poniedziałek, 30 lipca 2018

Pierwsze wrażenia:sezon letni anime 2018

Hello!
Bardzo lubię pisać pierwsze wrażenia o anime, bo rzutują one mocno na ocenę całego anime i łatwo później odnieść się do tego pisząc o całym sezonie. Poza tym, jeśli nawet nie dokończę danego tytułu, wiem mniej więcej o czym był i nie czuję się tak do tyłu z newsami. I ewentualnie szybko odsiewam anime, które raczej popularne nie będą i mogę skupić się na ciekawszych tytułach. A z drugiej strony dzięki temu, mam też przegląd anime, za których oglądanie, gdyby nie to, że właśnie wychodzą, nigdy bym się nie zabrała. 
Problem jest tylko taki, że zauważyłam, że te moje pierwsze wrażenia czasami są zbyt długie i później, w recenzji całego sezony, zbyt wiele rzeczy powtarzam. Więc dziś naprawdę szybki, ale za to wielu tytułów, przegląd tego, co proponuje nam sezon letni 2018.

Powroty!
Atak Tytanów
Pierwsza rzecz, na którą zwrócili uwagę wszyscy i to jeszcze zanim cały odcinek się pojawił- nowy opening. I ja dołączam się do głosów krytycznych, ale nie dlatego, że opening jest tak inny od poprzednich, choć nie ukrywam, że wolałabym, aby był podobnie mocny, ale dlatego, że obraz i muzyka się zupełnie nie zgrywają. Nie wiem kto to montował, ale przypuszczam, że ktoś z zerowym wyczuciem rytmu. Bo sam utwór nie jest zły i nawet rozumiem, że fabuła się zmienia, rozwija więc nie można było tkwić w miejscu w związku z openingami. Ale można było zrobić to lepiej.
A poza tym Tytani to dalej Tytani, ale cieszę się, że anime nie utrzymuje status quo i wiele elementów ulega w nim ewolucji.


Free!! Drive to the Future 
Ostatni raz o Free pisałam ponad 2 lata temu i nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś wspomnę o nim na blogu, a tu proszę. I nawet dobrze się złożyło, bo wtedy nie napisałam zbyt wiele, a przydałoby się mieć nieco lepszy punkt wyjścia. W każdym razie bohaterowie nam podorastali, zrobiło się ich się jeszcze więcej, a tym, co mi się najbardziej podoba w tym anime jest fakt, że znamy postaci od dzieciaków, przez nastolatków i teraz studentów, a nie kojarzę innego anime, które pokazywałoby, aż tyle życia swoich bohaterów. A poza tym jest takie ładne, takie ładne.



To nie jest reprezentatywny obrazek dla Banana Fish, to chyba jedyna tego typu scena w dotychczasowych odcinkach.

Nowości!
Banana Fish
Fenomenalne anime, które wypełnia w moim sercu pustkę po 91 Days (dajcie mi kolejny sezon!). Jest tylko znacznie poważniejsze i ma zupełnie inną kreskę. Spokojnie przeszłoby jako amerykańska animacja dla dorosłych, z tym, że amerykańskie kreskówki dla tak starszego widza są raczej komediowo-satyryczno-wulgarno-żenujące, a przynajmniej te, które kojarzę. A tu czystego humoru, zabawności jest tyle co kot napłakał. Mam nadzieję, że będzie miało 24 odcinki, bo zasługuje.

Angels of Death (Satsuriku no Tenshi)
Nie bez powodu nie ogądam horrorów: a) istnieje szansa, że dostanę zawału serca w trakcie oglądania, b) często są żenująco głupie, dokładnie jak Angels of Death. Zdecydowałam się na to anime spojrzeć, bo to J.C.Staff i podobno miało być dobre, widziałam też w mediach parę pochlebnych opinii o pierwszych odcinkach. Nie wiem jakim cudem, bo nie trzeba oglądać horrorów, aby znać wszystkie schematy i możliwości kreatywne twórców. A to anime aż kipi od oczywistości. Wniosek jest jeden - nie zabierać się za oglądanie czegoś, co nie tylko nie jest dla ciebie, ale także jest zwyczajnie słabe.


Tenrou: Sirius the Jaeger
Ostatnim anime z wampirami, które oglądałam, było chyba Owari no Serpah, które jest śliczne i urocze, ale które nie ma kolejnego sezonu. To za to wygląda na dziecinne, ale nikt nie zadaje sobie szczególnego trudu, aby cenzurować krew a ta leje się strumieniami. Ale samo anime wydaje się dość naiwne, nie wiem czy ta rozbieżność, nie sprawi, że nie będzie się go niestety dobrze oglądać, bo główny bohater ma całkiem ładny projekt postaci. Może być też jeszcze drugi problem, większy od pierwszego, zapowiada się, że to nudnawe i typowe anime. Trochę mi szkoda, że tak potencjalnie ciekawy bohater, trafił do tak słabego tytułu.



 Biała krwinka wymiata, a czerwona jest pierwszy dzień w pracy ^^
Cells At Work (Hataraku Saibou)
Jak napiszę, że to japońska wersja Było sobie życie, to będę się czuła jakby odkrywała Amerykę albo wynajdowała koło na nowo, ale trudno, nie ma lepszego punktu odniesienia. Z tym, że biała krwinka to trochę psychopatyczny morderca, a, co już mniej zaskakujące, czerwona to całkiem urocza acz odrobinę niezdarna dziewczyna. Poza tym plus z oglądania tego anime jest taki, że można podłapać trochę słownictwa po angielsku, którego raczej nie ma na lekcjach w szkole. Serio, musiałam to oglądać z włączonym translatorem, bo czasami nie dało rady nawet z kontekstu wywnioskować o jakich organach czy komórkach mówią. Nie polecam dla hipochondryków. Ogólnie dawno nie widziałam tak fajnego pierwszego odcinka. Po prostu. 


