też nie istnieją. Później wykorzystuje death note do osobistej zemsty, a także po to, aby popisać się przed dziewczyną. Tak, dobrze czytacie, nasz bohater 'wyrwał' dziewczynę na zabójstwo. Ogólne założenie powinno być takie, że Light zabija tych złych, a sam jest po stronie dobra i widzowi powinien, może nie tyle mu kibicować w jego działaniu, co wierzyć w to, że Light wierzy, że robi dobrze. 

I może byłoby to do zrobienia, gdyby nie wspomniana wyżej dziewczyna o imieniu Mia. Praktycznie jedyna postać kobieca w całym filmie. Oraz najgorsza postać w każdej możliwej kategorii jaką możecie sobie wyobrazić. Zaczynając od tego, że jej obecność jest niepotrzebna , a kończąc na tym, że osobiście, jako dziewczyna, poczułam się urażona konstrukcją tej bohaterki. Light w trakcie filmu się odrobinę zmienia i ma szansę na zyskaniu trochę w oczach widza. Ona nie. To parszywa, bezczelna, szantażystka i manipulatorka z obsesją na punkcie notatnika i zabijania. A biedny Light, którego nawet widzowi nie jest szkoda, daje się złapać i wierzy, że ona go kocha.

Kolejny problem wiązany z pierwszym: w cały filmie wszystko dzieje się za szybko i zdecydowanie za łatwo. Z tym, że tak naprawdę trudno powiedzieć, co się tam dzieje. Bo wszystko jest bardziej powiedziane, widzowie zostają o rzeczach poinformowani, a nie oglądają ich faktycznie na ekranie. 

Notatnik śmierci więc widok zabójstw był nieodzowny. A przynajmniej tak uważał reżyser czy ktokolwiek inny, kto wydłużył listę problemów filmu o punkt dotyczący pokazywania w nim śmierci. Nie oglądam horrorów, ale kiedyś zostałam zmuszona okolicznościami do zobaczenia fragmentu, którejś części "Oszukać przeznaczenie". I było to moje pierwsze skojarzenie, po zobaczeniu pierwszego zabójstwa popełnionego przez Lighta. Reszta śmierci jest podobnie niepotrzebnie krwawa i zwyczajnie obrzydliwa. Taka dziwna stylistyka tych scen ani trochę nie pasuje do reszty filmu. Dodatkowo, ten sposób przedstawienia śmierci jest kolejnym argumentem podkreślającym bezrefleksyjność całego filmu.

Problemem jest też częsta niezamierzona śmieszność. Momentami dochodząca do granic parodii. Scena, gdy Light poznaje Ryuka, która jest w sieci i robi furorę, jako najgorsza reklama tego filmu, to niestety scena bardzo na serio. Ale nie ma siły, która zmusiłaby widza do powagi w czasie jej oglądania. Śmiech to reakcja obronna przed patosem i niepotrzebnym napuszeniem, tego całego straszenia, a także jedyny możliwy komentarz na temat popisu umiejętności aktorskich, jaki daje Nat Wolff.


Później mamy cały film z całą resztą problemów i zakończenie na diabelskim młynie, które przebija scenę poznania. To są absolutne wyżyny (albo dno i wodorosty w zależności jak na to spojrzymy) parodii, karykatury, wyjście poza granice śmieszności do krainy totalnego zażenowania. To jest tak zła scena i tak złe zakończenie fabuły, że chciałam o tym zapomnieć jeszcze zanim film dobrnął do ostatniej minuty. Nie tylko wyjaśnienie historii jest fatalne, ale na to zakończenie nie można też zwyczajnie patrzeć, bo jest cudownym przykładem najgorszego wykorzystania efektów komputerowych i slow motion, jakie możecie sobie wyobrazić.
SPOILER do tego filmu i do "Amaizing Spiderman 2". Otóż w drugim wspomnianym obrazie jest scena, gdy Gwen spada i Peterowi nie udaje jej się uratować. Do tej pory to była jedna z moich najbardziej nielubianych scen (w filmie, którego bardzo nie lubię). W "Death Note" mamy praktycznie identyczną scenę z tym, że mój ranking zmienił pozycję: scena z "Death Note" długo, długo, długo, długo nic i scena z Gwen. Jeśli to nie świadczy o tym, jak bardzo mi się to nie podobało i jak ogólnie złe jest to zakończenie, to nie wiem, jakie mogą być inne argumenty.


Ale jest jedno światełko, iskierka, która na tle tego całego bałaganu wyróżnia się pozytywnie i jest to postać niezależnego detektywa L. Nie mam wątpliwości, że to duża zasługa aktora, który go grał, pan nazywa się Lakeith Stanfield. Przez około pół filmu widzimy tylko jego oczy, ale one oraz postawa ciała i sposób chodzenia wystarczyły aby wykreować postać. Gdy później dołączają do tego osobiste emocje, dostajemy najpełniejszą postać w całym filmie.
Co jeszcze się udawało, niektóre kadry są naprawdę przemyślane i zaplanowane i to działa. Czasami zdarzają się przebłyski inwencji przy kręceniu czy montażu. I muzyka oraz wykorzystane piosenek też nie były złe.


