sobota, 30 października 2021

Czytam tekst "Najlepsza Korea" i zastanawiam się, czemu w nim tak dużo o Japonii

 Hello!

Jednym z moich flagowych projektów jest śledzenie tropów pisania o Korei w książkach, czyli koreańskie bingo. I zwykle stosowałam je na książkach, ostatnio jednak liczba testów o Korei Południowej drastycznie wzrosła - za co trzeba podziękować Squid Game - tym samym wzrósł potencjał mojego bingo. A że może kupiłam październikowy numer Miesięcznika Znak, bo był w nim tekst o popkulturowym sukcesie Korei Południowej, postanowiłam sprawdzić, jak Korea jest w nim opisywana. Zwykle tego nie robię (i raczej nie będę w przyszłości), ale ten tekst jest dość ciekawy, przy czym to nie będzie bingo. Samo czasopismo ukazało się jeszcze przed popularnością Squid Game - niezłe wyczucie czasu.

Miesięcznik Znak październik 2021

A na marginesie, nie tak dawno pisałam na Instragramie o mojej lekkie frustracji, związanej z tym, że w środowisku akademickim, z którym się stykałam, musiałam udowadniać, że warto i należy pisać o Korei Południowej w Polsce - a dokładnie o tym JAK się w Polsce pisze o tym kraju - a mam wrażenie, że obecnie (a z doświadczenia mogę napisać, że wręcz z każdym rokiem coraz bardziej i jest to bardzo widoczne) zainteresowanie tym krajem i jego różnymi aspektami jest dość jasne.

Tekst ma tytuł Najlepsza Korea, autorem jest Michał R. Wiśniewski i ukazał się w październikowym wydaniu Miesięcznika Znak. Informacja o teście na okładce brzmi: "Cool jak Korea. Przepis na popkulturowy sukces prosto z Seulu".

Zacznę od tego że autor tekstu fenomenalnie przedstawia to, co ja chciałam udowodnić ankietą, bo nie miałam lepszej opcji, czyli fakt, że w Polsce (ale nie tylko) Japonia jest postrzegana jak kraj cudu gospodarczego i przemysłowego. A ja ja mówiłam to mojej promotor, to nie chciała mi uwierzyć. 

Ten tekst ma trzy filary: odniesienia autora do jego doświadczeń (głównie początek tekstu), odniesienia do Japonii i Chin oraz odniesienia do książek Cool po koreańsku oraz Kraj niespokojnego poranka. Oraz porównania Polski i Korei - i to jak na tak krótki tekst, jest ich naprawdę bardzo wiele rozsianych po całym artykule.

Tak wiele, że takiego nagromadzenia porównań w jednym akapicie to jeszcze nigdzie nie widziałam. Autor pisze, że kimchi to kiszona kapusta tylko bardziej, w sumie to napisał, że Korea Południowa ogólnie jest jak Polska, tylko bardziej, przez generałów-dykatorów, z drugiej połowy XX wieku, położenie geopolityczne (że też nie wspomniał o krewetkowej metaforze!). Wspomina także o uczuciu han - zdecydowanie je upraszczając do bycia pamiętliwym, a to dużo bardziej skomplikowane. Na przykład w "Tekstach Drugich" pojawił się artykuł Han w kulturze koreańskiej. O możliwych podobieństwach miedzy koreańskim hanem a polską nostalgią na wybranych przykładach - już nawet po tytule widzimy, że bycie pamiętliwym (chociaż to moje uproszczenie) i nostalgia raczej nie należą do tego samego porządku aksjologicznego. Autor pisze o han i zestawia je z tym, że Polacy są mistrzami w graniu ofiar. Ale han to też smutek - podsumowując, autor niesamowicie wręcz uprościł coś niesamowicie ważnego dla koreańskiej kultury i w sumie źle to przedstawił. W wystarczy wpisać "uczucie han" w Google, aby zauważyć, że to skomplikowany kulturowy koncept. 

Z porównań do Polski brakowało tylko bezpośredniego stwierdzenia, że rozbiory były jak japońska okupacja Korei.  

Poza tym -  podobno jest to tekst o Korei. Pomijając zrozumiałe, ale może nadmiarowe porównania i zestawienia z Polską, to ile miejsca zajmują opowieści o Japonii - tu zrozumiałe, bo o autorze możemy przeczytać, że jest '"pisarzem, publicystą, popularyzatorem japońskiej popkultury", ale jednocześnie nie mamy w Polsce popularyzatorów koreańskiej popkultury, którzy mogliby napisać taki tekst? Może wydawnictwo Kwiaty Orientu mogłoby kogoś polecić? - oraz o Chinach jest zaskakująca. Wiem, że porównania i nawiązania aż się proszą, aby je robić (podobnie, aby wspominać o Ameryce), ale tekst ma tytuł Najlepsza Korea.

Poza tym skaczemy od tematu do tematu: mamy tak Japonia, rozwój technologii i informacje o popkulturze japońskiej, popularność piosenkarki o pseudonimie BoA w Japonii, informacje o okupacji Korei przez Japonię, "koreańska fala" jako pojawienie się koreańskich seriali na Tajwanie i w Chinach. Oskar dla Parasite i reakcja Donalda Trumpa. Wspomnienie o autorytarnych rządach, pomysł na muzykę i analiza Gangnam Style (z podkreśleniem, że to krytyka konsumeryzmu), informacja o tym, że choreografie są ważne w k-popie i to, że fani je kopiują i można to zobaczyć na YouTube. Autor porusza jeszcze wiele tematów, ale o wszystkie tylko zahacza - ale nie jest to nawet spojrzenie z lotu ptaka, przyjrzenie się najważniejszym wątkom, bo jest niesamowicie chaotyczne. Tu technologia (głównie japońska), tu popkultura (dramy tak niewinnie przedstawiające związki romantyczne), tu fakt, że koreańskie społeczeństwo jest samotne. Widać, że jest tego bardzo dużo, a długość tekstu jest bardzo ograniczona. Wszystkiego po trochu, ale w sumie daje niewiele.

