wtorek, 28 lutego 2017

Bądź co bądź ("Luke Cage" S1)

Hello! 
Jest niewiele rzeczy, które koniecznie muszę zobaczyć, gdy tylko wyjdą. Ale jednymi z nich są filmy Marvela oraz seriale z tego uniwersum. Dlatego to mocno zaskakujące, że o produkcji Netflixa "Luke Cage" piszę dopiero teraz.


Oglądałam serial na raty - pierwsze 5 odcinków faktycznie zaraz po premierze, ale później studia tak mnie pochłonęły, że dopiero na początku kolejnego semestru znalazłam czas, aby go dokończyć. Okazało się, że taki podział wyszedł na dobre, bo serial też dzieli się na dwie części, co prawda nie w 5 odcinku tylko jednym z następnych, ale dzięki temu, mogłam przypomnieć sobie, co działo się wcześniej zanim fabuła zaczęła poruszać się w nieco innym kierunku.  Pierwsza powoła sezonu to bardziej publiczna działalność Luka i to jak doszło do decyzji o ujawnieniu, druga jest bardziej prywatna albo inaczej akcent niespodziewanie zostaje przeniesiony na bardziej osobiste kwestie. Co ciekawe, pierwsza część  jest dużo lepsza fabularnie, logiczna i wyraźnie zmierza w jakimś kierunku, ale niekoniecznie dobrze się ją ogląda. Druga natomiast sprawia wrażenie doklejonej i niepasującej, ale za to dużo lepiej się na nią patrzy. Nie wiem z czego ten dysonans wynika, być może człowiek wcale, aż tak bardzo nie potrzebuje, aby wszystko było logiczne, a superbohaterowie zajmowali się tylko globalnymi kryzysami, udając, że te rodzinne nie istnieją. Nawet gdy nie mają zbyt wiele sensu.


Gdyby serial albo miał połowę odcinków i twórcy nie wprowadzali postaci Diamondbacka, a jeśli tak bardzo go potrzebowali (a nie potrzebowali, bo strzelać do Luka pociskami, które mogą przebić jego skórę, mógł członek jakiegokolwiek gangu z Harlemu), to mógł pojawić się dopiero w drugim sezonie, a serial byłby lepszy. Niestety "Luke Cage" cierpi na zbyt dużą ilość odcinków, które, skoro już są, trzeba czymś wypełnić. Nawet jeśli to mocno naciągane historie oraz niepotrzebne retrospekcje, naprawdę nic nie wnoszące do fabuły. W serialu wszelkie zwroty akcji są bardziej zwrocikami (z wyjątkiem dwóch wydarzeń) są proste, a zaskakujące. Jednak wielkiego szału brak.

Shades też jest zły. I w sumie tyle o nim wiadomo. Kręci się gdzieś przy Cottonmouthcie, a potem przy radnej Dillard, ale oprócz tego, że ma parcie na szkło, nie wiadomo o nim zbyt wiele. Jest jednak na tyle charakterystyczny, że całkiem łatwo zapałać do niego sympatią.

Na szczęście pierwsza część sezonu jest ciekawa. Głównie za sprawą Cottonmoutha, czyli głównej złej postaci, przynajmniej na początku. Dużo w tym zasługi Mahershala Ali (który od niedzieli może pochwalić się Oskarem). Ale jeszcze większą cwaniaczką jest jego kuzynka, grana przez Alfrę Woodard - Mariah Dillard. Są to zdecydowanie najciekawsze postaci w całym serialu, bo głównemu bohaterowi brakuje charakteru z prawdziwego zdarzenia. Jest dość bierny, robi głównie to, co każą mu inni, ale ma obowiązkowe poczucie sprawiedliwości i zdecydowanie największy ze wszystkich dotychczasowych bohaterów dzielnic lokalny patriotyzm. Harlem można wręcz uznać nie za tło, ale za bohatera, który dla każdej postaci stanowi motywację do działania. Nadaje też serialowi klimat, dużo bardziej specyficzny niż w "Daredevilu" czy "Jessice Jones". W "Luku" dużo większą rolę odgrywa też muzyka, między innymi dlatego, że Cottonmouth jest właścicielem klubu. W którym po pierwsze grają głównie jazz, ale też dużo wydarzeń ma tam miejsce.


Zgubiłam Misty po drodze, ale uzupełniam braki. Mercedes Knight to policjantka żywo zajęta sprawami, w które w tajemniczy sposób zamieszany jest Luke. Po pierwsze próbuje je rozwiązać, po drugie próbuje rozgryźć głównego bohatera. Obie rzeczy wychodzą jej średnio, ale ani świat, ani Luke szczególnie jej w tym nie pomagają. Ważne jest to, że się nie poddała i jako jedna z nielicznych postaci w tym serialu przechodzi jakiś rozwój charakteru.

 Problemy Luka: byłem niewinny, ale trafiłem do więzienia więc teraz nie chcę mieć do czynienia z policjantami, bo znów mnie tam wyślą. Najpierw więc ogłoszę całemu światu, że jestem obrońcą Harlemu i ujawnię swoje dane personalne, a gdy będą chcieli chociaż ze mną pogadać to się zaszyję i zniknę, tak aby można było po drodze wrobić mnie w przestępstwa i oczernić. A gdy policjanci będą chcieli to wyjaśnić, to schowam się jeszcze bardziej. Serial skończyłby się po maksymalnie 7 odcinkach, gdyby Luke postanowił pogadać z Misty i wszystko jej wyjaśnić. Ale Luke nie lubi gadać.

Czekałam na pojawienie się w "Luku" Claire Temple, bo to jedna z moich ulubionych bohaterek, a na dodatek pojawia się we wszystkich serialach, ale to jak napisano tę postać tutaj, szczególnie na początku, nie było dobre. W "Daredevilu" Clarie była rozsądkiem głównego bohatera i doskonale sprawdzała się w tej roli, natomiast tutaj przemawiała jak niespełniony trener osobisty i filozof w jednym. Dobrze, że później udał się zejść z tych wysokich tonów i niepotrzebnego nadęcia, bo przemądrzała Claire to zły pomysł na postać.


Z dotychczasowych netflixowych marvelowych (nie powinno się tak tych "owych" pisać, ale trudno) seriali "Luke Cage" podobał mi się najmniej. Albo inaczej wzbudził we mnie najmniej emocji. Jest to dobry serial, ale szału nie ma. Jednak niepokojąca jest ta tendencja zniżkowa. Pierwszy "Daredevil" był bardzo, bardzo dobry, ale drugi sezon prezentował niższy poziom, "Jessica Jones" uderzała w nieco inne tony i wyszła, jednak do poziomu pierwszego DD nie dotarła, a "Luke Cage" poległ na polu bycia Lukiem Cagem, bo okazało się, że jako postać jest za mało interesujący. Boję się o "Iron Fista", bo potencjał ma ogromy, oby tylko miał fabułę, sens i był ciekawy.
Pozdrawiam, M

niedziela, 26 lutego 2017

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła

Hello!
Można recenzować seriale, filmy, książki, anime, muzykę, zasadniczo można zrecenzować wszystko? Dlaczego więc nie napisać czegoś o gazecie? Nie jest to pomysł oryginalny, na blogach popularne są opinie o magazynach dla uczących się języków, szczególnie angielskiego oczywiście. Ale żadnych innych nie widziałam, więc zwiększam różnorodność w tej gałęzi recenzji.


