sobota, 28 marca 2020

Mulan

Hello!
Wczoraj premierę miał mieć nowy film Disneya - live action Mulan. Ale premiera została przesunięta z oczywistych względów. Podobnie jak premiera nowej Wonder Woman, a wszyscy czekają tylko na informację, co będzie z filmem o Czarnej Wdowie.
Parę minut po napisaniu tego wstępu dowiedziałam się, że Czarna Wdowa też została przełożona.

Mulan wyszywanie

Początkowy plan był taki, że ten wpis pojawia się w środę, jako zapowiedź i miły wstęp, a dziś - recenzja filmu Mulan. Nie wyszło, ale postanowiłam nie czekać z pokazaniem tego obrazka, bo wyszedł bardzo ładnie.

Mulan gif

Mulan różowy

Mulan oddalenie

Jestem całkiem zadowolona z tego, jak wyglądają odcienie różu na obrazku i jak ładnie czarny cień prezentuje się na ich tle. Z kolorami niebieskimi jest nieco większy problem i widać go nawet na zdjęciach. Na niektórych przejścia wyglądają delikatniej, tak że ich prawie nie widać - a to też niedobrze, ale na innych odcinają się mocniej niż planowałam, gdy dobierałam kolory. Piszę o 3 jaśniejszych odcieniach, najciemniejszy niebieski podoba mi się wręcz niesamowicie. Ogólnie jestem bardzo zadowolona, ale gdy skończyłam wyszywanie miałam dziwne poczucie, że gotowy obrazek jest mniejszy, niż się wydawał, gdy go wyszywałam.

Mulan zbliżenie


LOVE, M





środa, 25 marca 2020

Siedzenie w domu

Hello!
Miałam nie pisać tego wpisu, miałam dalej publikować recenzje, ale nie mogę udawać, że obecna sytuacja nie wpływa na to, jak się czuję. Bo wpływa. 


Jestem cały czas zestresowana, czy z akademikami będzie wszystko dobrze, a wiem, że jeden już przekwaterowali - co prawda przenieśli studentów z tego akademika do akademika, w którym mieszkam, więc jest szansa, że nie będą go już ruszać, ale dalej boję się, że jednak będą.
Mój brat dziś dostał informację, że będą wykwaterowywać studentów z jego akademika (a potem, że jednak tylko część, a potem, że jednak całość), bo służby medyczne mają go zająć.

Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy
Zawsze byłam bardzo nieprzekonana do pomysłu pokazywania kolekcji w internecie, ale dziś zmieniłam zdanie. 

Przez cały ten system internetowego nauczania nabawiłam się FOMO, bo nigdy nie wiadomo, gdy prowadzący napisze maila z wiadomością "spodziewam się odpowiedzi za 2 godziny!". I ogólnie spływają bez ładu i składu wiadomości od różnych prowadzących w różnych dniach i różnych godzinach, ustalanie rzeczy, nawet między nami; to, że niektórym prowadzącym zaczęło się chyba wydawać, że mamy zajęcia co tydzień; to, że niektórzy od dwóch tygodni się jeszcze nie odezwali nawet; to, że praca, jaką wkładamy w robienie niektórych zajęć jest pięć razy większa niż gdybyśmy przerabiali te tematy na zajęciach; ogólne ogarnięcie się w ilości wiadomości, które dostajemy. To wszystko zdecydowanie nie sprzyja skupieniu. Mam wrażenie, że od dwóch tygodni nie mogę się skupić na niczym. Dosłownie, nie mam nawet siły, aby oglądać nowe teledyski (a powinnam mieć tyle zapału, bo mam tyle czasu, aby robić research!), a wszelkie darmowe kursy, webinary i darmowy dostęp do rzeczy sprawia, że... oglądam piąty(!) raz ten sam serial (czego nigdy nie robię), bo nie mam mocy przerobowych w głowie nawet na to, że obejrzeć coś nowego. Już nawet wydrukowałam materiały do nauki, bo nie mogę patrzeć na mój laptop. I wiem, że ludzie mają dużo, dużo gorzej, ale ja miałam tylko ogromną potrzebę się wyżalić.

Nigdy nie sądziłam, że to napiszę, ale dzisiejszy wykład online ze współczesnej myśli humanistycznej był namiastką codzienności, której potrzebowałam; bardzo żałuję, że inni prowadzący nie przeprowadzają zajęć w ten sposób. A też inna sprawa, że był to wykład z naszym dziekanem, a nasz dziekan jest super, tak w skrócie.

W każdym razie pomyślałam, że napiszę o tym, co można robić, gdy siedzi się w domu, ale nie w stylu "czytaj książki!", tylko w moim stylu. Może poczujecie się zainspirowani. Są to też czynności, które lubię robić przez pierwsze dwa tygodnie wakacji, gdy po sesji letniej (która zawsze jest bardziej intensywna niż zimowa) jestem jeszcze w takim stanie, że mam ogromną potrzebę robienia czegoś i bycia produktywnym, aczkolwiek nie mam co robić, bo są wakacje.

Pocztówki
Przepraszam za jakość zdjęć, ale dopiero wieczorem zdecydowałam się opublikować ten wpis i światło było nie najlepsze. 

1. Liczenie kolekcji złotogroszówek.

Od dłuższego czasu zbieram monety jedno-, dwu- i pięciogroszowe i co jakiś czas wypada policzyć swoje bogactwo. Jest to zadanie wymagające cierpliwości i skupienia, jest też dość czasochłonne - doskonale zajmuje czas. Oraz moje myśli, gdy zastanawiam się, czy przypadkiem na kilogramy nie mają większej wartości niż w nominałach.