D:
Death Note, jako anime, jest jednym z najlepszych tworów Japończyków, niestety film nie jest w stanie nawet sięgnąć do pięt wersji animowanej. Tym, co bolało mnie najbardziej w całym filmie było spłycenie i uproszczenie wszystkich rozgrywek psychologicznych między L a Lightem. Całe planowanie, przewidywanie, rozgryzanie przeciwnika jest tu sprowadzone do kilku scen gdzie L siedzi i wykłada cały swój plan na tacy współpracownikom. Light za to ma chyba tylko jeden przebłysk umiejętności planowania w scenie finałowej. Jak czepiam się już postaci to poza trójką głównych bohaterów nie mam większych zastrzeżeń, o ironio. Ale po kolei, Light jest tu przedstawiony jako ktoś, kto zarabia na odrabianiu prac domowych i krzykliwy zbuntowany nastolatek. Nie jest tym psychopatą pragnącym „oczyścić świat” tylko krzykliwym chłopcem, który podrywa laski na notatnik śmierci. Jak już jesteśmy przy jego dziewczynie, to powiem tylko tyle, że jest to najgłupsza postać filmowa, jaką do tej pory widziałem, nie będę się nad nią rozpisywał, bo nie ma to sensu, wystarczy tylko powiedzieć że to ona była największą przeszkodą Lighta a nie L. I no właśnie L, o ile sam sposób poruszania się, siadania i inne rzeczy powiedzmy mechaniczne się zgadzały to charakterem nie był to L z animacji. Był to dziwny, ekscentryczny, inteligenty płaczek, a nie zimny i opanowany geniusz L znany z anime. Ale nie można tak o samych negatywach, była jedna rzecz, która nawet mi podpasowała a była nią postać Ryuka. Został dobrze zanimowany i nie nie odstawał od wersji anime, no może w filmie był lekko bardziej morderczy, ale to ma niewielkie znaczenie dla całości. 

Trzymajcie się, M i D.

niedziela, 27 sierpnia 2017

Wilno - obiegowa prawie pielgrzymka

Hello!
Wróciłam, odespałam, przejrzałam zdjęcia z Wilna i dzielę się moimi wrażeniami ze stolicy Litwy.





 Po pierwsze Kościołów tam prawie tyle co w Gdańsku, a zwiedzanie samego miasta polega głównie na bieganiu od jednego d drugiego. Powyższe zdjęcia pochodzą z Kościoła pod wezwaniem św. Piotra i Pawła i był to zdecydowanie najładniejszy kościół, z tych które widzieliśmy.


Po drugie, zorganizowane wycieczki, zwiedzanie, bieganie i latanie to dla mnie nie nowość, ale to było najszybsze odejście miasta, w jakim uczestniczyłam. 15 minut w jednym miejscu i szybko, szybko do kolejnego. Pamiątek z samego Wilna chyba nikt nie kupił, a jeśli ktoś chciał robić zdjęcia to mógł albo robić je dosłownie w biegu (a potem się okazuje, że 1/4 do niczego się nie nadaje, bo jest rozmazana), albo zostawać z tyłu grupy, a później gonić ją sprintem.
Naszej przewodniczce bardzo zależało żebyśmy dużo zobaczyli, a ona bardzo dużo opowiadała o miejscach, które akurat zwiedzaliśmy.




Po trzecie byliśmy w miejscu szumnie nazwanym domem Mickiewicza, ale on przebywał tam tylko rok, jednak dokończył poemat "Grażyna" i to jest ważne. Jeśli na przykład oglądacie Polimaty (albo Wasza pani od języka polskiego Wam powiedziała) to możecie wiedzieć, że Mickiewicz uważany jest za twórcę tego imienia. Wzięło się ono od litewskiego słowa oznaczającego ładny, piękny i podobno było zainspirowane panią, którą widać na obrazie na drugiej z powyższych fotografii. Bardzo miła i zabawna pani z muzeum opowiadała nam, jak to jakiś turysta przyjrzał się obrazowi i stwierdził, że piękny to na nim jest tylko koń. Ostatni obraz to jeden z najbardziej znanych wizerunków Mickiewicza, jestem pewna, że jest w każdym podręcznik do polskiego. To nie jest oryginał, a kopia.
Udało mi się obfotografować tylko jeden z 3 pokoi, w których pomieszkiwał Mickiewicz, ale udało mi się także zrobić zdjęcie z jego popiersiem, możecie je zobaczyć na instagramie.
 


 Jeszcze 2 kościoły i pomnik Mickiewicza, który jest na skwerze tuż obok.




Gdy w programie wycieczki przeczytałam "wieża telewizyjna" to oczywiście, że bardzo się rozentuzjazmowałam. Musicie mi wybaczyć pierwsze zdjęcie, bardzo chciałam Wam pokazać jak wygląda, a nie było czasu na zrobienie lepszego. Cała wieża ma 326 metrów, ale spodek z restauracją znajduje się na 160 metrze. Przy dobrej pogodzie widać krajobraz w promieniu 50 kilometrów. My mieliśmy możliwość oglądania zbliżającej się ulewy, nachodząca na miasto chmura naprawdę robiła wrażenie.


Oczywiście, że byliśmy w Ostrej Bramie.