Nie planowałam pisać o "Otaku", a wcześniej nawet nie bardzo planowałam zakup. Polski rynek mangowy interesuje mnie umiarkowanie, a gazety okołomangowe wcale. Ale wydawnictwo - Studio JG - udostępniło spis treści nowego numeru na twitterze, zajrzałam, okazało się, że znajdę tam kilka przypuszczalnie wartych przeczytania artykułów (przyznaję - Dantalion na okładce też miał w tym swój udział) i kilka dni później wracałam z Empiku z gazetą w plecaku. 
Zakup gazety nie równał się jeszcze z tym, że powstanie o niej notka. Ta myśl wpadła mi do głowy, gdy wstawiałam zdjęcie na facebooka i wymyśliłam do niego genialny w swej prostocie podpis, który posłużył za tytuł dzisiejszej notki. Takiej trafności i rzadkiego przebłysku błyskotliwości nie można było nie wykorzystać. 

Tyle tytułem wstępu. Teraz trochę danych technicznych: "Otaku" kosztowało mnie 9,90, ma 74 strony, wydaje je Studio JG. Układ treści jest logiczny i prosty: Stałe działy, Manga&anime, Kultura, Offroad. Pod wieloma względami przypomina "CD Action" w kontekście wyglądu wydania oczywiście  Do magazynu dołączone są plakaty (zasadniczo jeden dwustronny - a co, gdy z obu stron jest coś fajnego?), w tym numerze z "Anij'na" oraz z "Exitus Letalis" (nic mi tytuł nie mówił, sprawdziłam, dalej nie za bardzo wiem, co to jest). 


Co konkretnie znajdziemy w środku? Dużo zapowiedzi nowych mang, na przykład dowiedziałam się, że Waneko planuje wydać "Fukigen na Mononokean" (anime było śliczne) a Kotori "Koe no katachi", na podstawie której w zeszłym roku powstał film. A na końcu wydania - mangowy bilans roku, w którym autor pisze o tym, że wydawnictwa muszą bardzo ubolewać z powodu, iż "Yuri!!! On Ice" nie ma mangowego pierwowzoru. Fani podzielają bolączki wydawnictw. Jest kącik poświęcony figurkom i ich przyprawiających o zawrót głowy cenom, chociaż omawiana Shiro z "No Game No Life" to nie Nendoroid (żywo interesuję się tematem, bo planuję zakup nendoroidowego Victora i z moich wyliczeń wynika, że o prawie połowę taniej wychodzi, zamówić go z zagranicznej strony wraz z dostawą niż zamawiać przez Yattę). Jest dość krótka, czyli pół strony, muszę to zaznaczyć, bo ogólnie artykuły w magazynie mają średnio po 3 strony, recenzja "Yuri!!! On Ice" - Rada Języka Polskiego byłaby dumna, bo Victor zapisywany jest przez W. Ogólnie recenzja jest jak najbardziej pozytywna, ale w recenzji "Shuumatsu no Izetta", która znajduje się na kolejnej stronie, pada zarzut, że twórcom nie starczyło odwagi na zrobienie z "YOI" anime yaoi, tak samo jak twórcom "Izetty" na zrobienie serii yuri. Po pierwsze odnoszę wrażenie, że autor recenzji zapomniał o istnieniu takich kategorii jak shouonen-ai oraz shoujo-ai, a po drugie absolutnie nie było potrzeby aby "YOI" było "Yaoi On Ice", bo nie o to w tym anime chodziło. Recenzją numeru jest opinia o "Księciu Piekieł", oglądałam anime, lubię, jest śliczne, a mangi wychodzi w Polsce już 10 tom. Jest też kilka pochlebnych słów o mangowym Sherlocku (którego wszystkie trzy tomy miałam, ale z uczciwości nie przeczytałam, bo były przeznaczone na prezent). Ponieważ "Marnie - przyjaciółka ze snów" ukazała się na DVD, przeczytamy jego recenzję. Autorce film się podobał, mi nie. Jest kilka recenzji rzeczy, których kompletnie nie znam więc je pominę. W dziale Kultura znajdziemy między innymi informacje o matsuri, lekturze szkolnej Japończyków, czyli "Niesamowitych opowieściach z Chin", ale nie jestem tu, aby pisać o spisie treści. Chociaż to bardzo ważne. W dziale Offroad mamy między innymi tekst na temat filmu "Służąca", co kazało mi zadać pytanie o przedział wiekowy, do którego skierowana jest gazeta, bo sama recenzentka co najmniej 2 razy powtarza, że film nie jest dla osób poniżej 18 roku życia, a jestem prawie pewna, że zdecydowana większość kupujących "Otaku" to zdecydowanie osoby niepełnoletnie. Później znajdziemy ranking tsundere, z którego znam tylko zwyciężczynię - Asukę Langley z "Neon Genesis Evangelion". Następnie kolejny tekst, który każe zadawać pytanie o wiek czytelnika o komiksie "Sunstone". I absolutnie najśmieszniejsza rzecz, jaką znajdziecie w całym magazynie, czyli wywiad z autorkami "Kawaii Scotland", który na dodatek autorkom scenariusza totalnie ukradła swoimi odpowiedziami Katarzyna "Dranka" Stasinowska. Jeśli lubicie tę polską mangę, to warto kupić "Otaku" dla samego tylko wywiadu.

Nie wiem, co się stało z jakością tego zdjęcia. Próbowałam je załadować kilka razy z takim samym efektem, a nie mogłam sobie odpuścić umieszczenia tu tej odpowiedzi.

"Magazyn jest przezabawny" - to pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy po przeczytaniu kilku tekstów. Autorzy teksów, co rusz odwołują się do fandomu, puszczają oko do czytelnika. Tam, gdzie mogą, bo nie przekraczają pewnej granicy, nie mieszają porządków i to, co powinno być napisane z nieco większą powagą (choć brzmi to sztywno, a tego zarzucić artykułom nie można) jest właśnie tak napisane. Efektem przeczytania magazynu może być nagła chęć wydania wszystkich pieniędzy na nowe mangi, bo większość recenzji jest bardzo zachęcająca. Obawiam się też, że nie będzie to pierwszy i ostatni numer "Otaku" jaki kupię.

LOVE, M

czwartek, 23 lutego 2017

"Anastazja"

 Hello!
 Nie ma na świecie osoby, która nie lubiłaby "Anastazji", żadnej nie znam, o żadnej nie słyszałam, szczerze powątpiewam w istnienie takiej. "Anastazja" ma coś w sobie co sprawia, że chociaż uważana jest za bajkę Disneya, bo wpisuje się w koncept ich księżniczkowych filmów z piosenkami, to czuć, że się od nich różni. 
Może dlatego, że mimo wszystko, jest bardziej prawdopodobna, a jej zakończenie, wbrew pozorom, wcale nie jest takie banalne, jak mogłoby się wydawać.  Jestem też prawie pewna, że bajka wzbudziła w widzach spore zainteresowanie historią Rosji, a na pewno historią samej Anastazji Romanowej.
Jest też w tej bajce coś takiego, co określiłabym mianem swojskości i naturalności. Ale dziś nie będzie recenzji tylko obrazki.


Internet najbardziej kocha ten fragment - idealny materiał na tysiące potencjalnych memów.


Wszyscy znają "Once Upon A December", ale moją najbardziej ulubioną piosenką jest zdecydowanie "Rumor In St. Petersburg", czyli "O czym w Petersburgu mówi się".   