Z jednej strony ten tekst wydaje się pisany do osób, które widzą, jak działa koreański przemysł muzyczny (i ogólnie mają jakieś pojęcia o koreańskiej popkulturze) - bo autor nieszczególnie wyjaśnia cokolwiek, a od razu przechodzi do różnych społecznych konceptów, które otaczają idoli i idolki; po czym przechodzi do praw osób LGBT  w Korei. 

Z drugiej strony, jeśli czegoś nie wiesz, to możesz nie zrozumieć do czego odnosi się autor, bo ten tekst jest taki chaotyczny a poruszane wątki czasami pojawiają się w nim zupełnie znikąd. 

Gdy po raz pierwszy czytałam ten tekst, poza kilkoma rzeczami, nie wydał mi się szczególnie niedobry. Nawet przy drugim czytaniu wciąż wydawał się dość chaotyczny, ale nie bardzo zły. A teraz gdy piszę ten tekst, zaczynam coraz bardziej dostrzegać, jak jest powierzchowny choć stara się udawać, że wcale nie. A nie mam ochoty się bardziej złościć, więc tylko napiszę, że naprawdę nie da się w tak krótkim gazetowym tekście, zawrzeć wszystkiego, więc może warto nie próbować. To znaczy - wybrać i skupić się na jakiś aspektach i na tyle, na ile można przyjrzeć im się blisko, sprawdzić, doczytać. Nie rzucić hasła albo oprzeć tekst na porównywaniu krajów. Mierzyć siły na zamiary, czy nie rzucać się z motyką na Słońce - opracować jakiś klucz doboru tematów, spleć je ze sobą, aby cały tekst był bardziej spójny.

Podsumowując, nie wiem, o czym był ten tekst, do kogo był kierowany, po co został napisany. Z jednej strony, dla osoby, która wie co nieco o Korei, artykuł jest zupełnie nieodkrywczy. Z drugiej strony, jak ktoś o Korei czegoś nie wie - to momentami może nie ogarnąć, do czego autor się odwołuje. Ponadto przypuszczam, że akapity, w których autor nie odnosi się do Ameryki/Chin/Japonii/Polski w tekście, można policzyć na palcach jednej ręki. 

Podsumowując jeszcze raz: to jest tekst o Korei, w którym jest mało Korei, a tam gdzie już jest - jest przedstawiona dość chaotycznie. Przy czym nie wydaje mi się, aby autor jakieś fakty czy nazwiska pomylił, czy coś. I ogólnie tekst jest chyba napisany z sympatią dla tematu i Korei. Ale mógł zostać napisany lepiej. Wiem jednak, że mógł też zostać napisany znaczenie, znacznie gorzej.

PS W całym tekście tym oraz w Krótkim przewodniku po literaturze koreańskiej K-pop pisany jest właśnie tak - a wiecie, że pisałam w tej sprawie do Poradni PWN? - Kpop czy k-pop? A może K-pop? 

PPS Jeszcze zostając przy tym Krótkim przewodniku. Jest tam rekomendacja książki Kim Jinyoung, urodzona w 1982 i wiecie od czego się zaczyna? Od tego że poleca ją jeden z członków BTS. Jedną z najważniejszych feministycznych książek w Republice Korei poleca członek BTS, więc od tego trzeba rozpocząć rekomendację, nie wspominając o tym, że idolki, które przyznały się do czytania tej książki spotkały się z ogromną falą hejtu. RM powiedział, że książka skłania do myślenia i podobno cytat z niego jest w angielskim wydaniu. Ale jest też informacja o tym, że książkę czytała Sooyoung (z Girls Generation) oraz Irene (z Red Velvet). Tak się zastanawiam, czy na czytelnikach Miesięcznika Znak ta informacja robi w ogóle jakieś wrażenie. 

Wierzcie mi, nie było moim zamiarem napisanie tak negatywnego tekstu. Raczej chciałam pokazać, że "O! O Korei Południowej się pisze tak i tak i to w takim czasopiśmie!". Ale trochę nie wyszło, bo w tekście odrobinę za mało było Korei. Zastanawiałam się, czemu ten tekst w końcu tak mnie zdenerwował i doszłam do wniosku, że poczułam się trochę oszukana. Wystarczyło go tylko inaczej zatytułować i zmienić hasło na okładce czasopisma i nie byłoby problemu. 

Pozdrawiam, M

środa, 27 października 2021

Chodźmy na spacer - Ulica Wiecznej Szczęśliwości

 Hello!

O książce Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj słyszałam wiele dobrego. Zrozumiałam, skąd te dobre opinie się brały już po pierwszej stronie. Chociaż trudno to wyjaśnić. 

Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj

Autor naprawdę skupia się na mieszkańcach ulicy i wędruje pod różne adresy, ale mi książka dawała wrażenie takiego... dziennika. Każdy rozdział to jeden dzień z życia. Przy czym to bardzo subiektywne odczucie, bo tekstowo może być trudno je uzasadnić. Ale mogę spróbować. Autor opowiada na przykład w  uproszczeniu: wracałem do domu, zaszedłem do baru i tym razem usłyszałem od właściciela taką i taką historię. Innego dnia usłyszałem inną. Wydaje mi się, że autor skupia się i eksponuje moment, w którym poznaje historie swoich bohaterów i stąd to poczucie "historii dnia". Nawet jeśli opowieści sięgają lat pięćdziesiątych. 

Druga ciekawa rzecz, która udała się autorowi Ulicy Wiecznej Szczęśliwości, a która nie do końca, moim zdaniem, udała się Barbarze Demick w Światu nie mamy czego zazdrościć (często w trakcie lektury UWS wracałam myślami do tego drugiego reportażu, chyba dlatego że znam go najlepiej i na nim budowałam mój warsztat badania literatury reportażowej) - naturalne, łagodne wplatanie faktów, dat, numerów, statystyk w tok narracji. Nie ma poczucia gwałtowności albo tego że autor chciał popisać się swoją wiedzą, koniecznie wpleść jakąś ciekawostkę. Wszystko wynika z toku wypowiedzi i nawet gdy informacje wydają się odchodzić daleko od początkowej myśli - jakimś sposobem mają sens w miejscu, w którym się pojawiają. Można się z tej książki dowiedzieć wielu rzeczy i te informacje naturalnie splatają się z historiami bohaterów. Nie ma wrażenia, że zostały dopisane później, przepisane z jakiejś książki. 