2. Przeglądanie pocztówek.

I układnie ich w albumach. Ja na przykład trzymam pocztówki, które dostałam w ramach Postcrossingu oddzielnie, pocztówki z Polski oddzielnie i te z zagranicy też osobno. Staram się także układać je abo chronologicznie, albo tak, aby wszystkie z danego miejsca były razem.

3. Przeglądanie karteczek z kina. 

Nie wydaje mi się, abym o tym wspominała, ale mam kolekcję tych miniplakatów z kina i je także lubię przekładać i układać. Z obejrzanych filmów trzymam w starych albumach, są podzielone na wszystkie filmy, filmy Marvela i DC, nieobejrzane - na polskie i zagraniczne.

4. Ogólnie przeglądanie pamiątek i znaczków pocztowych. 

Teraz już dokładnie widać, że jestem zbieraczem, ale wszystko mam ładnie uporządkowane.

5. Czytanie pamiętników. 

Nie wiem, co jest bardziej żenujące: samo czytanie, czy to, że czasami wydaje mi się, że w pewnych sytuacjach ja z 2020, zachowałaby się tak samo jak ja z 2015. Ale też część mojej kolekcji karteczek z kina (oraz innych tego typu pamiątek) jest w tych zeszytach i nie potrafię się zmobilizować, aby je powyjmować i włożyć do albumu.

6. Układanie kolekcji skarbonek Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. 

Mam na szafie puszki ze wszystkich finałów, a były produkowane od siódmego finału. Powoli nie mieszczą się tak, aby wszystkie było widać. Zdejmowanie, odkurzanie ich i ponowne układanie jest nie tylko czasochłonne, ale potrzeba do tego także przynajmniej dwóch osób.

 

7. Układanie książek. 

Książki zawsze i w każdym pokoju muszą być poustawiane wielkościami. Kolekcje książek muszą stać bok siebie. Poza tym książki trzeba też odkurzać.

8. Czytać?

Miało nie być o czytaniu, ale to specjalny przypadek - Harry Potter i Insygnia Śmierci. To jedyna część, którą mamy w domy i oprócz kilku książek moich najmłodszych braci jest w najgorszym stanie ze wszystkich książek. Może to dziwne stwierdzenie, aby się nim chwalić, ale to książka, do której bardzo lubię wracać, bardzo. A niezwykle rzadko cieszy mnie czytanie czegoś po raz drugi. Całkiem niedawno czytałam zresztą, że dla wielu osób Harry Potter to taka comfort book i totalnie rozumiem to uczucie.

9. Piec.

Robiłam to bardziej w wakacje niż teraz, teraz moja Mama ma na to fazę. Problem jest taki, że nie tylko ona i drożdże to był zaskakujący towar deficytowy już w zeszłym tygodniu.

10. Sprzątać.

Z tym całym układaniem już wygląda na to, że lubię sprzątać, ale to nie do końca prawda. Lubię wyjmować wszystko z szaf, półek, szuflad, wyrzucać niepotrzebne rzeczy i układać wszystko z powrotem. I może to się tyczyć szafki z lekami (latem poukładałam je zgodnie z datą ważności), herbatami albo biurka moich braci i mojej szafy. Sprzątanie typu odkurzanie albo zmywanie podłogi i to jeszcze, gdy ktoś mi nakazuje to zrobić - nie znoszę.

11. Grać w anime opening quiz!

To nasza ulubiona uspołeczniająca gra w domu. Ja jestem w nią fatalna, bo mam fatalną pamięć, ale mój brat jest świetny. Więc ja dostaję punkty za sam fakt kojarzenia danego openingu, a brat za nazwę serii.

12. Porządkowanie komputera.

Po tym, jak jakiś czas temu padł mi dysk nauczyłam się trochę bardziej robić kopie i trzymać rzeczy w różnych miejscach, ale teraz szczególnie muszę dodatkowo pilnować porządku na komputerze, bo przecież całe moje studia odbywają się przez laptopa i bez porządkowania na bieżąco chyba bym się utopiła w plikach. Nauczyłam się też korzystać z Pocket, ale wciąż mam tendencję do zapisywania rzeczy tak po prostu w kartach  i po pewnym czasie budzę się i nawet nie wiem, dlaczego niektóre strony tam są.

13. Prasowanie.

14. Oglądanie zdjęć. 

I mam raczej na myśli fizyczne albumy ze zdjęciami niż Instagram.


Nie przychodzi mi nic więcej do głowy, może tylko robienie relacji na Instagramie z dziwnych sytuacji, na przykład nie było u mnie w poniedziałek wody przez 8 godzin, więc chodziłam od okna do okna i patrzyłam, co robią ludzie z kanalizacji w tej sprawie; przypuszczam, że bawiło (powiedzmy...) to tylko mnie, ale bawiłam się świetnie. Albo obserwowanie przez okno kurierów.

Z przyjemnością poczytam, co Ty porabiacie!

Trzymajcie się, M

sobota, 21 marca 2020

Serce i rozum - Rookie Historian Goo Hae-ryung

Hello!
Drama, którą dzisiaj opisuję, czekała na swoją kolej dosyć długo i nawet nie wiem dlaczego. Wpis napisałam już dawno, sama drama całkiem mi się podobała, ale jakoś nie było odpowiedniego momentu, aby tekst opublikować. Aż do dziś.