Przy okazji pisania tej notki, dokonałam odkrycia na miarę tego, że nie jest to film Disneya. Otóż w są w Polsce dwie wersje dubbingu - kinowa i telewizyjna. Z ciekawości poszukałam OUAD w wersji telewizyjnej, w której Anastazji głos podkłada Joanna Trzepiecińska. Prawdopodobnie jestem bardzo uprzedzona, ale ostrzegam nie róbcie sobie tego, nie szukajcie i nie próbujcie słuchać; dla kogoś, kto jest przyzwyczajony do Katarzyny Skrzyneckiej, porównanie tych dwóch wersji to szok. A nie tylko głos się różni, tłumaczenie także.


Oczywiście, że lubię Dymitra. Lubię też to imię i jeśli kiedyś będę miała dzieci, to istnieje pewna szansa (albo ryzyko, zależy jak na to spojrzeć), że syn będzie się tak właśnie nazywał.


W przypadku "Herkulesa" napisy odbiegały od dubbingu trochę, w przypadku "Planety skarbów" było z tym dużo gorzej, natomiast z "Anastazją" jest różnie. Jest kilka scen, w których napisy bywają nawet zabawniejsze od tego, co faktycznie mówią bohaterowie. Przeważenie jednak pokrywają się z dubbingiem dość dokładnie. Najwięcej różnic jest  w kwestiach Bartoka i Rasputina.




Nigdy nie sprawdzałam czy mapa miała jakiekolwiek pokrycie ze stanem faktycznym granic w Europie na początku XX wieku (coś czuję, że nie), ale fakt, że szli przez Polskę i jedna piosenka  śpiewana jest na granicy polsko-niemieckiej, zawsze mnie rozczulał.


 Władimir jest świetną postacią, bez niego wszyscy by zginęli, a na dodatek odznacza się wyjątkową cierpliwością. Nawet bardziej do Dymitra niż do Anji. Na statku wypowiada też słowa, które mocno mnie zastanowiły przy ostatnim oglądaniu. Śpiewa, bo to scena gdy pozostała dwójka uczy się tańczyć, że nie zauważył, gdy zrodziło się między nimi uczucie. Relacja Dymitra i Anji jest potraktowana z taką pewnością, że nie trzeba jej uzasadniać. Kto się czubi, ten się lubi, to trochę mało. Ale jest to zauważalne, gdzieś przy trzydziestym oglądaniu.

Jeśli mielibyście jakieś specjalne życzenia, co do tytułu kolejnej bajki to piszcie śmiało!
 LOVE, M

wtorek, 21 lutego 2017

A gdyby tak zamieszkać w Chinach?

Hello!
Youtube o miejsce w internecie, gdzie równie łatwo można się zgubić i znaleźć rzeczy, których istnienia się nie podejrzewało i wcale niekoniecznie o ich istnieniu chciało się dowiadywać, co znaleźć naprawdę interesujące filmiki, z których można się czegoś dowiedzieć a nawet nauczyć. 
Zdarzało mi się już na blogu wspominać o kilku kanałach, które oglądam, a niedawno do ich grona dołączył kanał Weroniki Truszczyńskiej. 

Nigdy szczególnie nie interesowałam się Chinami, oprócz Terakotowej Armii, Wielkiego Muru i trochę historią, nie było to nic poważnego i objawiało się głównie w oglądaniu wszelkiego rodzaju programów telewizyjnych związanych z tymi tematami. I trochę herbatą. 
Kanał Weroniki, jak większość moich youtubowych odkryć, sam pojawił się w proponowanych. Początkowo nie zwróciłam na niego uwagi, bo nie sądziłam, że znajdę tam coś, co może mnie zainteresować. Myliłam się. 

Próbowałam wyśledzić, który filmik był pierwszy i chyba to "Osiem znanych osób z ZAKAZEM WJAZDU do Chin", a na pewno od niego wpadam na jej kanał regularnie.  Weronika mieszka i pracuje w Chinach, a pracuje nie jako wolnych duch i vloger, ale w firmie, co jest całkiem istotne. Na kanale opowiada między innymi o minusach pracy w Azji, ile kosztuje mieszkanie (i przy okazji pokazuje swoje), pojawia się sporo filmików o języku chińskim i nauce, także o jedzeniu, zarówno o takim, do którego dostępu możemy jej tylko pozazdrościć, jak i smakołykach, których próbowanie na potrzeby nagrania można określić tylko jednym słowem - poświęcenie. Nagrywa mnóstwo ciekawostek o życiu w Chinach. To znaczy dla widzów w Polsce są to ciekawostki, bo choć ogólnie jako tako zdajemy sobie sprawę, że sposób życia Chińczyków na pewno różni się od naszego, raczej nie wiemy w jaki dokładnie sposób, a dzięki temu kanałowi możemy się tego dowiedzieć. Czyli bardzo szeroko rozumiana kultura. Ale pojawiają się także filmiki z podróży albo wypadów w ciekawe miejsca.

Bardzo odpowiada mi format filmów Weroniki oraz jej sposób mówienia i opowiadania. Większość vlogów nagrywana jest w jej mieszkaniu, a Weronika siedzi i mówi rzeczy na temat, który akurat sobie wybrała. Jest w tym mega naturalna i spontaniczna, żywo gestykuluje i włącza całe ciało do mówienia, dzięki czemu widz ma poczucie, że Weronika jest bardzo zaangażowana w to, co mówi. Jest też bardzo ekspresywna. Poza tym często widać, że nagrywanie filmików sprawia jej ogromną frajdę (chyba, że to tylko wrażenie). Ogólnie wydaje się być bardzo pozytywną osobą i z przyjemnością się jej słucha. I ma super różowe włosy. 

W trzecim akapicie podlinkowałam kilka filmików, a tu jeszcze trzy. Zobaczcie, może Wy też odkryjecie, że życie w Chinach może być interesujące. 





LOVE, M

niedziela, 19 lutego 2017

Endingi

Hello!
O ile openingi serii anime przeważnie są ciekawe, kolorowe a piosenki szybko wpadają w ucho, to znalezienie naprawdę dobrych, nienudnych endingów, to trochę szukanie igły w stogu siana. Z jednej strony rozumiem - endingi najczęściej się pomija i wyłącza odcinek tuż po zakończeniu akcji. Ale jeśli po piosence mamy zapowiedź kolejnego epizodu, może warto byłoby się postarać, aby ending trochę bardziej przyciągał widza do telewizora. Co nie znaczy, że musi on być przesadnie wesoły, entuzjastyczny i nie może być balladą. Może. Potrzeba tylko, aby był ciekawy. Nawet jeśli minimalistyczny i spokojny (patrz: Bird z "Kuroshitsuji").  Niestety przeważnie endingi robione są tylko z konieczności i na odwal, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie przy oglądaniu znacznej większości. Dlatego w moim top są endingi z 5 serii. Nie są w jakiejś konkretnej kolejności, oprócz pierwszego, który jest najcudniejszy na świecie.

Zaczynamy tradycyjnie od "Kuroshitsuji" i mojego ukochanego, totalnie uroczego pierwszego endingu - "I'm Alive" Becca.


"Lacrimosa" Kalafina - jest piękna, ale video, czy raczej jego brak (bo to przesuwające się obrazki i chociaż są wielce symboliczne, to nie to samo co video), które towarzyszy piosence skutecznie utrudnia dostrzeżenie jej walorów. Dlatego link prowadzi do teledysku, a nie endingu.
"Bird" Yuya Matsushita - prosty, przyjemny i piękny ending i, co najważniejsze, nienudny. 
Pomijamy drugi ending drugiego sezonu, bo go nie lubię i przechodzimy do zakończenia Book of Circus - "Aoki Tsuki Michite" AKIRA. Aby zrobić dobry ending naprawdę niewiele potrzeba.