Trzecia ciekawa rzecz - jak doskonałych i ciekawych bohaterów ma nasz reporter i jak potrafi wykorzystać ich historie, aby opowiedzieć o ulicy Wiecznej Szczęśliwości, Szanghaju i całych Chinach. I to tak w perspektywie historycznej, jak i przyszłości. W podziękowaniach można przeczytać, że zbieranie materiału do książki trwało 6 lat, co zaowocowało tym, że czytelnik obserwuje rozwijanie się różnych historii. Niektóre z nich mają zaskakujące elementy klamry lub utwierdzające, że społeczeństwo działa jak działało pomimo zachodzących zmian, a jednak nie jest takie samo. Inne każą się martwić o spokojną przyszłość mieszkańców ulicy. 

Podsumowując, książka zbiera dobre recenzje nie bez powodu, naprawdę warto się nią zainteresować! 

LOVE, M

sobota, 23 października 2021

Ulubione piosenki z dram #4

 Hello!

Kolejna porcja piosenek z dram, które spodobały mi się w ciągu ostatniego mniej więcej roku! Roku i dwóch tygodni dokładnie, bo poprzedni wpis z tego cyklu ukazał się 7 października 2020 roku. Można je znaleźć w podstronie Wszystko, co napisałam i jest związane z Koreami. Ponadto, jeśli będzie działało tak, jak bym chciała, to uwaga - jest playlista z piosenkami z dzisiejszego wpisu! Nazywa się Drama OST 4 i mam nadzieję, że odnośnik działa. Na moim profilu są też playlisty z piosenkami z poprzednich wpisów i nawet już tworzy się lista do kolejnego. Są też playlisty na inne potencjalne wpisy - pełne spoilerów to Spotify! 

Na marginesie - to, że znam i polecam te piosenki, nie oznacza automatycznie, że oglądałam dramy, z których pochodzą!

You're My Light: Lacrimosa - Park Won


1. with you - The Rose
drama: Tofu Personified 

Nie wiem, jakim sposobem ta piosenka nie znalazła się w dramowym zestawieniu w zeszłym roku. Bardzo, bardzo ją lubię. Jeśli szukacie wieczorowej piosenki trochę w stylu kołysanki - to to jest dokładnie utwór, który powinniście przesłuchać. Cudo!

2. I won't let you go - NOIR Lee Junyong & Yang Siha
drama: My Wonderful Life

To jest idealny przykład zupełnie przypadkowej piosenki z dramy, która mi się spodobała. I na dodatek znalazłam ją nie na Youtube tylko na Spotify, przy okazji szukania czegoś zupełnie innego. W każdym razie - piosenka jest odrobinę podobna do with you, także spokojna nieco mniej kołysankowa. Naprawdę warto przesłuchać. 

3. Finding You - Kwon Sool Il
drama: Color Rush

Wygląda na to, że dzisiejsze zestawienie charakteryzuje się spokojnymi, balladowymi piosenkami. A jednocześnie z do tej pory wymienionych - ta muzycznie jest chyba najciekawsza, a Kwon Sool Il ma momentami zaskakująco nieoczywisty głos. 

4. You're My Light: Lacrimosa - Park Won
drama: Sisyphus: The Myth

Ta piosenka jest nieco bardziej dramatyczna niż poprzednie i spodobała mi się od pierwszych sekund. Jest też nieco tajemnicza i bardzo emocjonalna. 

5. SPARK - A.C.E
drama: Light on Me

W końcu coś żywszego! Ale w dość nieoczywisty sposób. Musicie koniecznie posłuchać tej piosenki, bo jest świetna! 

6. Breaking Down - Ailee
drama: Doom at Your Service

Cóż, prawdopodobnie bezsprzecznie najlepszym elementem całej dramy Doom at Your Service była jej ścieżka dźwiękowa, a piosenka wykonywana przez Ailee - najlepszym elementem OST. Jest podobnie dramatyczna jak You're My Light, więc jeśli jedna albo druga Wam się spodobały powinniście sprawdzić je nawzajem.

Na specjalną uwagę zasługuje także piosenka TXT Love Sight z tej dramy. 

LOVE, M

środa, 20 października 2021

Od samochodzika z blachy do PokemonGO - Czysty wymysł

 Hello! 

Czas sobie przypomnieć, że pierwszym bardzo dalekim krajem, który mnie zainteresował była Japonia!

Być może to temat na zupełnie inne rozważania, ale jednym z moich ulubionych gatunków książek są reportaże, ale jednym z moich najmniej ulubionych rodzajów autorów książek są dziennikarze. A kto pisze najwięcej książkowych reportaży? Dziennikarze. I jakimś sposobem zwykle kończę, czytając wywody jakiegoś Amerykanina albo Amerykanki...

Czysty wymysł

Tytuł: Czysty wymysł. Jak japońska popkultura podbiła świat

(Pure Invention: How Japan's Pop Culture Conquered the World)

Autor: Matt Alt

Tłumacz: Dariusz Latoś

Wydawnictwo: Znak Literanova

Książka Czysty wymysł mnie zaskoczyła, bo już we wstępnie nie prezentowała typowego dziennikarskiego stylu. Raczej wydawało się, że ma ona ambicje... naukowe. Zdecydowanie się tego nie spodziewałam. A później poszłam do księgarni i zobaczyłam ją na półce Literatura popularnonaukowa i pomyślałam, że moje przeczucie było jednak trafne. Żeby się teraz tylko ktoś nie przestraszył, że to jakiś akademicki tytuł. Nie, ale ton tej książki jest zupełnie inny niż wielu podobnych. W sumie może ona stała wśród książek popularnonaukowych, bo księgarnia nie miała działu reportaże. W każdym razie nie zauważyłam w Czystym wymyśle typowego dla podobnych książek patrzenia z góry albo z przymrużeniem oka. 

Okazuje się także, że Czysty wymysł niesamowicie akuratny tytuł. A polski ma nawet pewien dodatkowy walor miniaturowej gry językowej. Pochodzi z Oskara Wilde'a: "W rzeczywistości cała Japonia jest czystym wymysłem" (Upadek sztuki kłamstwa: obserwacje, tł. M. Umińska, "Literatura na Świecie" 1994, nr 12 [281], s. 303). Przy czym to motto książki odnosi się do koncepcji "wymyślania Japonii" przez Europejczyków czy Amerykanów. Sama książka natomiast jest o tym, co wymyślono w Japonii. Nie oglądałam serii The Toys That Made Us, ale Czysty wymysł bardzo mi się z nią kojarzył. 