Goo Hae-ryung

Nie sądziłam, że znajdę w koreańskiej dramie kogoś, kto z entuzjazmem będzie opowiadał o "Cierpieniach młodego Wertera".


Zauważyłam wśród dram dziwną tendencję, że ich oficjalne opisy wykorzystywane do promocji danego tytułu, zwykle opisują ich fabułę tak od trzeciego odcinka. A przez trzy pierwsze nie za bardzo wiadomo, co się dzieje, bo widz zupełnie nie jest przygotowany, a dostaje rzeczy, których się nie spodziewał i nie ma pojęcia, w jaki sposób łączą się one z opisem danej dramy. I tak na przykład Rookie Historian Goo Hae-ryung tak naprawdę zaczyna się od tego, że nasi główni bohaterowie kochają książki - bohaterka czytać, a bohater pisać. Niestety król książek zakazuje i widzimy je płonące na stosach. Do kwestii zatrudniania historyczek w pałacu docieramy później, a na dodatek sam pomysł okazuje się intrygą pałacową. Nie mogę napisać, że knujący ministrowie, chęć odbierania władzy legalnie rządzącym i ogólne pałacowe przepychanki to wątki, które bardzo lubię, ale ta drama ma ten zasadniczy plus, że następca tronu (czyli straszy brat naszego głównego bohatera) to przesympatyczna postać.

Rookie Historian Goo Hae-ryung

Odcinki od 3 do 12 obejrzałam praktycznie za jednym zamachem. Czyli oglądałam praktycznie non stop przez dwa dni, bo tak bardzo wciągnęłam się w historię. Relacja głównych bohaterów rozwija się zaskakująco naturalnie, a jednocześnie ma wiele zaskakujących momentów, z których czasami wynikają inne rzeczy, niż początkowo mogłoby się wydawać. Poza tym można naprawdę napisać, że przeżywają razem przygody - wyjeżdżają, załatwiają sprawy. Każde z nich ma też swoje wątki, które zazębiają się zarówno z ich relacją, jak i ogólnym tokiem fabuły dramy. A drama ma 20 odcinków trwających po godzinie; zwykle dramy mają odcinków 16 - także 4 dodatkowe godziny do wypełnienia akcją. I jak bardzo często narzekam, że już 16 odcinków to za dużo, tak tutaj zupełnie nie ma się poczucia, że któreś odcinki czy ich dłuższe fragmenty, a nawet wydawałoby się oderwane od głównej fabuły wątki, są niepotrzebne czy dodane tylko po to, aby wypełnić ten czas. To bardzo wciągająca drama.

Cha Eun-woo Yi Rim (Prince Dowon

Sam książę zachowuje się jak podlotek. Jest naiwny, idealistyczny, ale wbrew pozorom nie jest antypatyczną postacią, trzeba tylko wykazać trochę zrozumienia, że nie dość, że jest księciem to jeszcze specjalnie był izolowany i zupełnie nie zna życia. Bywa przy tym całkiem zabawny, a główna bohaterka może mu przy okazji życie pokazać. Ale książę i Goo Hae-ryung są jak serce i rozum i niestety to romantyczne podejście do życia księcia musiało zostać roztrzaskane. Hae-ryung nie jest oczywiście postacią bez serca, ale niejako z założenia znosi emocjonalne perturbacje lepiej od księcia (albo tylko jej się tak wydaje, przynajmniej częściowo). To jest ciekawe, jak bohaterowie uczą się od siebie albo dzięki sobie odkrywają nowe czy to cechy charakteru, czy zdolności. Poza tym książę Dowon ma też problemy ze swoim statusem w pałacu i tym, jak traktuje go król. Jest w dramie wiele łamiących serce scen, gdy Dowon pragnie od króla tylko odrobiny zainteresowania, a dostaje nic. Nie trudno się domyśli, że Dowon nie znosi życia w pałacu.

Lee Ji-hoon Min Woo-wo

Prawie do samego końca dramy obawiałam się, że postać po lewej zakocha się w głównej bohaterce. Na szczęście nie - historyk Min był przyjacielem i odpowiedzialnym historykiem.


Drama ma też wątek ukryty, którego powiązania z główną fabułą są przez długi czas niejasne, bo bezpośrednio dotyczy raczej postaci drugoplanowych, ale praktycznie od początku czuć, że gdy wyjdzie na jaw poprzewraca świat bohaterów do góry nogami. Uważnie obserwujcie królową wdowę, bo z babci książątek jest niezła agentka. Plus taka rada - nie zaglądajcie do Wikipedii tej dramy, bo tam są wszystkie spoilery. Nie żeby nie można się było wielu rzeczy domyślić w trakcie oglądania, ale czytając, można sobie popsuć zabawę.

Rookie Historian Goo Hae-ryung

Wracając jeszcze do pierwszoplanowych wątków - odpowiedzialność historyków, prestiż ich pracy i kodeks moralny są ważnymi tematami, które się przewijają przez dramę i często powodują po pierwsze duże zamieszanie w pałacu, a po drugie pomagają bohaterom poustawiać priorytety. Poza tym bohaterka i jej koleżanki historyczki muszą się bardzo dużo nauczyć o życiu w pałacu - a nie jest to łatwe, bo każdy chce im to życie utrudnić - do tej pory przechodzą mnie ciarki po plecach, gdy pomyślę o scenie, gdy damy dwory postanowiły dać historyczkom lekcję. Poza tym dzięki historykom przez dramę przewijają się wątki prawdy czy obiektywności.


