środa, 31 maja 2023

Bez owijania w bawełnę - Raj pierwszej miłości Fang Si-chi

 Hello!

Podobno wstępy dobrze pisać na końcu, bo wie się, co już jest w reszcie tekstu. A ja tym razem mam wyjątkowy problem, jak zapowiedzieć recenzję opisywanej dziś książki. Więc może tylko napiszę, że jeśli tematy szeroko pojętego wykorzystania seksualnego, traumy, ogólnej przemocy nie są dla Was - raczej nie czytajcie dalej. Poniżej zamieszczam jeszcze opis książki ze strony wydawnictwa. 

Książka Raj pierwszej miłości Fang Si-chi  na kwiatowym tle

Tytuł: Raj pierwszej miłości Fang Si-chi
Autorka: Lin Yìhan
Tłumaczka: Aleksandra Woźniak-Marchewka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Yumeka

Jedna z najważniejszych powieści ruchu #MeToo w Tajwanie. Poruszająca historia wykorzystanej seksualnie uczennicy dogłębnie, niekiedy boleśnie, rozważa wpływ traumy na psychikę i obrazuje patologie istniejące w tym regionie. 

Trzynastoletnia Fang Si-chi pochodzi z zamożnej rodziny, świetnie się uczy i spędza całe dnie z najlepszą przyjaciółką. Jej błyskotliwy umysł przyciąga uwagę pana Li – powszechnie poważanego nauczyciela literatury. Za propozycją prywatnych korepetycji kryją się potworne intencje, których nie jest świadoma dziewczynka ani jej bliscy. Przemoc i uprzedmiotowienie kobiet wydają się wszechobecne – na kartach powieści ujawniają się w sposobie myślenia bohaterów, systemie edukacji, a także w małżeństwie. 

Opis pochodzi ze strony wydawnictwa, polecam tam zajrzeć, bo są tam także ostrzeżenia.

Najpierw podzielę się pierwszymi wrażeniami, które wywarł na mnie fragment, którego korektę robiłam na potrzeby materiałów promocyjnych wydawnictwa w 2022 roku.

Są w tej książce zdania jak diamenty: błyskotliwe, metaforyczne, twarde, bezpośrednie, okrutne. Czasami w jednym akapicie, czasami rozbite, ale błyszczą tak samo. 

Pierwsze zetknięcie z tą książką nie jest łatwe - to strumień świadomości - trzeba go przyjąć, jakim jest i bardzo się skupić. Czasami ma się tak, że gdy pracuje się przy jakimś tekście po 3 czytaniu ma się go dość - nie tutaj. Tutaj z każdym czytaniem dostrzega się więcej sensu, więcej planowania, założenia i znaki zapowiadające, co się wydarzy. I biorąc pod uwagę, o czym jest ta książka, to naprawdę przerażające. 

A teraz co myślę, o całym Raju pierwszej miłości Fang Si-chi.

Sądziłam, że wiem, czego się spodziewać po reszcie tej książki, ale jest ona jeszcze bardziej przerażająca i zaskakująca, niż sądziłam. I to w złym tego znaczeniu niestety, bo okazuje się, że zło i wykorzystanie nie ma granicy i gdy wydawało się, że nie może być gorzej - jest.

Raj pierwszej miłości Fang Si-chi to brutalna książka. Napisać o niej, że autorka opisuje wszystko bez owijania w bawełnę, jest nieco mało literackie, ale jednocześnie nie ma lepszego określania ujmującego to, że do pewnego stopnia bohaterowie książki przyjmują to, co im się dzieje jako zwyczajne, nie nietypowe. Można by tu pisać o banalności zła, wielostopniowym systemowym wykorzystaniu i braku zrozumienia. To też bolesna lekcja empatii: nie bądźmy jak I-ting, uwierzmy, gdy usłyszymy. Jednocześnie widać, że brak zrozumienia wynika z braku wiedzy, ale wciąż reakcja przyjaciółki głównej bohaterki, na to, co jej się dzieje, jest potworna i jest jedną z najbardziej uderzających rzeczy w całej książce (a pamiętajmy, że to opowieść o wykorzystaniu seksualnym nastolatek - choć praktycznie dzieci, bo zaczyna się, gdy Si-chi ma 13 lat - przez nauczyciela).

Raj... porównywany bywa do Lolity, ale mam wrażenie, że jest tu wielka różnica. Lolitę napisał mężczyzna, Raj... jest prawdopodobnie (auto)biograficzną opowieścią autorki. Wydaje się, że taki dziwny rodzaj racjonalizacji, który można dostrzec w narracji, wynika właśnie z próby zrozumienia i poukładania własnych przeżyć. Mniej analitycznie - musiałam przerywać czytanie, bo poznawanie punktu widzenia nauczyciela wykorzystującego dziewczynki, w tym główną bohaterkę, jest przytłaczające i wprost obrzydliwe. I naprawdę trudno to tłumaczyć.

Jest jeszcze jedna ciekawa sprawa - prawdopodobnie wynikająca z tego, że autorka sama musiała ten temat dogłębnie przepracować, nie tylko wewnętrznie, ale także w społecznym kontekście. Otóż trudno napisać jakieś błyskotliwe spostrzeżenia czy rozpoznania o Raju..., bo autorka często zawiera je zupełnie wprost w narracji. Czasami są to te diamentowe zdania, o których pisałam wcześniej, a czasami zawiera je w dialogach lub bezpośrednich przemyśleniach bohaterów. Oczywiście można (i trzeba) dalej o książce rozmyślać, ale pierwsze spostrzeżenia zdecydowanie są już w Raju... ujęte.

Raj pierwszej miłości Fang Si-chi to także opowieść o zwodniczej miłości do literatury. Niestety to, co autorzy i autorki piszą i jak piszą, często nie ma nic wspólnego z ich życiem. A wiara w to, że literatura i sztuka ma dogłębny wpływ na człowieka i chroni go przed hipokryzją, jest niestety naiwna, romantyczna i niepotrzebna. Ale jednocześnie piękna. I jeśli narracja, czy autorka, Raju... w jakimś stopniu wykorzystała Lolitę, aby w swojej głowie usprawiedliwić to, co jej się przydarzyło/ to, co opisuje, to można być tylko przerażonym mocą literatury. Sam tekst jest natomiast nasycony przeróżnymi nawiązaniami do różnych klasycznych dzieł. Co ciekawe, w manifeście autorki, dołączonym na końcu książki, pisze ona, że cytaty i odniesienia bywają celowo niepoprawne - to ciekawy zabieg, który niejako zmusza do szukania tego, jak być powinno.

Jest jeszcze jedna rzecz zawarta w tym monologu odautorskim - a dotyczy zakochania i miłości. Częścią racjonalizacji i poukładania sobie sytuacji, w której znalazła się bohaterka, było postanowienie zakochania się w nauczycielu. Autorka twierdzi, że czytelnik powinien to dostrzec na kartach książki. I jeśli to było zamierzeniem autorki, to jej się nie udało. Widziałam raczej dziewczynę tkwiącą w traumie (w książce pojawia się nawet bardzo wprost motyw klatki - i bez wątpienia jest metaforą sytuacji naszych bohaterek) i pełną wątpliwości. Ona miewała nawet zaniki pamięci! 

Zakończę tekst w tym miejscu, bo prawdopodobnie mogłabym o nim pisać jeszcze długo i jak wspominałam - warto byłoby przeczytać go jeszcze raz, bo na pewno dostrzeże się w nim więcej wątków i tematów, może jakieś nawiązanie stanie się jaśniejsze, a na pewno zauważy się więcej znaków zapowiadających kolejne wydarzenia. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

sobota, 27 maja 2023

Sprawiedliwości stało się zadość - Sprzedam dinozaura

 Hello!