"Bungou Stray Dogs" to przykład anime absolutnie niezwykłego, bo zarówno oba openingi jak i oba endingi znalazły się w moich zestawieniach. Innego takiego poczwórnego przypadku nie ma.

A dziś pojawiła się zapowiedź projektu filmowego i teatralnego!  


Pierwszy sezon Luck Life - Namae o Yobu yo"
I drugi także Luck Life - "Kaze ga Fuku Machi"

"Dance With Devils" jest raczej słabym (ale będzie film!) jednak uroczym anime, w którym demony stwierdziły, że najlepiej wyjaśniać swoje motywacje śpiewając. Bywa naprawdę zabawne, a ending ma totalnie urzekający. Do podkładania głosów zatrudniono naprawdę dobrych seiyu.
Pentacle "Mademoiselle"


Ending "Aldnoah.Zero" - powód, dla którego zaczęłam oglądać to anime. Taka ciekawostka: są w nim słowa po niemiecku, o czym dowiedziałam się na długo po obejrzeniu anime, gdy trafiłam na wersję karaoke piosenki.
Hiroyuki Sawano "aLIEz" 


Oczywiście nie może zabraknąć endingu "Yuri!!! On Ice". Uwielbiam jak pokazano korzystanie z social mediów w tym anime, a nie wspominałam o tym przy recenzji, więc teraz jest okazja. Wszystko bardzo na czasie.
Dzień dobrych wiadomości - nie tylko film "Bungou Stay Dogs", ale także pierwsze bliższe spojrzenie  na nendoroida Victora i jeszcze jedną jego figurkę. Wiem, że liczni fani YOI bardzo obawiają się bankructwa w najbliższym czasie.
Wataru Hatano "You Only Life Once"


Możecie jeszcze zajrzeć do specjalnego endingu 10 odcinka - tutaj.

 LOVE, M

czwartek, 16 lutego 2017

Typy ludzi na lodowisku

Hello!
Mówi się, że troje to już tłok. A jak nazwać dzikie tłumy, które wieczorami oblegają lodowiska? Nie mam pojęcia, ale wiem, że z tego tłumu łatwo można wyodrębnić kilkanaście typów ludzi, dla których lodowisko to miejsce spędzania wolnego czasu.

Wpis jest trochę na poważnie (bezpieczeństwo!) a trochę nie (będziecie wiedzieli gdzie). I, chociaż dla mnie to oczywiste przy pisaniu tego typu zestawień, uogólniam.


Spryciarze. Najlepsi łyżwiarze na lodowisku. Gang zajmujący środek, słońce lodowiska, wokół którego cała szara reszta grzecznie się obraca. Ledwie przekroczysz próg i już o nich wiesz. Najczęściej chłopcy lub młodzieńcy, koniecznie w hokejówkach. Elita, najprawdopodobniej najlepsi łyżwiarze na lodzie. A przynajmniej robią najfajniejsze rzeczy.

Raki. Trochę podtyp spryciarzy, ale niekoniecznie. Łyżwiarze, których nigdy nie widzisz jadących przodem, zawsze magicznie poruszają się tyłem. Potrafią wyskakiwać przed człowiekiem nie wiadomo skąd, powodując mini zawały. Podobnie jak obserwowanie, jakie slalomy między ludźmi oni wyprawiają.

Show-offy. Szołofy. Łyżwiarze, którzy jeszcze nie są spryciarzami, ale jeżdżą lepiej niż łyżwiarze. Najniebezpieczniejszy gatunek człowieka na lodzie, bo w przeciwieństwie do spryciarzy, którym raczej wychodzi, im może nie wyjść. A ponieważ wolno nie jeżdżą, ryzyko wpadnięcia bądź przejechania popisującej się osoby jest wielkie. Na dodatek są irytujący, bo na lodzie są ludzie, którzy jeżdżą lepiej od nich, ale nie mają potrzeby pokazywania tego całemu światu.

Meserszmity. Dzieci, najczęściej około 7-8 letnie, które nie jeżdżą po lodzie, tylko się nad nim unoszą, bo inaczej nie da się wytłumaczyć ich szybkości. Wzbudzają też moją ogromną zazdrość, bo jeżdżą zupełnie bez lęku. Prawie się nie przewracają, a nawet jeśli to wstają jeszcze szybciej niż upadli.

Odkrywcy. Głównie odkrywają fakt, że lód jest śliski i zimy. Tak, najczęściej przy bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z nim. I zawsze są niesamowicie zaskoczeni, że utrzymanie równowagi na łyżwach jest takie trudne. Przecież jeździli na rolkach.

Osoby z zaburzeniem grawitacji. Albo "w sumie nie umiem jeździć, ale przecież nie pójdę do oddzielonej strefy dla początkujących, bo to wstyd". Nie dość, że taki człowiek bujający się na łyżwach w przód i tył jest niebezpieczny dla siebie, to także dla osób w promieniu 2 metrów od niego. Ludzie chyba nie zdają sobie sprawy, że gdy się przewrócą, może to być bolesne nie tylko dla nich. Gdy jest mniej łyżwiarzy, to jeszcze pół biedy, ale gdy są tłumy, jeżdżenie wśród tylu osób jest po prostu nieodpowiedzialne. Także dlatego, że jak ktoś nie umie jeździć, to hamować też raczej nie potrafi.
Podtypem są dzieci, które puszczone samopas na lód, też nie chcą iść do strefy dla początkujących i nie tylko wjeżdżają ludziom pod nogi, ale także potrafią się tuż pod nimi wywrócić. Ogólnie dzieci na łyżwach są super, ale czasami zwyczajnie trudno jest zauważyć, że coś małego nagle pojawia się przed tobą.

Zgubiłem towarzysza. Więc zamiast zjechać do bandy, albo zwalniam, albo zaczynam jechać pod prąd. Ale najgorsi są ludzie, którzy jadą i zaczynają się oglądać za siebie. Nie dość, że sam czy sama nie widzi gdzie jedzie, to jeszcze robi problem ludziom, którzy jadą za nim/nią. 

Niedzielni łyżwiarze. Osoby, które najczęściej nie posiadają własnych łyżew więc je wypożyczają. Prawdopodobnie najspokojniejszy i najbezpieczniejszy typ człowieka na lodzie. Czasami są to rodziny z dziećmi, czasami osoby na randce, albo ludzie, który tak po prostu wpadają pojeździć.

Łyżwiarze. Najczęściej można poznać ich po własnych łyżwach, ale nie jest to reguła. Od niedzielnych różnią się tym, że nie jeżdżą tak spokojnie, ale jednocześnie raczej nie mają ambicji wskakiwania na wyższy poziom. Widać, że jeżdżą bardzo pewnie, niekiedy trochę sportowo. Statystycznie są dość nieliczną grupą.

Posiadacze łyżew. Można się zdziwić, że ludzie, którzy mają swoje łyżwy, nie potrafią na nich jeździć. A może tylko mnie to dziwi. W sumie ja też uczyłam się jeździć w osobistych (ale miałam 6 lat i dostałam je ze strychu), ale jednocześnie nie rozumiem inwestowania w sprzęt przed pierwszym wyjściem na lodowisko (a może, to był prezent? wtedy popieram jak najbardziej). A naprawdę widziałam ludzi w nowiutkich łyżwach, którzy ewidentnie nie tylko pierwszy raz stali na lodzie, ale też pierwszy raz mieli łyżwy na nogach. Z lodowiska wychodzili raczej zniechęceni niż zachwyceni.

