czwartek, 30 marca 2017

Gorzej, bo myślałam ( "Iron Fist" )

Hello!
Byli na świecie szczęściarze, którzy przed oficjalną premierą na Netflixie mogli obejrzeć pierwsze sześć odcinków "Iron Fista". W większości wyszli z seansu zadowoleni. A przynajmniej ta bardziej fanowska część. Bo część krytyczna, delikatnie mówiąc, zjechała serial od góry do dołu. Przypominam jeszcze przed obejrzeniem wszystkich odcinków. Niestety premiera i dostęp do reszty epizodów, nie uratowała serialu, który na Rotten Tomatoes (ostatnio to najpopularniejsza i podobno najbardziej miarodajna strona do sprawdzania ocen) ma 17% pozytywnych recenzji. To mniej niż "Batman v Supermen".


Trochę minęło zanim obejrzałam całość, więc po drodze mogłam się zorientować, co ludzie piszą i skąd mogą się brać takie oceny. I wychodzi na to, że nie z samym serialem, fabułą czy bohaterami jest problem, ale z pokazaną tam filozofią. Albo dokładniej sposobem przedstawienia tej filozofii. Oraz tym, że ludzie mają pretensje do twórców, że nie zmienili niektórych elementów, głównie o to, że Dannego gra biały aktor a nie Azjata. Ponieważ już wszystko napisano na ten temat - postanowiłam się nie czepiać, tylko przyjąć serial jaki dostałam, bez 'co by było'. 


Taki punkt widzenia przyjmuję głównie, ponieważ ogromnie mi się "Iron Fist" podobał. A dokładniej bardzo dobrze się go ogląda, jeśli za dużo się nie myśli. Sprawdzał się idealnie jako miłe tło do robienia notatek z lektur. Oglądanie nie męczy, chociaż początkowo wydaje się, że serial ma formę pociętego na odcinki filmu, później okazuje się, że ktoś jednak zaczął go ciąć wewnątrz i nie wyszło mu to najlepiej. Dość nieintuicyjne są przeskoki pomiędzy poszczególnymi scenami, czuć te sklejki i czasami można nie zauważyć, bądź nawet wcale nie wiedzieć, dlaczego postaci są w tym, a nie innym miejscu. Jednak nie patrzy się na to szczególnie źle.
Co jest zaskakująco nieciekawe to muzyka. Do tej pory w serialach była niezła. W tym po pierwsze prawie jej nie ma, po drugie jak już jest, to albo nie zwraca się na nią uwagi albo jest irytująca.

Jednak w przypadku seriali Marvela najważniejsi są bohaterowie. Chciałabym napisać, że można polubić ich z miejsca, ale to nieprawda. Danny jest uroczy, naiwny, totalnie nieprzystosowany do życia, na dodatek kompletnie nieodpowiedzialny, zarozumiały i trochę uważa, że mu się należy. I 3 albo 4 odcinki zajmuje mu, przekonanie ludzi w firmie, że on to on; zdecydowanie za dużo czasu na to poświęcono. (Im więcej się myśli o tym serialu i postaci tym ocena idzie coraz bardziej w dół) Danny ma też stany lękowe, o których serial czasem pamięta - na początku i na końcu sezonu - a czasem nie, w zależności czy akurat są potrzebne. Bohater nie umie sobie radzić z agresją i oczywiście nie daje sobie pomóc. Trochę za dużo jest tych cech postaci, które ujawniają się tylko, gdy są potrzebne. Nic jednak nie wywołuje w widzu większego zmieszania, niż nagłe pojawienie się kwestii tego, czy Danny jest czy nie jest Iron Fistem. Bez żadnego podprowadzenia, słowa wyjaśnienia, a potem ta kwestia prawie nie powraca (dopóki nie dostaniemy kolejnego dowodu na to, jak bardzo jest nieodpowiedzialny). To też niestety problem całego sezonu - elementy pojawiają się, znikają, zapomina się o nich na 3-4 odcinki, a czasami nie wracają wcale.0
 O Kunlun dowiadujemy się bardzo mało. Za to sporo o firmie Ward, która prawie jest osobnym bohaterem. 


Jedno trzeba jednak przyznać - cała Ręka dużo bardziej pasuje do "Iron Fista" niż do "Daredevila". Co jest całkiem oczywiste, ale daje też fatalne dla, i tak nie najlepszego, drugiego sezonu DD, że był wprowadzeniem do "Iron Fista". Sprawa z Ręką jest też bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać, ale prawdziwym 'tym złym' serialu jest pan (zaraz będzie spoiler, ale nie spoiler, bo dowiadujemy się o tym szybko, nie mogłabym też pisać dalej, gdyby dane tej postaci się nie pojawiły)  Harold Meachum, wspólnik ojca Dannego, który od 12 lat miał nie żyć. Najprawdopodobniej jest to najgorszy zły całego MCU. Nawet mi się nie chce tłumaczyć dlaczego (niezbyt to profesjonalne). Ale Harold ma dwójkę dzieci: Joy, która nie wie, że tata żyje. choć nie powinien oraz Warda, któremu ustawicznie ojciec zatruwa życie. Ich role w serialu to dobra Joy i zły Ward. Jednak od Joy od początku czuć bijącą hipokryzję i kłamstwo, a z Wardem jest większy problem, bo to faktycznie dupek i nawet położeniem trudno wyjaśnić jego postępowanie, a jednocześnie to postać, której mi było ogromnie szkoda, jednak zdaję sobie sprawę, że takie podejście raczej nie jest popularne. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość i napisać, że to jedna z tragiczniejszych postaci. Z tym, że mocno przerysowana. A jego relacje z tatą układają się prawie jak relacje Chucka Bassa z "Plotkary" i jego ojca, czyli nawet bardziej niż schematycznie. Mamy jeszcze Collen jedyną osobę w Nowym Jorku, do której Danny może się zwrócić z problemami. A poza tym głównie jest i pałęta się, chociaż początkowo niechętnie, wokół Dannego. Bo w sumie, to on kręci się wokół niej, robiąc jej problemy. Niestety, oprócz oczywistości, że bohaterowie skończą razem, bo  wiadomo od pierwszej sekundy i jeśli ktoś chciał wierzyć, że nie tym razem, to musi poszukać innego serialu, to Collen nawet nie tyle jest postacią na drugim planie jak Joy i Ward, co postacią dodatkiem do głównego bohatera. Ale jest Claire, której jest chyba nawet więcej niż w Luku i ma większą rolę. Oraz szansę na rozbudowę swojej ogólnej roli medyczki. Jest moment, gdy pewna postać zwraca się do niej "zdolna uzdrowicielko", pojawia się też więcej odniesień do mniej konwencjonalnych sposobów leczenia. Bardzo bym chciała, aby i ona miała specjalne zdolności.


