Hello!
Dziś kolejny wyjątkowy wywiad! Tym razem z założycielką wydawnictwa Yumeka - p. Klaudią Ciurką!
Na stronie internetowej
wydawnictwa możemy przeczytać, co oznacza yumeka, ale zastanawiałam się,
czy były jakieś inne pomysły na nazwę wydawnictwa?
Wymyślenie nazwy dla
działalności, podobnie jak doprecyzowanie jej profilu, okazało się dla mnie nie
lada wyzwaniem. Wydaje się to proste: w teorii można nazwać wydawnictwo
jakkolwiek, ale mając przed sobą nieograniczone możliwości wyboru… nie
wiedziałam, w którą stronę pójść. Zastanawiałam się, czy wybrać jakąś polską
nazwę, japońską, a może koreańską; co chciałabym przez nią przekazać. Wtedy
przyszło mi do głowy, że spróbuję zawrzeć w mianie swój emocjonalny stosunek do
otwieranej przeze mnie inicjatywy. Od lat marzyłam o tym, by pracować z
książkami, a założenie wydawnictwa było spełnieniem tego snu. Japońskie yume
– sen, marzenie – uzupełnione o partykułę ka pasowało idealnie. Jakbym
sama siebie pytała „czy to sen, że wreszcie mi się udało?”. Yumeka była więc
pierwszym i ostatnim pomysłem.
Na Facebooku wydawnictwa mogliśmy
jeszcze w zeszłym roku przeczytać: „Inicjatywa skupiona
wokół lekkiej prozy z Azji”, na stronie, że wydawnictwo skupia się na starszych
utworach. I o ile na przykład „Niebo we śnie” jest starszym utworem, tak nie
jest lekką prozą. Z tego, co wiem „I Want to Die but I Want to Eat Tteokbokki” (Nie
mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki – jesienna premiera) – nie jest
ani lekkie, ani stare. To jeden z obecnych koreańskich bestsellerów. A „Raj
pierwszej miłości Fang Si-chi” to wręcz porażająca tematycznie książka, a na
dodatek strumień świadomości. Chciałam zapytać – jak założenia wydawnictwa tak
szybko i bardzo ambitnie się rozwinęły?
Sama nie
wiem, jak do tego doszło! Zacznę może od tego, że Yumeka miała być wydawnictwem
skupionym na tak zwanych light novels – lekkich, często bardzo długich
opowieściach kierowanych przede wszystkim do młodzieży i młodszych dorosłych. Swego
czasu chętnie się w nich zaczytywałam, i chociaż dostrzegałam pewne
niedociągnięcia czy głupotki, podczas lektury bardzo dobrze się bawiłam. Na
polskim rynku było ich niewiele, dostrzegałam niszę, w której mogłabym się
odnaleźć. Kiedy zaczęłam kontaktować się z japońskimi wydawcami celem uzyskania
zgody i zakupu praw na tłumaczenie kilku utworów na polski, odkryłam, że są oni
raczej niechętni do oddawania swoich książkowych dzieci w ręce wydawcy, który
dopiero zaczyna na rynku i nie ma na koncie żadnych wydanych publikacji. Jest
to w sumie zrozumiałe. „Wspomnienia podniebienia” i „Niebo we śnie”, od których
Yumeka zaczynała, były więc swoistą wyskocznią dla szerszej działalności. Dzięki
tym dwóm tytułom mogłam udowodnić zagranicznym wydawcom czy agentom, że Yumeka
działa, wydaje, bierze rozbieg. To naprawdę bardzo pomogło, chociaż do wydawców
light novel nigdy nie wróciłam.