Lord of Vermilion: Guren no Ou
Dwie rzeczy:
1. W pierwszym odcinku tego anime były nawiązania do 3 sztuk Szekspira, a bohater twierdzi, że jest fanem
2. Bohaterowi głos podkłada Yuki Kaji aka Eren aka jeden z moich ulubionych aktorów głosowych
co oznacza, że chociaż anime jest średnio ładne, choć, ma lepsze momenty i średnio ciekawe, ogólnie zapowiada się na dość średni tytuł, bo podobne motywy były już nieraz wykorzystywane,  prawdopodobnie je dokończę. 

Z interesujących tytułów i takich, które faktycznie mogłabym oglądać dalej to tyle. Innych próbowała nie będę, bo to już nie moje typy anime. A z tych prawdopodobnie zrezygnuję z dalszego oglądania Tenrou: Sirius the Jeager oraz Angels of Death, bo kontynuowanie byłoby w moim przypadku bez sensu.

Mam nadzieję, że Wy znaleźliście dla siebie coś do oglądania,
pozdrawiam, M

sobota, 28 lipca 2018

Kawaii - Powrót legendarnego magazynu

Hello!
Do tej pory o gazetach zdarzyło mi się pisać na blogu dwa razy - raz zimą i raz wiosną w zeszłym roku i nie sądziłam, że kiedyś do tego wrócę. Ani Otaku, czyli pierwsza gazeta, o której pisałam, ani Arigato - druga - nie zachęciły mnie szczególnie do kupienia swoich następnych egzemplarzy. Ale wydarzył się coś niespodziewanego. Pierwszy polski magazyn o mandze i anime Kawaii, który ukazywał się od 1997 do 2005, dostał wydanie specjalne. Po 13 latach od ostatniego numeru. 
Nie będę udawała, że znałam ten magazyn wcześniej, bo pierwszy raz przeczytałam o nim w komentarzach pod jednym z wcześniej wspomnianych wpisów. Ale, ponieważ przeczytałam coś w rodzaju "Oh, Kawaii to był prawdziwy magazyn" to, gdy przez mangowo-animową część polskiego internetu przewinęła się informacja, że wraca, musiałam go sprawdzić. 

Wiele osób było zdziwionych, że zasadniczo jest to wydanie specjalne CD-Action. Mnie to troszkę bawi, ale podoba mi się ta inicjatywa i mam nadzieję, że magazyn dobrze się sprzeda. A co w nim znajdziemy?



Przegląd premier anime: wiosna 2018! I ogólnie napisałabym, że to super dział i bardzo pomocny, bo sama się gubię w nowo wypuszczanych tytułach, ale na za dwa dni mam zaplanowany wpis o pierwszych wrażeniach z sezonu letniego, a recenzja Tokyo Ghoul;re już się na blogu pojawiła, więc pomysł doskonały, ale powinien to być przegląd premier na sezon letni. Plus taki, że istnieje spora szansa, że sama wiosną przeoczyłam jakieś ciekawe tytuły więc może uda mi się uzupełnić listę anime do obejrzenia. 

Później mamy przegląd anime na Netflixie - całkiem gorący temat. Tym bardziej, że znane i lubiane serie są dam łatwo dostępne. Nic tylko oglądać. 

Oraz nowości wydawniczych potraktowany po macoszemu i zmieszczony na jednej stronie. Ale dowiedziałam się, że Waneko ma zamiar wydać Angels of Death pod polskim tytułem Aniołowie zbrodni, a anime właśnie wychodzi i jest horrorowato-durnowate, ale co kto lubi. Zauważyłam tylko brak zapowiedzi z Wydawnictwa Hanami, a wydaje mi się, że powinni mieć coś nowego w najbliższych miesiącach i z Studia JG, ale to może dlatego, że oni wydają Otaku. 

Później następują większe artykuły poświęcone poszczególnym anime. Mamy Dragon Balla, Attack on Titan, Kulinarne pojedynki (pytanie: dlaczego Atak Tytanów jest zapisany po angielsku, a Kulinarne pojedynki po polsku, a kolejne anime znów raz tak, raz tak, a raz po japońsku), Yuri on Ice, Hoozuki no reitetsu, Little Witch Academia, Your lie in April (albo Twe kwietniowe kłamstwo), później nie wiadomo skąd jest jednostronny tekst o mandze, później znów większe artykuły o Jojo's Bizarre Adventure, Capitanie Tsubasie, Batman Ninja, One Punch Man, Boruto, Neon Genesis Evangelion, Akirze. Mamy też kącik Granmacje, czyli nic dobrego nie wynika z łączenia anime i gier. Co nieco o Pokemon Go. Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy ludzie dalej w to grają - owszem. Moi bracia na przykład grają i gdy wychodzimy na spacery do Pokestopów, czy jeszcze lepiej gymów to dzieciaki dalej się tam kręcą. 

Następnie jest tekst o Kawai Monster Cafe, o Dir en Gray, o narodzinach fandomu w Polsce. Później są Różności i tekst o Junjim Ito. Oraz wzory do rysowania: Czarodziejki z Księżyca, Son Goku i Victora Nikiforowa (pytanie: dlaczego w tej sekcji zapisany jest jako Victor Nikiforow - ekhem i jeśli już miał być tak zapisywany to dlaczego nie przez v na końcu nazwiska - a w i przy tekście o samym anime zdecydowano się na Wiktor; być może nie wszystkich, ale mnie taki niekonsekwencje straszliwie denerwują, a jeszcze dotyczą Victora). Na końcu mamy dłuższy tekst o Botan Doro i już na dobre zakończenie są Kawaii wspomnienia.