Liczyłam na lepsze wyjaśnienie dlaczego samolot, którym leciał Danny z rodzicami się rozbił. Znaczy wyjaśnienie fabularnie jest szokujące (chyba, że się domyślisz, a po pewnym czasie wcale nie jest tak trudno), ale kryminalistycznie niezbyt, a liczyłam na jakąś wersję "Katastrofy w przestworzach" w środku serialu. 
Mamy też walkę z pijanym mistrzem, co ma w sobie odrobinę uroku, ale zakrawa o nadużycie, bo całe walczenie w serialu nie jest jakieś szczególne. Może poza 3 walkami w korytarzach oraz dramatycznej walce w deszczu.


Gdy powiedziałam koleżance, że robię notatki z lektur do serialu, to zapytała czy to nudny serial. Odpowiedziałam, że nie. Ale może to jest nudny i niedobry serial i zajęta notatkami tego nie zauważyłam, a teraz, gdy o nim myślę nagle odkrywam prawdę. Nie wiem. "Iron Fist" mi się podobał, ale nie będę utrzymywała, że to dobra produkcja. Bo niezaprzeczalnie ma problemy i to dużo większe niż początkowo się wydawało.

Trzymajcie się, M

wtorek, 28 marca 2017

Victor, Yuri i Yurio

Hello!
Nie pamiętam kiedy ostatnio coś wyszyłam. Sprawdziłam na blogu - była to zakładka ze znakiem Anioła, ale nawet nie wiem kiedy. Pokazałam ją w listopadzie, ale zrobiona była dużo wcześniej. Tak naprawdę nad krzyżykami siedziałam na poważnie, gdy w zeszłym roku złamałam nogę i byłam uziemiona na 3 tygodnie. Ale, gdy wróciłam na ten semestr do Gdańska, przywiozłam słoneczniki, nad którymi już trochę pracuję. A że wyszywam głównie dla spokoju, co z resztą polecam, skupienie się na liczeniu i wbijaniu igły w odpowiednie miejsca, bardzo pomaga się odstresować, a egzaminy zbliżają się wielkimi krokami, to może dokończę je przed kolejnym rokiem studiów. 

Dobrze, że szykowałam się do weekendu w domu, gdy na twitterze zobaczyłam nowe wzory zawieszek z "Yuri!!! on Ice". Złożone z kwadracików. Idealnych, aby przenieść je prosto na kanwę. Moją radość pokazywałam na Instagramie.
Niedokładnie prosto na materiał, bo najpierw trzeba piksele policzyć i przerysować. Ale bardzo lubię robić wzory więc chwila i były gotowe.  Potem już tylko trzeba było znaleźć kawałek kanwy i odpowiednie kolory. Taki mały Victor - 17 kratek wysokości - ma 3 odcienie srebrnego na włosach. A takie oczy Yurio to po jednym krzyżyku z dwóch kolorów. Czas robienia jednego łyżwiarza to mniej więcej godzina. Najdłużej zajmuje zmienianie kolorów muliny. 

Koniec gadania. Najważniejszy jest efekt. Który jest super. 

Jeszcze tylko ciekawostka: wszystkie zdjęcia były robione w dokładnie tych samych okolicznościach, ale jedne telefonem, drugie aparatem i pod różnymi kątami. I oprócz przycinania, dzięki czemu zdjęcia poszczególnych postaci mają każde inny rozmiar , nic więcej z nimi nie robiłam. A kolory różnią się bardzo. 



 Igła została przy Victorze, aby pokazać, jak małe są postaci.











 LOVE, M

niedziela, 26 marca 2017

"Fuuka" & "Ao no Exorcist" S2

Hello!
W tym sezonie tak naprawdę nie planowałam oglądać niczego poza drugim sezonem Niebieskiego Egzorcysty, a i nad tym się długo zastanawiałam. "Fuukę" nadrobiłam po 7 odcinkach i całkiem mi się spodobała, po szczegóły zapraszam poniżej.


"Ao no Exorcist: Kyoto Fujouou-hen" sezon drugi
Obejrzane, bo widziałam pierwszy sezon, a chociaż miałam do niego dość neutralne podejście, to postanowiłam zerknąć na kontynuację.  Ale drugi ucina fillerowe odcinki poprzednika (nawet nie miałam pojęcia, że one taki były) i obrazuje wątek o Impure King. Do 6 odcinka nic się nie dzieje. Teoretycznie powinniśmy się przejmować tym, że tak zwani przyjaciele naszego głównego bohatera się od niego odwrócili, a on jest pod stałą obserwacją, ale nic z tych rzeczy kompletnie nas nie obchodzi. Bo jak ma, skoro i Rina nieszczególnie ta sytuacja rusza. Po 6 odcinku jest nieco lepiej, ale niestety sama historia jest nudna. Nawet te próby intryg wypadają blado. Ubyło też z anime dużo humoru, chociaż ostatni odcinek jest całkiem uroczy.


Nie pamiętam co sądziłam o postaciach w pierwszej serii, ale w tej są irytujące. A już szczególnie Shiemi. Wiem, że zawsze była panną do ratowania, ale tutaj ją jeszcze bardziej skrzywdzili. Takiej nieporadnej postaci ze świecą szukać. Brata głównego bohatera w porównaniu z poprzednim sezonem otrzymujemy dużo mniej na ekranie i na dodatek wydaje się, że jego wątek rozgrywa się gdzieś zupełnie poza główną fabułą. A dotyczy relacji Rina i Yukio i zostaje potraktowany po macoszemu. Niestety, bo miał potencjał i mógł sprawić, że całe anime zacznie chociaż trochę widza obchodzić.



"Fuuka"
Naczytałam się dużo dobrego o mandze i gdy nagle wpadł mi wolny dzień, postanowiłam poświęcić go na nadrobienie odcinków. I wpadłam totalnie, nawet nie wiem kiedy epizody zleciały. Takie ładne, takie naturalne. Byłam zachwycona jak delikatnie i jak uroczo rozwija się fabuła. Ale najbardziej ujmująca była właśnie ta naturalność i prawdopodobieństwo (pomijając momentami irytujące zbliżenia i ujęcia, ale można się nauczyć to ignorować). I bardzo dobrze się na to patrzyło. Nawet chciałam wierzyć, że jest tam coś więcej - w końcu nasi bohaterowie (Yuu i Fuuka) zakładają zespół, więc wiadomo, że będą musieli pokonać jakieś trudności. Tę sprawę załatwiają z drugoplanowe postaci i gdyby tak rozwinąć ich życiowe historie, a nie wątek romansowy, byłby dużo ciekawsze od głównych bohaterów. Niestety okazuje się, że anime jest tak płytkie, jak wszystkie podobne. 

 Ją lubimy

Jeszcze przed obejrzeniem pierwszego odcinka przeczytałam pewien spoiler i byłam ciekawa, co pokażą w anime. W czasie oglądania któregoś z kolejnych odcinków, domyśliłam się, że to tego momentu spoiler dotyczył i zdziwiłam się, że stało się coś innego niż było zapowiedziane. Potem przeczytałam wywiad z autorem mangi, który mówił, że zależało mu na pokazaniu w animacji czegoś innego. Fani zdenerwowali się w tym momencie, ja dopiero po emisji całego sezonu. Otóż ta zmiana spowodowała spłycenie wymowy całego anime, dodatnie do niego mojego ukochanego motywu 'koleżanki z klasy' i wściekłość widzów. W skrócie: nie wyszła animacji na dobre. Nie byłam tak rozczarowana zakończeniem od czasu finału "Kiznaivera" (chociaż on i tak ma pierwsze miejsce, wątpię, aby szybko jakieś anime go pokonało). Chociaż w tym wypadku lepszym określeniem było by zniesmaczona. Bo manga wydaje się dość poważna, a komuś zabrakło odwagi, aby pokazać to w telewizji.
A jej nie. Po prawej główny bohater. 