Podobno każde dziecko interesowało się dinozaurami - nie ja, mnie dinozaury absolutnie przerażały, ale nie one same, a raczej wizja, że to, co je zabiło, przydarzy się kiedyś ludzkości. Statystykę wyrównywał mój brat, bo on kiedyś chciał zostać archeologiem. Dzisiaj jednak nienaukowo a reportażowo o książce Sprzedam dinozaura - o bezprecedensowej sprawie tego, jak pewien szkielet dinozaura z Mongolii znalazł się na aukcji w Nowym Jorku, jak rząd Mongolii upomniał się o swoje przemycone dzieło i co wniknęło ze sprawy United States v. One Tyrannosaurus Bataar Skeleton.  

Książka Sprzedam dinozaura. Paleontolodzy, kolekcjonerzy i przemyt skamielin na tle ławki, białych kwiatków i czerownych owoców

Tytuł: Sprzedam dinozaura. Paleontolodzy, kolekcjonerzy i przemyt skamielin
Autorka: Paige Williams
Tłumaczenie: Aleksander Gomola
Wydawnictwo: bo.wiem (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego)
Rok: 2022 

Nie przepadam za fabularyzowanymi reportażami - chociaż muszę przyznać, że autorka nieźle panowała nad narracją i opowiadaną historią - i ten z liczbą opisów momentami kojarzył mi się z Nad Niemnem. W Sprzedam dinozaura jest zdecydowanie za dużo życiorysu bohaterów (z koncentracją na Ericku Prokopim), przygód z ich życia i innych obyczajowych wstawek. Kontekst bohaterów jest ważny, ale jego nadmiar czasami sprawiał, że zapominało się, co powinno być główną osią fabularną reportażu. 

Po pewnym czasie staje się jasne - bo nie jest to oczywiste od samego początku - że opowieść o sprzedaży dinozaura, to tylko pretekst dla szerszej opowieści zarówno o skamielinach, jak i ich poszukiwaniu w USA i Mongolii (wraz z miniwykładem o jej historii i polityce w XX i XXI wieku.) To fascynująca historia, ale rozrzedzona przez nadmiar dodatkowych informacji. Które także czasami są bardzo ciekawe i naprawdę dodają do całościowej opowieści wiele kontekstu (jak o powieść o Mary Anning), ale z drugiej strony wiele można by usunąć (może część informacji o dzieciach bohaterów; na pewno to, że jeden z bohaterów miał romans). Przy czym znów - w tej opowieści biznes skamielinowy wydaje się wielki i klaustrofobiczny zarazem. I skupia się na USA. 

Szkielet tyranozaura w Muzeum Historii Naturalnej we Frankfurcie nad Menem
Lata temu byłam w Muzeum Historii Naturalnej wea Frankfurcie nad Menem i widziałam tyranozaur! W recenzowanej książce przemycanymi skamielinami jest szkielet nieco innego dinozaura - tarbozaura (Tarbosaurus bataar), charakterystycznego właśnie dla Mongolii.

Ważne jest także to, że opowieść dotyczy stanu prawnego w Stanach Zjednoczonych i Mongolii - legalności szukania i sprzedawania skamielin, a także ich transportu pomiędzy krajami. Ja sama przy okazji dokształciłam się odrobinę z różnych polskich przepisów - wiedziałam wcześniej, że nie można tak sobie szukać skarbów z wykrywaczem metali, co do skamielin - o ile nie kopiesz, możesz ich sobie szukać, o znalezisku powinieneś poinformować odpowiednie służby, a te dalej instytucje, które określą, czy są cenne dla nauki - jeśli nie, skamielina jest twoja! Wpadłam też na sklep z niewielkimi skamielinami (więc chyba można nimi handlować) oraz informację, że Nicolas Cage miał czaszkę dinozaura, ale musiał ją oddać - jak widać to bardzo inspirująca lektura (potem w książce nawet to się wyjaśnia - kupił ją od głównego bohatera opowieści). 

Z technikaliów: książka podzielona jest na 3 części, poszczególne rozdziały są raczej krótkie, ale całość ma 460 stron. Książka ma bibliografię, ale nie ma przypisów (chociaż autorka sporo cytuje) bibliograficznych - jeśli jakieś przypisy w ogóle są to zasługa albo polskiej redakcji, albo tłumacza, albo konsultanta merytorycznego (dzięki niemu dowiedziałam się, że ger to lepsze słowo określające jurtę).  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

środa, 24 maja 2023

Do celu - Black Knight

Hello!

Black Knight o jest jedna z najintensywniejszych, najbardziej wewnętrznie skupionych koreańskich dram, jakie widziałam. W trakcie większości odcinków odczuwa się napięcie i niecierpliwość, zastanawiając się, co wydarzy się z naszymi bohaterami. Choć zrozumienie świata, motywacji i ukrytych celów bohaterów wymaga pewnego czasu, od razu można poczuć z nimi emocjonalną.

Black Knight Netflix poster

Korea w roku 2071 to wielka pustynia, na której nie można oddychać. Dostęp do tlenu jest ograniczony, a dostawcy podróżują przez bezkresy pustyni, dostarczając go wraz z innymi niezbędnymi zasobami. Społeczeństwo jest podzielone, a dominującą siłą jest firma odpowiedzialna za dostarczanie tlenu i zaopatrzenia. Podzielone społeczeństwo buzuje i każdy próbuje przeżyć na swój sposób. 

Nigdy nie rozumiałam, dlaczego Lee Minho jest uważany za najprzystojniejszego/najciekawszego południowokoreańskiego aktora w dramach, ale totalnie mogę zrozumieć, dlaczego Kim Woo Bin został wybrany do tej roli (legendarnego dostarczyciela!) i ogólnie jest świetnym aktorem. Przez mniej więcej połowę czasu na ekranie - może trochę mniej - nasi bohaterowie noszą maski, ponieważ muszą oddychać tlenem z butelek. Więc aktorzy mają do dyspozycji tylko połowę swojej twarzy - i w szczególności oczy - i trzeba przyznać, że Woo Bin wykorzystuje je genialnie (najbardziej poruszająco w swoich retrospekcjach, które są bardzo ważne dla fabuły). Również Kang Yoo Seok (grający postać Sa-wola) spisuje się w dramie bardzo dobrze - pokazując zarówno nieco naiwną i rozentuzjazmowaną stronę swojego bohatera,  jak i wpływ wszelkich wydarzeń na jego zdrowie psychiczne i fizyczne.

Można by się tu przyczepić do tego, że drama ma tylko 6 odcinków, co sprawia pewne kłopoty z prawdopodobnym pokazywaniem upływu czasu. Na przykład trening Sa-wola odbywa się trochę za szybko, ale nie wpływa to znacząco na ogólny odbiór. Nie miałabym nic przeciwko dodaniu jeszcze dwóch odcinków, bo niektóre naprawdę ważne rzeczy dzieją się w tej dramie za szybko i nie zostają odpowiednio wyjaśnine. Black Knight został oznaczony jako 16+ na Netflixie z uwagi na sceny strzelanin, walk i brutalności, a twórcy dramy nie boją się pokazywać krwi.

Black Knight Sa-wol

Kinematografia w Black Knigh jest surowa - bo i taki jest świat, w którym żyją bohaterowie - ale zdarzają się kadry perełki, naprawdę dynamiczne sekwencje oraz kilka power walków w wykonaniu dostarczyciela 5-8.