Przeprowadziłam Was przez całą gazetę nie bez powodu - chciałam pokazać, że w tym historycznym wznowieniu pierwszym nowym wydaniu, czy jak jeszcze inaczej ładnie to nazwać zdecydowano się na popularne, znane, wychodzące anime i co ciekawe, skupiono się głównie na anime. Dla mnie to cudownie, bo mam takie życie, że do czytania wolę i raczej wpadają mi w ręce raczej inne rzeczy niż mangi. Co nie znaczy, że wcale ich nie czytam, lubię też wiedzieć, czy anime, które wychodzą/wychodziły mają swoje mangi wydane po polsku. Także skupienie na anime to wielki plus. 

Poza tym okładki ładnie wyglądają, bo zamiast reklam to obrazki, nawet fajniejsze od załączonych plakatów (jest z Ataku Tytanów oraz z takim samym Son Goku, jak na okładce), bo na śliskim papierze, z Neon Genesis Evangelion, Yuri!!! On Ice oraz Tytanów

Teksty są ciekawe i chociaż trochę się bałam, ale spodziewałam i nie zdziwiłoby mnie to, że będą pisane jak dla osób, które już coś o danym anime wiedzą, a wręcz mają z nim jakąś więź emocjonalną. Ale nie: większość ma przynajmniej część wprowadzającą, wyjaśniającą więc to nie problem. I dzięki temu dowiedziałam się, że Dragon Ball wszedł na ekrany polskich telewizorów 22 lata temu, czyli w roku, w którym się urodziłam. Ale z drugiej strony w przypadku takiego Ataku Tytanów w tekście są takie oczywistości, że miałam wrażenie, że czytam jakąś broszurkę wprowadzającą do anime niż tekst je opisujący. I trochę napisaną jak do dzieciaka, choć jednocześnie można wyczuć, że autor teksu niekoniecznie uważa, aby dzieci mogły Tytanów oglądać. 

Czytałam mnóstwo tekstów o Yuri on Ice, ale ten znajdujący się w tym magazynie jest tak pozytywnie poprawny i napisany jakoś zupełnie bez emocji, chociaż bardzo anime chwali, to jest trochę po prostu wyliczanką: świetna muzyka, niesamowite choreografie, ciekawy scenariusz i cały akapit obudowany wokół tego stwierdzenia. Poza tym wszyscy już dawno temu się zgodzili, że fanserwis fanserwisem, ale relacja pomiędzy Yurim i Victorem jest zdecydowanie poważniejsza. Wśród ciekawostek znajduje się też informacje o filmie pełnometrażowym, która nie tyle jest nieaktualna, co w tym momencie niepełna, bo przecież pojawił się już nawet pierwszy plakat i zapowiedziano, że będzie w przyszłym roku. 

Nie będę kontynuowała, aż tak szczegółowego opisywania tekstów, ale muszę zaznaczyć, że gdy skończę pisać na pewno obejrzę Hoozuki no reitetsu (jak mogłam w ogóle ominąć to anime). Poza tym Kawaii odznacza się tym samym, co Otaku i Arigato - to, czy dany tekst ci się podoba czy nie, zależy zdecydowanie bardziej niż w innych gazetach, od tego, kto go napisał. Ogólnie jednak artykuły w Kawaii są zdecydowanie mniej zabawne niż w dwóch wymienionych wcześniej magazynach. Dla mnie to dobrze, bo naprawdę czasami czytając czułam się wręcz zażenowana, a tu trzymane jest jednak jakieś decorum - jeśli żart pasuje to jest, jeśli nie to nie wciskamy go na siłę. 

Trzeba też przyznać, że udało się Kawaii ładnie wstrzelić z tekstem o Evangelionie, skupionym w dużej mierze na filmach, bo choć autor tekstu jeszcze pisze, że nic nie wiadomo o czwartym filmie, to przed paroma dniami pojawiła się już informacja, że film anime ma wejść do japońskich kin w 2020. 


I tekst na bardzo mój temat, bo uwielbiam historie początków i skąd się co wzięło, czyli Anime w Polsce: narodziny fandomu. Czytałam książkę na ten temat (i drugą trochę zbliżoną), ale cieszę się, że przedstawiono to zgrabnie w magazynie, bo on będzie zawsze pod ręką, a książka niekoniecznie. A Czarodziejka z Księżyca pojawiła się w polskiej telewizji na rok zanim się urodziłam, ale emitowana była przez 6 lat i podobno przez 5 pierwsze lata mojego życia oglądałam ją z moim chrzestnym. 

Tekstu o Junjim Ito raczej nie przeczytam, choć jestem dorosła, a przed nim znajduje się ostrzeżenie, że dla dorosłych i żeby nie czytać gdy ma się zamiar jeść, je się lub po jedzeniu. Dziękuję, to wystarczająco sugestywne, abym nie czytała go wcale. Miałam też wątpliwości, czy czytać tekst Botan Doro opowieść o latarni w kształcie kwiatu piwonii, bo ilustracje, którymi był opatrzony sugerowały coś straszącego, ale okazało się, że to ciekawa legenda.

Notabene zespół, o którym można przeczytać, czyli Dir en Grey, ma w październiku koncert w Warszawie. Także jak ktoś jest fanem to powinien się konicznie zainteresować. 

Podsumowując: nie wiem, czy kupię następny numer, ale chciałabym żeby się ukazał. Teksty dobrze się czytało, ale mam wrażenie, że część była zdecydowanie za prosta. Jeśli twórcy chcieli dotrzeć do osób, które kupowały tę gazetę te 13 lat temu, to chyba nie wzięli pod uwagę, że te osoby mają o te 13 lat więcej. Ale jeśli chcieli dotrzeć do obecnych 13-latków, to być może dzięki tej prostocie, skupieniu na anime i popularnych tytułach to może się uda. Będę czekała na informację, czy kolejny numer wychodzi, ale o kupnie zadecyduje to, czy będzie w nim coś nieoczywistego. Bo na start znane rzeczy są świetne, ale dalej powinno być coś ciekawszego. 