Trzymajcie się, M

czwartek, 23 marca 2017

Dziewczyna

Hello!
W literaturze, jak we wszystkim, pojawiają się pewne trendy. W ostatnich latach mogliśmy obserwować wylew zmierzchopodobnych tytułów, później, w sumie, to obecnie trwa, fala po "Pięćdziesięciu twarzach Graya". To te najbardziej rzucające się w oczy, bo niewątpliwie najpopularniejsze kierunki. Jeszcze może ogólna popularność książek typu Young Adult i wysyp poradników na każdy temat..  Ale są także bardziej subtelne trendy. Jak na przykład umieszczenie w tytule książki słowa 'dziewczyna'. A przy okazji w ich filmowych wersjach.


Lubimy czytać po wpisaniu w wyszukiwarkę tego hasła znajduje 350 tytułów. Jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę mnogą, dostajemy dodatkowe 140 tytułów.
Goodreads - 81258. Ale liczba mnoga też jest od razu brana pod uwagę. Co nie zmienia faktu, że przy wynikach Goodreads 490 książek to bardzo mało.

Jeśli moda nie zaczęła się od "Zaginionej dziewczyny" Gillian Flynn, to na pewno ten tytuł znacząco wpłynął na kolejnych twórców. Bądź osoby decydujące o tytule - skoro 'dziewczyny' się sprzedają, to zróbmy sobie tytuł marketingowy. Kasa się musi zgadzać. W Stanach Zjednoczonych książka została wydana w 2012, natomiast w Polsce w tym samym roku co film - 2014.

Następną głośną książką była "Dziewczyna z pociągu" Pauli Hawkins. Wydana rok po filmie "Gone Girl". Oba tytuły były porównywane już na wszystkie strony, ja tylko zaznaczam pewne fakty. Film "The Girl on the Train"  powstał bardzo szybko, bo swoją premierę miał rok po książce. 

Zwróciłam uwagę jeszcze na "Dziewczynę, która igrała z ogniem", czyli drugą część trylogii Millenium Stiega Larssona. W Szwecji ukazała się w 2006 roku, w Polsce - 2009 i w tym samym roku premierę miał film. Ale bardziej znany jest obraz z 2011 "Dziewczyna z tatuażem" ("The Girl with the Dragoon Tatoo"). Sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo polskie tłumaczenia szwedzkich tytułów są inne niż angielskie. Pierwsza część trylogii po angielsku ma tytuł jak film z 2011, druga tak jak polski ("The Girl Who Played with Fire"), natomiast trzecia - "The Girl Who Kicked the Hornet's Nest". Jest jeszcze 4, wokół której było mnóstwo kontrowersji, ale w tym miejscu interesuje mnie jej tytuł "The Girl in the Spider's Web".

Oprócz tych bardziej oczywistych tytułów myślałam jeszcze o "Dziewczynie z perłą", którą kiedyś oglądałam w kinie. Książka autorstwa Tracy Chevalier została wydana w 1999 roku, film ukazał się w 2003. Jednak raczej nie wpisuje się w trend bezpośrednio. Autorka książki zainspirowała się dziełem Jana Vermera obrazem Dziewczyna z perłą/ Dziewczyna w perłowych kolczykach. (Tu tłumaczenia się zgadzają.)
Inną książką inspirowaną malarstwem Holendra jest "Dziewczyna w hiacyntowym błękicie" ("The Girl in Hyacinth Blue") Susan Vreeland, która ukazała się w tym samym roku, co pozycja wyżej. Film, którego zasadniczy tytuł brzmi "Brush with Fate" ("Los pędzlem malowany") w telewizji zadebiutował, co za przypadek, w 2003 roku.

Jeszcze jednym kinowym tropem jest "Dziewczyna z portretu" z 2015 roku. Książkowy pierwowzór miał premierę w 2000 roku, a autorem jest David Ebershoff i oryginalny tytuł zarówno książki i filmu to "The Danish Girl". Też bezpośrednio nie wpisuje się w trend, ale być może powstanie i premiera filmu w takim, a nie innym czasie, to nie była kwestia przypadku. 
W poszukiwaniach natknęłam się jeszcze na "Gosspi Girl" i ze względu na sentyment do serialu, znanego u nas pod tytułem "Plotkara", nie mogłam o tym nie wspomnieć. Pierwsza książka ukazała się w 2002 roku, serial swoją premierę miał w 2007. Przy okazji dowiedziałam się, że Jenny dostała własną serię książek - "The It Girl" ("Dziewczyna Super"). 

Wracamy do książek i do bliższego czasu. Ostatnio mógł o uszy obić Wam się tytuł "Dziewczyna w walizce". Tu sprawa jest ciekawa, autor jest Brazylijczykiem, nie mogłam znaleźć angielskiego tytułu tej książki, a ukazała się w 13 krajach, przypuszczam, że chociaż jeden powinien być anglojęzyczny. Ogólnie próbowałam dociec i nie mogłam, nie znalazłam nawet portugalskiego tytułu. Do czasu, aż się okazało, że polska "Dziewczyna w walizce" to angielskie "Perfect Days" z 2014 roku. Oto jak zmienić tytuł, aby móc promować książkę hasłem "Bardziej szokująca niż 'Zaginiona dziewczyna'!" i ją sprzedać . Czyli w 'dziewczynie' coś jednak jest. 



Teraz coś czym ten wpis miał być od początku - przykładowa lista. 
Vanishing Girls - Laureen Oliver - 2015
The Girl with All he Gifts - M. R. Carey -2014 (film - 2016)
The Good Girl - Mary Kubica -  2014
Luckiest Girl Alive - Jessica Knoll - 2015
All the Missing Girls - Megan Miranda - 2015

Dziewczyna, która chciała zbyt wiele ("Going too Far" - 2009) - Jennifer Echols - 2012
Dziewczyna, którą kochałeś ("The Girl You Left Behind" - 2012) - Jojo Moyes - 2017
Dziewczyna w błękitnej sukience ("Girl in a Blue Dress" - 2008) - Gaynor Arnold - 2012
Dziewczyna #9 ("The 9th Girl" - 2013) - Tami Hoag - 2014

Dziewczyna, która przepadła - Kataryna Misiołek - 2016
Dziewczyna z Dzielnicy Cudów - Aneta Jadowska - 2016

Dziewczyna jak ocet ("Vinegar Girl. The Taming of the Shrew retold") - Anne Tyler - 2016 (retelling "Poskromienia złośnicy") 

LOVE, M

niedziela, 19 marca 2017

Nie tylko w kinie i teatrze XV

Hello!
Na koniec weekendu - lekko, łatwo i przyjemnie, czyli przegląd teledysków z aktorami w rolach głównych. 