Pomiędzy
wirtualną publikacją „Kunenbo” (darmowy e-book promujący „Wspomnienia
podniebienia”) i wydaniem zbioru esejów „Wspomnienia podniebienia”, a także
niedługo potem, zaczęłam spoglądać na polski rynek książki z nieco innej
perspektywy. Oczywiście nie były mi znane wyniki sprzedaży tych light novel,
które już zostały opublikowane na polskim rynku, ale obserwując profile
mangowych wydawców (bo to oni czasami decydują się na wydanie tego typu
powieści), widziałam, że komiksy cieszą się znacznie większym zainteresowaniem
niż nowele. Także przeglądanie mediów społecznościowych pod tym kątem wskazało
mi, że light novel cieszą się popularnością wśród czytelników
anglojęzycznych, ale w Polsce raczej przechodzą one bez echa. To kazało mi
zrewidować moje poglądy na to, co chcę zrobić z nowo powstałą marką. Mieliśmy
na koncie jedną wydaną książkę, nad drugą pracowaliśmy… i wtedy odezwała się do
mnie pani Aleksandra, proponując swoje usługi w tłumaczeniach z języka
chińskiego. Zbiegło się to w czasie z sugestią Agaty z instagramowego konta
shubiektywnie, by wydać w Polsce powieść „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi”.
Postanowiłam porzucić (przynajmniej tymczasowo) light novelowe aspiracje
i zainwestować w sprowadzenie do Polski tego tytułu, po którym przyszły
kolejne.
Jak to
się stało, że w ogóle „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi” ukazuje się w
Wydawnictwie? To znaczy, czy sama Pani znalazła tę książkę, dlaczego się na nią
zdecydowała, jak wygląda kwestia praw autorskich?
Pomysł na
wydanie „Raju pierwszej miłości Fang Si-chi” został mi podsunięty przez
wspomnianą wcześniej Agatę. Zaprezentowany na stronie agencji literackiej opis
powieści i krótki przetłumaczony na angielski fragment wydały mi się
interesujące, więc wysłałam zapytanie do reprezentantki agencji. Ta pomogła mi
skontaktować się z osobami odpowiedzialnymi za ten tytuł, z którymi mogłam
omawiać szczegóły kontraktu. Ze względu na nieduże portfolio Yumeki oraz wagę
tego tytułu na tajwańskim rynku, rozmowy trwały długo, ale ostatecznie się
udało, z czego niesamowicie się cieszę.
„Raj
pierwszej miłości Fang Si-chi” to też pierwsza książka, która ma inną
(przepiękną!) okładkę niż dwie poprzednie (chociaż spójność okładek kontynuuje „Dwadzieścioro
czworo oczu”) – dlaczego? To kwestia tego, że to współczesna literatura?
Tak jest! Początkowo
rozważałam utrzymanie okładki „Raju pierwszej miłości Fang Si-chi” w stylu
podobnym do wcześniejszych, ale później na horyzoncie pojawiło się „Nie mam
ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki”, którego okładkę widziałam w
zupełnie innym, rysunkowym stylu, nawiązującym lekko do oryginalnego projektu
(ostatecznie i tak odeszliśmy od oryginału dość daleko 😊).
Postanowiłam więc wydzielić „Wspomnienia podniebienia” i „Niebo we
śnie”, tworząc z nich, nadchodzącej powieści Sakae Tsuboi i innych książek,
które mam nadzieję opublikować pod szyldem Yumeki w przyszłości, nieformalny
cykl wydawniczy skupiony na starszych tytułach.
Dlaczego
książki z Japonii, Korei, Tajwanu? I czy możemy spodziewać się także tłumaczeń
z innych krajów z Azji Południowo-Wschodniej?
Od czasów
gimnazjum pozostaję wielką entuzjastką kultury Dalekowschodniej Azji, z
radością więc łączę te zainteresowania z miłością do książek. Japonia i Korea
Południowa są mi szczególnie bliskie ze względu na tamtejsze popkultury, które
zachęciły mnie do nauki języków. Wydaje mi się, że sięgnięcie w pierwszej
kolejności po literaturę z tych krajów było nieuniknione. O tym, jak do oferty
trafiła książka z Tajwanu, już rozmawiałyśmy. W przyszłości chciałabym
zaproponować Czytelnikom kolejne książki z tych krajów, ale także coś z Chin
kontynentalnych (tym bardziej, że literatura chińska jest naprawdę bogata i w
dużej mierze wciąż niezbyt obecna na polskim rynku, zarówno ta klasyczna, jak i
współczesna) i kilku azjatyckich państw na literę I 😊 Mam
nadzieję, że uda mi się zaskoczyć Czytelników!