Kawaii ma jeszcze jeden plus - mogłam je kupić w Tesco i kosztowało mnie niecałe 7 zł. Otaku ani Arigato tam nigdy nie widziałam. 

Trzymajcie się, M

czwartek, 26 lipca 2018

Kto ma 22 lata? - urodziny godzina po godzinie

Hello!
Pomysł na robienie zdjęć przez cały dzień przez godzinę podpatrzyłam w internecie już dawno temu i były to moje 3 lub 4 urodziny, gdy to robiłam. Z tego co pamiętam, założeniem tego projektu było kreatywne odkrywanie codzienności, ale mój prawdziwy poziom zaangażowania w prawdziwe znaczenie tego pomysłu jest taki, że zapominam nawet, że na blogu zdecydowanie lepiej prezentują się zdjęcia poziome, a nie pionowe i nie pamiętam, aby przekręcić telefon, gdy je robię. 

W moim wydaniu to po prostu łatwy sposób pokazania jak mniej więcej ostatnio spędzam dni. 
To znaczy łatwe jest robienie zdjęć, bo podpisywanie ich trwa zdecydowanie za długo.  Dobrze, że nie zdecydowałam się publikować tego dokładnie w dniu urodzin, bo i tak nie wyrobiłabym się z pisaniem.


8.00
Ostatnio zmieniłam stronę spania i gdy się budzę, nie widzę mojej pięknej ściany tylko okno. Poza tym jak na moje urodziny obudziłam się w całkiem niezłym humorze, a to już jakiś postęp, bo zwykle z jakiegoś irracjonalnego powodu w dniu urodzin jestem zawsze zezłoszczona.


9.00
Dopiero o 9 zabrałam się za prawdziwie profesjonalne zaparzanie kawy, bo odkąd mam Instagram i wrzucam na niego zdjęcia codziennie wieczorem, pierwszą rzeczą, jaką robię jest sprawdzanie, jak zdjęcie się spodobało. A potem przeglądam zdjęcia innych ludzi, stories i niekończącą się wyszukiwarkę i zanim się obejrzę mija 40 minut. 
10.00
Nie było po co robić tortu, ale odkąd wróciłam do domu na wakacje miałam ochotę zrobić babeczki i uznałam, że mogę sobie upiec je na urodziny. W Gdańsku nie za bardzo mam jak rozwijać swoje umiejętności piekarskie, ale nawet w domu zapomniałam, że mamy specjalne foremki, żeby babeczki się nie rozlewały więc pierwsza partia nie wyszła zbyt estetyczna. 
Ale, ponieważ prawie porzuciłam już moje marzenia o imprezie niespodziance i próbuję dosięgnąć bycia realistką, za którą uważa mnie część znających mnie osób, to nieważne jak moje babeczki wyglądały skoro i tak były tylko dla mnie.  

Plus, urodziny w wakacje mogą wydawać się super sprawą, ale nie są. Większość moich najbliższych znajomych nie jest w tym czasie w Ostrołęce, a pewna część z nich nie jest nawet w Polsce. Ba, niektórzy są na innym kontynencie. Zawszę będę zazdrościła ludziom, którzy mają jakąś w miarę stałą paczkę znajomych, którzy faktycznie potrafią się spotkać wszyscy razem, bo mi to nigdy w życiu nie wyszło. I  nie sądzę, żeby było możliwe żeby jeszcze wyszło.


11.00
Babeczki piekły się dalej, a mi, pomiędzy wyjmowaniem i wykładaniem do piekarnika, nakładaniem do foremek i przygotowywaniem kolejnej porcji ciasta, udało się obejrzeć nieco mojego ulubionego obok Jednego z Dziesięciu programu telewizyjnego, czyli Katastrofy w przestworzach. Nawet pisałam o nim kiedyś na blogu, ale nie sądzę, by ktokolwiek, kto obecnie go czyta, mógł to pamiętać. 


12.00
Koło 4 piekącej się partii przestałam liczyć, ile babeczek udało się zrobić. I gdyby nie to, że miałam później wyjść to prawdopodobnie zrobiłabym ich więcej.  Bo przepis jest banalnie prosty i mogę się z Wami nim podzielić (bo na blogu jest też sekcja Miam (a jak, zrobiłam literówkę w tagu), która umiera śmiercią naturalną). 

Składniki suche:
2,5 szklanki mąki
3/4 szklanki cukru 
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka cukru waniliowego (sama zawsze i do każdego ciasta wsypuję po prosu całą, małą torebeczkę tego cukru; nie polecam tej sztuczki jednak w przypadku proszku do pieczenia)
szczypta soli.

Składniki mokre:
50g roztopionego masła
2 lekko roztrzepane jajka
1 i 1/4 szklanki mleka 

Składniki powinny być w temperaturze pokojowej. A wykonanie jest banalnie proste: najpierw łączy się razem wszystkie składniki z danej grupy razem, a później do suchych dodaje mokre i delikatnie, niezbyt długo miesza. Podobno, jeśli ktoś się przyłoży do mieszania składników razem, to babeczki nie chcą rosnąć. Nieszczególnie chcą też rosnąć, jeśli coś się do nich doda. Robiłam z czekoladą i były o 1/3 niższe od tych bez niczego. A, chociaż proste, samo to ciasto w formie babeczki jest bardzo smaczne. Te cudeńka pieką się w 180 stopniach, około 20-25 minut.  


Notabene. Ostateczny efekt mojego babeczkowego poranka możecie zobaczyć na Instagramie <o tu>.


13.00.
O tej godzinie szykowałam się do wyjścia na miasto i Mama próbowała ogarnąć moje włosy, ale się nie udało. Miały być ładne warkoczyki, a koniec końców i tak chodziłam w koczku. 