1. Noah Shnapp

Panic! At The Disco - "LA Devotee"


2. Casey Deidrick

Adventure Club - "Wonder"


3. Casey Deidrick oraz Jocelin Albor 

The Chainsmokers - "All We Know"


4. Dan Fogler 

Type O Negative - "I Don't Wanna Be Me"



5. Aidan Gillen 

Mick Flannery - Cameo





Pozdrawiam, M

czwartek, 16 marca 2017

Nie znam się, więc się wypowiem

Hello!
Nie znam się, to się wypowiem.
Nie znam się, ale się wypowiem.
I wszelkie odmiany tego stwierdzenia, nad którymi będę się dziś zastanawiać, kontynuując myśl rozpoczętą tydzień temu. Koniecznie przeczytajcie poprzednią część, bo stanowi wstęp, który nadaje kontekst temu, o czym chcę dziś pisać - tu.


Tytułem wstępu.
Muszę odnieść się do komentarzy, które się pojawiły w zeszłym tygodniu, a które zwróciły moją uwagę  na kilka kwestii.
Po pierwsze - lubi, uwielbia, kocha. Nie zastosowałam stopniowania lubienia. Trochę mogło to wynikać z uproszczenia od 'lajków' na facebooku, ale prawda jest taka, że pisałam notkę próbując uogólniać, ale ze swoich doświadczeń oraz w kontekście presji społeczeństwa, aby się znać, na tym co się lubi. Dla mnie nie ma różnicy, czy stwierdzisz, że coś lubisz i się na tym nie znasz, czy coś lubisz i się na tym znasz, czy coś kochasz i się na tym nie znasz i tak dalej. Coś może być dla ciebie najważniejsze na świecie i możesz nie mieć o tym pojęcia, proszę bardzo.
Wiąże się to też z tym, czego chciałam uniknąć, czyli wartościowaniem. Im bardziej emocjonalnym słowem określasz daną rzecz, tym presja aby się na tej rzeczy znać, będzie większa. 
Inna sprawa, że pytamy o 'ulubioną' rzecz/czynność/kolor/osobę. Słowo 'ukochany', 'ukochana' istnieje, ale odnosimy je do osób i to najbliższych, bo o aktorze/aktorce też powiemy raczej 'ulubiony/ulubiona'.
Po drugie - pojawiła się kwestia chęci znania jeśli się lubi (powinnam wymyślić na to jakiś skrót, bo za bardzo się powtarzam). Zgadzam się jak najbardziej. Ale, też nie do końca. W liceum miałam plan zostania reżyserem teatralnym, nie mając pojęcia o tej pracy. Po czym dostałam jeden z najlepszych prezentów w życiu, czyli książkę "Reżyseria teatralna" i jestem jej dumną posiadaczką. Nie przeczytałam jej do tej pory, bo, chociaż plany się zweryfikowały, to obawiam się, że gdy ją skończę, to okaże się, że wcale nie miałam ochoty znać się na reżyserii. Z drugiej strony, przy okazji notki o miłości do łyżwiarstwa (widzicie, jednak sama używam innych słów niż 'lubię', a sam post, też ładnie wypisuje się w temat więc podlinkuję) deklarowałam, że chcę doczytać, dowiedzieć się więcej o kwestiach technicznych i nie tylko. Szkopuł jest taki, że robię, to dla siebie, a nie dlatego że jakiś "prawdziwy fan" 'nakrzyczał' na mnie, że się nie znam. Niechcący wymyśliłam jeszcze jeden aspekt tego całego rozważania, czyli kwestię dowiadywania się dla siebie, z ciekawości, ale muszę to w tym momencie pominąć, jeśli jednak komentarze po raz kolejny będą takie interesujące, to z chęcią kontynuuję nasze wspólne rozważania na temat lubienia i znania się. Teraz chciałabym przejść do zasadniczej części. 

Mniej więcej ustaliliśmy, że możemy rzeczy lubić i nie mieć o nich pojęcia. Fangirlować i fanboyować na punkcie wszystkiego, co nam się podoba. Uwielbiać i kochać również. I mamy ochotę podzielić się tym naszym lubieniem (kochaniem, uwielbianiem) ze światem. (Od razu zaznaczam: takiej chęci nie musi mieć oczywiście każdy.) 

Możemy właśnie wychodzić z kina czy teatru,  mogliśmy przed chwilą skończyć czytać książkę i chcemy wylać z siebie emocje, jakie dane dzieło w nas wzbudziło. Stoimy mniej więcej w miejscu skąd swój początek bierze wiele blogów i na ich przykład jest wprost idealny dla mojego dalszego wywodu. Większość blogów zakładana jest przez osoby, które wiedzy na temat jaki chcą pisać nie posiadają. O ile lekcje języka polskiego i blog o książkach jeszcze idą w parze, to ktoś postanawiający pisać o teatrze ma problem. Kolejne zaznaczenie - oczywiście, że osoba, która zakłada bloga o teatrze może chodzić na każdą premierę, mogła przeczytać wszystkie książki na jego temat, ale mam nadzieję, że już dostatecznie wiele razy napisałam, że a) chodzi o emocje (i nie odbieram ich osobom jak wyżej wspomniane i to tego jeszcze dojdziemy), b) chodzi o presję społeczeństwa. 

Pytanie, czy mamy prawo zakazać osobie, która ma ochotę napisać, że coś jej się podobało, aby tego nie robiła, bo nie jest teatrologiem? W Polsce jest wolność słowa więc nie, każdy może pisać, co chce. A jeśli pisze, że spektakl, który profesjonalni krytycy uznali za zły jest dobry? Skrzywimy się i uznamy, że osoba nie powinna się wypowiadać, bo nie ma wiedzy i doświadczenia, aby móc poddać przedstawienie ocenie. Ale jeśli napisze, że jej się podobał, złagodzimy ocenę i stwierdzimy, że nie ma gustu. Wróć. Przecież jako tako zdajemy sobie sprawę, że osoba, która bloga pisze nie jest ekspertem w  dziedzinie, tylko postanowiła wyrazić swoją opinię. Podszytą silnymi emocjami, które wywołał utwór, którego słuchała, budynek, który widziała wracając do domu. Kolejna osobista dygresja - zupełnie nie znam się na architekturze, ale uważam, że budynek Europejskiego Centrum Solidarności wygląda, jakby ktoś wyłowił wraki statków i zrobił użytek zardzewiałej blachy. Co więcej, wiem dlaczego ten budynek wygląda tak a nie inaczej, nawet rozumiem zamysł. Ale mi się nie podoba. Brzydki jest. Właśnie napisałam, coś czego według wielu napisać nie powinnam, bo nie mam kwalifikacji. Być może właśnie udowodniłam swoją ignorancję. W internecie, internet nie wybacza. Skoro jednak popieram pomysł pisania przez nieprofesjonalistów, to dobrze poprzeć go przykładami.