Książka ma dwie części: Jesień 1945 oraz Lata 90. Przy czym tak naprawdę w narracji docieramy praktycznie do 2020, bo na samym końcu autor odnosi się do pandemii koronawirusa. O czym dokładnie przeczytamy: głównie o zabawkach i produktach dla dzieci w szerokim rozumieniu tych pojęć oraz o tym, że dzieci dorastają - a wraz z nimi ich zabawki. Byłam zaskoczona, ile uwagi autor poświęcał kontekstowi. Nawet bardziej społecznemu niż historycznemu i wyjaśnianiu możliwych powiązań pomiędzy sytuacją ludzi w kraju a ich potrzebami, zainteresowaniami i zachciankami. Oraz ich zaangażowaniu w życie społeczne. Jest to intrygujące, bo w początkowych rozdziałach autor opisuje różne ruchy studenckie i protesty, aby na koniec opisywać "społeczne" zaangażowanie członków forów takich jak 4chan. 

Ciekawy jest także opis powstania i rozwoju karaoke, bo także obrazuje przemiany struktury i potrzeb społeczeństwa. Ale dużo miejsca poświęca także ludziom. Wynalazcom, twórcom, pomysłodawcom. W drugiej części książki zauważalna jest większa obecność autora w narracji. Przywołuje on swoje doświadczenia i wspomnienia, a także to, czy i jak istotne dla jego dzieciństwa bądź wczesnej dorosłości były rzeczy, które opisuje. Co wyróżnia jednak Czysty wymysł spośród wielu książek, które ostatnio czytałam to to, jak bardzo jest to równa książka. Nie ma słabszego rozdziału. Każdy czyta się równie dobrze, każdy jest równie interesujący. Dobra, może te o anime są bardziej interesujące, autor podaje tam też więcej szczegółów dotyczących na przykład fabuły niż miało to miejsce w rozdziałach o mandze, ale to może być także wrażenie wynikające z tego, że sama czuję się lepiej w temacie anime i zwracałam na niego większą uwagę. Co ciekawe, wydaje się, że autor podziela moje zdanie dotyczące spoilerowania klasyków, bo nic nie staje mu na przeszkodzie, aby napisać, kim okazuje się Kaworu w Evangelionie (chociaż nie podaje jego imienia) albo opisać fabułę AKIRY. Poszczególne rozdziały są bardzo zgrabne - ani za długie, ani za krótkie. Książkę można też spokojnie czytać po kolei, ale można też podczytywać sobie wybrane rozdziały. Łączą się one ze sobą, ale nie w taki sposób, że nie zrozumie się czegoś, jeśli nie przeczytało się poprzedniej części. 

Czysty wymysł to spójna książka z konsekwentnie realizowanym pomysłem na siebie. Zostajemy zapoznani z jakąś rzeczą - jej twórcą/pomysłodawcą/firmą, która za nią odpowiada, kontekstem historycznym i społecznym w Japonii, odniesieniem do Ameryki, które są wyjątkowo nieirytujące. Może znam zbyt mało szczegółów i zawiłości, ale naprawdę miałam wrażenie, że autor przyjął strategię "widzę i opisuję" - nie koloryzował faktów, tak aby opowieści układały się bardziej po którejś stronie. Przy czym było w książce czuć, że autor jest bardzo sceptyczny wobec Amerykanów. Sam jest Amerykaninem, na stałe mieszka w Tokio. 

Tak naprawdę to książka zaczyna się od modelu samochodzika zbudowanego z blachy znalezionej na śmietniku a kończy na PokemonGO. Myślę, że to nieźle pokazuje drogę, jaką przechodzą pomysły i wynalazki, rozwój technologii oraz przenikanie "Japonii" do życia. 

LOVE, M

sobota, 16 października 2021

Kłopoty rodzinne - Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni

 Hello!

Nie dość, że w moim mieście zaczęli grać ten film miesiąc po premierze, grali go tylko przez tydzień i tylko na małej sali kinowej, to jeszcze tylko w 2D i z dubbingiem. Na szczęście, ponieważ wszyscy inni już film recenzowali i oceniali według być może nieco bardziej obiektywnych kryteriów, ja pozwalam sobie napisać po prostu wrażenia z filmu. 

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni plakat

Zaczynając od tego, że oglądanie tego filmu z dubbingiem mija się z celem, jest doświadczeniem strasznym i dosłownie surrealistycznym. Głównie dlatego że bohaterami filmu są Chińczycy i Amerykanie chińskiego pochodzenia, co oznacza, że zdarza im się mówić po chińsku. A dokładnie film zaczyna się długim fragmentem narracji całym po chińsku. Wtedy są w filmie polskie napisy. A potem nagle jesteśmy w San Francisco i mamy dubbing! A jak bohater postanowił powiedzieć jedno zdanie po chińsku a drugie po polsku? Głosem polskiego aktora? Surrealistyczne przeżycie, bardzo wybijało mnie z filmu.

Kolejna rzecz, dużo mniejsza, ale z jakiegoś powodu bardzo dokuczała mi  w czasie oglądania. Czasami specom od castingów naprawdę udaje się tak dobrać aktorów, że można bez problemu uwierzyć, że ich bohaterowie są spokrewnieni. To nie jest przypadek tego filmu. Najbardziej można uwierzyć w to, że matka Shang-Chi i jego ciotka grana przez Michelle Yeoh są sistrami (chyba tak wynikało z filmu). Natomiast reszta rodziny - każdy wygląda zupełnie, zupełnie inaczej. 

Zostając w rodzinie - najciekawszym bohaterem, który w tracie filmu przechodzi jakieś rozterki, choć jest ucieleśnieniem ogólnego zła oraz villianem filmu, jest ojciec Shang-Chi. Tylko on jest interesującą postacią i szczerze kibicowałam mu bardzo, aby się opamiętał. A może aktor, który go grał, jest z zupełnie innej ligi i nawet dubbing mu nie przeszkodził. (Sprawdziłam i tak, to aktor z innej ligi) Poza tym  często zwyczajnie wygląda dużo lepiej niż nasz główny bohater. Szczególnie pod koniec filmu: porównanie jego czarno-granatowego stroju a stroju Shang-Chi w żadnym razie nie może wypaść na korzyść Shang-Chi.