14.00
Załatwiałam z bratem bardzo ważne sprawy. Jego poszła szybko i łatwo. Z moją okazało się, że nie mogłam znaleźć tego, czego potrzebowałam na stronie banku ani pani w oddziale też nie może tego zrobić, bo to opcja dostępna tylko z poziomu aplikacji banku na telefon. Mój telefon ma tak mało miejsca, ze ledwie aktualizacje systemu się na nim mieszczą, a nie mogę instalować aplikacji bezpośrednio na karcie pamięci. Irytujące to, ale udało się zrobić to na tablecie. Teraz jednak pomyślałam, że są przecież osoby, które wcale nie korzystają z żadnej bankowości internetowej, czy to mobilnej czy na komputerze i ciekawe, co pani w oddziale zrobiłaby, gdyby taki ktoś do niej przyszedł i chciał załatwić to samo, co ja. 


15.00
Ostrołęcka Wieża Eiffla albo Tokyo Tower, czyli wieża telewizyjna, chyba najwyższa budowla w mieście, a dzięki odległości i perspektywie wygląda na niższą niż latarnia uliczna. W każdym razie po około 2 godzinach łażenia w końcu byłam w drodze do domu. 

Pomyślałam teraz o jednej ciekawej rzeczy. Otóż uwielbiam chodzić i spacerować, wtedy czuję się najlepiej i najlepiej rozmawia mi się z ludźmi. Mogłabym spokojnie powiedzieć, że jeśli nie byłeś/byłaś ze mną na przynajmniej godzinnym (a to i tak niewiele) spacerze to mnie nie znasz. Chociaż czytanie bloga też robi robotę, bo i tu lubię się wynurzać. Ale przez ekran nie widać tego, że gdy tak sobie idę potrafię być zaskakująco spontaniczna i zabawna. I wielu innych rzeczy, które przebywanie w pomieszczeniach skutecznie hamuje. 


16.00
Uwielbiam mój widok z okna i nieraz już o tym pisałam, ale w ostatnim czasie zaszły w nim zmiany, które zdecydowanie mi się nie podobają. Przycinać i wycinać drzewa jest łatwo, ale zasadzić nowe już niekoniecznie. 

A druga sprawa przez takie sąsiedztwo wiosną i latem mój pokój niesamowicie się kurzy. Codziennie sprzątać mi się raczej nie chce, ale mój laptop zbiera kurz lepiej niż niejeden odkrzacz więc trzeba. W każdym razie wróciłam z wojaży po mieście i trochę ogarniałam moje włości. 


17.00 
Plan jest taki, że 30 lipca pojawi się wpis z pierwszymi wrażeniami z sezonu letniego, więc w końcu usiadłam i zabrałam się za nadrabianie anime. I nawet podobały mi się odcinki, które widziałam tego dnia, ale zostało mi jeszcze sporo do zobaczenia.


18.00
A tak mniej więcej wygląda kącik, gdzie spędzam najwięcej czasu. Akurat dalej oglądałam anime, z tego co widzę było to właśnie Banana Fish i naprawdę nie chciało mi się ruszać z krzesła. Mój widok za oknem już znacie, a teraz widzicie także część mojego stanowiska dowodzenia. Drugą część widać trochę na zdjęciu wyżej, bo mój pokój ma ten plus, że posiada dwa biurka - jedno do laptopa, a drugie do pisania, wykorzystywane też jako stół i ogólna przechowalnia rzeczy, z którymi nie wiadomo co zrobić.


19.00
Nadrabiałam internetowe czytanie. Blogi, nie blogi, portale informacyjne. Jestem tak przyzwyczajona do czytania wiadomości, że gdy przychodzi mi obejrzeć jakiś program z newsami w TV to zawsze mam wrażenie, że tak mało tam mówią, że i tak nic nie wiem albo informują o rzeczach, które już czytałam. 

20 i 21.
Miałam gościa i okazało się, że zgubiłam gdzieś całą godzinę.

22.00
A tak wyglądał księżyc, a w sumie pół, bo pół było już za blokiem. A podobno jutro jakieś super zaćmienie, nie przegapcie, bo następne tego typu ma być dopiero za 100 lat! 
PS Księżyc, to to światło wyżej. Niżej to latarnia ^ ^ 


23.00
Czytam ostatnio Wojny konsolowe  i niby idzie mi dobrze, ale to intrygujący przykład książki, która w sumie jest ciekawa, ale nie jest pasjonująca. Nie mam problemu żeby ją odłożyć, nie mam potrzeby przeczytania jeszcze tylko jednego rozdziału, choć jednocześnie jest interesująca i można się z niej dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, a jest tak napisana, że i laik szybko połapie się o co chodzi. I cały czas rozważam: napisać czy nie napisać całej recenzji. I czy zdążę ją przeczytać, zanim kolejne grube (Wojny konsolowe mają 572 strony) tomiszcze do mnie dotrze, bo dziś ruszyły wysyłki Geminy, a moje branie udziału w tej akcji wydawniczej to jeden z niestety nielicznych przykładów mojej działalności w ramach bycia trochę blogerem książkowym. 

I to by było w sumie na tyle, 
LOVE, M
I dziękuję bardzo, bardzo za życzenia złożone pod wtorkowym wpisem, to bardzo, bardzo, bardzo miłe!

wtorek, 24 lipca 2018

Co ma 22 lata?

Hello!
Jeszcze przed ciepłym przyjęciem wpisu o tym, co w tym roku skoczyło 10 lat lub wydarzyło się dziesięć lat temu, wiedziałam, że pomysł na cofanie się parę lat i zadziwianie samej siebie, co miało miejsce 10, 15, 20 lat temu wykorzystam w przyszłości niejeden raz. Tym bardziej ucieszyłam się, gdy pomysł się spodobał, a wiele komentujących osób było w podobnym szoku, że od pewnych zdarzeń minęło tyle tak. jak ja, gdy szukałam materiałów do wpisu.