Weźmy "Hamiltona". Którego nie widziałam, słuchałam tylko piosenek, oglądałam zdjęcia i dostępne filmiki. I wiem, że uwielbiam ten musical. Kocham większość musicali, które widziałam, ale nie wiem kto je reżyserował, tak samo jak nie znam na pamięć ich obsady. Co więcej nie znam się na musicalu jako gatunku. Żadna z tych rzeczy nie przeszkadza w docenianiu i kochaniu "Hamiltona". Ani tym bardziej w napisaniu notki na jego temat, bo czułam tak ogromną potrzebę, aby podzielić się ze światem tym musicalowym cudem.

Gdybyśmy odłączyli emocje od pisania, zostałyby nam nie recenzje czy opinie, ale techniczne opisy. 

A chyba wolę poczytać, gdy ktoś zachwyca się złym spektaklem/filmem/czymkolwiek niż relację z tego kto w danej minucie pojawia się na ekranie czy jakie rodzaje kadrów zastosowano. Ciekawostka ze świata łyżwiarstwa figurowego: występy oceniane są według dwóch kryteriów 1) technicznych 2) artystycznych (ogromnie to upraszczam, bo sprawa jest bardzo skomplikowana). W technicznych mieszczą się skoki, a teraz każdy chce skakać poczwórne. Wybicie się do takiego, do każdego innego z resztą też, skoku nie jest łatwe, więc programy są komponowane pod skoki. Za które dostaje się bardzo dużo punktów. Zdecydowanie więcej niż za interpretację muzyki. Podnoszą się głosy, że bez nadania większej rangi punkom artystycznym, niedługo będziemy oglądać nie taniec na lodzie, ale sekwencje skoków połączone prawie przypadkowymi elementami choreograficznymi. Dygresja długa, ale podkreślająca jak ważne w odbiorze są emocje. 
Czuję, że bardzo odeszłam od tematu. Zadam więc pytanie: czy o muzyce może wypowiadać się tylko muzykolog? O Szekspirze szekspirolog? O Mickiewiczu mickiewiczolog? Idąc w najbardziej skrajny scenariusz, gdybyśmy byli tak ograniczeni w pewnym momencie, wszystkie wypowiedzi stałyby się nudne i być może na koniec nie byłoby już nic więcej do powiedzenia. Jeszcze inną stroną medalu są ludzie, którzy coś lubili i zrobili z tego swoją karierę naukową, ale to też temat na inną notkę. 

W skrócie: nie znasz się, to się wypowiadaj, proszę bardzo. 

Jednak nie byłabym M, gdybym nie podważyła powyższego zdania. Operuję na pewnym względnie bezpiecznym gruncie - literatura, film, seriale i głównie do tych tematów odnosi się tekst. Oczywiście można odnieść do do innych dziedzin, ale byłabym bardzo ostrożna w kwestiach typu polityka i religia (prawo, feminizm, itp.). A z bardziej przyziemnych spraw, problem mogą stanowić pewne kwestie techniczne. Nie znasz się na komputerach, ale napiszesz jak go naprawić. No nie. Pół biedy jak tylko ktoś napisze, gorzej, gdy czytelnik z rad skorzysta i popsuje jeszcze bardziej.

Ogólnie potrzeba trochę zdrowego rozsądku. Aby nie wierzyć we wszystko co przeczyta się w internecie. Aby brać poprawkę na ludzi, którzy etykietują się jako profesjonaliści. Przyjmować, że każdy może mieć swoje zdanie, nawet jeśli według nas jest głupie. 
Jestem pewna, że nie wyczerpałam tematu. Sama widzę jak wiele wątków mogłabym jeszcze rozbudować, i że niektóre są trochę chaotyczne. Zaczynam też mieć ochotę poczytania czegoś więcej o ogólnych mechanizmach sprawiających, że coś lubimy czy, że coś nam się podoba.
Poza tym to nie tak, że ja przedstawiam jakieś twarde stanowisko. Zależy mi żeby się nad tym zastanowić, popatrzeć z różnych stron więc będzie przemiło, jeśli włączycie się do rozważań. Wątków jest jeszcze wiele.

Następny post będzie nie wcześniej niż w niedzielę wieczorem, M

wtorek, 14 marca 2017

Pałac Opatów #2

Hello!
Kontynuujemy wycieczkę po Oddziale Sztuki Nowoczesnej Muzeum Narodowego w Gdańsku.
Część pierwszą możecie zobaczyć tu.


Abstrakcjonizm geometryczny.


 Tego typu obrazu wystawiają ludzi na pokuszenie. Miałam ogromną ochotę sprawdzić, czy te płytki można poprzestawiać.


 QR Code?


 Jak gdyby mało nam było Kantora na teatralnych zajęciach, w muzeum też oglądamy jego dzieła.


Bawiłam się trochę w poprawianie zdjęć (a materiał wyjściowy i tak był lepszy niż ostatnio) i zauważyłam, że na tym obrazie dobrze widać, co może zdziałać opcja "ulepsz". Pierwsze zdjęcie to oryginał, na którym nie widać, że białych kropek jest zdecydowanie więcej. W środku jest zdjęcie średnio ulepszone - najlepiej oddające stan fatyczny. I ostatnie poprawione do oporu. Jeden obraz tyle możliwości.



Jestem całkiem dumna z tego zdjęcia.



Podobno te kule są niepokojące. 


 Prawie dałam się nabrać, że poniższy obrazek to Dali. A wisi on na tej ścianie, która zajmuje prawie pół powyższego zdjęcia.
Zdjęcia poukładane są salami. Teraz schodzimy po schodach.


 Natomiast zdjęcie niżej to prawdziwy Zdzisław Beksiński.





 Powyżej najstraszniejsza rzecz, jaką widziałam. W sali ze sztuką zaangażowaną. Także w niej znajduje się najciekawszy eksponat:


Pozdrawiam, M

niedziela, 12 marca 2017

Śmiech i niedowierzanie ("Pełnia piękna")

Hello!
Pełnia Piękna to kolejna odsłona postapokaliptycznej prozy Chucka Palahniuka. W parodii literatury spod znaku "Pięćdziesięciu twarzy Greya" pisarz zgłębia tajniki kobiecej rozkosz. Historia zaczyna się jak współczesna wersja baśni o Kopciuszku: oto przeciętna dwudziestokilkulatka. spotyka na swej drodze księcia, multimiliardera C. linusa Maxwella, który oferuje jej bogactwo i życie w luksusie w zamian za udział w testowaniu jego autorskiej linii akcesoriów erotycznych dla kobiet. Czas spędzony z Maxem i jego zabawkami początkowo oznacza dla dziewczyny chwile ekstatycznej rozkoszy, niewspółdzielone jednak z powściągliwym i oschłym kochankiem. Penny szybko zaczyna czuć się marionetką w jego rękach. Wkrótce otrzymuje ostrzeżenie od byłej dziewczyny Maxa i nabiera przekonania, że seksgadżety, które rzekomo miały uczynić kobiety niezależnymi od mężczyzn, w rzeczywistości stanowią dla nich śmiertelne zagrożenie. Panna Harrigan staje przed trudnym zadaniem powstrzymania nadciągającej seksapokalipsy.