Tematycznie Black Knight może być przytłaczający. To nie jest pierwszy postapokaliptyczny serial o złej korporacji, ale relacje pomiędzy złą korporacją, ludźmi ogólnie oraz naszymi bohaterami są bardziej skomplikowane niż zazwyczaj, a do tego także powiązania pomiędzy głównymi bohaterami są nieco mniej oczywiste (szczególnie pomiędzy dostarczycielem 5-8 a panią major). Niektórzy bohaterowie mają również wielowarstwowe motywacje związane z ich traumatyczną przeszłością. Ta seria jest zarówno rozbudowana, jak i skupiona, aby osiągnąć swoje fabularne cele, co doskonale pasuje do postaci dostawców. Black Knight jest archetypowy w swoim założeniu i intrygujący w wykonaniu.

Spotkałam się też z krytyką tej dramy, bo ludzie myśleli, że to opowieść sciencie-fiction i się rozczarowali - Black Knight bliżej do Igrzysk śmierci i chyba Mad Maxa niż typowych przedstawicieli fantastyki naukowej (chociaż na Wikipedii Mad Max jest oznaczony jako science-fiction i chyba wszystkie postapokaliptyczne wytwory kultury to od razu sci-fi, co wydaje mi się trochę naciągane, ale to nie miejsce na dyskusję genologiczną). 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

sobota, 20 maja 2023

Wszystko, o co chciałam zapytać wydawczynię [wywiad Klaudia Ciurka Wydawnictwo Yumeka]

 Hello!

Dziś kolejny wyjątkowy wywiad! Tym razem z założycielką wydawnictwa Yumeka - p. Klaudią Ciurką!


Na stronie internetowej wydawnictwa możemy przeczytać, co oznacza yumeka, ale zastanawiałam się, czy były jakieś inne pomysły na nazwę wydawnictwa?

Wymyślenie nazwy dla działalności, podobnie jak doprecyzowanie jej profilu, okazało się dla mnie nie lada wyzwaniem. Wydaje się to proste: w teorii można nazwać wydawnictwo jakkolwiek, ale mając przed sobą nieograniczone możliwości wyboru… nie wiedziałam, w którą stronę pójść. Zastanawiałam się, czy wybrać jakąś polską nazwę, japońską, a może koreańską; co chciałabym przez nią przekazać. Wtedy przyszło mi do głowy, że spróbuję zawrzeć w mianie swój emocjonalny stosunek do otwieranej przeze mnie inicjatywy. Od lat marzyłam o tym, by pracować z książkami, a założenie wydawnictwa było spełnieniem tego snu. Japońskie yume – sen, marzenie – uzupełnione o partykułę ka pasowało idealnie. Jakbym sama siebie pytała „czy to sen, że wreszcie mi się udało?”. Yumeka była więc pierwszym i ostatnim pomysłem.

Na Facebooku wydawnictwa mogliśmy jeszcze w zeszłym roku przeczytać: „Inicjatywa skupiona wokół lekkiej prozy z Azji”, na stronie, że wydawnictwo skupia się na starszych utworach. I o ile na przykład „Niebo we śnie” jest starszym utworem, tak nie jest lekką prozą. Z tego, co wiem „I Want to Die but I Want to Eat Tteokbokki” (Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki – jesienna premiera) – nie jest ani lekkie, ani stare. To jeden z obecnych koreańskich bestsellerów. A „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi” to wręcz porażająca tematycznie książka, a na dodatek strumień świadomości. Chciałam zapytać – jak założenia wydawnictwa tak szybko i bardzo ambitnie się rozwinęły?

Sama nie wiem, jak do tego doszło! Zacznę może od tego, że Yumeka miała być wydawnictwem skupionym na tak zwanych light novels – lekkich, często bardzo długich opowieściach kierowanych przede wszystkim do młodzieży i młodszych dorosłych. Swego czasu chętnie się w nich zaczytywałam, i chociaż dostrzegałam pewne niedociągnięcia czy głupotki, podczas lektury bardzo dobrze się bawiłam. Na polskim rynku było ich niewiele, dostrzegałam niszę, w której mogłabym się odnaleźć. Kiedy zaczęłam kontaktować się z japońskimi wydawcami celem uzyskania zgody i zakupu praw na tłumaczenie kilku utworów na polski, odkryłam, że są oni raczej niechętni do oddawania swoich książkowych dzieci w ręce wydawcy, który dopiero zaczyna na rynku i nie ma na koncie żadnych wydanych publikacji. Jest to w sumie zrozumiałe. „Wspomnienia podniebienia” i „Niebo we śnie”, od których Yumeka zaczynała, były więc swoistą wyskocznią dla szerszej działalności. Dzięki tym dwóm tytułom mogłam udowodnić zagranicznym wydawcom czy agentom, że Yumeka działa, wydaje, bierze rozbieg. To naprawdę bardzo pomogło, chociaż do wydawców light novel nigdy nie wróciłam.

Pomiędzy wirtualną publikacją „Kunenbo” (darmowy e-book promujący „Wspomnienia podniebienia”) i wydaniem zbioru esejów „Wspomnienia podniebienia”, a także niedługo potem, zaczęłam spoglądać na polski rynek książki z nieco innej perspektywy. Oczywiście nie były mi znane wyniki sprzedaży tych light novel, które już zostały opublikowane na polskim rynku, ale obserwując profile mangowych wydawców (bo to oni czasami decydują się na wydanie tego typu powieści), widziałam, że komiksy cieszą się znacznie większym zainteresowaniem niż nowele. Także przeglądanie mediów społecznościowych pod tym kątem wskazało mi, że light novel cieszą się popularnością wśród czytelników anglojęzycznych, ale w Polsce raczej przechodzą one bez echa. To kazało mi zrewidować moje poglądy na to, co chcę zrobić z nowo powstałą marką. Mieliśmy na koncie jedną wydaną książkę, nad drugą pracowaliśmy… i wtedy odezwała się do mnie pani Aleksandra, proponując swoje usługi w tłumaczeniach z języka chińskiego. Zbiegło się to w czasie z sugestią Agaty z instagramowego konta shubiektywnie, by wydać w Polsce powieść „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi”. Postanowiłam porzucić (przynajmniej tymczasowo) light novelowe aspiracje i zainwestować w sprowadzenie do Polski tego tytułu, po którym przyszły kolejne.

Jak to się stało, że w ogóle „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi” ukazuje się w Wydawnictwie? To znaczy, czy sama Pani znalazła tę książkę, dlaczego się na nią zdecydowała, jak wygląda kwestia praw autorskich?

Pomysł na wydanie „Raju pierwszej miłości Fang Si-chi” został mi podsunięty przez wspomnianą wcześniej Agatę. Zaprezentowany na stronie agencji literackiej opis powieści i krótki przetłumaczony na angielski fragment wydały mi się interesujące, więc wysłałam zapytanie do reprezentantki agencji. Ta pomogła mi skontaktować się z osobami odpowiedzialnymi za ten tytuł, z którymi mogłam omawiać szczegóły kontraktu. Ze względu na nieduże portfolio Yumeki oraz wagę tego tytułu na tajwańskim rynku, rozmowy trwały długo, ale ostatecznie się udało, z czego niesamowicie się cieszę.

„Raj pierwszej miłości Fang Si-chi” to też pierwsza książka, która ma inną (przepiękną!) okładkę niż dwie poprzednie (chociaż spójność okładek kontynuuje „Dwadzieścioro czworo oczu”) – dlaczego? To kwestia tego, że to współczesna literatura? 

Tak jest! Początkowo rozważałam utrzymanie okładki „Raju pierwszej miłości Fang Si-chi” w stylu podobnym do wcześniejszych, ale później na horyzoncie pojawiło się „Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki”, którego okładkę widziałam w zupełnie innym, rysunkowym stylu, nawiązującym lekko do oryginalnego projektu (ostatecznie i tak odeszliśmy od oryginału dość daleko 😊). Postanowiłam więc wydzielić „Wspomnienia podniebienia” i „Niebo we śnie”, tworząc z nich, nadchodzącej powieści Sakae Tsuboi i innych książek, które mam nadzieję opublikować pod szyldem Yumeki w przyszłości, nieformalny cykl wydawniczy skupiony na starszych tytułach.