A dziś wpis szczególny, bo cofamy się o dokładnie 22 lata, do roku 1996, bo 24 lipca to data moich urodzin. Przekonamy się, co oprócz faktu, że przyszłam na świat wtedy się wydarzyło. 

1. Debiutowało Spice Girl.

2. Jednym z największych hitów była Macarena.

3. Michael Jackson miał swój pierwszy i jedyny koncert w Polsce.

4. Nasz kraj odwiedziła także królowa Elżbieta.

5. Sklonowano owieczkę i nazwano ją Dolly.

6. Powstaje i ma swoją premierę Rent.

7. Jedna z najbardziej, jeśli nie po prostu najbardziej, coverowana piosenka świata dostaje swój najbardziej znany cover - Killing Me Softly (with His Song) a zespołem, który tego dokonał było Fuges.

8. Andrea Bocelli wydał drugą, częściowo z angielskimi słowami piosenkę Time to Say Goodbye zaśpiewaną razem z Sarah Brightman.
Notatka ode mnie: dopiero gdzieś w zeszłym roku usłyszałam, że tam faktycznie są słowa po angielsku, zawsze wydawało mi się, że po prostu jedna wersja jest, a druga nie jest duetem.

9. Jednym z polskich hitów, które chyba można by na naszą skalę przyrównać do Makareny była Makumba od Big Cyca.

10. Został wydany pierwszy numer CD-Action.



11. Utworzono dwa Parki Narodowe: "Bory Tucholskie" oraz Narwiański Park Narodowy.

12. Odkryto pierwiastek Kopernik. (Ale swoje miano oficjalnie otrzymał dopiero w 2010 roku)

13. Wisława Szymborska otrzymała literacką Nagrodę Nobla.

14. Odbywały się XXVI Letnie Igrzyska Olimpijskie w Atlancie.

15. Oscara dostał Braveheart. Waleczne serce.

16. Premierę miał film Angielski pacjent. Który Oskara dostał na kolejnej gali.

17. Powołano Radę Języka Polskiego.

18. Inne Oscarowe ciekawostki: Nicolas Cage dostał za najlepszą rolę pierwszoplanową. Pocahontas dostała za całą muzykę oraz za piosenkę Colors of the Wind.

19. Swoją premierę miało Diablo.

20. Dwie ważne ekranizacje dzieł Szekspira: Hamlet Kennetha Branagha oraz Romeo i Julia z Leonardo DiCaprio oraz Claire Danes w rolach głównych.

21. Zostało założone YG Entertainment

22. Mój ulubiony film o trąbach powietrznych, czyli Twister, miał swoją premierę.

Gdy zaczynałam pisać i grzebać w internecie dwadzieścia dwie pozycje to wydawało mi się bardzo dużo. Teraz natomiast brakuje mi podpunktów. A z drugiej strony, skoro wykorzystałam już 22, czy na przyszły rok znajdę kolejne, ale już 23 informacje na tyle ciekawe i na tyle związane bezpośrednio ze mną, aby je tu zamieścić? Przypuszczam, że tak, bo im bardziej szukam tym bardziej znajduję. I właśnie sobie uświadomiłam, że oprócz wzmianki o literackim Noblu (i może trochę informacji o powstaniu RJP) w żadnym punkcie nie wspomniałam nawet o książkach. Także mogę być spokojna o materiał na przyszły rok. 

LOVE, M

niedziela, 22 lipca 2018

Koniec i początek - Tokyo Ghoul:re

Hello!
To miał być wpis podsumowujący sezon wiosenny 2018, ale nawet już po powrocie do domu i posiadaniu czasu na oglądanie oprócz anime, o którym dzisiaj, żadne inne nie wzbudziło mojego zainteresowania i nie zachęciło do oglądania. Zresztą, obecny sezon letni także oprócz powrotów i może 2-3 tytułów nie zapowiada się zbyt ciekawie, ale może dzięki temu znajdę czas żeby nadrobić anime, które zaczęłam jesienią i zimą, a w trakcie roku akademickiego nie miałam czasu oglądać ich na bieżąco.

Zacznijmy od tego, że Tokyo Ghoul to w ogóle nie jest seria, którą powinnam oglądać i która powinna mi się podobać. Ghoule, zjadanie ludzi i ogólny horror to jest coś od czego trzymam się z daleka. A jednak Tokyo Ghoula oglądam i w sumie lubię. Nawet próbowałam czytać mangę, ale to akurat mi nie wyszło. W każdym razie 2 poprzednie sezony obejrzałam z zainteresowaniem i czekałam na trzeci. Lekki problem jest taki, że było to ponad 2 lata temu i zdążyłam trochę pozapominać mniej istotne szczegóły.


Na przykład większość drugoplanowych, nieinteresujących postaci. Przez dłuższy czas nie byłam pewna, kto pojawił się w poprzednich Tokyo Ghoulach, a kto to nowe postaci. Oczywiście oprócz tych wyraźnie nowych, czyli kolegów i koleżanek głównego bohatera z jego obecnego miejsca pracy. Przypuszczam, że jeśli ktoś czyta ten tekst albo widział poprzednie sezony, albo chociaż trochę wie o czym jest TG, ale wypada zarysować sytuację, jaką zastajemy rozpoczynając oglądanie 3 sezonu. Mijają trochę czasu od zakończenia drugiego sezonu, nasz stary-nowy główny bohater ma ciało Kena Kanekiego, ale nazywa się Sasaki Haise i żyje jako inspektor od ghouli - tropi je i eliminuje. Nie ma prawie wspomnień Kanekiego, ale żyje on głęboko w jego podświadomości. 