Oto jakie książki czytają studenci polonistyki. Gdyby nie to, że mamy ją na zajęcia, nawet bym nie spojrzała na ten tytuł. Ludzie, którzy skończyli ją wcześniej ostrzegali, że to zła książka. Mieli rację. Byłam wiec z góry nieprzyjaźnie do niej nastawiona, bo tematycznie i gatunkowo plasuje się dokładnie na drugim końcu moich czytelniczych zainteresowań.
Jeszcze tytułem wstępu. Jednym z argumentów z powodu, którego nie poszłam na prawo było to, że nie byłabym w stanie bronić ludzi, w których niewinność bym nie wierzyła. Albo nawet nie tyle niewinność, co po prostu w to, że mają rację w swoich roszczeniach. A teraz, ponieważ zdecydowałam się na edytorstwo, będę musiała pisać zachęcające blurby książek, które a) są złe, b) nie podobają mi się. Trzeba się będzie tego nauczyć.
Celem przeczytania tej książki jest napisanie lepszego blurba, niż ten, który możecie przeczytać powyżej. 

"Pełnia Piękna" nie jest podzielona na rozdziały, ważniejsze partie tekstu rozpoczynają się linijką pisaną CapsLockiem. Brak innego sposobu oddzielenia od siebie fragmentów, bardzo irytuje i utrudnia czytanie, bo większość akcji, szczególnie w pierwszej połowie książki, przedstawiona jest pourywanymi scenkami. Co samo w sobie też jest bardzo denerwujące, bo czytelnik łatwo traci rozeznanie w czasie akcji. A to nie ułatwia odnalezienia się w treści. Tym bardziej, że książka rozpoczyna się sceną w sądzie, która jak później się okazuje, albo jest rodzajem retrospekcji, albo cała treść książki do momentu, gdy akcja książki znów trafia do sądu jest retrospekcją. Przez chwilę wydawało się, że po prostu autor tak bardzo wierzy w inteligencję czytelnika, że ten się połapie, ale "Pełnia Piękna" ma problem z przedstawieniem upływu czasu i raczej nie było to celowe działanie, a błąd.

Bardzo celowo i z dużym trudem unikałam używania słowa fabuła w powyższym akapicie, ponieważ na próżno jej tam szukać. Przynajmniej przez pierwsze 112 stron, czyli etap, gdy Penny jest królikiem doświadczalnym Maxwella. Do tego autor skutecznie porzuca wszelkie prawdopodobieństwo i aspekt psychologiczny postaci, których nie odnajdziemy w reszcie książki. Pierwsza część "Pełni piękna" to jedna z najnudniejszych i najbardziej niesmacznych rzeczy, jakie czytałam. Ostatnie określenie odnosi się w sumie do całej książki. Gdy Penny opuszcza Maxa książka zyskuje coś na kształt fabuły - okazuje się, że bohaterka (bo jest aspirującą prawniczką) odkrywa wadę w zabawkach i planuje pozwać byłego kochanka. Jest to prawie interesujący wątek, nawet się rozwija. Choć w pewnym momencie cierpi na coś, co nazwałabym retardacją. Istotną dla dalszej części książki, ale był to zdecydowanie za długi fragment. A im bliżej końca tym lepiej. Następuje plot twist, którego na moment, gdy o nim faktycznie przeczytasz możesz się domyślić, ale jest dość zaskakujący. 

"Pełnia Piękna" wymaga dużego zawieszenia niewiary i wzięcia poprawki na słowo "parodia". Jak wspominałam na próżno szukać tam psychologii, prawdopodobieństwa i sensu, autor skutecznie utrudnia czytanie, wtrącając w niespodziewane miejsca akcji dziwne scenki. Ale kilka pomysłów autora jest naprawdę bardzo zabawnych, nieprawdopodobnych (ale na nieco innych zasadach niż wspomnianych przy psychologii) acz lekko niepokojących na różnych poziomach. Palahniuk dotyka spraw związanych z feminizmem i wyzwoleniem erotycznym kobiet, tym co stanie się ze społeczeństwem, gdy do niego dojdzie. To jest ten postapokaliptyczny element wspomniany w blurbie. Problem jest taki, że nawet jeśli chce się książkę podpiąć pod parodię, to wydaje się, że osobiste poglądy autora na w/w kwestie krzyczą z kart "Pełni Piękna". 

W skrócie: to nudna, niesmaczna książka, której daleko do kontrowersji, o jaką niektórzy ją oskarżają. 

PS. To pierwsza książka tego autora, jaką przeczytałam. Na 20 stron przed końcem zauważyłam, że na ostatniej stronie jest jego biografia z listą książek. Zauważyłam "Fight Club". Zdziwiłam się. Ale postanowiłam, że wykorzystam okazję i napiszę o tym jak oglądałam film, który powstał na jego podstawie. Otóż znudziłam się tak niemiłosiernie, że niedługo przed końcem postanowiłam, go wyłączyć. A gdy po pewnym czasie stwierdziłam, że wypadałby go dokończyć okazało się, że seans zatrzymałam na moment przed wielkim <BUM>. Kiedyś nawet rozważałam sięgnięcie po książkę, ale po lekturze "Pełni Piękna" chyba sobie daruję. 

Trzymajcie się, M

czwartek, 9 marca 2017

Czy aby mieć prawo twierdzić, że coś się lubi, trzeba to dobrze znać?

Hello! 
Od długiego czasu męczy mnie pewna kwestia: czy aby coś lubić trzeba się na tym znać? Czy w ogóle musimy to znać? Czy jeśli się na czymś nie znamy, to nasz odbiór danej rzeczy (mam na myśli głównie literaturę, muzykę czy film i łyżwiarstwo figurowe, ale pytanie może odnosić się do wszystkiego) jest umniejszony? Czy aby mieć prawo (ciekawe kto je nadaje) twierdzić, że coś się lubi, trzeba to dobrze znać? I wszelkie podobne formy tego pytania. 


Gdy byłam w podstawówce i gimnazjum, chociaż na dużo mniejszą skalę, sposobem na mierzenie tego, czy jest się prawdziwym fanem danego zespołu czy muzyka, było znanie ma pamięć całej dyskografii wraz z kolejnością piosenek na poszczególnych płytach i oczywiście tekstów piosenek. Nie wspominając o nazwiskach wszystkich członków zespoły wraz z biografią. W wersji dla najwierniejszych fanów wymagane było jeszcze ogarnianie przeszłych, obecnych i przyszłych koncertów. Okropne czasy. Zawsze czułam się głupio, bo ledwie pamiętałam tytuł mojej ulubionej piosenki, nazwę zespołu i imię wokalistki. Nie rozumiałam (i dalej nie rozumiem), jak znajomość biografii gitarzysty, miałaby wpływać na to, co czuję w trakcie słuchania danej piosenki. Prawdziwi fani, jak można się łatwo domyślić, nie byli wyrozumiali dla osób, którym po prostu podobała się muzyka. Ciągle nie pamiętam słów moich ulubionych piosenek, czasami nie wiem jak nazywa się wokalista, którego lubię, a nazwisk członków zespołu nawet nie sprawdzam. Ale obecnie się z tego cieszę. Moja pamięć i tak jest słaba, a musi pamiętać tyle innych rzeczy. Nie czuję się przez to gorszym fanem zespołu. Niestety większość prawdziwych fanów nie wyszła z gimnazjum i chce odebrać osobom o podobnym podejściu do mojego, prawo nazywania się fanami. Z drugiej strony osoby, które to wszystko pamiętają mi imponują, ale ja nie czuję potrzeby zapamiętywania tego wszystkiego. 