Wyjątkowo podoba mi się zdjęcie filharmonii. Ponieważ nie było czasu odejść od fotografowanych budynków na wystarczającą odległość, duża część moich zdjęć wygląda podobnie do powyższego, tylko podobają mi się dużo mniej.





















Drugi dzień zwiedzania zaczęliśmy od Cmentarza na Rossie. Muszę przyznać, że a) jest bardzo fotogenicznym miejscem, co b) nie zmienia faktu, że jednak trochę dziwnie czułam się, robiąc zdjęcia nagrobków, ale niektóre były naprawdę wyjątkowe.

A następnie pojechaliśmy zwiedzać zamek w Trokach, ale to już opowieść na kolejny wpis. 

Pozdrawiam, M

piątek, 25 sierpnia 2017

5

Hello!
27 sierpnia oficjalnie Mirabell skończy 5 lat. Urodzinowy post pojawia się jednak dzisiaj, bo gdy Wy czytacie te słowa, jestem w Wilnie i na niedzielę zaplanowałam już post ze zdjęciami. 


Gdy w zeszłym roku pisałam wpis na 4 urodziny, te cztery lata pisania wydawały mi się długim czasem i dużym osiągnięciem. Po kolejnym roku mam co do tego pewne wątpliwości i zastanawiam się, czy powtórzyłabym moje deklaracje, że nie wyobrażam już sobie życia bez pisania bloga. Nie mam oczywiście zamiaru go porzucać, dałam radę przetrwać dwie sesje i chociaż w ograniczonej ilości posty pojawiały się dalej i pisałam. Chciałabym napisać, że za kolejne 5 lat dalej będę tu publikowała, ale nie mogę tego zrobić z pełnym przekonaniem. Urodziny powinno się świętować a ja tylko się martwię. 

Póki co blogowe plany są takie, że w końcu napiszę aktualizacje do stron 'O mnie' (Zawodowy oglądacz teledysków, itp.itd.)  i  'O blogu' oraz przez wrzesień będę pisała co dwa dni. Od października prawdopodobnie 3 razy w tygodniu lub co 3 dni, ale bez planu zajęć i wizji tego, ile będę miała nauki trudno coś przewidzieć, a muszę wziąć pod uwagę, że będę miała licencjat do napisania. A i tak zdecydowanie bardziej boję się tego, co będzie na polskim. 
I jeszcze jedno osobiste ogłoszenie. Od lipca leczę się dermatologicznie, silnymi lekami o dość dużych skutkach ubocznych, tak fizycznych jak i psychicznych, na które jestem wyjątkowo podatna. Bez wdawania się w większe szczegóły, jeśli okaże się, że będę miała mało siły to tę niewielką ilość poświęcę na studia, więc i z tej strony blog może ucierpieć. Jak widzicie mam dla Was same dobre wiadomości. 

Bardzo podoba mi się to, co napisałam w zeszłym roku, więc powtórzę moje wyznania blogerki. Z małymi zmianami i dodatkami z tego roku.
Czasami myślę, że skoro piszę już 5 lat a obserwatorów mam tylko 113 to powinnam skończyć pisać, bo i tak nikt tego nie czyta. 
Czasami nie wierzę, że liczba obserwatorów przekroczyła 100.
Czasami nie wierzę, że pod postami pojawiają się jednak komentarze.
Czasami myślę, że odkryłam magiczną formułę posta, która sprawia, że ilość wejść przekracza dopuszczalne normy. A potem, gdy przygotuję podobny materiał, nie ma tego efektu. 
A czasami tematy, które wydaje się, że interesują tylko mnie, spotykają się z Waszym ciepłym odbiorem.
Czasami zaskakuje mnie, jakie posty i na jakie tematy wzbudzają największe zainteresowanie.
Czasami bardziej martwię się tym, czym spowodowana jest nagła duża liczba wejść niż tym, czym mogłaby być spowodowana mała. 
Czasami nie wierzę, że mam stronę bloga na facebooku. I polubiło ją 140 osób.
Czasami myślę, że powinnam bardziej zadbać o spójność bloga, jego wygląd i przestać ozdabiać posty gifami.
Czasami nie wierzę, że posty o studiach przyniosły zaplanowany skutek - gdy zbliżał się czas wyboru kierunków kilka osób napisało do mnie w sprawie ZIA. A teraz też nawet o polski.
Czasami zapominam, że piszę 5 lat i wiem o czym będę pisała w grudniu i styczniu. Mimo wszystkich wątpliwości to dalej jest prawda.
Czasami nie wierzę, że postów opublikowanych jest 818 (a ten jest 101 postem w tym roku), a na publikację czeka zwykle około 15, do tego 10 pomysłów jest w trakcie realizacji.
Czasami jestem wkurzona na małą liczbę komentarzy i wyświetleń.
Czasami jestem wkurzona, bo nie robię nic, aby było ich więcej.
Czasami jestem wkurzona, bo coś robię i nie przynosi to efektów. 
Czasami nie wierzę, że ustawiłam bloga jako pracę na prywatnym facebooku. Jest też podlinkowany na Instagramie, ale zawsze zapominam zmienić post na aktualny i czasami jest opóźniony o tydzień czy dwa.

W zeszłym roku próbowałam przeprowadzić konkurs, ale nie wyszło. Nawet mnie to szczególnie nie zdziwiło. Ale robienie konkursów sobie daruję na jeszcze długo.