Dlaczego książki z Japonii, Korei, Tajwanu? I czy możemy spodziewać się także tłumaczeń z innych krajów z Azji Południowo-Wschodniej?

Od czasów gimnazjum pozostaję wielką entuzjastką kultury Dalekowschodniej Azji, z radością więc łączę te zainteresowania z miłością do książek. Japonia i Korea Południowa są mi szczególnie bliskie ze względu na tamtejsze popkultury, które zachęciły mnie do nauki języków. Wydaje mi się, że sięgnięcie w pierwszej kolejności po literaturę z tych krajów było nieuniknione. O tym, jak do oferty trafiła książka z Tajwanu, już rozmawiałyśmy. W przyszłości chciałabym zaproponować Czytelnikom kolejne książki z tych krajów, ale także coś z Chin kontynentalnych (tym bardziej, że literatura chińska jest naprawdę bogata i w dużej mierze wciąż niezbyt obecna na polskim rynku, zarówno ta klasyczna, jak i współczesna) i kilku azjatyckich państw na literę I 😊 Mam nadzieję, że uda mi się zaskoczyć Czytelników!

Co jest najtrudniejsze, a co najłatwiejsze w prowadzeniu wydawnictwa?

To skomplikowane pytanie, bo wszystkie aspekty tej działalności są w podobnym stopniu łatwe i trudne jednocześnie. Chyba najłatwiejszym byłoby czytanie książek celem podjęcia decyzji, czy warto wydać je na polskim rynku. Biorąc pod uwagę mnogość dostępnych na globalnym rynku tytułów, ciężko zdecydować, za które wziąć się najpierw. Sama na ten moment mam rozpoczętą lekturę trzech potencjalnie świetnych powieści, a kolejne trzy pasowałoby przeczytać „na wczoraj”, żeby wyrobić sobie o nich opinię i dać znać agentowi literackiemu. Jednocześnie od kilku dni nie mogę znaleźć czasu na czytanie, bo czekają na mnie dwa napoczęte przekłady (na szczęście w minionym tygodniu udało mi się ukończyć redakcję „Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” i odesłać tekst do Tłumaczki, by ustosunkowała się do tych sugestii – uff, przynajmniej to jedno zadanie mam już za sobą!).

Z kolei najtrudniejsze… Wydaje mi się, że najtrudniejsze jest niezwątpienie w siebie i pamiętanie, że nie od razu Kraków zbudowano. Rynek książki w Polsce jest bardzo konkurencyjny, zarówno ze względu na dużą liczbę podmiotów wydających książki i mnogość premier (choćby w tym tygodniu, 17 maja, wychodzi mnóstwo głośnych nowości) jak i względnie niedużą liczbę czytelników. Jako nowemu i niedużemu wydawcy, ciężko mi trafić do szerokiego grona odbiorców i zainteresować Czytelników nowym tytułem, tym bardziej że literatura azjatycka zdaje się być utożsamiana z literaturą osobliwą, nie dla każdego. Pozostaję też bardzo świadoma bezpośredniej konkurencji Yumeki, kilku wydawnictw specjalizujących się w książkach z Dalekiego Wschodu. Cieszę się ich sukcesami i kupuję właściwie wszystkie wydawane przez nich nowości, ale czasami budzi się we mnie zawistny i zazdrosny o wszystko gremlin.

Czy zeszłoroczne perturbacje na rynku wydawniczym – szczególnie te związane z cenami papieru – bardzo wpływały na pracę dopiero co przecież powstałego wydawnictwa?

Wchodząc na rynek w 2022 roku, miałam świadomość, że sytuacja jest niełatwa, a w 2023 roku jest chyba nawet trudniejsza, choć z innego powodu. Nie mając odniesienia do wcześniejszych lat, kiedy otrzymałam szacunkową wycenę wydruku „Wspomnień podniebienia”, po prostu ją zaakceptowałam, co najwyżej dziwiąc się, że druk tak niedużej w gruncie rzeczy książeczki kosztuje aż tyle. Czy gdyby druk był tańszy, zamówiłabym więcej egzemplarzy „Wspomnień podniebienia”? Pewnie nie, bo podeszłabym do tego racjonalnie i uznałabym, że tylu sztuk nie sprzedam. Wciąż trwam w przekonaniu, że lepiej wydrukować mniej, a później zlecić ewentualny dodruk, niż zamówić bardzo duży nakład, a później martwić się, co z nim zrobić (chociaż cena jednostkowa wydruku książki jest mniejsza, jeśli zamawiam większy nakład).

2023 rok przyniósł nam ustabilizowanie cen papieru, ale pojawił się problem z wysoką inflacją, co oczywiście negatywnie wpłynęło na sprzedaż książek, którym daleko do produktów pierwszej potrzeby. Obawiam się momentu, kiedy „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi” trafi do sprzedaży, bo chociaż bardzo wierzę w ten tytuł i starałam się wycenić go bardzo, że tak się wyrażę, racjonalnie, wiem, że portfele Czytelników nie są bez dna. Może to większa szansa dla elektronicznych wydań, które można udostępnić w modelu subskrypcyjnym? Niebawem się przekonam!

Jaki jest Pani ulubiony moment pracy przy książce?

Czerpię sporo satysfakcji z tłumaczenia, chociaż czasami potrafi ono przysporzyć niemałych problemów, przez które mam ochotę wyrzucić laptopa przez okno. Lubię też dreszcz ekscytacji związany z trzymaniem w rękach pierwszych egzemplarzy nowego tytułu i patrzeniem na efekty wielu tygodni pracy. Szczególnie mocno odczułam to przy „Wspomnieniach podniebienia”: miałam w dłoniach debiutancką książkę mojego wydawnictwa!

Kiedy wydawca może odetchnąć? Gdy książka oddana jest do druku, gdy rozesłane są pierwsze zamówienia? Czy po jednej książce oddycha się dopiero, gdy nadchodzi premiera kolejnej?

Yumeka to nieduże wydawnictwo, które nie wydaje wielu tytułów w jednym miesiącu, więc przez większość czasu pracy nad książką panuje raczej spokojna atmosfera. Staram się wyznaczać sobie realistyczne cele, by nie wywierać zbyt dużej presji na Tłumaczach, Redaktorach czy Korektorach, z którymi współpracuję. Oczywiście sytuacji stresowych nie sposób uniknąć, a im bliżej daty premiery, a co za tym idzie – daty wysłania książki do drukarni – tym bardziej zaczynam się denerwować. Mam wrażenie, że bez względu na to, jak długo pracujemy nad książką i jak wiele osób było zaangażowanych w ten proces, na ostatniej prostej zawsze pojawiają się wątpliwości, czy na pewno wszystko jest w porządku, czy ze wszystkim zdążymy.

Dlatego więc mogę odetchnąć, kiedy otrzymam potwierdzenie z drukarni, że wszystko jest w porządku z plikami, które do niej wysłałam, i że przystępują do realizacji zamówienia. To znak, że klamka zapadła. Jeśli coś było nie tak, będziemy musieli to poprawić przy dodruku, a tymczasem mogę skupić się na przygotowaniu e-booka, wrzucaniu treści na media społecznościowe, kontakcie z Recenzentami.  Nie świętuję tego hucznie, zwykle po prostu pozwalam sobie na jedno czy dwa luźne popołudnia, a potem wracam do prac nad innymi tytułami albo zadań, które musiały pójść na boczny tor, kiedy doszlifowywaliśmy poprzednią książkę.