Podsumowując, Rookie Historian Goo Hae-ryung to bardzo przyjemna do oglądania wciągająca drama, ale trzeba mieć trochę wyrozumiałości dla księcia, bo jako postać może bywać nieco irytujący. 
 
Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Pozdrawiam, M

środa, 18 marca 2020

Rzeczy, które nie mają sensu w organizacji studiów

Hello!
Debatowałam, co powinnam dzisiaj opublikować. Obecna sytuacja sprawiła, że już od tygodnia jestem w domu. A na ten tydzień planowałam serię daily blogów o studiach. Ale na studia można narzekać i nico bardziej ogólnie - a ja jestem w tym całkiem niezła. Ten wpis powstał z frustracji pod koniec zeszłego semestru i po zobaczeniu planu na ten.


Przy okazji napiszę Wam, jak zamykało się UG. Po pierwsze to gdzieś od 4 marca wszyscy czekali na informację, że przynajmniej nie odbędą się Dni Otwarte, w tym ten mojego wydziału. Ale...
Dzień Otwarty 10 marca się odbył. Za to później była karuzela śmiechu. Bo wieczorem 10 odwołano Dzień Otwarty 11. Było to o 15. O 18 odwołano także Targi Akademia. O 19 podjęto decyzję o zamknięciu Biblioteki Głównej i bibliotek na wydziałach. Około 21 zawieszono działalność dydaktyczną UG.
A dzień później zamknięto wszystkie placówki edukacyjne. 

Ale UG nie to UG, gdyby nie kolejny hit - otóż w niedzielę, około 19, do studentów mieszkających w akademikach  przeszedł komunikat, że powinni się wyprowadzić (co większość zdążyła już dano zrobić) i zabezpieczyć rzeczy, ponieważ odbędzie się reorganizacja zakwaterowania w akademikach. Muszę napisać, że to był najbardziej stresujący komunikat ze wszystkich i tym martwię się najbardziej. Nie tym, że ktoś będzie ruszał moje rzeczy, jeśli nie daj Boże trzeba byłoby je wynieść z pokoju, ale takim dziwnym poczuciem, że nie mam jak mieszkać w Gdańsku. 
A gdybyście byli ciekawi jak studenci reagowali na komunikaty UG to polecam poczytać komentarze na Facebooku uczelni - to złoto. Chociaż, co ciekawe, były tam nawet internetowe trole.

Kolejność przedmiotów 


Nie wiem, ile razy na studiach zastanawialiśmy się dlaczego jakiś przedmiot mamy dopiero w semestrze Y, gdy z każdego możliwego punktu widzenia powinien był być dwa semestry wcześniej. 
Ale chyba najlepszy przykład to fakt, że językoznawstwo ogólne i metodologię badań językoznawczych mieliśmy w jednym semestrze. Niby są to dwa różne przedmioty, ale powtarzało się pomiędzy nimi sporo zagadnień. Poza tym językoznawstwo ogólne powinniśmy byli mieć na licencjacie, zwyczajnie i po prostu. A druga sprawa podobno kiedyś te przedmioty nie były wcale rozdzielone. 

Chodzi też to, że często na jakimś przedmiocie prowadzący pyta się nas, czy to czy tamto już mieliśmy, okazuje się, że nie, bo mamy to za dwa semestry, ale nie zrozumiemy jakiegoś zagadnienia, jeśli nie będziemy posiadali tej wiedzy z zajęć za dwa semestry, więc prowadzący musi poświęcić połowę zajęć na wyjaśnienie nam tego, bo inaczej zajęcia będą bez sensu.

A inną sprawą jest to, że prowadzący ani trochę sami nie interesują się, jak wyglądają nasze plany studiów. Prawdopodobnie mogłoby im to oszczędzić tego tłumaczenia, bo mogliby nam powiedzieć zawczasu żebyśmy doczytali to czy tamto. 

Ilość przedmiotów w semestrze


Pierwszy semestr magisterki to totalny luz, chyba nie miałam tak bardzo nic do robienia od czasu pierwszego roku ZIA, z tym że wtedy jeszcze stresowałam się tym całym studiowaniem, a teraz nawet tego nie było. Drugi semestr magisterki za to, to bardzo, bardzo dużo zajęć i dużo egzaminów końcowych. Z czego jeden, a być może nawet dwa spokojnie można było zrobić w tym semestrze. Teraz nie miałam egzaminu z literatury, a gdyby zrobić ćwiczenia z literatury staropolskiej i oświecenia co tydzień (zamiast co dwa tygodnie przez 2 semestry, wykład też jest co 2 tygodnie, ale tylko przez pierwszy semestr) ten egzamin mógłby być teraz. 

Albo jeśli nie to może przenieść jakieś mniej znaczące przedmioty na ten semestr, tak aby w każdym było mniej więcej tyle samo do robienia.

Liczba puntów ECTS a ważność przedmiotu 


Tu bywa bardzo różnie, ale zwykle punkty ECTS są ważne tylko w przypadku jeśli się nie zaliczy przedmiotu i trzeba będzie za niego płacić, bo to one stanowią mnożnik stówek, które płaci się za dane zajęcia. 