Ale, ale, ale podziękowania! Dla wszystkich i każdego z osobna: Agaty, Sophie, addicted to books, sue, Małgorzaty,  Indywidualnego, Moonlight, Matyldy, Kamili B. i całego mnóstwa nowych komentujących i czytających - bardzo dziękuję. 

Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3

środa, 23 sierpnia 2017

Wszyscy i nic ("The Defenders")

Hello!
Widziałam dwa sezony "Daredevila", "Jessicę Jones", "Luka Cage'a" i "Iron Fista". Nie było opcji żebym nie obejrzała "Defendersów". Chociaż trzeba przyznać, że ogólny poziom tych seriali z każdym kolejnym spadał a pytanie czy "The Defenders" odbije się od poziomu "Iron Fista" (chociaż mi się podobał - dopóki nie zaczęłam o nim myśleć, gdy pisałam recenzję) towarzyszyło chyba każdemu widzowi. 


Niestety do poziomu pierwszego sezonu "Daredevila" serialowi daleko, ale nie ogląda się go źle. Jeśli darzy się sympatią bohaterów, to oglądanie ich wszystkich razem na ekranie jest jak oglądanie Avengersów. Z tym, że zanim wszyscy ostatecznie się zbiorą, mijają cztery odcinki, a potem w ciągu dwóch  zachowują się prawie jak ich filmowi koledzy w "Civil War". Trzeba przyznać, że relacje między naszą czwórką są dynamiczne, ale niezbyt głębokie i wszystkie słowa o lojalności, itp., brzmią zbyt poważnie. Ale zapewnienia, że miło było poznać innych obdarzonych są jak najbardziej akuratne. 


Na pewno serialowi pomaga fakt, że Luke i Jessica się znali, i że Clarie zna ich wszystkich. Zbieranie bohaterów, choć trwa długo, to jest poprowadzone konsekwentnie i fakt, że łączą siły wypada naturalnie. I to mniej więcej tyle. Znamy ich, wiemy czego się spodziewać i jak zareagują, na tym polu nie ma nic odkrywczego. Nawet z dość dużą łatwością można przewidzieć jak postaci, które wcześniej nie miały ze sobą styczności, będą na siebie reagowały.


Problemem jest o przeciwko czemu i komu nasi bohaterowie mają walczyć. Zastanawiam się jak to jest, że kosmici - spoko, tajemne moce w "Doktorze Strangu" - spoko, sztuczna inteligencja, która wyrwała się spod kontroli - spoko, ale tajemnicza organizacja zwana Ręką, poszukiwanie 'substancji' i sekretu nieśmiertelności nie działa i nie pasuje do Marvela. A przynajmniej nie działa nigdzie poza światem "Iron Fista" i tam powinno było zostać. Ale ponieważ niezbyt subtelne działania Ręki zagrażają dzieciom w Harlemie, mężowi klientki Jess i ogólnie całemu Nowemu Jorkowi to trzeba się nimi zająć. I do tego mamy już odpowiednich bohaterów. 


Największym problemem "Defenders" jest Danny, który chodzi i opowiada wszystkim, że jest Iron Fistem, nie robi nic więcej, ale pozwala aby z nim robiono dużo rzeczy. Na przykład go porwano. Jakby sama Ręka nie była problemem to pozostali bohaterowie muszą, oprócz jej pokonania, jeszcze uratować Dannego. To trochę smutne, bo nawet gdyby zostawić Rękę (z którą pewne powiązania ma Daredevil więc byłoby to nawet uzasadnione), ale wyciąć Dannego, to całkiem możliwe, że cały serial nie tylko by nic nie stracił, co byłby lepszy. Pomijając fakt, że on i Ręka są 'jakby' kluczowi dla fabuły. Czyli serial ma problem z dwiema najważniejszymi dla niego rzeczami. To źle. 


Ale mamy pozostałych bohaterów, w tym dawno nie widzianego a uwielbianego przez miliony Daredevila. Plus razem z głównymi postaciami do serialu przeniosły się postaci drugoplanowe więc kilka scenek dostaje Foggy i Karen (chociaż spokojnie mogłoby jej nie być), Malkolm i Trish (wygląda na to, że scenarzyści mogą chcieć w przyszłości wykorzystać, to że ona pracuje w radiu a Karen jest dziennikarką i w jakiś sposób połączyć ich siły - proszę nie), Colleen, która jest ciekawszą bohaterką niż Danny, Misty, na którą jako policjantkę od niezwykłych zdarzeń, spadło bardzo dużo roboty przez działania głównych bohaterów, Clarie, która jest moją ulubioną postacią z drugiego planu od czasu Daredevila. Jest jeszcze Elektra. Ale tak jak nie rozumiałam jej w Daredevilu, jeszcze bardziej nie rozumiem jej w "Defendersach". 


Obejrzałam ten serial bardzo szybko i w sumie zdziwiłam się, że już się skończył. Oglądało się go dobrze, dostaliśmy scenę walki w korytarzu, ale także najgorzej dobraną muzykę do sceny - w ostatnim odcinku podczas finałowej walki. Ale "Defenders" nic nie zmienia. Bo i nie za bardzo może, każdy bohater ma swój serial i swój świat - nawet jeśli wszystkie mieszczą się w jednym mieście. 