Ludzie ze szkółki. Klubu, koła, czy co tam jeszcze działa i uczy jeździć. Najczęściej dziewczynki w figurówkach. Bardzo eleganckie, zgrabne. Jeśli zdarzą się odważniejsze czasami próbują konkurować w sztuczkach ze spryciarzami, ale najczęściej nie zniżają się do ich poziomu. Tak, to oznacza, że są nieco snobistyczne i uważają się za lepsze. Nie tylko od nich, ale od wszystkich ludzi na lodowisku.

Robin Hoody. Na lodzie nie ma bogatych, co by można było im coś zabierać (chyba, że talent) i dawać biednym (a nie pogardziłabym większymi umiejętnościami jeżdżenia), więc chodzi o ludzi jeżdżących w kapturach. Oczywiście, że kwestia bezpieczeństwa. Rozumiem, że na lodowisku jest zimno, ale lepiej założyć dwie czapki i nauszniki niż kaptur. To prawie tak jakby jeździć z klapkami na oczach. Mam taką teorię, że gdy ktoś przygotowuje się do nauki jeżdżenia samochodem albo już jeździ i ma problem z ogarnianiem tego wszystkiego, co dzieje się na drodze przed nim, powinien pójść na łyżwy w godzinach szczytu (piątek i sobota wieczór, a wersja dla ludzi lubiących ekstremalne emocje - ten sam czas, ale w niedzielę). Człowiek momentalnie uczy się widzieć nie tylko to co dzieje się przed nim, ale nagle okazuje się, że przysłowiowe oczy dookoła głowy, wcale takie przysłowiowe nie są. Dlatego ograniczanie swojego pola widzenia jest jedną z większych głupot jaką można zrobić na lodzie.

Pozdrawiam, M

wtorek, 14 lutego 2017

Od łyżwiarstwa do Yuri On Ice, czyli krótka historia o miłości

Hello!
Chyba każdy bloger to zna: wpadasz na genialny pomysł, zapisujesz go w kalendarzu, notatniku, zeszycie i ... nie piszesz. Zapominasz, odkładasz, uważasz, że to nieodpowiedni czas, aby poruszać dany temat, że znajdzie się lepsza okazja. Która najczęściej nie nadchodzi. Ale dzisiejszy wpis udowadnia, że może być inaczej. 


Od początku istnienia bloga na końcu kalendarza w notatkach z pomysłami miałam zapisane hasło łyżwy. Mijały kolejne lata a w temacie pisania posta postęp był jedynie taki, że hasło zostawało przepisane do kolejnego i kolejnego kalendarza. Mijały zimy i chociaż kocham łyżwy, to nie czułam się na tyle zainspirowana, aby jednak poruszać ten temat. Aż do tego roku.
Ah, przepraszam. Moją miłość do łyżew deklarowałam na blogu w zakładce "O mnie" już w jej pierwszej wersji.

Natchnęło mnie oczywiście "Yuri!!! on Ice". I dzisiejsza data. Idealne połączenie. Bo chociaż mogłoby się wydawać, że to anime rozpoczęło moją miłość do łyżew, sprawa ma się nieco inaczej. To dużo wcześniejsze zainteresowanie łyżwiarstwem sprawiło, że gdy pojawiły się zapowiedzi animacji zaczęłam z ogromną niecierpliwością na nie czekać. 

Ale skąd się wzięło? Większość małych dziewczynek przechodzi fazy na księżniczki i baletnice. Księżniczką raczej nie będę (ale teraz jeszcze lepiej rozumiem fenomen "Pamiętnika księżniczki"), na balet zwyczajnie nie miałam możliwości chodzić (ale trafiłam na tańce ludowe). Jednak do tych dwóch ścieżek kariery dołączyła jeszcze jedna - bycie dziewczynką od zbierania rzucanych na taflę lodu kwiatów i maskotek, po występnie łyżwiarzy figurowych. Marzenie sześciolatki.

Możliwe, że mój dużo późniejszy pomysł, aby zostać komentatorem sportowym, był związany z chęcią opowiadania o łyżwiarstwie figurowym. Bo chociaż to sport, to bez wątpienia artystyczny, jak by nie było - taniec, a zawodnicy oceniani są także za interpretację muzyki. Na niektórych występach nie sposób się nie wzruszyć, a na innych nie śmiać, szczególnie tych pokazowych, ale i konkursowe najczęściej to naprawdę piękne chorografie.

Najprawdopodobniej naoglądałam się transmisji łyżwiarstwa na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Salt Lake City w 2002, a przynajmniej oglądanie relacji z tych zawodów jest moim najwcześniejszym wspomnieniem związanym z łyżwami. Nie żebym faktycznie coś pamiętała, ale wiem, że to widziałam. Turyn cztery lata później oglądałam już nieco bardziej świadomie, kibicując polskiej parze sportowej Mariuszowi Siudkowi i Dorocie Zagórskiej. Moja dziecięca fascynacja łyżwiarstwem figurowym przypadała na czas największych olimpijskich sukcesów Jewgienija Pluszczenki, co nie pozostaje bez wpływu na moje łyżwiarskie sympatie. Kolejnych Igrzysk w Vancouver w 2010 roku nie śledziłam. Z tego co pamiętam transmisji łyżwiarstwa albo nie było, albo były w środku nocy. Ponowną fascynację przeżyłam przy okazji Soczi trzy lata temu, gdy już w pełni świadomie wiedziałam co i kogo chcę oglądać. W międzyczasie TVP 2 pokazywało "Gwiazdy tańczą na lodzie", które namiętnie oglądałam. A Jewgienij występował z reprezentantem Rosji na Konkursie Piosenki Eurowizji w 2008 roku i nie mam wątpliwości, że to dzięki jego popisom na łyżwach Dima Biłan konkurs wygrał.
Swoje pierwsze łyżwy dostałam w wieku 6 lat. Problem z wykorzystaniem ich w praktyce był zasadniczo jeden - potrzeba do tego lodu. O całorocznym lodowisku w moim mieście mogłabym pomarzyć i w sumie wierzę, że kiedyś zostanie wybudowane. Ale na zimę na kortach tenisowych wylewana jest woda i otwierane jest miejskie lodowisko. Swoje pierwsze kroki na ostrzach stawiałam jednak na kałużach na wsi pilnowana przez babcię. Naprawdę jeździć nauczył mnie Tata. Nikt tak dobrze nie wiąże łyżew i nikt nie ma tak dużej odporność na zimno. Od tamtego czasu nie ma zimy, abym nie zawitała na lodowisko. Można by rzec, że jeżdżę od 14 lat. Powinnam coś umieć, ale moje zdolności kończą się na w miarę przyzwoitym i dość szybkim (bo nie znoszę jeździć powoli) poruszaniu się do przodu. Któregoś roku opanowałam podstawy jeżdżenia tyłem, ale, ponieważ mam obsesję na punkcie bezpieczeństwa na lodzie, a poruszanie się tyłem wśród ludzi nie spełnia tych kryteriów, nie lubię tak jeździć i tego nie robię.
W Gdańsku korzystam z tego, że Lodowisko Miejskie jest 3 przystanki ode mnie i bywam na nim nawet 3 razy w tygodniu.