Nie pamiętam, jaki jest mój ulubiony. Wbiłam sobie do głowy "Atlas chmur", bo jakoś trzeba odpowiadać, ale tak naprawdę jest on po prostu w pierwszej 10. Nie żebym pamiętała tytuły pozostałych 9 filmów. Dopóki ktoś o nich nie wspomni, nawet nie pamiętam, że one istnieją. Trochę lepiej w tej kwestii jest z aktorami, ale z zupełnie innych względów. Natomiast nazwiska reżyserów pomińmy znaczącymi kropkami... Z książkami, serialami i wszystkim innym nie jest lepiej. Seriale zapominam najszybciej. A w anime na przykład najczęściej nawet nie próbuję zapamiętać imiona postaci. I nie pamiętam imion bohaterów moich ulubionych serii. (Z tego co napisałam może wynikać, że po prostu mam problemy z pamięcią - spokojnie, nic z tych rzeczy)

Muzyka powinna działać na poziomie emocji nie rozumu.
Do rozwinięcia tematu zachęciła mnie pani od analizy dzieła muzycznego, która co prawda nie stawia na równi emocjonalnego opisu muzyki i technicznego, ale nie odbiera emocjom ich znaczenia dla naszego odbioru muzyki. Tu pojawia się kwestia znania z trochę innej strony. To znaczy jeśli nie potrafię nazwać elementów piosenki, na przykład odróżnić zwrotki od refrenu (najprostszy przykład jaki mogłam wymyślić, ale brak tej umiejętności może świadczyć o poważniejszym problemie) nie wspominając o częściach utworów muzyki klasycznej, to nie mogę twierdzić, że lubię "Requiem" Mozarta? A lubię, a jedynym fragmentem, który naprawdę odróżniam od innych jest "Lacrimosa". 

Czy lubienie wymaga wiedzy?
Lubienie to uczucie. Każdy ma prawo do swoich odczuć. Skoro rzeczy sprawiają nam przyjemność, to czemu mamy ją sobie odbierać, bo ktoś próbuje nam wmawiać, że aby zrozumieć dziewiętnastowieczną powieść, powinniśmy znać definicję powieści, historię XIX wieku i biografię autora. 

Lubienie wymaga umiejętności?
Tłumaczyłam się już z miłości do łyżwiarstwa figurowego. Tu sprawa ma się dwojako: po pierwsze samo oglądanie, po drugie jeżdżenie. Już wyjaśniłam, że jak najbardziej, każdy ma prawo zachwycać się i lubić co tylko zechce. Druga kwestia - skoro jeżdżę, to powinnam automatycznie chcieć być w tym lepsza. A czy jeśli ktoś lubi tańczyć i chodzi na imprezy, to oznacza, że musi iść do szkoły tańca? Nie.

Czasami odnoszę wrażenie, że odpowiedź na pytania zadane w pierwszym akapicie jest oczywista i brzmi nie. Możesz lubić, co tylko chcesz, nie mając o tym bladego pojęcia. Przecież nikt nie może ci tego zabronić. A jednak są ludzie, którzy twierdzą, że jeśli nie posiadasz określonego zasobu informacji, nie możesz być fanem, nie możesz czegoś lubić.

Tak naprawdę wszystko, co napisałam powyżej miało być wstępem innej notki. Ale jak widzicie początek się rozrósł i został oddzielnym wpisem. Za tydzień część druga, która w przeciwieństwie do tej, nie mogłaby istnieć jako samotna wyspa. Skoro już wiemy, że bez wiedzy, informacji, znania się możemy coś lubić, to czy bez tego możemy się wypowiadać, o naszych ulubieńcach? 

Pozdrawiam, M

wtorek, 7 marca 2017

1397. Bądź otwarty, ale nie tak, żeby mózg wypadł

Hello!
Nie narzekam na poniedziałki, zajęcia mam przyjemne i nawet dłuższą przerwę na obiad. Narzekam na wtorki, które już od poprzedniego semestru, są najbardziej zajętymi dniami w tygodniu. Pocieszam się tylko, że zajęcia nie są do 20, ale do 18.15 więc i tak krócej niż wcześniej. 
Niestety przekłada się to na moje zdolności twórcze, więc w ten wtorkowy wieczór zostawiam Was z porcją cytatów z "Dużego Małego Poradnika Życia" J.H.Browna.

 
1404. Dziękuj Bogu, że nie spełnia wszystkich twoich próśb. - Uważam, że ogólnie trzeba uważać o czym się marzy i czego się chce, bo może się to spełnić.

1405. Przyjmuj zwycięstwa i porażki z jednakową gotowością. - Stoicyzm? Czasami ta filozofia wydaje się całkiem przekonująca, ale mam wrażenie, że jest nieco zbyt wyprana z emocji, aby w czystej postaci sprawdziła się w praktyce. Z drugiej strony trochę dystansu do tego, co się dzieje jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

1414. Kiedy ktoś cię przeprasza, nie wygłaszaj mu kazania. - Przeprosin nie potrafmy przyjmować tak samo jak komplementów. Albo bronimy się, że wcale nie (w wypadku przeprosin - kazanie), albo zaczynamy udawać, że nie słyszeliśmy i sprawy nie ma.


1425. Kiedy ktoś ci się naprawdę podoba, powiedz mu to. Czasami ma się tylko jedną szansę. - Może warto spróbować?

1426. Nigdy się nie wyśmiewaj z ludzi, którzy mówią łamaną angielszczyzną. To znaczy, że znają też inny język. - Specjalny punkt dla mnie. "Mówię po polsku, a Ty jaką masz supermoc?" - kiedyś koszulka z tym napisem będzie moja.

1430. Kiedy chcesz, żeby coś było zrobione, zwróć się do osoby bardzo zajętej. - Ja bym zrobiła to sama, ale rozumiem, co autor chciał przekazać. Chociaż nie do końca się z nim zgadzam.

1433. Nigdy nie lekceważ wpływu osób, które dopuściłeś do swojego życia. - Czasami warto zrobić mały porządek w tym, co dokładnie wnoszą i pilnować, aby były to pozytywne wartości. Trezba też uważać, aby ten wpływ nie był zbyt duży.