Pozdrawiam, M


poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Chcę, mam

Hello!
Gdy w lipcu wyjawiałam pewne wątpliwości dotyczące rozszerzania tematyki bloga i jego strony na facebooku o rzeczy związane z kpopem i trochę mniej koreańskimi dramami, ktoś miły w komentarzu napisał, że bardzo go ciekawi jak taki wpis miałby wyglądać. Z dramami jest łatwo - to odrobinę inne, ale jednak seriale. Natomiast o muzyce jeszcze nie wiedziałam, co chcę pisać. Teledyski do koreański piosenek pojawiają się na razie na facebooku i w zdecydowanej większości tam pozostaną.


Ale gdybym nie miała o czym pisać ,nie byłoby dziś notki. Około maja K. odkryła, że na 4FunTV o 11 w programie Chcesz?Masz! pojawia się kpop. Faktycznie leci. Kiedyś usiadłam i policzyłam ile koreańskich piosenek pojawia się przez godzinę. Wyszło, że 3, a drugą było "KoKoBop" EXO, które miało premierę dwa dni wcześniej (pisałam o tym na facebooku). Muszę przyznać, że byłam bardzo zaintrygowana, jak to działa, kto głosuje, itd. Więc postanowiłam usiąść i to spisać. 

Początkowo sprawdzanie miało trwać tydzień. Ale po 3 dniach zorientowałam się, że coś jest nie tak. Piosenki, które były wybierane były dość zaskakujące. Postanowiłam więc zainstalować aplikację, bo może ona coś mi wyjaśni. I faktycznie. Okazało się, że w aplikacji jest około 96 piosenek na dany dzień, na które można oddawać głosy z czego zwykle 3 to kpop. Zagadka rozwiązana. Widzowie decydować mogą co najwyżej o kolejności tych piosenek, nie samych piosenkach. Co nie znaczy, że obserwowanie tego programu nie było ciekawe. 


Przez 29 dni (od 24 lipca do 21 sierpnia) pojawiło się 25 różnych piosenek, 12 boysbandów i 8 girlsbandów (a zasadniczo 6 bandów i 2 solistek). Piosenki, które najczęściej pojawiały się do wyboru to "I Am The Best" 2NE1 - 7 razy - i muszę przyznać, że sama byłam zaskoczona, gdy to policzyłam. Następnie "As If It's Your Last" BlackPink, "Red Flavor" Red Velvet, "Shine Forever" Monsta X i "Get The Treasure" SHINee (piosenki te miały premierę odpowiednio w czerwcu, lipcu, czerwcu i styczniu tego roku, natomiast "I Am The Best" to piosenka z 2011 roku) pojawiły się po 6 razy. 

Po 5 razy do wyboru były: Day6 "Hi Hello", Seventeen "Don't Wanna Cry", SF9 "Fanfare", Mamamoo "Yes I am", Twice "Signal".
Po 4: Nu'est "Face", NCT 127 "Cherry Bomb".
Po 3: HyunA "IceCream" (z czego był jeden dzień, gdy była do wyboru, ale nie dostała tylu głosów, aby pojawić się w telewizji), Apink "Five".
Po 2: EXO-CBX "Hey Mama", "Ka-Ching", EXO "For Live", GOT7 "Just Right", "My Swagger" (aka piosenka o moim swetrze).
Tylko raz przez 29 dni pojawiły się piosenki: "Bae Bae" BigBang, iKON "Bling Bling", GOT7 "Hard Carry" i "Never Ever" (daje to GOT7 tytuł najpopularniejszego zespołu, bo w sumie pojawiły się ich 4 piosenki), EXO "Lotto" i CL "Hello Bitches" - muszę przyznać, że byłam bardzo zaskoczona, gdy to zobaczyłam. 


Dobór piosenek wydawał mi się bardzo przypadkowy. Byłam pewna, że piosenki Monsta X i SHINee nie są z tego roku, ale starsze. Sprawdziłam więc daty premier pozostałych, aż 14 to piosenki z tego roku (z każdą koleją piosenką, którą sprawdzałam, byłam coraz bardziej zaskoczona, że to tak nowe utwory), 5 z zeszłego, 3 - 2015, 2 - 2012 i ta, która pojawia się najczęściej z 2011. Także repertuar jest bardzo na czasie szkoda, że tak mało różnorodny, bo w wakacje pojawiło się całe mnóstwo nowych teledysków, a jestem pewna, że fani chętnie by na nie głosowali. 

Z ciekawostek dotyczących kolejności pojawiania się tych piosenek na antenie - najczęściej kpop był jako 3 lub/i 4 piosenka i bardzo często 2 były po sobie albo oddzielone jedną inną piosenką. Po 6 utworach następowała przerwa na reklamy i 9 razy kpop pojawiał się jako 7 piosenka. 12 razy 2 kpopowe piosenki następowały po sobie, plus 4 razy 3 dostępne były jedna po drugiej. 


W sobotę 5 sierpnia do wyboru było 6 utworów z Korei, 5 udało się dostać na wizję. Ludzie na czacie w aplikacji byli zszokowani i szczęśliwi, ale do dziś podobna sytuacja się nie powtórzyła nawet w weekend. 