Podobno koncepcja ESTS miała pomóc przy Erasmusach i ogólnoeuropejskim klasyfikowaniu zajęć, ale widziałam osoby szykujące plany zajęć i liczące punkty i nie powiedziałabym, aby bardzo im to pomogło. Raczej przeszkadzało, bo na przykład musiały dobierać sobie zupełnie przypadkowe zajęcia, aby ta liczba się zgadzała. 

Mała liczba punktów ECTS wpływa jednak czasami na mentalność studentów. Jeśli na przedmiot za 1 punkt, odbywający się co dwa tygodnie, będę musieli bardzo się szykować i dużo robić istnieje szansa, że będą z tego powodu bardzo niezadowoleni. Czasami jest też tak, że sami prowadzący wiedzą, że ich przedmiot nie jest najistotniejszy na tych studiach i trochę odpuszczają. Ale to raczej pojedyncze przypadki.

Trzymajcie się, M

sobota, 14 marca 2020

Ukochane równanie profesora & Zmierzch

Hello!
Nie pamiętam, abym kiedyś napisała i opublikowała na blogu takie mini recenzje książek, jak robię to dzisiaj. Robiłam takie wpisy o anime - ale fakt, że i dzisiejsze książki są japońskich autorów i anime jest z Japonii to czysty przypadek. I wiem, że wielu osobom może nie spodobać się wspominanie o tych książkach i o anime w jednym zdaniu, ale nawet maskotkę, którą dostałam kiedyś na urodziny, nazwałam Dazai, bo to moja ulubiona postać z anime Bungou Stray Dogs i tak jest to postać inspirowana czy wzorowana na autorze Zmierzchu. Bez tego nie wiem, czy zainteresowałabym się jego książką.


Ukochane równanie profesora Zmierzch


Tytuł: Ukochane równanie profesora

Autor: Yōko Ogawa

Tłumacz: Anna Horikoshi

Wydawnictwo: Tajfuny


Gdy zaczęłam czytać tę książkę byłam naprawdę zafascynowana. I podekscytowana. Wydawała się być idealnym oderwaniem od moich studiów polonistycznych - lekturę rozpoczęłam tuż po ostatnim egzaminie w sesji zimowej i czytało mi się Ukochane równanie profesora doskonale. Dopiero później odkryłam, że nie jest to tak ciekawa książka, jak się wydawała.

Nie jest to wciągająca historia. Nie miałam żadnego problemu, aby przerwać czytanie, gdy musiałam zająć się czymś innym, czasami nawet nie kończyłam strony, tylko akapit i książkę odkładałam. Nie miałam też wielkiej potrzeby szybkiego powrotu do lektury. Za to prawie cały czas zastanawiałam się, czy jest w tej książce coś więcej, czego jeszcze nie widzę, czy naprawdę jest to tylko opowieść o życiu dość przeciętnych postaci. Profesor jest oczywiście najciekawszy i najbardziej intrygujący, ale obserwujemy go z perspektywy jego gosposi, bohaterki, która przychodziła i pomagała mu w domu. Mam wrażenie, że miało to nieco zbliżyć perspektywę czytelnika i bohaterki na postać Profesora, ale sprawia to, że czytelnik w wielu miejscach książki musi czytać o pewnych oczywistościach czy założeniach na temat Profesora, które sam mógł poczynić, czytając opis jego działań.

Być może jest w tej książce coś więcej, jakaś ukryta życiowa prawda, ale filozofia w postaci matematyki chyba do mnie nie przemawia. A naprawdę liczyłam, że zacznie.


Tytuł: Zmierzch

Autor: Osamu Dazai

Tłumacz: Mikołaj Melanowicz

Wydawnictwo: Tajfuny


Ta książka jest dziwnie fascynująca. Podskórnie niepokojąca.
Powinna być smutna, ale nie jest. Zupełnie nie jest też pesymistyczna. Co nie znaczy, że nie dzieją się w niej smutne rzeczy - dzieją. Ale od smutku w tej książce ważniejsza jest samotność ludzi otoczonych rodziną i znajomymi. Z jednej strony to bardzo prosta historia – zubożała szlachcianka przenosi się z chorą matką na wieś, a później powraca także jej brat niespełniony artysta-pijak, a z drugiej obserwujemy, jak narratorka i główna bohaterka nie tyle próbuje utrzymać się przy życiu w materialny sposób, co zapewnić sobie cel i sens tego życia. 

"Najbardziej lubię róże, tyle że one kwitną przez cztery pory roku. Zastanawiam się, czy ludzie, którzy lubią róże, muszą umierać po czterokroć? Raz wiosną, raz latem, raz jesienią i raz zimą" (str. 56)


W czytaniu tej książki najciekawszym momentem jest ten po zapoznaniu się z listami Kazuko do pana Uehary. Poza tym oprócz 2 fragmentów - cała reszta książki to albo jej narracja, albo jej listy. I to pierwsze zderzenie z tym jak różna jest bohaterka w prowadzonej przez siebie narracji, a tym jaki obraz siebie buduje w listach jest niezwykle intrygujące. Nawet bardziej interesujące jest to, że później w narracji widzimy wpływ sposobu wyrażania się bohaterki z listów. 