Chciałam jeszcze zapytać o „Dwadzieścioro czworo oczu” (zimowa premiera) – gdy przeczytałam jej opis skojarzyła mi się z książką „Ukochane równanie profesora” i wydaje się, że to lektura, która może spodobać się podobnemu gronu odbiorców.   

Z jednej strony owszem, to podobnie spokojna opowieść skupiona w dużej mierze na relacjach.  „Dwadzieścioro czworo oczu” bierze na warsztat jednak większy okres czasu i poświęca więcej miejsca na ukazanie przemian zachodzących w Japonii, na japońskiej prowincji, w miarę jego upływu. W tej powieści Czytelnik nie tylko zobaczy, jak konserwatywna, zamknięta społeczność oraz jej otwarte na świat dzieci reagują na obecność „postępowej” młodej nauczycielki, ale będzie także świadkiem przemian wywołanych drugą wojną światową.

Pierwszą książką wydaną przez Wydawnictwo były „Wspomnienia podniebienia”, które są zbiorem opowiadań – czy jest duża różnica w koordynacji prac wydawniczych pomiędzy opowiadaniami a tekstem ciągłym? Czy może ewentualne trudności przy publikacji „Wspomnień” wynikały raczej z tego, że była to pierwsza książka wydawnictwa niż z formy opowiadań?

Koordynacja prac nad zbiorem opowiadań czy powieścią w sumie się nie różni, wyzwanie może pojawić się dopiero w przypadku konieczności koordynacji pracy kilku osób. Przy tłumaczeniu „Wspomnień podniebienia” współpracowałam z dwójką Tłumaczy, panem Wiktorem Marczykiem i Basią Szacoń-Wójcik z Azjatyckich Języków. Każde z nas pracowało nad kilkoma niepowiązanymi ze sobą tekstami, więc pracowaliśmy niezależnie, swoim tempem – problemem okazały się dopiero niektóre słówka.

Znacznie ciekawiej zapewne wypada koordynacja pracy kilku tłumaczy przy jednej powieści, jak miało to miejsce przy „Dworze Srebrnych Płomieni” Sary J. Maas czy „Tym drugim”, autobiografii księcia Harry’ego. Jestem ciekawa, jak wyglądałoby organizowanie pracy w takim zespole, ale niemal na pewno mogłoby być stresująco!

Czy ogólnie słowo koordynator nie oddaje lepiej charakteru pracy wydawcy niż samo słowo wydawca? Czy może jednak znaczeniu słowa koordynator brakuje pewnych niuansów ukrytych w określeniu wydawca, które jednak wydaje się odrobinę szersze? A może czuje Pani, że jeszcze inne określenie pasuje tutaj najlepiej?

To bardzo ciekawe zagadnienie. W moim rozumieniu, określenie wydawca jest nieco szersze niż koordynator, ale chyba nie oddaje pełni zakresu obowiązków spoczywających na barkach osoby, która postanawia wydawać książki. Owszem, wydawca koordynuje pracę Tłumacza, Redaktora, Korektora, Grafika, Składacza i pośrednio drukarni, ale odpowiada jeszcze dodatkowo za kontakt z oryginalnym wydawcą, agentem czy autorem, podejmuje decyzje dotyczące przyszłości wydawnictwa i tytułów, które ukażą się jego sumptem. Pasuje także zadbać o relacje handlowe, stronę internetową, kontakt z Czytelnikami poprzez media społecznościowe oraz marketing, żeby książki nie tylko wydawać, ale też sprzedawać 😊 Część z tych zadań można delegować lub zlecić współpracownikom, jednak teoretycznie wszystko to wchodzi w zakres obowiązków wydawcy czy wydawczyni. Nie przychodzi mi do głowy jednak lepsze określenie na podobną rolę.

Zadałam poprzednie pytania nieco zapominając, że przecież Pani zajmuje się także tłumaczeniem i składem! Czy może Pani opowiedzieć coś o tych aspektach pracy?

Tłumaczenie to jednocześnie świetna zabawa i ogromne wyzwanie. Tłumacz, jako prawdopodobnie najuważniejszy czytelnik, powinien mieć oczy otwarte na niuanse i pozostawać skupionym na nieraz długim, męczącym tekście. Języki azjatyckie jak japoński czy koreański mają zupełnie inną strukturę niż polski, przez co proces przekładu staje się czymś więcej niż tylko przetłumaczeniem kolejnych znaków i wyrazów. Zdarza się, że trzeba pogłówkować nad kontekstem, podmiotem zdania czy zgrabnym oddaniem idiomu albo przegrzebać internet, by znaleźć tłumaczenie rzadko spotykanego lub archaicznego słowa. Przy okazji pasuje też pamiętać o tym, żeby tekst po przekładzie dało się czytać. Wierzę, że tłumaczenia literackie prozatorskie trzeba po prostu lubić – wtedy przynajmniej część z tych wyzwań da się pokonać z uśmiechem na ustach. (Na tłumaczeniu poezji się nie znam, ale wydaje mi się, że to zadanie co najmniej pięciokrotnie trudniejsze, szczególnie jeśli Tłumacz próbuje zachować rym i rytmikę).

Jeśli zaś chodzi o skład: wciąż się go uczę. Przeczytawszy setki książek i przejrzawszy być może tysiące, widzę, co podoba mi się w wyglądzie książki, a co nie. Tę wiedzę staram się wykorzystać, składając yumekowe publikacje. Szczęśliwie dużo rzeczy można zrobić wpół automatycznie, wykorzystując funkcje wbudowane w programy do składu.

Bardzo dziękuję za rozmowę!

Również bardzo dziękuję!

 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

środa, 17 maja 2023

Ogólnie - Spisek, czyli kto nam wszczepia czipy i inne popie*one teorie

 Hello!

Wydaje mi się, że wspominałam na blogu, że w pewnym stopniu interesuję się teoriami spiskowymi - w znaczeniu fenomenu społecznego - i gdy tylko zobaczyłam, że zupełnie niedawno wydana książka na ten temat jest już w bibliotece, musiałam szybko po nią pobiec.

Spisek, czyli kto nam wszczepia czipy i inne popie*one teorie

Tytuł: Spisek, czyli kto nam wszczepia czipy i inne popie*one teorie
Tytuł oryginalny: Conspiracy: a history of boll*cks theories, and how not to fall for them
Autorzy: Tom Phillips i Jonn Elledge
Tłumaczenie: Maria Gębicka-Frąc
Wydawnictwo: Albatros

Napisana lekko i nie tak niepoważnie, jak mogłaby sugerować forma podtytułu. Autorzy wiedzą, kiedy dobrze dodać jakieś emocjonalne określenie, a kiedy lepiej przedstawić historię czy anegdotę możliwie nieoceniająco i tylko ją zrelacjonować. Bardziej humorystyczne wstawki odautorskie bywają w przypisach na dole strony, przypisy bibliograficzne są na końcu książki.

Autorzy piszą też dużo bardziej o samych teoriach spiskowych - skąd się wzięły, jak można je podzielić i opisują konkretne przykłady lub pewne grupy (na przykład teorie spiskowe o celebrytach, którzy zmarli i zostali zastąpieni) - niż o osobach, które w nie wierzą. I jeśli kogoś wyśmiewają, to właśnie tych pierwszych twórców niż osoby, które poszły za tym dalej (może pomijając ludzi powielający niebezpieczne i podważające naukę teorie). Ponadto raczej nie jest to książka dla osób, które w teorie spiskowe wierzą, bo zdecydowanie mogą się poczuć obrażone (a na pewno obrażona będzie ich inteligencja).