Sasaki, jako inspektor ma swoją drużynę Quinx i przez cały sezon głównie obserwujemy ich wspólne działania przeciwko ghoulom. Przy okazji, projekty postaci męskich członów tej drużyny, a dokładnie dwóch: Shirazu oraz Uriego są przebrzydkie i wcale nie pasują do stylistyki Tokyo Ghoula. Przypominają inne anime, jakby urwali się z gorszej wersji Durarary albo Soul Eatera. Myślałam, że da się przyzwyczaić do ich wyglądu, ale jest denerwujący do ostatniego odcinka. 


Co do samego sezonu. Żałuję, że Tokyo Ghoul już w pierwszym zgubił swój prawie filozoficzny wymiar i próby szukania jakiejś głębi skazane są na porażkę, a naprawdę lubiłam zastanawianie się czy ludzie i ghoule będą w stanie jakoś się porozumieć. Albo anime powinno dać nam bardzo jasną i wyraźną odpowiedź, że nie i wyjaśniło by to sprawę. Koniec końców o tym sezonie można napisać niewiele więcej niż napisałam w streszczeniu. Kręci się on wokół Drużyny Quinx, ale jej członkowie widza niezbyt obchodzą. To ogólnie jest jeden z problem tego anime, poprzednich sezonów też, że oglądający nie za bardzo wie, po której stronie ma stanąć. Inspektorzy i tokijska policja to w większości nieprzyjemne typki, a w dużej części są także niepotrzebnie i dla zabawy brutalni. "Dobrych" ghouli w tym sezonie nie uświadczysz, a wszystkie złe ghoule zachowują się jakby potrzebowały dobrej terapii psychiatrycznej. A nasza drużyna, która jest pomiędzy ludźmi a ghoulami (bo jej członkowie mają powszczepiane kagune i co prawda nie są jednookimi ghoulami, ale są silne jak one) jest nieciekawa. 


Sama się trzymam tego, że lubię Kanekiego. Szczególnie tego z początku pierwszego sezonu, a Sasaki na co dzień ma do niego podobny charakter więc to miłe. Ale cały sezon oglądałam tylko po to, aby zobaczyć kiedy Sasaki zniknie a Kaneki wróci, bo to jest mój bohater, dla którego oglądam to anime i to jego losy mnie interesują. I Touka, ale nie wiem, czy cały jej czas ekranowy w tym seoznie wynosi więcej niż sekund. Poza tym sam Haise ma nieco za mało czasu, jak na przeobrażenie, które ma w nim zajść w czasie tych 12 odcinków. Za dużo jest wyróżnionych punków kulminacyjnych za mało samej drogi. 


Ale nie będę narzekała. Jeśli oglądanie anime czegoś uczy, to jest to cierpliwość. A w tym wypadku na kolejny sezon trzeba będzie poczekać tylko jeden sezon, bo Tokyo Ghoul:re wraca już w październiku. I nie mogę się doczekać, aby zobaczyć, jak nasz główny bohater narozrabia.

A wiecie co wraca dzisiaj? 
Atak Tytanów! 

Pozdrawiam, M


piątek, 20 lipca 2018

Strach ma wielkie oczy

Hello!
Już prawie przyzwyczaiłam się do pisania co dwa dni, nawet odkrywam, że mam więcej do napisania niż bym chciała, ale to pocieszające, że tematów w najbliższym czasie mi nie zabraknie. A z niektórym autentycznie się nie wyrabiam w terminie, w którym chciałabym, je opublikować. Ale co się odwlecze to nie uciecze i dzisiaj post z typu, którego w sumie dawno nie było. Bo pisanie o studiach to nie to samo, co pisanie o sobie, a dziś dzielę się z Wami moimi największymi strachami.A konkretnie tymi, z którymi wiążą się jakieś ciekawe historie.


1. Boję się medycznych fantomów. 
Takich sztucznych ludzików do ćwiczenia pierwszej pomocy. W gimnazjum na jednych zajęciach mieliśmy na nich ćwiczyć resuscytację, ale nie byłam w stanie ich dotknąć. I nie chodzi o to, że brzydziłam się robić to zadanie po innej osobie, a to było bardzo częste wśród koleżanek, ja nawet nie mogę na nie patrzeć. Po prostu, gdy przyszła moja kolej i stanęłam nad fantomem moja twarz zaczęła się mienić wszystkimi kolorami tęczy i skończyła na bladozielonym, a ja mało nie skończyłam zemdlona na ziemi. Nauczyciel kazał mi usiąść i zasady resuscytacji zdawałam pisemnie. Fantomy są dla mnie zdecydowanie zbyt podobne do ludzi, którzy nie żyją. 
Co ciekawe, sklepowe manekiny na przykład nie robią na mnie wrażenia, ale na fantomy nie mogę patrzeć nawet w telewizji.