Najmłodsze osoby na sali to było czterech chłopców z podstawówki, którzy akurat siedzieli obok mnie. Wyszli przed scenami po napisach (na marginesie, wyjątkowo nie podobała mi się animacja napisów, miała sens w kontekście filmu, ale była wyjątkowo brzydka), ku rozczarowaniu osób siedzących za mną, którym było chyba szczerze przykro, że chłopcy nie wiedzą, co tracą. Byli oni także jedynymi osobami na sali, które niemalże wyszły na samym początku filmu, gdy trwała ta narracja tylko z napisami po polsku. 

Wracając do bohaterów, nie powiedziałabym, abym zawsze potrzebowała, aby bohater przeszedł jakąś drogę, ba, zwykle to ja nawet tego nie dostrzegam, czy przeszedł czy nie. Ale tutaj po dwóch godzinach filmu bohaterowie swoimi decyzjami kończą dokładnie (dokładnie!) w tym samym miejscu, w którym zaczynali. Zmiany w ich życiu, to nie są ich decyzje, tylko okoliczności i sytuacja wymuszają, aby się zmienili. I jakoś mnie to sfrustrowało. Nie twierdzę, że bohaterowie od razu musieli iść spełniać społeczne oczekiwania i oczekiwania ich rodzin, ale odrobinę, odrobinę odpowiedzialności z ich strony chętnie bym zobaczyła. 

Człowiek-Cytrus i Morris naprawdę mnie bawili, chociaż czasami ich sceny wydawały się takie wklejone na siłę. Ogólnie, gdyby ten film był tak dosłownie 10-15 minut krótszy, to byłby cudnym seansem. 

Jakoś nie odnotowałam wcześniej, że Michelle Yeoh w ogóle gra w tym filmie, więc gdy ją zobaczyłam moje serduszko, które kocha film Przyczajony tygrys, ukryty smok (oraz Dom latających sztyletów) było bardzo ucieszone.

Gdy pod koniec filmu, Shang-Chi powiedział: "Siostra zamyka biznes ojca", pomyślałam - I kto niby ma w to uwierzy. Dziewczyna była właścicielką nielegalnej areny walk i miałaby przepuścić taką okazję. I miałam rację, nie miała zamiaru przepuścić. Z tą areną walk była jeszcze druga sprawa - czy nie można było wymyślić czegoś bardziej oryginalnego niż pokazać prawie to samo, co w Thor: Ragnarok, ale w mniejszej skali? Poza tym miałam wrażenie, że rola siostry głównego bohatera była odrobinę napisana na siłę, aby Katy - przyjaciółka Shauna (bo takim imieniem w Ameryce się posługuje Shang-Chi) - nie była jedyną kobietą w filmie.

Co do skojarzeń z innymi filmami - jeśli ktoś mi powie, że bardzo charakterystyczne ujęcie z zewnątrz w czasie walki w autobusie (i gdy autobus przejeżdżał przez tunel) nie było inspirowane filmem Oldboy, to mu nie uwierzę. 

Inna sprawa - są momenty animacji, efektów specjalnych podczas tego autobusowego starcia, które wyglądają tak niesamowicie sztucznie, że zastanawiałam się, czy budżet im się tak gdzieś przestał stykać. Są momenty świetne, ale są kadry jak wyjęte z filmu animowanego. 

Uzupełniając narzekania na kino w moim mieście - biletomat wydawał bilety na ten film z błędem ortograficznym. Zamiast "Chi" w imieniu bohatera było "Hi".

Podsumowując, to bardzo przyjemny do ogladania film - chociaż na początku niezbyt wiadomo, o co w nim chodzi , a ja nieszczególnie uważnie oglądałam jego zwiastuny - nic specjalnego, ale można być ciekawym występów Shang-Chi w kolejnych filmach Marvela. 

 Pozdrawiam, M

środa, 13 października 2021

Kocham biblioteki, ALE

 Hello!

Próbuję zmierzyć się z zalegającymi postami do opublikowania, a tak się składa, że mam sporo wpisów w jakimś stopniu dotyczących studiów, więc postanowiłam, że będę się nimi zajmowała od początku października. I tak wpis 10 odpowiedzi TAK na temat studiów już się ukazał, a dzisiaj kolejny w temacie. 

Biblioteka

Jak wiadomo wszem i wobec - kocham biblioteki. To moja ulubiona instytucja i miejsce spędzania czasu. Ale zawsze istnieją jakieś ale. I dzisiaj właśnie o takich ale. 

Część historii dotyczy czasów, gdy biblioteki praktycznie nie funkcjonowały ze względu na obostrzenia pandemiczne.

1. Data wydania jest ważna!

Ten wpis nie był w planach, co czasu, aż koleżanka ze studiów napisała do mnie w sprawie swojego doświadczenia ze skanami w BUGu. Otóż napisała do biblioteki, że potrzebuje skanów (normalna rzecz, każdy zamawia skany) konkretnej książki, konkretnego wydania. Po czym pracownik biblioteki w mailu na nią naskoczył, bo ona ma tę książkę w domu. Tak wydanie sprzed 10 lat, które musi porównać z wydaniem z zeszłego roku. Data wydania książki jest dość istotna w różnych badaniach filologicznych. 

Miałam podobne doświadczenie w bibliotece w mieście. Potrzebowałam słownika z konkretnego roku, napisałam na karteczce dla bibliotekarki tytuł, autorów, rok... i co? Dostałam wcześniejsze wydanie. Dobrze, że wiedziałam, że tak może być - bo już zdarzało mi się wracać do domu z książkami wydanymi nie w tym roku, w którym potrzebowałam - więc, gdy tylko dostałam książkę do ręki, sprawdziłam rok i poprosiłam bibliotekarkę, aby podała mi to wydanie, którego potrzebuję. 