1445. Machaj maszynistom pociągów. - Zawsze!


Pozdrawiam, M


niedziela, 5 marca 2017

"Hakuouki" & "Touken Ranbu: Hanamaru"

Hello!
Marzec! Był już w czwartek, gdy pokazywałam zdjęcia z Pałacu Opatów, ale dopiero w weekend dotarło do mnie jak czas szybko leci i czerwiec z ogromną ilością egzaminów, przyjdzie szybciej niż się obejrzę więc wypadałoby się do nich systematycznie przygotowywać. Mam pewne przeczucie, graniczące z pewnością, że  będę musiała jeszcze bardziej ograniczyć ilość publikowanych postów, bo zwyczajnie nie będę miała czasu ich pisać. Nie chciałabym tego robić, ale chciałabym zaliczyć egzaminy.
"Hakuouki" ( 1."Shinsengumi-Kitan", 2."Hekketsuroku")
Chizuru poszukuje swojego zaginionego ojca, ale zostaje zaatakowana. Ratuje ją tajemniczy wojownik. A ponieważ dziewczyna podróżuje w męskim stroju, wojownicy Shinsengumi zabierają ją do swojej kwatery, aby ją przesłuchać. Okazuje się, że cel Chizuru i wojowników są takie same - odnaleźć ojca dziewczyny.


Jednak to nie wszystko, oprócz dodatkowego tła historycznego (wygooglujcie sobie hasło: Shinsengumi albo szogunat), do fabuły dodany jest element fantastyczny. Pojawiają się prawdziwe demony oraz 'podróbki' - wojownicy, którzy wypili eliksir i stali się kimś na wzór wampirów. I to na rozwoju wątku Rasetsu oraz poszczególnych wojowników skupia się pierwszy sezon, gubiąc gdzieś poszukiwania ojca bohaterki, prawie do ostatniego odcinka. 

Pierwszy sezon jest spokojny i nieszczególnie dramatyczny. Zupełnie nie przygotowuje widzów do tego, co będzie się działo w sezonie drugim. Bohaterów dopadają konsekwencje decyzji podjętych w pierwszym sezonie oraz okoliczności historyczne, w których biorą czynny udział. Jeśli widzowi udało się przywiązać do Shinsengumi to oglądanie końcówki tego sezonu, to powolne rozdzieranie serca, a potem deptanie pozostałych kawałeczków.

"Hakuouki" jest anime z gatunku reverse harem, ale wyraźnie widać, ku któremu wojownikowi składnia się serce bohaterki. Z pozostałymi ma sympatyczne relacje i po prostu wszyscy ją lubią. Z perspektywy widza nieszczególnie przeszkadza w oglądaniu, ale bywa irytująca, bo niekiedy zachowuje się jak typowa dama w opałach, czekająca, aż ktoś ją uratuje. Natomiast Shinsengumi to wojownicy z charakterem i relacje pomiędzy nimi, to jeden z najlepszych elementów serii. 

Nie jest to najładniejsze anime jakie widziałam, a poziom animacji jest przyzwoity. Prawie nie daje się odczuć, że powstało na podstawie gier, bo ma fabułę, a nie jest to wcale oczywiste w takich przypadkach. Może być wartościowe z historycznego punktu widzenia, o ile ktoś zainteresuje się tematem Shinsengumi i upadkiem szogunatu. A polecam, bo dopiero po obejrzeniu serii zdałam sobie sprawę jak ważne to były wydarzenia i jak często te motywy wykorzystywane są w (pop)kulturze Japonii.

Na przykład w kolejnej opisywanej serii, czyli "Touken Ranbu: Hanamaru".
Nawet nie wiem czemu zaczęłam oglądać to anime. Ale wiem, że dałam się nabrać, bo byłam pewna, że jednym z głównych bohaterów jest dziewczyna. Nic bardziej mylnego. W anime są sami mężczyźni. Albo chłopcy. Na dodatek są to wojownicy zrodzeni z mieczy historycznych wojowników, którzy bronią historii przed jakimiś demonami, które chcą ją zmienić. Odrobinę to pokręcone. Tym bardziej, że bohaterów jest ponad 40. Na szczęście jest dwóch wyraźnie ważniejszych, co nie znaczy, że pamiętam ich imiona. Ale są to wojownicy z mieczy Okity Soujiego, pojawiają się też miecze Hiijikaty i całe mnóstwo innych.


"Touken Ranbu: Hanamaru" jest przeuroczym, przezabawnym anime, bez wyraźniej fabuły, chociaż jest jeden przewijający się wątek, którego rozwiązanie stanowi coś na kształt punktu kulminacyjnego całej serii. Który, z resztą, wychodzi bardzo naturalnie i nie zaburza komediowego wydźwięku anime. Do tego jest śliczne i sympatyczne, idealne na miłe zakończenie tygodnia lub miłe rozpoczęcie dnia (można oglądać do śniadania, polecam). Plus będzie miało drugi sezon i ogólnie cieszy się bardzo dużą popularnością oraz sympatią widzów.

Jedenasty odcinek miał taki ładny ending.

Pozdrawiam, M

czwartek, 2 marca 2017

Pałac Opatów #1

Hello!
Zarządzanie instytucjami artystycznymi ma swoje lepsze i gorsze momenty. Taki zdecydowanie ciekawszy, miał miejsce w ostatni wtorek, gdy w ramach zajęć z nowej historii sztuki, dzięki pomysłowi naszej wykładowczyni, wybraliśmy się do Pałacu Opatów w Parku Oliwskim, gdzie mieści się Odział Sztuki Nowoczesnej Muzeum Narodowego w Gdańsku. 


 To widok na Pałac Opatów od tej mniej widowiskowej strony.


W pierwszych salach, znajdujących się od północy, światło było tragiczne, ale nie mogłam odmówić sobie zrobienia zdjęcia obrazowi, który wcześniej widziałam w podręczniku od historii. To ten mniejszy obrazek "Zabicie Leszka Białego w Gąsawie" Jana Matejki. 



 Jeśli dobrze pamiętam, na powyższym zdjęciu znajdują się obrazy autorstwa Olgi Boznańskiej.


Ten portret, chociaż eksponowany obok obrazów, na których znajdowały się nagie kobiety i tak najbardziej przyciągał wzrok. Prawdopodobnie ze względu na kolor sukienki.
W tej sali wcale nie było okna, a różnica pomiędzy sztucznym a naturalnym oświetleniem na zdjęciach nigdy do tej pory, nie dała mi się tak odczuć, jak podczas prób zrobienia sensownego zdjęcia w tym miejscu. 


Dotarliśmy do sal południowych, gdzie światło było zdecydowanie lepsze.


Sposób w jaki obrazy są porozmieszczane na ścianach bywa zaskakujący. Pani kustosz, która opowiadała nam o zbiorach, tłumaczyła, że mają po prostu nieco za mało miejsca na reorganizację galerii.


 Starałam się poprawić nieco kontrast i inne parametry zdjęć, ale efekty są średnio zadowalające.


W tym miejscu, czyli w momencie, gdy jeszcze poznawaliśmy na obrazach konkretne przedmioty, nasza wycieczka się zakończyła. W kolejnej sali, po której zostaniemy oprowadzeni za dwa tygodnie, znajduje się malarstwo abstrakcyjne. Jak możecie się domyślić po tytule notki, po następnym spacerze pojawi się kolejna porcja zdjęć. 

Pozdrawiam, M