" - Patentowanym? - (...) - Ciekawe słowo. Jeśli jest patentowany, to jest bezpieczny, przynajmniej wiadomo, kto zacz. To brzmi słodko, jak kotek z dzwonkiem na szyi. Drań bez patentu jest niebezpieczny." (str. 93)


Zmierzch dostaje dodatkowe punkty za różnorodność formalną - są w nim listy, jest fragment pamiętnika. Chciałabym rozpisać się na temat brata głównej bohaterki, ale po pierwsze, zajęłoby mi to za dużo miejsca, a po drugie - wiem, że muszę przeczytać tę książkę jeszcze raz. Pewnie nawet wiele razy. Muszę jeszcze dodać, że Zmierzch opatrzony jest wstępem zatytułowanym Upadek autorstwa Karoliny Bednarz, który pozwala poznać kontekst historii, ale, chociaż się tego odrobinę obawiałam, nie nasuwa prostych odpowiedzi interpretacyjnych. 

Kilka moich ostatnich zakupów książkowych nie było zbyt udanych, ale Zmierzch jest chyba najlepiej wydanymi na książkę pieniędzmi w moim życiu. Chyba nigdy po przeczytaniu, nie cieszyłam się tak bardzo, że posiadam książkę na własność i będę mogła do niej wrócić w każdej chwili.

LOVE, M

środa, 11 marca 2020

Problem z - Spinning Out

Hello!
Nie jest wielką tajemnicą, że jestem fanką łyżwiarstwa figurowego i było pewne, że prędzej czy później obejrzę Spinning Out. Chociaż nie mogę napisać, że byłam szczególnie tą produkcją podekscytowana - nie wydawała się niczym szczególnym.

Kat jest utalentowaną łyżwiarką, która z powodu wypadku musiała obniżyć swoje ambicje związane z łyżwiarstwem. Dostaje jednak szansę, aby zmienić konkurencję i zacząć jeździć w parze sportowej. Siostra Kat także jest łyżwiarką i choć nie ma talentu i gracji starszej siostry, jest jedną z najlepszych łyżwiarek na lodowisku, gdzie trenują.

Spinning Out

Charakterologicznie Kate jest postacią, której problemy można całkiem nieźle zrozumieć. Choć z drugiej strony, wielką i niezrozumiałą tajemnicą tego serialu jest dla mnie to, że skoro mogła i leczyła się na chorobę dwubiegunową, co chyba oznacza, że widywała się z jakimś lekarzem, dlaczego nie leczyła się od razu na zespół stresu pourazowego, który widzimy jasno i wyraźnie, że na pewno miała po upadku. Kate chodziła na jakieś spotkania, ale chyba potrzebowała terapii indywidualnej i dobrego psychologa.

Ale z każdym kolejnym odcinkiem coraz mniej Kat lubiłam. Początkowy wydawała się taką miłą postacią (ogólnie w tym serialu jest tyle takich bardzo naturalnych, przyjemnych postaci), ale później stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. I nie miało to, do pewnego stopnia, żadnego związku z jej stanem psychicznym, bo gdy ten zaczął się pogarszać, widz raczej czuje, że ktoś powinien Kat potrząsnąć niż to, że jest ona nieprzyjemna.

Spinning Out Kat

Co do łyżwiarstwa.... Kat cały odcinek albo i dwa ma problem, aby dać się podnieść Justinowi. W końcu jakoś się udaje, ale to tylko jedno podnoszenie. Po czym, gdy następnym razem widzimy ich na lodzie i nie jest to trening, robią nie tylko inne podnoszenia, ale także spiralę. Co też ciekawe nawet raz nie widzimy jak trenują na sucho, poza lodowiskiem, oprócz sceny na zajęciach aktorskich. Tu rodzi się pytanie KIEDY? oraz stwierdzenie - ten serial wcale nie jest o łyżwiarzach i o jeżdżeniu na łyżwach, łyżwiarstwo nie jest w nim ważne, bo mogłoby to być dokładnie każde inne podobne hobby i sport. To trochę przykry wniosek, bo naprawę liczyłam na więcej prób i treningów.

Spinning Out Netflix

Od drugiego/trzeciego do siódmego odcinka mijają 3 miesiące w tym czasie bohaterowie, w sumie to Kat nauczyła się jeździć w parze z Justinem - coś takiego, jak czasoprzestrzenne prawdopodobieństwo tego serialu nie istnieje. Wszystko to jest w nim możliwe, bo Justin jest świetnym łyżwiarzem (a przynajmniej tak twierdzą inni bohaterowie) i Kat jest utalentowaną łyżwiarką (i znów wszyscy tak twierdzą). Problem jest taki, że my tego nie widzimy, bo widzimy tylko ich. Nawet nie wiemy, jakie miejsca i na jakich konkursach zajmował Justin wcześniej, a jakieś musiał skoro jest taki dobry. Ogólnie to niewiele widzimy poza 30 sekundowymi fragmentami czegoś co udaje programy i to też było denerwujące. I to tylko głównych bohaterów, nic nie wiemy o ich konkurencji, nie marząc nawet o tym, aby zobaczyć ich programy.

Spinning Out Jen
Ale bardziej irytujące było jednak to, że nie widzieliśmy nawet, kiedy i jak bohaterowie nauczyli się tych 30 sekund. Plus gdzieś pomiędzy 7 a 9 odcinkiem musiało się zmieścić jakieś 5 miesięcy - już gdzieś wspominałam, że postaci w ciąży są bardzo niebezpieczne dla pokazywania upływu czasu w świecie przedstawionym.

Poza tym bohaterowie mówią i mówią o igrzyskach. A Mistrzostwa Świta, Czterech Kontynentów czy chociażby GP?