Naprawdę zaskakuje mnie, że pracownicy bibliotek najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że data wydania jest ważna. Na przykład w nowszym wydaniu są 4 nowe eseje, z których możesz być odpytywany na egzaminie (prawdziwa historia, książka, którą mieliśmy w sylabusie miała dwa wydania, które różniły się dość zasadniczo zawartością tekstów, a pytania egzaminacyjne brzmiały mniej więcej "Proszę streścić tezy tego i tego tekstu"). Ale też ogólne porównywanie wydań to jest coś, co się po prostu robi. Do licencjatu wypożyczałam dwa wydania tej książki i chociaż pani w bibliotece była zdziwiona, nic nie powiedziała.

2. Sami nie wiedzą co mają. I gdzie. 

Tu dwie moje historie - jedna zabawna, druga irytująca.

Zamówiłam w bibliotece pedagogicznej dwie książki - Ciemne typki. Sekretne życie znaków typograficznych oraz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet. Oczywiście książki nie były do odebrania, gdy przyszłam i bibliotekarka szukała ich przy mnie. Co nie było łatwym zadaniem, bo jak się okazało, książki zamiast być tam, gdzie powinny zgodnie z ich numerem, były odpowiednio - na wystawce dotyczącej kryminałów i wśród książek obyczajowych, co zostało skomentowane "No takie ładne panie na okładce, koleżanka musiała się pomylić". Najważniejsze, że książki zostały znalezione. 

Poszłam do drugiej biblioteki wypożyczyć słownik. Sprawdziłam, na pewno był w wypożyczalni i był to słownik, z tego roku, z którego potrzebowałam. Podchodzę do pani, mówię, czego potrzebuję, ona sprawdza system i mówi, że słownik jest, ale w czytelni. Ja zdziwienie i mówię, że sprawdzałam i miał być do wypożyczenia. I tak zostałam odesłana na górę do czytelni. Z której z powodu pandemii można wypożyczać książki na 2 tygodnie. Idę, mówię, czego potrzebuję, pani sprawdza w systemie i mówi "Ale przecież on jest w wypożyczalni". Ja mówię: "Nie wiem, pani z wypożyczalni odesłała mnie na górę, więc przyszłam". Pani słownik znalazła i mi dała. Po czym po dwóch tygodniach go oddałam i wypożyczyłam egzemplarz z wypożyczalni - i to była ta książka, przy której bibliotekarka nie zwróciła uwagi na datę wydania. W sumie tym bardziej nie wiem, jakim sposobem ta pierwsza kobieta nie ogarnęła, że ten słownik był i jest w wypożyczalni (ona mi powiedziała "może zaginął" - co okazało się bujdą) skoro mieli co najmniej dwa z różnych lat. 

3. Zamawianie książek to jedynie forma zmniejszonego kontaktu - nie musisz na głos mówić tytułów. 

Tylko raz zdarzyło mi się, że książki, które zamówiłam w bibliotece, naprawdę na mnie czekały. Zwykle przychodziłam, mówiłam, że zamówiłam książki, a pani bibliotekarka dopiero szła ich szukać. I to nie było tak, że zamówiłam je i 5 minut później byłam już w bibliotece. Ani tak, że panie w bibliotece miały tak niesamowicie dużo pracy (albo że była na stanowisku tylko jedna) i nie miały czasu. Nie przeszkadzało mi to szczególnie, mogę spokojnie poczekać aż książki zostaną znalezione, ale któregoś razu, gdy poszłam wypożyczyć książki, słyszałam jak bibliotekarka mówi "Bo Pani przyszła tak szybko". Nie byłam szczególnie szybciej niż zwykle, w bibliotece nie było większego ruch niż zwykle (to znaczy tylko ja coś wypożyczałam) i żadna z 3 pań, które były akurat w wypożyczalni przez godzinę nie mogła sięgnąć po 3 książki. Wiem, że one pewnie mają inna rzeczy do robienia, ale naprawdę w 9 na 10 przypadkach, gdy wchodzę do biblioteki jestem tam jedyną osobą. 

Ogólnie to świetny sposób na zniechęcenie czytelnika do korzystania z biblioteki - powiedzieć mu, że zawraca ci głowę. Prawdę powiedziawszy ta "odzywka" bardziej mnie zbiła z tropu i zdziwiła niż zdenerwowała, ale była to bardzo dziwna i niekomfortowa sytuacja. Przy czym, gdy chodzę go głównej biblioteki miejskiej, to zawsze i za każdym razem mam wrażenie, że samą swoją obecnością tam robię bibliotekarkom kłopot, a jeszcze jak czegoś potrzebuję, to w ogóle jestem najgorsza. Atmosfera tam jest nieszczególnie sympatyczna. 

Ogólnie narzekam, a prawda jest taka, że niesamowicie tęsknię za przestrzenią Biblioteki Uniwersytetu Gdańskiego, a nie ma żadnych szans, abym w niej była w najbliższej przyszłości. 

Pozdrawiam, M


sobota, 9 października 2021

Definicja wszystkich - Squid Game

Hello!

Jest wiele fenomenów kulturowych, które wydaje się, że oglądają wszyscy, ale mam wrażenie, że definicję wszystkich określiło dopiero Squid Game. Przynajmniej z mojej perspektywy, bo słyszałam o tym serialu dosłownie zewsząd i od ludzi, o których nigdy nie pomyślałabym, że mogliby być czymś takim zainteresowani. Prawda jest taka, że sama nie byłam, ale w końcu liczba odniesień, spoilerów, wspomnień o tym serialu była tak duża, że trudno by mi się chyba było poruszać wśród moich bliższych i dalszych znajomych, gdybym Squid Game nie obejrzała.  Spoilery!

Squid Game

Oto osoby bez grosza przy duszy, a w zasadzie żyjące na kredyt (i to nie jeden) zostają zaproszone do gry. Jak się okaże - do gier dokładnie. Każdy robi to z własnej woli, podpisuje umowę i wydaje się, że jeśli będzie ostrożny to może nie zginie, bo oprócz jednego "wypadku", w samych grach bohaterowie zasadniczo się nie zabijali. Do czasu, ale nawet to niebezpośrednio. Należy pamiętać o jednej rzeczy - okazuje się, że wolna wola człowieka i jego możliwości są bardziej zależne od jego otoczenia i uwarunkowań, niż być może chcielibyśmy przyznać.