Tak naprawdę to zastanawiam się kto decyduje jakie piosenki się pojawiają i dlaczego akurat te i tych zespołów. Nie tylko kpopowych, ogólnie, bo program cierpi na brak różnorodności. Co może tez oznaczać, że fani po prostu lubią te konkretne piosenki, albo głosują na te co mają, bo wyboru brak. Codziennie pojawiają się i w komentarzach, i na czacie w aplikacji prośby o jakąś piosenkę BTS (ktoś napisał, że ostatnio byli 4 marca), a fani tego zespołu w międzyczasie głosują na inne.

Poza kpopem odkryłam kilka innych trendów wśród głosujących i oglądających program. Przekonałam się też, że pomimo mojej dużej tolerancji dla muzyki słuchanie Girls Aloud i ich piosenki "Something New" (10) jest ponad moje siły. Nie było dnia bez piosenki One Direction albo dwóch, a jeśli nie samego zespołu, to któregoś z jego członków. Najczęściej "Back to You" Louisa Tomlinsona (16). Szczególnie na początku mojego oglądania i spisywania często pojawiał się Shawn Mendes i "Nothing Holding Me Back" (10), ostatnio było go trochę mniej. A piosenką, która powtarzała się najczęściej jest "Thousand Years" (17) Bars and Melody (i jest tuż po "Something New" jeśli chodzi o mój brak siły do słuchania). Wydaje się, że Cheryl Cole ma sporo głosujących widzów, bo kilka jej piosenek pojawiło się w dość znaczący sposób, skoro zwróciłam uwagę. Oprócz One Direction na fanów mogą liczyć takie grupy jak 5 Seconds of Summer i Twenty One Pilots. Plus Selena Gomez i "Fetish" też mają się dobrze w programie.


Wniosków z tego nie wyciągnę. Myślałam, że faktycznie fani bezpośrednio decydują o klipach, które się pojawiają. Mogłabym posprawdzać, jak często "Shine Forever" pojawiało się na antenie przed "Get The Treasure", ale dalej tak naprawdę nic o niczym mi to nie powie. Co absolutnie nie zmiania faktu, że a) emocje, w czasie sprawdzania czy twoja piosenka będzie następna, czy jacyś inni fani się zmobilizowali i to piosenka, na którą oni głosowali będzie na antenie, bywają zaskakująco duże, b) uwielbiam robić takie rzeczy, jak mało sensu by nie miały. 

Oglądanie Chcesz!Masz? stało się wręcz rytuałem w moim domu, nikt nie protestuje, gdy punkt jedenasta zabieram pilota i przejmuję telewizor, Mama powoli przekonuje się do kpopu, a młodszy (środkowy) brat kibicuje mi w oglądaniu. Przypuszczam, że będę spisywała dalej, aby zobaczyć kiedy repertuar się rozszerzy i jakie nowe trendy się pojawią. Albo kiedy obecne znikną. 

LOVE, M

sobota, 19 sierpnia 2017

Kotlety nie rosną na drzewach ("Okja")

Hello!
Od czasu filmu "Miasto kości" jestem zainteresowana karierami aktorów wcielających się w głównych bohaterów: Clary- Lily Collins oraz Jace'a - Jamie'go Campbell Bower'a. Dzięki temu dowiedziałam się, że Lily nagrywa film pod tytułem "Okja". Po premierze tytuł wywołał więcej zamieszania w związku z kanałami dystrybucji (to film Netflixa więc taki jakby telewizyjny ale niezależny, a był w Cannes) niż w związku z poruszanymi tematami. I wcale się nie dziwię.


Zarys fabuły wygląda tak: korporacja wymyśla program super świnek, które mają być hodowane w różnych zakątkach świata i za 10 lat zobaczy się, gdzie super świnka wyrosła najlepiej. Cała koncepcja pokazana jest w ładnej animacji, szkoda, że nie była ciągła a przerywano ją aktorskimi wstawkami. Jedną z takich świnek dostał hodowca z Korei. Okja - bo to imię tej konkretnej świnki - wychowywała się razem z Miją (albo to Mija wychowywała się z nią) i podobno są najlepszymi przyjaciółkami. Podobno, bo przez pierwsze 45 minut filmu, podczas których moglibyśmy zobaczyć, jakieś sceny obrazujące tę relację, dostajemy jedną, a potem nie wiem na co patrzyłam przez resztę czasu. Co prawda scena jest dramatyczna, ale nie robi żadnego wrażenia, bo wiemy, że nikomu nie może się nic stać. 

A fakt, że wiemy jak ten film się skończy od samego początku to jeszcze inna sprawa.  A jest to obraz raczej dla widowni, która nie powinna się domyślać od pierwszej minuty, jak wszystko zostanie rozwiązane. Brakuje w "Okji" jakiegoś napięcia i niepewności.