Co jest
najtrudniejsze, a co najłatwiejsze w prowadzeniu wydawnictwa?
To skomplikowane
pytanie, bo wszystkie aspekty tej działalności są w podobnym stopniu łatwe i
trudne jednocześnie. Chyba najłatwiejszym byłoby czytanie książek celem
podjęcia decyzji, czy warto wydać je na polskim rynku. Biorąc pod uwagę mnogość
dostępnych na globalnym rynku tytułów, ciężko zdecydować, za które wziąć się
najpierw. Sama na ten moment mam rozpoczętą lekturę trzech potencjalnie
świetnych powieści, a kolejne trzy pasowałoby przeczytać „na wczoraj”, żeby
wyrobić sobie o nich opinię i dać znać agentowi literackiemu. Jednocześnie od
kilku dni nie mogę znaleźć czasu na czytanie, bo czekają na mnie dwa napoczęte
przekłady (na szczęście w minionym tygodniu udało mi się ukończyć redakcję „Nie
mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” i odesłać tekst do Tłumaczki,
by ustosunkowała się do tych sugestii – uff, przynajmniej to jedno zadanie mam
już za sobą!).
Z kolei
najtrudniejsze… Wydaje mi się, że najtrudniejsze jest niezwątpienie w siebie i
pamiętanie, że nie od razu Kraków zbudowano. Rynek książki w Polsce jest bardzo
konkurencyjny, zarówno ze względu na dużą liczbę podmiotów wydających książki i
mnogość premier (choćby w tym tygodniu, 17 maja, wychodzi mnóstwo głośnych
nowości) jak i względnie niedużą liczbę czytelników. Jako nowemu i niedużemu
wydawcy, ciężko mi trafić do szerokiego grona odbiorców i zainteresować
Czytelników nowym tytułem, tym bardziej że literatura azjatycka zdaje się być
utożsamiana z literaturą osobliwą, nie dla każdego. Pozostaję też bardzo
świadoma bezpośredniej konkurencji Yumeki, kilku wydawnictw specjalizujących
się w książkach z Dalekiego Wschodu. Cieszę się ich sukcesami i kupuję
właściwie wszystkie wydawane przez nich nowości, ale czasami budzi się we mnie
zawistny i zazdrosny o wszystko gremlin.
Czy
zeszłoroczne perturbacje na rynku wydawniczym – szczególnie te związane z
cenami papieru – bardzo wpływały na pracę dopiero co przecież powstałego
wydawnictwa?
Wchodząc na
rynek w 2022 roku, miałam świadomość, że sytuacja jest niełatwa, a w 2023 roku
jest chyba nawet trudniejsza, choć z innego powodu. Nie mając odniesienia do
wcześniejszych lat, kiedy otrzymałam szacunkową wycenę wydruku „Wspomnień
podniebienia”, po prostu ją zaakceptowałam, co najwyżej dziwiąc się, że druk
tak niedużej w gruncie rzeczy książeczki kosztuje aż tyle. Czy gdyby druk był
tańszy, zamówiłabym więcej egzemplarzy „Wspomnień podniebienia”? Pewnie nie, bo
podeszłabym do tego racjonalnie i uznałabym, że tylu sztuk nie sprzedam. Wciąż
trwam w przekonaniu, że lepiej wydrukować mniej, a później zlecić ewentualny
dodruk, niż zamówić bardzo duży nakład, a później martwić się, co z nim zrobić
(chociaż cena jednostkowa wydruku książki jest mniejsza, jeśli zamawiam większy
nakład).
2023 rok
przyniósł nam ustabilizowanie cen papieru, ale pojawił się problem z wysoką
inflacją, co oczywiście negatywnie wpłynęło na sprzedaż książek, którym daleko
do produktów pierwszej potrzeby. Obawiam się momentu, kiedy „Raj pierwszej
miłości Fang Si-chi” trafi do sprzedaży, bo chociaż bardzo wierzę w ten tytuł i
starałam się wycenić go bardzo, że tak się wyrażę, racjonalnie, wiem, że
portfele Czytelników nie są bez dna. Może to większa szansa dla elektronicznych
wydań, które można udostępnić w modelu subskrypcyjnym? Niebawem się przekonam!