To że ludzie są w stanie zabijać dla pieniędzy nie jest żadną nową obserwacją ani diagnozą społeczeństwa. Zastanawiałam się nad tytułem recenzji "Pieniądze zabijają", "Kapitalizm zabija", "Chciwość zabija" - ale chyba tak naprawdę zabija ta postawa "każdy sobie rzepkę skrobie". Czyli tak w sumie kapitalizm. Oraz jak się okazuje nuda i chęć "zabawy" cudzym kosztem, ale że ludzie mają skłonności to całkowicie nieuzasadnionego okrucieństwa to także żadne nowe twierdzenie. A że ludzie kochają dzielić się na lepszych i gorszych - to też żadne odkrycie...

Zastanawiałam się też nad tym, jak pokazana jest w serialu odpowiedzialność za własne czyny i decyzje, ale zasadniczo wszytko kręci się wokół pieniędzy. A dzieciństwo to taki niewinny czas beztroski, dlatego kazali im grać w dziecięce gry. I dzieci są bardziej sprawiedliwe niż dorośli... 

Sobowtór! Wyjaśniam to w recenzji dramy The King: Eternal Monarch.

I tak z jeden strony można było sobie myśleć, a z drugiej człowiek ogląda i zastanawia się w jakiej kolejności bohaterowie będą ginąć, który którego będzie musiał zabić, bo postanowili utworzyć drużynę i ogólnie niezbyt przywiązuje się do bohaterów, bo a wiadomo, który przeżyje? Można się zastanawiać też kto, kogo zdradzi - i tak dalej. Nie jestem wielką znawczynią gatunku battle royale, ale trudno wymyślić w nim coś niezwykle odkrywczego. Sama zastanawiałam się, czy naprawdę na planie było aż tyle statystów, ile graczy. 

Tak naprawdę to byłam nawet rozczarowana, że nie okazało się, że obsługujący gry też zostali do tej pracy zmuszeni. Nie, wydaje się, że to ich wybór. Druga rzecz, której się spodziewałam, a która się nie okazała. Otóż bohaterowie dostają w pewnym momencie seki na kolację - otóż wszystko na niebie i ziemi w świecie tego serialu sugerowało, że będzie to mięso ludzkie. Ale chyba nie było, a na pewno nie było pokazane wprost.

Wracając do bohaterów - gdyby byli choć odrobinę inni niż byli, to serial nie osiągnąłby takiego sukcesu. I prawdę powiedziawszy nie rozumiałam tego prezentowanego szeroko w interencie podziału na "dobrych" i "złych" bohaterów wewnątrz gry. Jeśli ktoś posługiwał się takim podziałem, to chyba nie ogarnął do końca, co ogląda. Z drugiej strony - zdolność ludzi do przywiązywania się do postaci z wytworów kultury i to takich z gatunku "przeżyje tylko jeden" jest zdecydowanie większa niż się spodziewałam. I pamiętajcie - jeden!

Z zaciekawieniem to oglądałam, ale momentami był to serial do bólu przewidywalny. A potem działo się coś zaskakującego. A potem znów - coś co można było przewidzieć, co do najdrobniejszych szczegółów, na podstawie gatunku. I znowu coś innego. Serial wciąga, a że ma tylko 9 odcinków i to niezbyt długich - można go spokojnie obejrzeć jednego dnia. 

W każdym razie po seansie przypomniało mi się, że czekam na drugi sezon Alice in Borderland.

Pozdrawiam, M

środa, 6 października 2021

Jeśli coś nie wygląda - Piercing

 Hello! 

"Piercing wciąga jak thriller i przeraża jak opowieść true crime. To historia o demonach przeszłości i spustoszeniu, jakie w psychice dorosłych ludzi sieje przemoc, której doświadczyli w dzieciństwie". Dawno nie czytałam tak akuratnego opisu książki. Przynajmniej jego drugiego zdania. Pierwsze jest nieco kłopotliwe - czy nie prościej byłoby napisać wciąga jak kryminał i przeraża jak thriller? Piercing kryminałem nie jest, ale odniesienie by pasowało. Na pewno bardziej niż powoływanie się na true crime... 

Piercing

Tytuł: Piercing
Autor: Ryū Murakami
Tłumacz: Dariusz Latoś
Wydawnictwo: Tajfuny

Inną rzeczą jest to, że wcale nie wciąga. A przynajmniej nie cała opowieść. Niektóre akapity są toporne i trudno przez nie przebrnąć. Momentami narracja to niemal strumień świadomości - świadomości, którą niekoniecznie chciałoby się poznać. Czasami musiałam wracać do dwóch czy trzech zdań wcześniej, bo opisy i kolejne zdania tak bardzo zlewały się ze sobą, że nie za bardzo było wiadomo, co się czyta. Ani dlaczego zdań jest tak wiele (to znaczy narracja była pierwszoosobowa, a myśli bohatera szczegółowo przedstawione, ale w wielu miejscach w sposób niepotrzebnie rozwleczony). 

Jedno mogę napisać - im bliżej końca książki tym jest lepiej. Powiedzmy. Bo jednocześnie autor jakby zapomina o swoich pomysłach narracyjnych. Bohaterowie zaś - Masayuki Kawashima i Chiaki Sanada - nie są prawdziwymi postaciami z krwi i kości a zobrazowaniem tego, co z człowiekiem może zrobić trauma i to w drastycznym wydaniu. Tylko tyle i aż tyle. 

Jednocześnie z jednej strony, to fascynujące jak bardzo bohaterowie tej książki - choć ich losy się splotły i łączą ich traumy z dzieciństwa - są zatopieni w swoich własnych światach. Niby są w jednym miejscu, niby się ze sobą porozumiewają - ale są totalnie obok siebie, zajęci swoimi sprawami, bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Z drugiej strony, sprawia to, że momentami książka wydaje się niespójna. Ale to może tylko swoiste studium o tym, że każdy zawsze myśli tylko o sobie, swojej sytuacji i swoich okolicznościach - jest przewrażliwiony na swoim punkcie. 