To ciekawa książka i doskonale się ją czyta. Jak pisałam autorzy mają bardzo lekki i przystępny styl - ale chociaż piszą o historii teorii spiskowych, robią ogólne wprowadzenie oraz przedstawiają początki poszczególnych teorii, to mam wrażenie, że bez pewnej wcześniejszej ogólnej (pop)kulturowej wiedzy  może być nieco niejasna. Sama interesuję się tymi teoriami, a czasami nie miałam pojęcia, do czego autorzy piją. I to może mieć trochę wspólnego z moim głównym zarzutem wobec tej książki.

Rzeczą, do której można się przyczepić, jest bardzo zaskakująca amerykanocentryczność publikacji. (Chociaż trzeba przyznać, że książka otwiera się i zamyka ładną, polityczną klamrą szturmu na Kapitol USA 6 stycznia 2020). (Byłam pewna, wnioskując z treści i tonu książki - chociaż mogłam mieć wątpliwości ze względu na jej humor i lekkość - że przynajmniej jeden z autorów to Amerykanin, ale nie! obaj są Brytyjczykami!). Płaskoziemcy czy duża część teorii związanych z UFO (ale brakowało starożytnych kosmitów!) rzeczywiście kojarzy się bardzo z USA, antyszczepionkowców można znaleźć w Europie, tak trochę brakowało mi bardziej światowych teorii spiskowych. Japonia jest znana z posiadania licznych miejskich legend, nie wierzę, że nie ma tak większych teorii spiskowych. 

Wracając jeszcze do tematu wcześniejszej wiedzy przed rozpoczęciem czytania - z drugiej strony może być to mylące, bo autorzy jednocześnie trochę pływają po powierzchni niektórych teorii. Lub ogólniej po powierzchni spisowego teoretyzowania szczególnie tego współczesnego. Piszą mniej więcej tak: "Są ludzie, którzy wierzą, że Ziemia jest płaska, bo odrzucają dowody naukowe; wzięło się to stąd i stąd, obecnie popularny youtuber w tym nurcie to taki i taki człowiek", ale ledwie wspominają o płaskoziemskiej kosmologii. Trochę bardziej skupiają się na ogólnej psychologii i nieufności do rządu. A ogólnie autorzy chyba sami najbardziej lubią iluminatów i spiski polityczne i im poświęcają w książce zdecydowanie najwięcej miejsca. 

Podsumowując, to dosyć ogólna książka, którą dobrze i szybko się czyta. Jej wartością na pewno jest to, ile mówi o historii i początkach teorii spiskowych, ale nie jest zbyt pogłębioną analizą. W gatunku literatura popularnonaukowa zdecydowanie bliżej jej do popularna niż naukowa, aby nie napisać wręcz pop popularna. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

sobota, 13 maja 2023

Tematy - Strażnicy Galaktyki vol. 3

 Hello!

Gdyby po premierze pierwszej części Strażników Galaktyki ktoś powiedział mi, że ich trzecia część będzie jednym z najbardziej kompetentnych, złożonych i ciekawych do oglądania filmów Marvela od lat, to bym mu nie uwierzyła. Bo jak ta seria pełna za głośnej muzyki i zażenowania z drugiej ręki, mogła wydać film, który utrzymuje widza w ciągłym, smutnym napięciu a kończy się z zaskakującą nadzieją?

Strażnicy Galaktyki vol. 3

Zacznę od tego, że chociaż film mi się ogromnie podobał, to chyba nie jestem aż tak zachwycona, jak wiele osób, które go widziały - bo mam jednak wrażenie, że jest on niesamowicie wykalkulowany, co odbiera mu nieco spontaniczności. To znaczy ktoś (James Gunn) zrobił swoją pracę naprawdę świetnie, wykorzystanie działających klisz i motywów w tak efektywny sposób, to naprawdę coś godnego wszelkich pochwał - ogólnie ten film działa znakomicie. Ale no właśnie cały czas miałam wrażenie, że została w nim wykorzystana wręcz matematyczna formuła: sceny nie są za długie, żenujące momenty pasują, zabawne dialogi charakteryzuje umiar - kto by przypuszczał, że to Strażników Galaktyki można będzie określić jako najbardziej wyważony pod względem humoru film Marvela? Sprawdziłam też jego długość i to jeden z dłuższych filmów - ale w ogóle się tego nie czuje, w przeciwieństwie do wielu ostatnich obrazów z MCU trudno także wskazać proste sceny do wycięcia.

Ale dlaczego to taki dobry film? Bo porusza i proste, i nieco bardziej złożone tematy. Dla mnie na pierwszy plan szczególnie wybijał się ten dotyczący agresji, brutalności, bycia cały czas wkurzonym - budowany najbardziej kontrastowo na postaciach Petera i Gamory, chociaż i Nebula, i Mantis mają swój udział w eksplorowaniu tego tematu. W samym filmie także jest sporo okrutnych potyczek i nie był to poziom braku subtelności filmu Doktor Strange w multiwersum obłędu, ale pod pewnym względami te obrazy stoją obok siebie.

Innym tematem i jednocześnie głównym wątkiem fabularnym jest obsesja (i jest to wprost i wyraźnie powiedziane w filmie) Wielkiego Ewolucjonisty na punkcie Rocketa. Strażnicy Galaktyki vol. 3 zasadzają się na pomyśle, że twórca Rocketa chce go odzyskać. W ataku Adama Warlocka (z rasy Suwerennych, który Wielki Ewolucjonista także stworzył) szop zostaje bardzo poważnie ranny i okazuje się, że nie można go operować, gdyż na sercu ma urządzenie destrukcyjne. Strażnicy muszą znaleźć oprogramowanie i hasło, aby móc uratować przyjaciela i w końcu lądują wprost na statku wroga. 

Wielki Ewolucjonista i jego plan tworzenia idealnych społeczeństw - czy dokładniej - ich niszczenia trochę kojarzy mi się z konceptami z filmu Eternals (który najwyraźniej został wymazany z filmowego universum i wszyscy udają, że nie istnieje). Chociaż na nieco bardziej osobistym poziomie. Film dotyka także kwestii tworzenia czy stwarzania i tego, że stworzenie przerasta stwórcę - gdy granica między dumą, zazdrością i obsesją się zaciera. Ponadto przynajmniej dwa razy Strażnicy wizualnie nawiązują do Stworzenia Adama (i z drugiej strony jest w nich także scena, gdy nie wiadomo, czy Strażnicy mają być Power Rangers czy Teletubisiami - równowaga pomiędzy klasyką a popkulturą zostaje utrzymana).  Z tym wszystkim łączy się orgin story Rocketa - dowiadujemy się, ile wycierpiał, poznajemy jego pierwszych przyjaciół (podobnie - a nawet bardziej - jak on zmodyfikowanych), widzimy dlaczego i jak uciekł. Oraz dlaczego czuje, że wciąż ucieka. 

To uciekanie było zaś tematem najbardziej eksponowanym w zwiastunie, jeśli dobrze pamiętam, i dotyczy wszystkich bohaterów. Którzy niejako w trakcie filmu przeżywają katharsis i na koniec otwierają sobie nowe drzwi. Ale też nawzajem dostrzegają siebie w zupełnie innym świetle. I nie spodziewałam się, ale w tym momencie jestem naprawdę ciekawa, czy i jak poszczególni Strażnicy Galaktyki (oraz cała grupa) zostaną zagospodarowani w przyszłości. Peter ma wrócić, ale co z resztą?

Wracając do tematów widocznych w tym filmie - eksperymenty na zwierzętach (ale na dobrą sprawę eksperymenty na różnych żywych istotach), połączone z wcześniej wspominaną brutalnością, bezrefleksyjnością, cynicznym egoistycznym niczym nieuzasadnionym kompleksem boga - jak wasi równie okrutni poplecznicy zwracają się przeciwko wam, to znak, że jest bardzo źle. Obok tego - czy może raczej nasi bohaterowie dorastają do tego - mamy poruszane pewne wątki równości różnych i wszelkich stworzeń.   