Jaki jest
Pani ulubiony moment pracy przy książce?
Czerpię
sporo satysfakcji z tłumaczenia, chociaż czasami potrafi ono przysporzyć
niemałych problemów, przez które mam ochotę wyrzucić laptopa przez okno. Lubię
też dreszcz ekscytacji związany z trzymaniem w rękach pierwszych egzemplarzy
nowego tytułu i patrzeniem na efekty wielu tygodni pracy. Szczególnie mocno
odczułam to przy „Wspomnieniach podniebienia”: miałam w dłoniach debiutancką
książkę mojego wydawnictwa!
Kiedy
wydawca może odetchnąć? Gdy książka oddana jest do druku, gdy rozesłane są
pierwsze zamówienia? Czy po jednej książce oddycha się dopiero, gdy nadchodzi
premiera kolejnej?
Yumeka to
nieduże wydawnictwo, które nie wydaje wielu tytułów w jednym miesiącu, więc
przez większość czasu pracy nad książką panuje raczej spokojna atmosfera.
Staram się wyznaczać sobie realistyczne cele, by nie wywierać zbyt dużej presji
na Tłumaczach, Redaktorach czy Korektorach, z którymi współpracuję. Oczywiście
sytuacji stresowych nie sposób uniknąć, a im bliżej daty premiery, a co za tym
idzie – daty wysłania książki do drukarni – tym bardziej zaczynam się
denerwować. Mam wrażenie, że bez względu na to, jak długo pracujemy nad książką
i jak wiele osób było zaangażowanych w ten proces, na ostatniej prostej zawsze
pojawiają się wątpliwości, czy na pewno wszystko jest w porządku, czy ze
wszystkim zdążymy.
Dlatego więc
mogę odetchnąć, kiedy otrzymam potwierdzenie z drukarni, że wszystko jest w
porządku z plikami, które do niej wysłałam, i że przystępują do realizacji
zamówienia. To znak, że klamka zapadła. Jeśli coś było nie tak, będziemy
musieli to poprawić przy dodruku, a tymczasem mogę skupić się na przygotowaniu
e-booka, wrzucaniu treści na media społecznościowe, kontakcie z Recenzentami. Nie świętuję tego hucznie, zwykle po prostu
pozwalam sobie na jedno czy dwa luźne popołudnia, a potem wracam do prac nad
innymi tytułami albo zadań, które musiały pójść na boczny tor, kiedy
doszlifowywaliśmy poprzednią książkę.
Chciałam
jeszcze zapytać o „Dwadzieścioro czworo oczu” (zimowa premiera) – gdy
przeczytałam jej opis skojarzyła mi się z książką „Ukochane równanie profesora”
i wydaje się, że to lektura, która może spodobać się podobnemu gronu odbiorców.
Z jednej
strony owszem, to podobnie spokojna opowieść skupiona w dużej mierze na
relacjach. „Dwadzieścioro czworo oczu”
bierze na warsztat jednak większy okres czasu i poświęca więcej miejsca na
ukazanie przemian zachodzących w Japonii, na japońskiej prowincji, w miarę jego
upływu. W tej powieści Czytelnik nie tylko zobaczy, jak konserwatywna,
zamknięta społeczność oraz jej otwarte na świat dzieci reagują na obecność
„postępowej” młodej nauczycielki, ale będzie także świadkiem przemian
wywołanych drugą wojną światową.
Pierwszą
książką wydaną przez Wydawnictwo były „Wspomnienia podniebienia”, które są
zbiorem opowiadań – czy jest duża różnica w koordynacji prac wydawniczych pomiędzy
opowiadaniami a tekstem ciągłym? Czy może ewentualne trudności przy publikacji „Wspomnień”
wynikały raczej z tego, że była to pierwsza książka wydawnictwa niż z formy
opowiadań?
Koordynacja
prac nad zbiorem opowiadań czy powieścią w sumie się nie różni, wyzwanie może pojawić
się dopiero w przypadku konieczności koordynacji pracy kilku osób. Przy
tłumaczeniu „Wspomnień podniebienia” współpracowałam z dwójką Tłumaczy, panem
Wiktorem Marczykiem i Basią Szacoń-Wójcik z Azjatyckich Języków. Każde z nas
pracowało nad kilkoma niepowiązanymi ze sobą tekstami, więc pracowaliśmy
niezależnie, swoim tempem – problemem okazały się dopiero niektóre słówka.