A z innej strony - opracowanie redakcyjne tej książki wyglądało na potencjalnie trudne, szczególnie jeśli chodzi o kwestię wyboru sposobów, w jaki będzie się prezentowało myśli bohaterów czy przywołania wypowiedzi innych postaci. Ponadto Piercing ma też irytująco wąskie marginesy zewnętrzne. Jestem całym sercem za oszczędzaniem papieru, ale tak wąskie marginesy kojarzą mi się z książkami z biblioteki, które miały tak zniszczone brzegi, że trzeba było je obciąć. 

Piercing to nie mój typ literatury i powinnam się w końcu nauczyć, że jeśli coś wygląda, jakby miało małą szansę mi się podobać - to zapewne nie będzie mi się podobać. Chociaż - okładka tej książki nie powinna mi się była podobać (bo jest niezaprzeczalnie straszna), ale to ona mnie do tej książki przyciągnęła... 

Muszę przyznać, że wyjątkowo nie dawał mi spokoju fakt, że ta książka nieszczególnie przypadła mi do gustu i w końcu uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz - Piercing to bardziej rozbudowana nowela niż powieść. Granice gatunkowe są w literaturze bardziej umowne, niż mogłoby się wydawać, ale tu doskonale się ujawnia, dlaczego książka mi się nie podobała - bo zdecydowanie wolę dłuższe formy. Czy też może po prostu inaczej skonstruowane, to chyba lepsze określenie. 

Jak widać, mam dużą potrzebę wyjaśnienia (czy wręcz usprawiedliwienia), dlaczego Piercing mi się nie podobał, ale może powinnam przyjąć, że może mi się nie podobać i już. 

Pozdrawiam, M

sobota, 2 października 2021

10 odpowiedzi TAK na temat studiów

 Hello!

W zeszłym roku jakoś się złożyło, że na Twitterze widziałam zaskakująco dużo treści od osób, które dopiero zaczynały studia i były bardzo zdziwione (to eufemizm, w większości były oburzone), jak studia działają. Dlatego postanowiłam odpowiedzieć, może dla kogoś będzie to pomocne. 

10 odpowiedzi  na temat studiów

1. Tak, są prowadzący, których głównym zajęciem jest autopromocja. 

2. Tak, prowadzący zapominają, że mieli coś wysłać, przekazać, przesłać i dobrze im się przypominać. 

Tylko nie piszcie "Miał/a Pan/Pani nam wysłać"!  Wybierzcie sobie na starostę roku/grupy (czy jakkolwiek inaczej nazywa się ta funkcja na waszej uczelni) osobę, która potrafi pisać kulturalne maile. Podobno to umiejętność, która zanika.

3. Tak, gdy piszecie do pracownika naukowego uczelni = osoby, z którą macie zajęcia i ta osoba ma tytuł magistra, to piszecie Szanowna Pani / Szanowny Panie Magister. Chyba że powiedziała że nie trzeba. Ogólnie jednak komunikacja mailowa na uczelni charakteryzuje się dużym poziomem formalności. 

I nie, nie kłóćcie się na temat "Witam", po prostu go nie piszcie. Nawet jeśli wasz prowadzący stosuje tę formułę.

4. Tak, na studiach jest mnóstwo przedmiotów zapychaczy. Takich które wydają się lub naprawdę są niepotrzebne. I tak, często są to trudne przedmioty. 

5. Tak, uczelniana biurokracja jest STRASZNA. 

Tak, zarówno do załatwienia spraw takich jak Erasmus, stypendium socjalne czy praktyki dokumentów jest TONA. I trzeba je zdobyć i przesłać/przekazać i na każdym etapie tego procesu może się okazać, że coś jest nie tak, potrzeba więcej dokumentów albo innej pieczątki. To nie żart. Mogą nie przyjąć dokumentu, bo zamiast pieczątki firmowej ktoś przystawił na papierze pieczątkę firmową, ale z imieniem i nazwiskiem. Albo odwrotnie. 

Tak, kolejki do dziekanatów są prawdziwe. Tak, są na całe korytarze. 

Przy czym często są to newralgiczne momenty roku akademickiego, nie zawsze. Zwykle - jeśli nie jest to czas ogólnego załatwiania rzeczy przez wszystkich studentów - do dziekanatu można się dostać z marszu. 

6. Tak, uczelnia, twój wydział, twój kierunek, ludzie w akademiku - to zgraja naprawdę różnorodnych osób. Bardziej różnorodnych niż te, z którymi miałeś/miałaś do czynienia w liceum. 

Tak, na studiach jest o wiele więcej osób, które zadają pytania na zajęciach. Pamiętajcie, że dyskusja to część instytucji, a wy jesteście tam, aby się czegoś dowiedzieć. 

7. Tak, wykładowcy bardzo często zakładają, że coś wiecie, coś mieliście, coś pamiętacie, gdzieś o czymś słyszeliście, macie czegoś świadomość, coś zaobserwowaliście. Albo gdzieś byliście. 

8. Tak, przeskok poziomu między liceum a studiami będzie ogromy. Tak, trzeba będzie dużo robić po zajęciach, nawet jeśli nikt nie nazywa tego "pracą domową". 

Czy będzie to czytanie, czy robienie obliczeń, pisanie programów. 

9. Tak, wbrew pozorom w internecie nie ma wszystkiego. 

Tak, prowadzący będą oczekiwać, że sam sobie coś znajdziecie, pójdziecie do biblioteki, zapytacie starszych kolegów. Nie oczekujcie, że podadzą wam źródła na tacy. Zwykle prowadzący są pomocni, niektórzy nawet bardzo, ale nikt nie lubi studentów, którzy sami nie wkładają pewnego wysiłku w zdobycie informacji. 

10. Tak, chodzenie na pierwsze zajęcia jest BARDZO WAŻNE. Zrób sobie przysługę i na nie idź.

Naprawdę, jeśli jest jedna rzecz, której prawdopodobnie żałuje każdy student, to fakt, że nie było go na jakiś pierwszych zajęciach. 

A dwa - nie wiem, skąd wykładowcy biorą cierpliwości, aby w połowie semestru wciąż odpowiadać studentom na pytania, o rzeczy, które na tych pierwszych zajęciach wyjaśniali. 

To chyba były rzeczy, które najbardziej rzuciły mi się w oczy i wywołały najwięcej zdziwienia (ekhem... oburzenia) nowych studentów.