Bez wątpienia "Yuri!!! On Ice" rozpaliło moją miłość do łyżew do temperatury, jakiej nie miała nigdy dotąd. Dzięki temu anime zaczęłam śledzić zawody Gran Prix, żywo interesować się Mistrzostwami Europy, nadchodzącymi Mistrzostwami Czterech Kontynentów czy Mistrzostwami Świata. Całkiem nieźle orientuję się w najważniejszych nazwiskach i wynikach w tym sezonie. Ale kompletnie się na łyżwiarstwie nie znam, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości. Ze skoków odróżniam axla (bo jako jedyny wykonywany jest z najazdu przodem) i wiem, kiedy łyżwiarz rozpoczyna sekwencję kroczków (bo nagle nie nadążam śledzić jego ruchów), i mam trochę wiedzy ogólnej. Oraz plan, aby do Igrzysk w Pjongczangu się dokształcić.

Po prostu kocham oglądać zawody i jeździć do przodu.

LOVE, M

niedziela, 12 lutego 2017

"Kiss Him, Not Me" & "Kaichou wa Maid-sama!"

Hello!
Wracamy do początków pisania o anime. Prosta forma krótkiego opisu fabuły i niewielkiego komentarza jest dla większość recenzji (choć to zdecydowanie za duże słowo) animacji najodpowiedniejsza. Szczególnie, jeśli nie ma się za wiele do powiedzenia na temat danego tytułu.


"Kiss Him, Not Me"
Chociaż uparcie twierdzę, że nie lubię komedii, to uwielbiam się śmiać. A uśmiech na mojej twarzy wywołał już opis tego anime brzmiący mniej więcej tak: Kae, która była dość okrągłą dziewczyną, po śmierci swojego ulubionego bohatera anime, popada w depresję, z której budzi się po tygodniu jakieś 60 kilogramów chudsza. Po powrocie do szkoły wywołuje niemałe poruszenie, a chłopcy rzucają jej się do stóp.

Jest to anime typu reverse harem, ale oglądanie nie boli, bo chłopcy nie udają, że się lubią, tylko dość uczciwie konkurują o względy niewinnej Kae. Warto jeszcze tylko dodać, że Kae jest otaku i fujoshi. Bohaterka wzbudza zainteresowanie z resztą nie tylko u chłopców, bo wśród jej 'zalotników' jest jedna dziewczyna. "Kiss Him, Not Me" nie wyróżnia się niczym szczególnym, choć jest bardzo kolorowe, ładne i dobrze zaniomowane. I momentami bardzo, bardzo urocze. Zawiera większość, jeśli nie wszystkie, typowe elementy anime shoujo, ale dodaje trochę smaczków od siebie.  Wiem, że manga obecnie cieszy się ogromną popularnością, a i anime ma rzeszę fanów. I tak koło się napędza, bo bajka jest bardzo reklamą wersji narysowanej, choć kończy się bardzo akuratnie.

Zakończenie nie jest do końca przewidywalne, ale ławo się domyślić, że nie chodzi o to aby wybrać jednego z absztyfikantów. Chociaż gdybym to ja miała wybierać, zdecydowałabym się na Matsumiego. 

"Kaichou wa Maid-sama!"
Podobno to jeden z klasyków shoujo więc trzeba się było przekonać, co w nim takiego specjalnego. Tym bardziej, że tumblr twierdzi iż Usui, to jeden z najlepszych chłopaków z tego typu tytułów. 


Nasza główna bohaterka - Misaki - jest przewodniczącą szkolnego samorządu oraz pracownicą maid caffe. O ile z pierwszej pełnionej funkcji jest dumna, o tyle drugą chce ukryć przed całym światem. Prawie jej się to udaje, ale któregoś dnia Usui, przystojniak ze szkoły, widzi ją w jej stroju pokojówki. I tak zaczynają się przygody naszych bohaterów. 

Misaki, nawet jak na bohaterkę shoujo mang, jest wyjątkowo uparta i zupełnie niechętna jakimkolwiek uczuciom. Nawet gdy Usui wygłasza je prosto i dobitnie. Niestety obserwowanie ich rodzącej się relacji bywa frustrujące, bo jak na standardy gatunku trwa wyjątkowo długo. 
Czy Usui jest jakimś wyjątkowym bohaterem? Nie wiem, ale spotkałam się z głosami, że ma nieco obsesyjne podejście wobec Misaki i z tym się zgodzić nie mogę, bo oprócz typowych zachowań, nie robi nic, co wykraczałoby poza ramy bohatera. Wręcz poza tymi momentami jest dość bierny.

 Trzymajcie się, M

czwartek, 9 lutego 2017

Coś się dzieje ("Bramy Światłości: Tom 1")

Hello!
Dawno, dawno temu w 2013 roku, gdy pisałam dużo mniej składne recenzje (w sumie zdarza mi się to do dziś), wspominałam na blogu o książkach Mai Lidii Kossakowskiej "Siewca Wiatru" oraz dwóch tomach "Zbieracza Burz". Co prawda z pisaniny wynikało, że "Zbieracz Burz" mi się nie podobał, ale mam słabą pamięć i ogromną słabość do aniołów więc szczerze się ucieszyłam, gdy okazało się, że autorka wraca do opuszczonego przez Jasność świata, aby narobić kłopotów Archaniołom. 


Akcja "Bram Światłości" zaczyna się bardzo szybko po zakończeniu poprzedniej książki. Panowie nie mają czasu na wyjaśnienia i przeprosiny, bo istnienie duże prawdopodobieństwo, że świat im się zacznie walić na głowy, jeśli natychmiast nie sprawdzą, co dzieje się w Strefach poza Czasem. Dlatego wysyłają Daimona oraz podróżniczkę i byłą uczennicę Razjela Seredę, aby sprawdzić czy to Jasność, Antykreator czy jeszcze coś innego postanowiło objawić się w tak odległym zakątku świata.

Strefy nie są bezpiecznym miejscem. Wiemy to jeszcze zanim wyprawa wyrusza, a gdy już do nich dotrze cały czas coś się dzieje. Prawie nie ma miejsca, w którym byłoby spokojnie. Z jednej strony, to bardzo dobrze, akcji jest mnóstwo, nie można się nudzić podczas czytania, wyprawa jest bardzo intensywna, ale z drugiej, przynajmniej jedna przygoda Daimona i spółki mogłaby spokojnie nie pojawić i książka niewiele by straciła.

Gdy Lucyfer dowiaduje się, że być może Jasność postanowiła jednak wrócić do Królestwa, postanawia opuścić swoje i zostawić Otchłań w rękach Asmodeusza, który tak entuzjastycznie przystaje na propozycję zostania regentem Otchłani, że gdy tylko Lucek znika, leci po pomoc do Archaniołów. Ciekawe rzeczy z tego wynikają, ale ponieważ to pierwszy tom i zdecydowanie bardziej skupia się na Daimonie i wyprawie, autorka będzie miała duże pole do popisu w rozwiązywaniu tego wątku w kolejnej części. Przypuszczam też, że będzie musiała sprostać dużym oczekiwaniom czytelników.