Znacznie
ciekawiej zapewne wypada koordynacja pracy kilku tłumaczy przy jednej powieści,
jak miało to miejsce przy „Dworze Srebrnych Płomieni” Sary J. Maas czy „Tym
drugim”, autobiografii księcia Harry’ego. Jestem ciekawa, jak wyglądałoby
organizowanie pracy w takim zespole, ale niemal na pewno mogłoby być
stresująco!
Czy ogólnie
słowo koordynator nie oddaje lepiej charakteru pracy wydawcy niż samo słowo
wydawca? Czy może jednak znaczeniu słowa koordynator brakuje pewnych niuansów
ukrytych w określeniu wydawca, które jednak wydaje się odrobinę szersze? A może
czuje Pani, że jeszcze inne określenie pasuje tutaj najlepiej?
To bardzo
ciekawe zagadnienie. W moim rozumieniu, określenie wydawca jest nieco szersze
niż koordynator, ale chyba nie oddaje pełni zakresu obowiązków spoczywających
na barkach osoby, która postanawia wydawać książki. Owszem, wydawca koordynuje
pracę Tłumacza, Redaktora, Korektora, Grafika, Składacza i pośrednio drukarni,
ale odpowiada jeszcze dodatkowo za kontakt z oryginalnym wydawcą, agentem czy
autorem, podejmuje decyzje dotyczące przyszłości wydawnictwa i tytułów, które
ukażą się jego sumptem. Pasuje także zadbać o relacje handlowe, stronę
internetową, kontakt z Czytelnikami poprzez media społecznościowe oraz
marketing, żeby książki nie tylko wydawać, ale też sprzedawać 😊 Część
z tych zadań można delegować lub zlecić
współpracownikom, jednak teoretycznie wszystko to wchodzi w zakres obowiązków
wydawcy czy wydawczyni. Nie przychodzi mi do głowy jednak lepsze
określenie na podobną rolę.
Zadałam
poprzednie pytania nieco zapominając, że przecież Pani zajmuje się także
tłumaczeniem i składem! Czy może Pani opowiedzieć coś o tych aspektach pracy?
Tłumaczenie
to jednocześnie świetna zabawa i ogromne wyzwanie. Tłumacz, jako
prawdopodobnie najuważniejszy czytelnik, powinien mieć oczy otwarte na niuanse
i pozostawać skupionym na nieraz długim, męczącym tekście. Języki azjatyckie
jak japoński czy koreański mają zupełnie inną strukturę niż polski, przez co
proces przekładu staje się czymś więcej niż tylko przetłumaczeniem kolejnych
znaków i wyrazów. Zdarza się, że trzeba pogłówkować nad kontekstem, podmiotem
zdania czy zgrabnym oddaniem idiomu albo przegrzebać internet, by znaleźć
tłumaczenie rzadko spotykanego lub archaicznego słowa. Przy okazji pasuje też
pamiętać o tym, żeby tekst po przekładzie dało się czytać. Wierzę, że
tłumaczenia literackie prozatorskie trzeba po prostu lubić – wtedy przynajmniej
część z tych wyzwań da się pokonać z uśmiechem na ustach. (Na tłumaczeniu
poezji się nie znam, ale wydaje mi się, że to zadanie co najmniej pięciokrotnie
trudniejsze, szczególnie jeśli Tłumacz próbuje zachować rym i rytmikę).
Jeśli zaś
chodzi o skład: wciąż się go uczę. Przeczytawszy setki książek i przejrzawszy
być może tysiące, widzę, co podoba mi się w wyglądzie książki, a co nie. Tę
wiedzę staram się wykorzystać, składając yumekowe publikacje. Szczęśliwie dużo
rzeczy można zrobić wpół automatycznie, wykorzystując funkcje wbudowane w
programy do składu.
Bardzo
dziękuję za rozmowę!
Również
bardzo dziękuję!
Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!
LOVE, M