A druga sprawa oglądałam ten serial z lektorem i napisami, ale przecież słychać to, co postaci mówią po angielsku i cóż... to, czy skok jest podwójny czy potrójny jest naprawdę, naprawdę istotne i podpisywanie kombinacji podwójnego i potrójnego skoku jako kombinację potrójnego i potrójnego... Nikt tego nie sprawdzał?

Spinning Out Jen

Koniec rantu o łyżwiarstwie wróćmy do serialu. Zupełnie szczerze zainteresowanie główną historią straciłam gdzieś około 4/5 odcinka. Ale ponieważ ten serial cierpi na klaustrofobię oraz nadmiar dramy na metr kwadratowy oglądałam dalej, głównie dla historii Jen, która chyba jako jedyna ma naprawdę teraźniejsze problemy, a nie jakąś wielką tajemnicę z przeszłości. Każda jedna pierwszo- drugo- i nawet trzecioplanowa postać w tym serialu ma jakiś problem, jakąś tajemnicę, coś, co powoduje zwiększenie nasycenia dramy w serialu. Gdy się to ogląda, nie czuć tego tak bardzo, ale gdy próbuje się opisać poszczególne postaci to nagle okazuje się, że każda ma jakiś kłopot (albo dwa, albo pięć, albo siedem), a na dodatek wszystko rozgrywa się w bardzo małym, zamkniętym środowisku.

Spinning Out Johnny Weir
 Ten człowiek po lewej to Johnny Weir, taki tam mało znany łyżwiarz.

Trochę to przypomina przypadek 13 powodów, gdzie też było wszystkiego za dużo, plus bohaterka grana przez Kayę Scodelario - nazywa się Katerina "Kat" Baker, a bohaterka 13 powodów grana przez Katherine Langford nazywa się Hannah Baker i odkąd te zauważyłam podobieństwa w imionach i to samo nazwisko bohaterek, nie mogłam przestać zastanawiać się nad podobieństwami pomiędzy tymi serialami, które sprowadzają się do zbyt nieprawdopodobnego nagromadzenia dramatów.

Co wypadło świetnie - relacja Justina i Dashy, postać Dashy (która mogła dostać jeden dramat mniej i nic by się nie stało, ale koniec narzekania), postać Justina - bo miałam poczucie, że on ciągle balansuje na granicy bycie złym chłopcem i dobrym chłopcem i w sumie nie jest żadnym z nich, bo jest skomplikowanym Justinem.

Nie dziwię się, że Netflix nie zrobi drugiego sezonu.

Pozdrawiam, M

sobota, 7 marca 2020

Łopatą można pokonać zombie, ale niekoniecznie przekonać widza o wartości filmu - Train to Busan

Hello!
Nie oglądam filmów o zombie, nie oglądam horrorów ani w ogóle nic, co stało obok czegoś strasznego. A jednak znudzona przewijaniem Netflixa, a z koniecznością znalezienia filmu, który mógłby towarzyszyć mi przy robieniu notatek z wykładów, włączyłam Zombie express. I po pierwsze to nie mam pojęcia, czemu ten film ma ten tytuł, skoro jest powszechnie znany jako Train to Busan i mam tu na myśli bardzo znany - to jeden z, albo i, najbardziej popularny koreański film z 2016 roku, który dostał całkiem sporo nagród... Zombie express brzmi kiczowato.

Zombie ekspress

Po drugie zdziwiłam się, bo film ma i polskie napisy, i polskiego lektora, ale nie ma ani jednego, ani drugiego po angielsku. W większości filmów/seriali z Chin, Korei czy Japonii, na które się natknęłam raczej na pewno były napisy angielskie i polskie, czasami też angielski głos. I ten polski lektor chyba w tym wszystkim przekonał mnie najbardziej. Oprócz tego, że film dzieje się w pociągu, a ja mam chyba naturalną słabość do tego typu produkcji (Snowpiercer:Arka przyszłości się kłania). Po jakimś czasie doczytałam, że ten film był w polskich kinach.

Train to Busan

Co zaś się tyczy samego filmu - odkryłam, że dość szybko się w niego zaangażowałam i bardzo chciałam wiedzieć, co będzie się działo z naszymi bohaterami. Czy uda im się dobiec do pociągu, jak sobie poradzą z całą falą niespodziewanych zombie w miejscu, w którym myśleli, że jest bezpieczne. I ogólnie zaskakująco dobrze śledzi się ich przygody. ALE. Ten film próbuje mieć drugie dno i ważne przesłanie i zupełnie mu to nie wychodzi. Podam Wam przykład: bohater mówi swojej córce, że w obliczu takiego nieznanego zagrożenia, nie musi być grzeczną dziewczynką i powinna martwić się tylko o siebie (co jest w tej sytuacji w pełni uzasadnione). Na co ona mu odpowiada: przez to, że ty zajmowałeś się tylko sobą, mama odeszła. Pauza, dramatyzm, przekaz moralny. I z jednej strony dziewczynkę można zrozumieć, bo mama jest dla niej bardzo ważna, ale z drugiej takich "lekcji" jest w filmie zdecydowanie za dużo, a część z nich jest toporna i rzucona widzowi prosto w twarz (można z tego wywnioskować, że jest jak rzucony topór prosto w twarz - w każdym razie to nic przyjemnego).

Yoo Gong, Choi Woo-sik, Ma Dong-seok
To się nazywa gwiazdorska obsada: Ma Dong-seok (na środku) będzie grał Gilgamesza w Ethernals od Marvela, na prawo - Gong Yoo z Goblina, na lewo - Choi Woo-sik, którego możecie kojarzyć z takiego niepozornego filmu jak Parasite.