Jak widać, Strażnicy Galaktyki vol. 3 to naprawdę napakowany film, a poruszyłam tu tylko kilka wątków i ogólnych tematów, bez zagłębiania się w relacje bohaterów (a przecież najważniejszym tematem tego filmu jest oczywiście przyjaźń!) i bez szczególnego pisania o emocjach (a tych jest naprawdę wiele). I nawet jeśli wcześniej nie byliście przekonani do Strażników, to ten film Was przekona. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki

Pozdrawiam, M

środa, 10 maja 2023

Serce i chihuahua


 Hello!

Mamy maj i przypomniało mi się, że dwa lata temu z okazji urodzin moich koleżanek w tymże miesiącu wyszyłam małe obrazki - a jeszcze ich tutaj nie pokazywałam.

SERCE

Wyszywane serce, którego połowa to kwiaty połowa białe serce

Jedna z koleżanek studiuje medycynę, więc dostała wyszywane serce. Gdy szukałam wzoru, okazało się, że żaden nie pasuje do wymiarów, które miałam przewidziane i musiałam trochę improwizować i rysować to sama. O ile część po prawej stronie jest zasadniczo bez zarzutu, tak kwiaty po lewej niestety nie do końca wyszły tak, jak planowałam - okazało się, że zaplanowałam za dużo ciemnych kolorów. Wyszło trochę tak, że kwiatowe serce ma zawał, ale jak się wie, jak na nie patrzeć, to wiadomo, o co chodzi.

Wyszywane serce, wyszyta lewa część kwiatowa

CHIHUAHUA

chihuahua sylwetka

Druga koleżanka ma pieska i dla niego pasujący wzór udało się znaleźć dość łatwo, a napis mogliście już widzieć na wyszywance - Do no harm / Take no shit. 


Wyszywana chihuahua

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

sobota, 6 maja 2023

K-pop 2023 (styczeń-kwiecień)

 Hello!

Przyszedł czas na k-popowe podsumowanie pierwszych miesięcy roku!

supersubiektywy przegląd k-popowych piosenek  styczeń–kwiecień  2023

STYCZEŃ 

SF9 - Puzzle

Dobra, ale jak na SF9 trochę prosta piosenka.

MONSTA X - Beautiful Liar

Podoba mi się ta piosenka do partii rapowych. Ma bardzo łatwo zapadającą w pamięć i rytmiczną melodię. Z fragmentów, które widać w teledysku, zapowiada się także, że może mieć ciekawą choreografię. 

Taeyang ft. Jimin - VIBE

Bardzo przyjemna piosenka, bardzo pasuje do Taeyanga. Trochę kojarzy mi się z muzyką Bruno Marsa (którą też bardzo lubię). 

GOT the beat - Stamp On It

Nie będę udawała, że ta piosenka spodobała mi się po pierwszym przesłuchaniu, ale z czasem się to nieco zmieniło i ostatecznie myślę, że jej największym problemem jest to, że jest dobrą minutę za długa. Ale dzięki temu, że jest nieco monotonna i ma bardzo wyraźny rytm, nieźle i nienudno słucha się jej w trakcie pracy.  

Teledysk też mi się całkiem podoba - trochę takie Ocean's Eight czy coś. 

Pozostałe piosenki z minilbumu są w sumie dość podobne, utrzymane w takim girls power klimacie (przy czym przy drugim przesłuchaniu podobały mi się mniej).

YENA - Love War

Poprzednie piosenki Yeny nieszczególnie przypadły mi do gustu, ale Love War jest nieco mroczniejsza i trafia w punkt. 

Poza tym, czy tylko mi się wydaje, czy po fali, gdy Wonstein był bardzo popularnym gościnnym artystą, teraz jest nim BE'O?

TXT - Sugar Rush Ride

TXT zrazili mnie do siebie tuż po debiucie piosenką Cat&Dog i nie mogłam ich słuchać. Ominęło mnie Loser Lover i ich emo faza, która na dobrą sprawę powinna mi się spodobać. Ale postanowiłam dać im kolejną szansę i... nie ma przełomu. Piosenka podobała mi się do refrenu, a później straciłam całe zainteresowanie. Teledysk jest dosyć ciekawy, bo wydaje się nawiązywać do Nibylandii i Piotrusia Pana, ale na sterydach (trochę kojarzył mi się z Ko Ko Bop EXO), ale odrobinę nie rozumiem, dlaczego taki kodowany na wakacyjny klip wypuszczać na koniec stycznia.

NCT127 - A-Yo

Nic w tej piosence nie ma sensu, nic w tym klipie nie ma sensu, ale to nic.

VIVIZ - PULL UP

Z dotychczasowych piosenek VIVIZ ta podoba mi się chyba najbardziej, ale nie można nie zauważyć, że ich wszystkie piosenki są prawie takie same, bardzo nieinspirujące, poprawne. Jasne różnią się estetyką, ale ogólnie - nuda. Chociaż pozostałe utwory z minialbumu są bardzo przyjemne do słuchania.

LUTY

KEY - KILLER

Zaskoczenia brak - piosenka mi się bardzo podoba. Teledysk mógłby być nieco lepszy, nie miałabym nic przeciwko, aby było w nim mniej choreografii a nieco więcej motocykla i jakiegoś zalążka fabuły, ale piosenka, a tym samym teledysk, ma 4 minuty 20 sekund i nie nudziłam się ani przez chwilę. Prawdę napisawszy muzycznie KILLER podoba mi się nawet bardziej niż Gasoline

THE BOYZ - ROAR

Gdy minialbum Be Awake miał swoją premierę, akurat byłam poza domem, więc włączyłam płytę na Spotify... i Roar nie zrobiło na mnie wrażenia. Ale szybko wróciłam i włączyłam teledysk i to zdecydowanie lepsza piosenka z wizualiami. Oraz gdy dowie się, o czym zespół śpiewa. (Przy czym chciałabym dowiedzieć się jednoznacznie, czy są oni upadłymi aniołami, wampirami czy wilkołakami).

SHAUN, Jeff Satur - Steal the Show

Shaun jest zdecydowanie koreańskim artystą, Jeff jest z Tajlandii, a piosenka jest po angielsku, więc nie byłam pewna, czy ją tu nawet umieszczać, ale jestem fanką Jeffa - a wy idźcie i się przekonajcie, że też powinniście być!

W lutym nie ma o czym pisać, więc jeszcze kilka bardziej przypadkowych piosenek Limelight - Honestly brzmi bardzo zaskakująco jak na k-pop i to całkiem przyjemna piosenka. Purple Kiss - Sweet Juice. Dawno nie widziałam dziewczęcego mrocznego konceptu i bardzo czekam na jakieś przykłady, ale Sweet Juice nie dowozi pod tym względem, bo jest bardziej horrorowo-magiczny. A gdybyś się zastanawiali, czego słuchałam w czasie tej k-popowej posuchy, odpowiedź brzmi zespołu Tilly Birds z Tajlandii i ich płyty It's Gonna Be OK. Jeśli lubicie zespoły, o których wspominałam w poście O tym, że mój gust muzyczny utknął w 2013 roku  to tej też powinien się Wam spodobać! Ach, STAYC wróciły z Teddy Bear i piosenka całkiem się spodobała w Korei, ale to nie mój typ; jeszcze sobie poczekam na RUN2U 2.0 i mam nadzieję, że w końcu się doczekam. Przypominały mi się jeszcze dwie piosenki po angielsku - XG! Globalna japońska grupa, która promuje się w Korei. Dziewczyny wróciły z Shooting Star i Left Right i to bardzo wpadające w ucho piosenki. A poza tym dziewczyny wyglądają na naprawdę zadowolone i ogólnie radosne, gdy występują na scenie - a nie zawsze można to napisać o idolach. Może to też zasługa tego, że zespół ma siedem członkiń i jest wyjątkowo zbalansowany.