Od razu widać, że moim ulubionym wątkiem jest ten dotyczący Asmodeusza i Lucka. Głównie dlatego że jest najzabawniejszy, a także najbardziej wzruszający jednocześnie. Lucek ma okropne wyrzuty sumienia, że zostawił Asmodeusza, a Mod postanawia wyruszyć i sprawdzić go siłą do piekła. Krótkie fragmenty opisujące jego podróż, to jedne z najfajniejszych momentów książki. Naprawdę mam nadzieję, że w drugim tomie będzie ich dużo więcej. Asmodeusz ma też super kota, o którym nie mogłam nie wspomnieć.

"W duchu jednak pozostawił zachować kilka tubek na zapas, bo jedzenie parówek bez musztardy wydawało mu się równie straszne, smutne i bezsensowne, co napisanie pracy naukowej bez bibliografii."  
Uwaga ma marginesie: autorka większości określeń używa w trójkach, szczególnie na początku książki, później jest ich mniej, ale za to pojawiają się poczwórne wyliczenia. Może to być irytujące. 

Archaniołów prawie w książce nie ma. Pojawia się Gabriel, bo on wszystkim rządzi oraz Razjel, bo to jego była uczennica przybyła z wiadomościami na temat pojawienia się Jasności. Drugą okazją jest sprawa z Otchłanią. Rafael i Michał są tylko wspomniani. Biorąc pod uwagę jak wiele rzeczy będzie trzeba dokończyć, wyjaśnić i zamknąć w następnym tomie zastanawiam się, jak dużą objętość będzie on miał. Pierwszy ma 472 strony.

Sereda nie jest najsympatyczniejszą bohaterką literacką jaką znam. Jest mądra i niezależna, trochę w typie Zosi Samosi oraz smerfa Ważniaka. Podsumowując irytująca, ale nie wiem jaka inna bohaterka poradziłaby sobie w podróży z Daimonem. Poza tym w czasie lektury jej postać staje się czytelnikowi raczej obojętna. Chociaż, gdyby nie jej brak świadomości uczucia, jakie żywi wobec niej przywódca jej ochroniarzy, zakończenie tomu byłoby może mniej tragiczne.

Strefy Poza Czasem są oparte na mitologii hinduskiej, o której nie mam pojęcia, ale na końcu książki znajduje się glosa, w której wszystkie najważniejsze pojęcia są wyjaśnione, co pomaga poukładać sobie wiadomości. Szkoda tylko, że książek nie czyta się od tyłu i słowniczku dowiedziałam się po lekturze. Jednak jedno trzeba przyznać "Bramy Światłości" to jedna z ładniej wydanych książek, jakie ostatnio widziałam. Kupujący ma do wyboru 3 rodzaje okładek (ja mam zintegrowaną i taką najczęściej widziałam; niestety z twardą nigdzie się nie spotkałam, a chciałabym, bo na zdjęciach wygląda niesamowicie; jest jeszcze oczywiście miękka), na których jak się dziś dowiedziałam jest Lampka. Chociaż z drugiej strony, tu "Bramy Światłości" a  okładka taka ciemna. Poza tym w środku są ciemne i straszne, ale fenomenalne obrazy i ładne, czarne skrzydła przy kolejnych rozdziałach.

"Bramy Światłości" są naprawdę bardzo dobrym wprowadzeniem do kolejnego tomu (i mają wszelkie wady bycia pierwszą książką, ale trzeba się z tym pogodzić, a nie narzekać), a ich największym minusem jest to, że trzeba czekać na premierę drugiej części. Pozostawiają czytelnika z ogromnym niedosytem, ale i ogromnymi oczekiwaniami wobec autorki.

LOVE, M

wtorek, 7 lutego 2017

Nie tylko w kinie i teatrze XIV

Hello!
Od złośliwości rzeczy martwych gorszą rzeczą jest chyba tylko złośliwość własnego organizmu, który dokładnie wie, że powinien się rozchorować właśnie w tym czasie, gdy planujesz bycie mega produktywnym człowiekiem. I zamiast pisania notek na zapas, muszę wykorzystać jedną z zapasowych. Z teledyski mają ten plus, że mi ich nie zabraknie.

1. Samantha Morton 

 U2 - Electrical Storm


I jeszcze jeden, ale oglądacie na własną odpowiedzialność - The Horrors "Sheena Is A Parasite"

2. Addison Timilin 

The Shins "Sleeping Lessons"


We The Kings "Check Yes Juliett"


3. Madeleine McGraw 

Elohim - "Hallucinating"


4. Eva Dolezalova

Tom Odell - "Silhouette"




5.  Millie Bobby Brown

Sigma  - "Find Me"





Trzymajcie się, M

niedziela, 5 lutego 2017

Gdzie pisanie? - Pierwszy semest pierwszego roku filologii polskiej


Hello!
Studiowanie dwóch kierunków bywa całkiem praktyczne, na przykład zamiast jednego mam dwa wpisy. Ale poza tym jest dość męczące, tak fizycznie (zajęcia od 8 do 20, na szczęście tylko czasami) jak i psychicznie (tyle ludzi, tylu wykładowców), ale nie masz za bardzo czasu aby się nad tym zastanawiać, bo oprócz tygodnia, soboty spędzasz w bibliotece i przypominasz sobie jak dużo czasu zabiera nauczenie się czegoś. Aby obejrzeć serial wstajesz pół godziny wcześniej niż zwykle, a o czytaniu książek, które nie są na zajęcia, możesz pomarzyć. Podobnie jak o chorowaniu i innych ekstrawagancjach, bo nieobecności to twój najcenniejszy skarb i nie można tanio ich przehandlować. 
Cały czas zastanawiam się, jakim cudem miałam czas na pisanie tutaj. Poza tym zeszłoroczna jesień minęła mi tak szybko jak żadna poprzednia. Ze styczniem było trochę inaczej - na polskim w sesji miałam jeden egzamin, wszystkie inne zaliczenia był rozłożone na praktycznie cały miesiąc.W każdym razie semestr uciekł mi nad wyraz szybko. I chociaż bywa ciężko za nic nie chciałabym wrócić do czasu, gdy studiowałam tylko zarządzanie instytucjami artystycznymi.