Mamy 3 pary w filmie: głównego bohatera egoistę z córką, parę licealistów oraz faceta z żoną w ciąży i to są równocześnie ich role w filmie oraz cechy charakteru, bo innych bohaterowie nie mają. Podobnie jak imion, bo nie wiem, czy oprócz córki głównego bohatera oraz pary licealistów dowiadujemy się, jak podróżni się nazywają. A teraz zgadniecie, kto będzie uczył głównego bohatera nie być egoistą.
Bohaterem na drugim planie jest także dyrektor wielkiej korporacji, którego rola, charakter i wątek fabularny w tym filmie zamyka się w tych trzech słowach. Tak od linijki schematycznego wątku, jak jego dawno nie widziałam w żadnym filmie, jest żywcem wyciągnięty z jakiegoś wzornika bohaterów.

Yoo Gong

Ogólnie to spędzajcie czas ze swoimi dziećmi i interesujcie się ich życiem, bo jak nie to los was ukaże.


Zombie były obrzydliwe, ale do zniesienia, nie było wyskakujących straszaków, także nie dostałam zawału w trakcie oglądania. W sumie to jest naprawdę dobry film do oglądania i samemu, i świetnie by się sprawdził na jakieś grupowe seanse, ale cała warstwa przekazu moralnego, pokazania drogi głównego bohatera (to słabe, ale przecież ten film dosłownie pokazuje jego drogę) jest taka, że raz - widzieliśmy taki przekaz już milion razy w podobnych produkcjach, dwa - jest łopatologiczna. To będzie kolejny słaby żart, ale łopatą to można pokonać zombie, ale niekoniecznie można widzowi łopatą pakować do głowy przesłanie filmu.


Podsumowując, bawiłam się zaskakująco dobrze w czasie oglądania, a jednocześnie, jak można przeczytać powyżej, nie za bardzo da się o tym filmie napisać coś lepszego.

Pozdrawiam, M

środa, 4 marca 2020

Nawet nie mam siły być rozczarowana - Doctor Who 12 - Ascension of the Cybermen & The Timeless Children

Hello!
Cieszę się, że zdecydowałam się od razu na napisanie o dwóch ostatnich odcinkach Doctora Who razem, bo gdybym tego nie zrobiła o odcinku 9 nie miałabym wpisu. Jedyną interesującą rzeczą w tym odcinku była historia jednego z bohaterów. I to tyle. Reszta odcinka to nudna doktorowa śpiewka - ona chce coś zrobić, towarzysze jej nie rozumieją, potem się rozdzielają, Yaz ma jakieś dziwne ciągoty do rządzenia się wszystkim (zastanawiam się, czy ja jej od początku tak nie lubiłam, czy jakoś teraz zaczęła mi działać na nerwy). Cybermeni są straszni, a ja naprawdę chciałam, aby któryś z towarzyszy dostał się w ich ręce - może odcinek byłby ciekawszy.

Doctor Who

Ogólnie rozbijanie finały sezonu na dwa odcinki, gdy w pierwszym nie ma się praktycznie nic do pokazania nie jest dobrym pomysłem i nie świadczy najlepiej o osobach, które do tegoż finału pisały scenariusze. Można było spokojnie zrobić z tego jeden epizod. 

40 pierwszych minut dziesiątego odcinka też nie jest zbyt ciekawe - może z wyjątkiem fragmentów o przeszłości Doctor, ale pomysł jaki zaprezentowany jest w 40 minucie tego odcinka sprawił, że nawet poczułam się zaintrygowana. Ale zaraz potem towarzysze pojawili się na Galiffrey i byłam zła. Mój poziom niechęci do obecnych towarzyszy Doctor sięgnął zenitu i miałam potężna poczucie, że jako postaci zupełnie nie zasługiwali oni, aby zobaczyć tę planetę. 

Graham Doctor Who

Trzeba mieć zdolności, aby zrobić finał z Cybermenami, ale jedynym uczuciem jakie się ma w czasie oglądania, nie jest przerażenie, które zwykle towarzyszy Cybermenom, a chęć aby oddać im towarzyszy - wspominałam o tym na początku, ale z każdą kolejną minutą dziesiątego odcinka to uczucie się intensyfikuje. A to bardzo złe uczucie i brzydko tak myśleć o towarzyszach, a jednocześnie byłby to sposób, aby się ich pozbyć i wprowadzić jakieś nowe ciekawe postaci. Albo najlepiej jedną. Trójka towarzyszy to zdecydowanie tłok i liczba, z którą scenarzyści nie potrafili sobie poradzić.  

Time Lord - Doctor Who

Jaki cały sezon - taki finał. Nie jest ani zła, ani zaskoczona, że te dwa odcinki były takie słabe, ale pisanie po raz enty tego samego jest męczące - chyba dlatego dwa razy w jednym tekście napisałam o pozbywaniu się towarzyszy. Jeśli widzowie przed premierą 13 serii nie dostaną informacji o wielkich zmianach i zapowiedzi, że w nowym sezonie pojawi się coś naprawdę ciekawego to obawiam się, że nikt nie będzie chciał jej oglądać. 

Początkowo ten wpis miał nosić tytuł "Koniec męczarni", jak widać ostatecznie nie ma, ale chciałam tu zostawić tę informację. 

Trzymajcie się, M