Jeśli zaś chodzi o przesłanie to mam problem z określeniem o czym zasadniczo ten film w ogóle jest. Najbardziej skłaniam się jednak do przyjaźni i relacji Mija-Okja. Na pewno dziewczynce bardzo na super śwince (która bardziej przypomina hipopotama, zachowującego się nieco jak połączenie kota i psa, a także okazuje się, ze wszystkie te stworzenia są całkiem inteligentne i w sumie sympatyczne). Problem jest jedynie taki, że my wiemy, że jej zależy, ale nie do końca wiemy dlaczego. Rozumiem 10 lat razem, ale jeśli w filmie czegoś nie ma na ekranie i widz musi sobie dużo dopowiedzieć, to nie jest dobrze. Możliwe, że osoby, które posiadają własne zwierzątka albo ogólnie lubią zwierzęta, będą tę historię przeżywać nieco bardziej niż osoby, które są do różnych żyjątek bardziej zdystansowane (tak, piszę o sobie). 


Druga sprawa w filmie pojawia się ugrupowanie Front Wyzwolenia Zwierząt. Zamiary mają szlachetne, credo też, ale już nawet postaci związane z firmą Mirando (do której należy Okja i pozostałe super świnie) są ciekawsze i sympatyczniejsze niż oni. Ten film nie wystawia laurki wszelkim organizacjom związanym z różnego rodzaju ratowaniem zwierząt. Ale nie wiem czy to było zamierzone, czy tak wyszło albo to tylko ja tak widzę. W sumie nie do końca wiadomo o co oni walczą. Chcą uwolnić Okję. Dobra, ale wcześniej od hodowców zabierano pozostałe super świnie, dlaczego dopiero teraz postanowili zrealizować swój plan? Polega on na ujawnieniu tego co robi się z tymi świnkami w tajnym laboratorium Mirando. Cały ten wątek jest zbudowany na glinianych nogach i im więcej się o nim myśli, tym bardziej się kupy nie trzyma. 


Sprawa dwa i pół. Wbrew pozorom w filmie nie jest bezpośrednio podnoszona kwestia tego, jak traktuje się zwierzęta w ubojniach i tym podobnych miejscach. Oprócz końcówki, bo wtedy jesteśmy zabierani w takie miejsce, ale też nie po to, aby dłużej zastanawiać się nad losem zwierząt. Front Wyzwolenia też nie walczy o poprawę warunków tylko po prostu o ich wypuszczenie. Albo walczy między sobą. Naprawdę ich szef jest jedną z najbardziej nieprzyjemnych filmowych postaci, jakie widziałam. Niechęć do tej postaci niestety odbiera sporo ewentualnej ciekawości z oglądania drugiej połowy filmu. 


Co całkiem zaskakujące w filmie wszyscy zdają sobie sprawę, że kotlety nie rosną na drzewach. Czy też kiełbaski i suszone mięso, bo to bardziej pasuje do filmu. Nawet Mija nie ma złudzeń, że Okja może zostać zabita. Dlatego chce ją uratować. Ale Mija nie będzie walczyła z systemem, konsumpcją mięsa i zabijaniem innych super świnek i modyfikacjami genetycznymi. Ona chce wrócić do domu ze swoim przyjacielem. 


Skoro zaczęłam od aktorów to na nich też skończę. Lily gra jedną z członkiń Frontu Wyzwolenia Zwierząt, jedyną dziewczynę w grupie i wyróżnia się tym, że ma czerwone włosy i reaguje tak jak powinna reagować dziewczyna, gdy widzi na ekranie brutalne rzeczy. Ale w filmie jest Tilda Swinton, a każdy film z nią jest lepszy i Jake Gyllenhaal, który gra weterynarza-zapomnianą gwiazdę telewizyjną.

Pozdrawiam, M

czwartek, 17 sierpnia 2017

Niespodzianka ("Illuminae")

Hello!
Wydawnictwo chciało wydać bardzo specyficzną książkę, ale trochę bało się wyłożyć na nią pieniądze, więc postanowiło zapytać zainteresowanych (tj. przyszłych czytelników) czy się trochę nie dorzucą. Społeczność książkoholików się zmobilizowała i takim sposobem zostało wydane "Illuminae".
Tak naprawdę to na pewno nie do końca tak wyglądało i nie było takie proste, ale fakt jest faktem: Moondrive urządził udaną zbiórkę i "Illuminae" trafiło do osób, które dołożyły swoją cegiełkę 27 lipca. 

Nie znałam wcześniej tej książki, nie słyszałam o angielskim oryginale, ale po zapoznaniu się z notką wydawnictwa byłam bardzo zaintrygowana i uznałam, że chcę mieć swój egzemplarz i, że warto urozmaicić wydawane w Polsce książki. To wyjaśnia także kwestię tego, czy miałam wobec "Illuminae" jakieś oczekiwania. 

Pierwszą i najważniejszą rzeczą wyróżniającą "Illuminae" spośród innych książek jest jej forma, to jak jest zbudowana i fakt, że zasadniczo nie ma w niej narracji. O wydarzeniach i relacjach bohaterów dowiadujemy się z czatów, komunikatów i rozmów dowództwa, wiadomości prywatnych, ale pojawiają się też tradycyjne formy: pamiętnik (teraz tak się zastanawiam kiedy bohaterka miała czas go pisać) czy opisy nagrań z kamery. Wyliczenie wszystkich typów przekazu informacji byłoby świetną zabawą, ale na co najmniej kilka trzeba by znaleźć odpowiednią nazwę. To jeszcze jednak nie robiło by aż takiego wrażenia i nie sprawiałoby tylu trudności w składzie i druku. Wszystkie te komunikaty i czaty są dość krótkie, ale każdy jest opatrzony odpowiednim anturażem. Do tego jest bardzo wiele czarnych stron (na których strasznie odznaczają się palce) z białymi literami, kilka rysunków i sporo różnych bajerów. Bardzo chce się robić tej książce zdjęcia, jej wnętrze jest bardzo fotogeniczne. Gdy do mnie przybyła i szybko ją przekartkowałam zaczęłam się obawiać przerostu formy nad treścią, ale niepotrzebnie. Okazało się za to, że czyta się to dłużej niż można by przypuszczać.