Oprawa redakcyjna i estetyka książki. W skrócie edytorstwo. Dostawaliśmy kartkę A4 z tekstem książki i zastanawialiśmy się jak zrobić tak, aby była albo jeszcze lepsza, albo po prostu dobra. Specjalnie na te zajęcia czytałam (ba, kupiłam) słownik, bo podstawą jest wyłapywanie literówek i błędów interpunkcyjnych.
Historia książki i instytucji wydawniczych. Wykład i niestety jak to wykład był średnio interesujący. Nawet dla kogoś kto lubi historię.
Język łaciński. Moja zmora, jedyne zajęcia na obu kierunkach, na które musiałam się naprawdę uczyć. Ale nauka była skuteczna, bo oceny z kolokwiów miałam dobre. To nic, że było tak wiele materiału, tak mało czasu i tak źle się tego uczyło, że nie ma szans, abym coś z tych zajęć pamiętała.
Kultura antyczna. Wykład o starożytnej Grecji i starożytnym Rzymie. 4 raz w cyklu nauki, gdy te tematy są poruszane. Z czego raz w zakresie rozszerzonym. Nauka na egzamin była intensywna, ale przyjemna, bo starożytność, to jeden z najfajniejszych okresów historycznych.
Wstęp do wiedzy o współczesnym języku polskim. Brzmi przerażająco i trochę takie było. Ale w tym wypadku teoria jest straszniejsza niż praktyka. A praktyka obejmuje 4 rodzaje ćwiczeń, pierwsze to:
Fonetyka z fonologią. Ciekawostka: miałam 3 semestry fonetyki angielskiej i tylko jeden polskiej. Było trochę nauki na pamięć, ale z czasem można było nawet zrozumieć zachodzące procesy. Mieliśmy też świetną prowadzącą więc zajęcia były całkiem przyjemne.
Wiedza o kulturze. Czytanie i omawianie tekstów poruszających zagadnienia od żałoby do zabawy i wiele innych. Na zajęcia musieliśmy też przeczytać "Ponowoczesność jako źródło cierpień" i w końcu wiem, co ta ponowoczesność oznacza, bo pojęcie przewija na studiach już od pierwszego roku ZIA. Ogólnie polecam, fascynująca książka.
Literatura powszechna do XVIII wieku. Wykład to przebieżka, po najważniejszych twórcach z najważniejszych krajów od starożytności do XVIII wieku. Ćwiczenia. To czytanie i omawianie tekstów, chociaż głównie mówił prowadzący. Podobnie jak w przypadku WOKu zajęcia mocno motywowały do czytania, a teksty były bardzo ciekawie i różnorodnie dobrane.
Historia myśli humanistycznej. Czytaj: filozofia. Od presokratyków do Arystotelesa póki co.
Literatura najnowsza. Omawianie wierszyków, bardzo luźne ciekawe zajęcia, dyskusje czasami podążały w bardzo ciekawych kierunkach. 
Poetyka. Najciekawsze, moje ulubione zajęcia na całych studiach. I nie jest to tylko moja opinia, a całej grupy. Zasługą tego stanu rzeczy był nasz prowadzący, który był prowadzącym idealnym. Wyrozumiałym, mądrym, umiejącym uczyć. Wychodziliśmy z zajęć i wiedzieliśmy, co na nich było. Gdy okazało się, że profesor bierze urlop naukowy, aby skończyć książkę, to prawie płakaliśmy i powiedzieliśmy, że pomożemy dokończyć książkę, byle dalej miał z nami zajęcia.
Literatura staropolska. Kochanowski, Kochanowski, Kochanowski. Wykłady co dwa tygodnie, o ludziach i świecie sprzed mniej więcej 500 lat. Nagle można odkryć, że te wszystkie utwory omawiane w pierwszej klasie liceum, mają dużo więcej sensu niż się wydaje .Ćwiczenia. Dokładne omawianie wybranych pojedynczych utworów, względnie cykli, tzn. Kochanowski plus sonety Sępa Szarzyńskiego. Niewiele, ale miałam te zajęcia w piątki, przez stylistyce wyjaśniam dlaczego to ważne. ALE z literaturą staropolską jest taki myk, że na koniec roku jest z niej ustny egzamin. Aby móc do niego podjeść, z kolokwium z lektur należy mieć przynajmniej 51%. Jest ono podzielone na dwie części - jedną pisze się po pierwszym, drugą po drugim semestrze. Lektur jest 27 (jeśli dobrze pamiętam) plus podręczniki w liczbie 3. Na pierwsze koło obowiązuje 13 książek, tzn. wstęp + treść. Jest to przytłaczające i przerażające, ale do ogarnięcia.
Stylistyka. Trochę jak edytorstwo, tylko mniej. Zajęcia wypadały nam w piątki, a wypadały ma tu podwójne znaczenie, ponieważ piątków w semestrze było wyjątkowo mało, a same zajęcia były co 2 tygodnie więc wypadały.

Pozdrawiam, M

piątek, 3 lutego 2017

Wszystko dookreślić - pierwszy semestr drugiego roku ZIA

Hello!
Gdyby ktoś zapytał, jakie jest ulubione grupowo słowo na ZIArcie, całkiem prawdopodobne, że zdecydowalibyśmy się na wyraz "dookreślić" (dookreślony i wszelkie odmiany też się liczą). Aż dziw, że nie wpadłam na to w zeszłym roku, ale myśleliśmy, że dookreślanie pozostanie miłym wspomnieniem z zajęć wprowadzania do wiedzy o teatrze. A pojawia się dalej. Jak Kantor i Grotowski, od których nie uwolnię się już najprawdopodobniej do końca życia.


Doktryny artystyczne XX i XXI wieku. Bardzo żałowałam, że nie mogłam chodzić na te zajęcia od początku roku (w tym samym czasie miałam inne na polonistyce), bo były bardzo ciekawe i choć słowo doktryny brzmi lekko przerażająco nie było się czego bać. Duża w tym zasługa wykładowcy, bo gdy widać, że człowiek się zna i fascynuje go to, o czym opowiada, przekłada się na chęć słuchania i uczestniczenia w zajęciach. Korespondencja sztuk. Były przygody z prowadzącymi zajęcia, przez co i program zajęć się zmieniał. Ostatecznie z korespondencją miały niewiele wspólnego, a zajmowaliśmy się po trochu grami komputerowymi, memami i horrorami. Nie są to moje tematy, ale nie było źle. Zarządzanie teatrem. Być może gdyby te zajęcia były na pierwszym semestrze pierwszego roku, nie wpadłabym w depresję i rozczarowanie. Konkrety, to coś czego na tych studiach brakuje, ale te zajęcia odrobinę poprawiają sytuację. Architektura sceny. A w zasadzie historia tego jak architektura i miejsce, gdzie przedstawienia teatralne się odbywały, wpływały na znaczenie spektaklu. Teatr powszechny XXI wieku. Prawda jest taka, że chociaż jesteśmy młodzieżą, którą trudno zaskoczyć, niewiele rzeczy nas szokuje, to zgodnie uznaliśmy, że teatr fekalny, to nie nasza działka. A z drugiej strony mieliśmy możliwość obejrzenia nagrania spektaklu "Śmierć i dziewczyna", który wywołał wokół siebie wiele kontrowersji. Czytanie poezji. Poezja, to nie nasza działka. To było najcichsze zajęcia, prawie nikt się nie odzywał. Ale dla mnie były całkiem pomocne, dzięki nim zabłysnęłam potem na zajęciach na polskim. Same zajęcia były prowadzone po angielsku i dotyczyły angielskich poetów. W ramach zaliczenia organizowaliśmy wieczorki poetyckie. Sztuka a teatr. Związki teatru z performensem, video-artem czy filmem. Dużo oglądania bardzo różnie interesujących rzeczy. Planowanie eventów kulturalnych. Na zajęciach byłam raz, bo miałam w tym czasie inne, ale z tego co wiem, było nawet ciekawe, bo prowadząca faktycznie zajmuje się tym, o czym mówiła. Udostępniła nam także całą prezentację więc wiedza nam nie ucieknie. Jednak nie było to planowanie wydarzeń typu festiwale, a raczej elementów kulturalnych w ramach innych wydarzeń. Podstawy prawne działalności artystycznej. Całkiem kompleksowa analiza Ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, ale także podstaw prawnych zatrudnienia w instytucjach kultury i oczywiście prawa autorskie. Plus angielski.

Patrząc na plan Zarządzania Instytucjami Artystycznymi i biorąc pod uwagę fakt, że zajęcia są 3 dni w tygodniu, gdyby nie polonistyka, to chyba moje rozczarowanie nie miałoby końca. Na szczęście załatwiłam sobie tyle roboty, że nie mam czasu zastanawiać się nad tym, że studia, które miały być wymarzone okazały się porażką. O filologii polskiej przeczytacie w niedzielny wieczór. Jeśli macie jakieś pytania, dotyczące moich studiów i studiowania piszcie śmiało. 

Pozdrawiam, M