MARZEC

ONEW - Circle

Cała ta płyta jest bardzo spokojna (momentami lekko smętna), relaksująca, świetnie sprawdza się do lecenia w tle w trakcie pracy - ale niestety piosenki są nieco zbyt do siebie podobne i przy słuchaniu jedna po drugiej, nudzą się. Ale piosenka tytułowa ma bardzo ciekawy koncept i myśl przewodnią - zdecydowanie warto sprawdzić. 

TWICE - Set me free

Nie dość, że piosenka nudna, to jeszcze wszystko dookoła niej jest takie mało kreatywne. Widziałam to milion razy.

KAI - Rover

Nie lubię Mmmh, podobało mi się Peaches, ale zapowiadało się, że Rover będzie bliżej do pierwszego minialbumu. Ogólnie teasery i koncept zupełnie do mnie nie przemawiał. A okazało się, że to całkiem fajna (to idealne słowo, choć nie lubię go używać) piosenka. Trochę nie wiem, co teledysk ma sobą prezentować, ale nie będę narzekała, skoro są w nim baletnice. I rymowanie Rover z over w tym przypadku magicznie się sprawdza. 

NMIXX - Love Me Like That 

Na dobrą sprawę ta piosenka nie pasuje do NMIXX - nie ma nmixxowej zmiany... i trochę nie wiem, co myśleć. Bo chyba mi się podoba. Podobają mi się nawet pozostałe piosenki z minialbumu, co jest w ogóle zaskakujące. Na pewno jest to wszystko ciekawsze, niż to co zaprezentowało TWICE ostatnio. Jedyną rzeczą, do której chciałabym się przyczepić jest teledysk, mogłoby być w nim zdecydowanie mniej chorografii na białym tle (a na przykład więcej ujęć z kwiatowym żyrandolem).

Sumni & BE'O - Lights out 

Wspominałam, że BE'O to nowy Wonstein? A piosenka bardzo przyjemna: retro i spokojna.  

JISOO - ME

Główny singiel nosi tytuł Flower - i tak zarówno piosenka, jak i wizualia teledysku przypominają trochę SOLO Jennie - w nieco łagodniejszej formie, za to choreografia wydaje się bardziej oryginalna. Poza tym sam klip wydaje się trochę klaustrofobiczny, ale mam wrażenie, że to trochę specjalnie, bo gdyby doszukiwać się tam drugiego dna, to stawiałabym na uwalnianie się z niedopasowanego związku. Ogólnie wrażenie jest pozytywne, te pierwsze skojarzenia z czasem się trochę rozmywają - bo jednak wydaje się, że piosenka jest bardzo, bardzo dopasowana pod Jisoo.

Mam nadzieję, że All Eyes On Me też otrzyma teledysk. 

KWIECIEŃ

Kim Woo Seok - Dawn 

To jest taki efektywny k-pop, który bardzo lubię. I teledysk jest bardzo ładny. Wydaje się, że kariera Kim Woo Seoka trwa sobie najlepiej, ma się świetnie i kibicuję mu na przyszłość, aby trzymał poziom, bo naprawdę od solowego debiutu ma się znakomicie. 

IVE - I AM 

Muszę przyznać, że I AM ma bardzo rozpraszający teledysk i jednocześnie nie sądziłam, że prywatny odrzutowiec może być k-popowym konceptem. A może i nawet się sprawdza. Sama piosenka robi nieco lepsze wrażenie przy kolejnych przesłuchaniach.

Z całej płyty najbardziej podobają mi się piosenki Blue Blood, Mine, Hypnosis, ale wszystkie są całkiem przyjemne do słuchania i to naprawdę porządna płyta. Pomijając fakt, że piosenki mają tak średnio 3 minuty, jeśli nie mniej. Króciutkie utwory to był już trend w zeszłym roku, ale obawiam się, że zaczyna on przybierać już postać nieco absurdalną.

Kep1er - Giddy

Chciałabym lubić Kep1er, ale jest to naprawdę trudne. Chociaż sama piosenka Giddy jest całkiem chwytliwa, to chaos panujący w klipie oraz ogólnie konfundujący koncept tej piosenki (i całej grupy) utrudnia lubienie.

NCT DOJAEJUNG - Perfume

Bardzo chciałabym nie być negatywnie nastawiona do tego unitu, ale nie jestem w stanie, bo nie rozumiem, jak można debiutować Jungwoo (nie żywię wobec niego negatywnych uczuć, ale jako idol jest on tak nijaki) w takim układzie zamiast Taeila. Gdyby był on w wojsku, może bym to zrozumiała, ale jest on dostępny. Piosenka mi się w zasadzie podoba, podoba mi się też teledysk, aczkolwiek Taeil pasowałby tam lepiej. Naprawdę, jeśli za miesiąc nie usłyszymy, że Taeil debiutuje solo, to będę jeszcze bardziej rozczarowana.

A poza tym to trio trochę wygląda jak EXO-CBX i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że Perfume to piosenka, która pierwotnie przeznaczona była dla tego subunitu EXO. Perfume trochę wygląda jak kontynuacja Blooming Day.

Jak dobra recenzentka przesłuchałam całą płytę - i jest porządna. 

Lee Gi Kwang - Predator 

Gdy przesłuchiwałam piosenkę i oglądałam teledysk od razu pomyślałam, że to dość generyczny k-popowy twór, który powinien przypaść do gustu osobom lubiącym solową twórczość Taemina (nawet widziałam larum, że to takie podobne do Advice, ale ja żyję, doszukując się podobieństw, i to nie jest takie podobne) i Kaia i poszłam słuchać całej płyty, bo akurat miałam dużo spraw do załatwienia na mieście. Muzycznie Predator nie jest najlepszą piosenką z całej płyty, są tam ciekawsze utwory (chociaż zaskakująco dużo z nich jest dość spokojnych). 

SEVENTEEN - SUPER

Jestem zaskoczona, jak bardzo jest to wtórne, a muzycznie jakby się zatrzymało tak z 6 lat temu (a ja lubię dropy w piosenkach, tylko akurat nie w tej) i jednocześnie jest 3 czy 4 piosenkami w jednej. Teledysk robi wrażenie skalą, ale to nie tak, że nie widziało się bardzo podobnych rzeczy, koncept samej piosenki jest nieodkrywczy. Całość zrobiła na mnie słabe wrażenie, jakby klipem chciano przykryć muzyczne niedociągnięcia. Taki klasyczny przerost formy nad treścią. 

Za to podobają mi się piosenki I Don't Understand But I Luv You i Dust, która jest taka cudnie retro radosna (chociaż słowa tak nie do końca temu odpowiadają). 

TAEYANG - Seed

Trzeba mieć jakieś zdolności, aby tak nudną, nijaką, bezwyrazową piosenkę napisać, a potem uznać, że to świetny materiał na główny singiel z minialbumu. Ze świecą szukać drugiej tak nudnej piosenki. Ja wiem, to emocjonalny utwór, słowa są ważne i w ogóle, ale muzycznie nie ma nic do zaoferowania a wręcz pobawiłabym się w zgadywanie do jakich fragmentów innych piosenek jest bliźniaczo podobny.  

BLITZERS - Macarena

Wspominam o tej piosence, bo Eurowizja za pasem, a ona ma taki eurowizyjny vibe, że aż jestem zdziwiona. 

Powiedziałabym, że muzycznie ten początek roku nie był za ciekawy, zobaczymy, co będzie dalej.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz mojego Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M