Problem leży nieco gdzie indziej. Otóż taka forma nie jest w stanie przekazać uczuć, choćby nie wiem jak autorzy się starali. A uczucia w tej książce są istotne. To podwójnie źle dla "Illuminae". Główną bohaterką jest Kady, która w dzień ataku na kolonię Kerenza rzuca chłopaka, ale ostatecznie po szaleńczej ucieczce, oboje trafiają na statki (pisałam już, któryś akapit niżej i stwierdziłam, że można to nie być dość jasne - akcja dzieje się w przestrzeni kosmicznej), które udzieliły pomocy kolonistom. Kady na Hypatię, a Ezra na Alexandra. Jest jeszcze Copernicus statek transportowy oraz Lincoln - bardzo zły statek, bardzo złych ludzi, który goni flotę, aby zniszczyć świadków inwazji na kolonię. To początek akcji. A potem dzieje się dużo, dużo więcej. 

Akcja książki bardzo wyraźnie podzielona jest na dwie części plus wprowadzenie oraz zakończenie. To cztery części z czego pierwsza i ostatnia są bardzo krótkie. O dwóch pierwszych i samym końcu można pisać bez spoilerów, ale druga połowa książki jest dość zaskakująca. 


Kilka słów o bohaterach. Ezra jest nieprzyzwoity, zabawny i troskliwy i na pewno ma większą zdolność do przystosowywania się do nowych warunków niż Kady. Która jest samolubną manipulatorką. Przez bardzo, bardzo długi czas nie znamy też motywów jej działania, co jest frustrujące, biorąc pod uwagę jak bardzo bohaterce zależy na PRAWDZIE. To brzmi szlachetnie, ale patrząc na rzecz z perspektywy, żeby nie szukać daleko na przykład Ezry, wcale nie jest takie oczywiste. Można się zacząć zastanawiać czemu to ona rzuciła jego, a nie on ją.  Później bohaterka zostaje postawiona w takiej sytuacji, że jest tylko pionkiem i nawet nie ma się ochoty jej nie lubić. Ezrę za to lubi się praktycznie z miejsca. Ale jedynym bohaterem, który ma w "Illuminae" charakter jest system komputerowy AIDAN. Brzmi to niedorzecznie tym bardziej, że Aidan jest delikatnie mówiąc psychopatyczny, ale to zdecydowanie najbardziej interesujący element książki. W pewnym momencie wyjaśnia się nawet zagadka, czemu tylko jego i Ezrę można jako tako polubić. Nie żeby oprócz ich i Kady był jakiś wybór. Chociaż jest jeszcze jeden bohater, przyjaciel Ezry, poznajemy go tylko trochę, ale wiemy, że są dla siebie ważni - to jedyna postać, której los szczerze mnie poruszył. 

Pisałam, że to źle dla "Illuminae", że uczucia są ważne. Jak ławo się domyślić nasi bohaterowie, co prawda po jakimś czasie, ale w końcu znów zaczynają się dogadywać, fakt, że są na innych statkach im nie przeszkadza. Element romansu nie działa. Czytelnik nic nie czuje, choć chyba powinien cieszyć się ich szczęściem. Lepiej i ciekawiej dla akcji, byłoby, gdyby bohaterowie i owszem pisali ze sobą i współpracowali, ale się nie zeszli. Przynajmniej do połowy książki. Koniec też mógłby być poważniejszy, ale mam wrażenie, że autorzy nie byli gotowi na konsekwencje  i stwierdzili, że czary-mary załatwią sprawę. Ostatecznie okazuje się, że "Illuminae" to książka raczej dla nastolatków. I może napisałabym więcej o fabule, ale zakończenie książki jest rozczarowujące. A wystarczyłoby trzymać się konsekwentnie jednej wersji. 


Oprócz słabego przekazywania uczuć, mimo precyzji dokumentów, książka ma nieco problemów z określaniem czasu. Napisanie dat to nie to samo co zaznaczenie upływu czasu. Ale to pokazuje jeszcze większą jej specyfikę. Mam poczucie, że aby w pełni zrozumieć zdarzenia, jakie miały miejsce na obu statkach i poczuć je trochę lepiej, a nie tylko się o nich dowiadywać, musiałabym przeczytać "Illuminae" raz jeszcze. I pewnie tak zrobię. 

Jeszcze jedna rzecz, która w każdym momencie wzbudziła mój śmiech - w książce ocenzurowane są przekleństwa. Nie mam pojęcia czy tak było w oryginale (przypuszczam, że owszem), ale to niesamowicie zabawne.

LOVE, M