2. Miałam wypadek samochodowy dwa dni po odebraniu prawa jazdy. 
To była moja druga podróż naszym autem, było to 15 sierpnia i jechaliśmy do babci. Wiozłam całą rodzinę bez jednego brata, bo się nie mieści. Wypadek nie był z mojej winy. Jechałam prostą drogą w terenie zabudowanym więc 50 km/h, ustawił się za mną sznurek samochodów. Niektóre mnie wyprzedzały, więc nie zdziwiłam się go kolejne auto robiło to samo. Zdziwiłam się, że w sekundzie zamiast zobaczyć tył tego samochodu, zobaczyłam  jego boczne drzwi. Stało się tak, że akurat byłam na wysokości skrzyżowania i kobieta nie dość, że chciała mnie wyprzedzić to jeszcze zdążyć skręcić przede mną w prawo. Uderzyłam ją prawym przodem auta w jej prawy tył. Dobrze, że jechałam zgodnie z przepisami, bo jej auto i tak się przekręciło. Cała sytuacja była bardzo, bardzo, bardzo zaskakująca. Mój tata, który siedział obok mnie i trzymał rękę na hamulcu ręcznym nie zdążył nawet go pociągnąć, ja wiem, że nacisnęłam hamulec z całej siły i trochę uderzyłam głową o kierownicę. Gdy już stanęliśmy mama musiała wyciągnąć mnie z auta, bo przestraszyłam się tak bardzo, że nie mogłam stać na nogach. Później uświadomiłam sobie, że byłam święcie przekonana, że uderzyłam w bok tego samochodu. Kobieta, która zajechała mi drogę chciała utrzymywać, że to moja wina, bo powinnam się była zatrzymać i ją przepuścić żeby mogła sobie skręcić. Na szczęście policjanci, którzy przyjechali byli lepiej zaznajomieni z przepisami. A niewiele ich tu nawet trzeba było, gdyż na tym odcinku drogi była podwójna ciągła. Ale pani wyciągała argumenty, że bardziej doświadczony kierowca by się zatrzymał i podobne. Policjanci wzięli mnie w obronę, po pierwsze, że nie ja przekroczyłam podwójną ciągłą i jechałam dopuszczalną prędkością, po drugie, że skoro dopiero co odebrałam prawo jazdy to na pewno dobrze znam kodeks drogowy, no i najważniejsze, że skoro zdałam egzamin to umiem jeździć. Kobieta się też czepiała, że nie prowadził mój tata, ale na to policjanci też powiedzieli, że przecież muszę jeździć, aby się nauczyć poruszać w prawdziwym ruchu drogowym. 
Było jeszcze trochę pomniejszych spraw w związku z tym, ale ogólnie kobieta dostała mandat, a ja wbrew nawet temu, co sama o sobie myślałam, nie miałam żadnej traumy ani nic i później jeździłam normalnie. 

3. Wszystko, co nagłe.
Nie przepadam za określeniem jump scare, ale całkiem nieźle oddaje ono moje reakcje na wszystkie nagłe i głośne wydarzenia w moim życiu. Podskakiwanie na dźwięk klaksonu przejeżdżającego obok samochodu, panika, gdy nie daj Boże pociąg jadący pod wiaduktem, którym właśnie przechodzę, wyda jakiś dźwięk (gdy szłam ostatni raz w salonie miałam taką sytuację, widziała ją para strażników miejskich w samochodzie, a ja widziałam, jaki mają ze mnie ubaw), nagłe wchodzenie do mojego pokoju, o albo pojawianie się znikąd obok mnie - to wszystko mogą być przyczyny zawału i mojej śmierci. Zawsze tak było i niewiele mogę na to poradzić, ale dodatkowo w Sylwestra w 2015 roku wybuchł przede mną fajerwerk i od tamtego czasu jest w sumie jeszcze gorzej. Szczególnie jeśli nie wiem skąd nagły dźwięk może pochodzić. Kiedyś rozmawiałam z koleżankami z prowadzącą po zajęciach, a na pustym już korytarzu upadła miotła z zestawu do sprzątania. Dźwięk poniósł się echem i był bardzo głośny. Do tego stopnia, że ja w sali tak się przestraszyłam, krzyknęłam i zaczęłam uciekać w stronę, z której ten dźwięk nie dochodził.
A ostatnio odkryłam, że potrafię się przestraszyć mojego łapacza snów. Wisi on też nad włącznikiem światła w moim pokoju i, gdy ostatnio wchodziłam do pokoju, zamiast włącznika dotknęłam piórek z łapacza i odrobinę się zdziwiłam, co to jest i co robi w moim pokoju.

4. Gęsi
Są absolutnie straszne i nawet teraz nie chciałabym musieć być w pobliżu żadnej. Jeśli mieliście sposobność zobaczyć dziób i zęby tego potwora to pewnie rozumiecie czemu. Ale, gdy byłam młodsza to odczucie było jeszcze silniejsze. Moja babcia chowała gęsi na odgrodzonej części podwórka, za płotem. I jeśli faktycznie były tam akurat wypuszczone, nie było lepszego sposobu, aby zagonić mnie do domu, bo nie chciałam być na podwórku wtedy, gdy one. Ale raz zdarzyło się tak, że byłam u babci z rodzicami, siedzieliśmy wszyscy na podwórku, gęsi były w swojej części więc czułam się nawet bezpiecznie. Dopóki ktoś nie musiał do nich zajrzeć, a  jedna z nich wydostała się na tę część podwórka, na której byłam ja. Zaczęłam uciekać, przez całą długość podwórka, bo chciałam dobiec do 'strego domu' i tam się schować. Ale po drodze się przewróciłam. Podwójnie przestraszona zaczęłam drzeć się wniebogłosy, tak, że gęś (której w tym momencie prawie mi szkoda) zawróciła. Chciałabym powiedzieć, że tak oto pięcioletnia ja pokonałam jeden z moich największych strachów, ale bałam się i boję tych stworzeń do tej pory.

To nie jest skończona lista, ale, jak często, wpis jest już dłuższy niż chciałam.

A Wy czego się boicie?
Trzymajcie się, M




środa, 18 lipca 2018

Licencjat - jak napisać i obronić?

Hello!
Laptop wrócił! I śmiga prawie jak nowy, ale puste zakładki przypominają mi ile materiałów na wpisy straciłam. Jednak wszystko najlepiej zapisywać w zeszytach.
Nie pamiętam kiedy ostatnio pisałam wpisy dzień po dniu, ale fakt, że moja sesja skończyła się już ponad 3 tygodnie temu, a jeszcze zostało coś do napisania o studiach, strasznie mi ciąży. Chociaż dzisiejszy temat dotyczy dnia 2 lipca, bo wtedy właśnie "broniłam" licencjat.



Wzięłam powyżej słowo broniłam w cudzysłów, ponieważ licencjatu się nie broni, broni się doktorat. Po studiach licencjackich jest egzamin licencjacki. Ale wszyscy, nawet moja promotorka, którą od maja pytaliśmy o temat obrony i która poprawiała nas mówiąc, że to egzamin, w mailach pisała obrona, więc termin jak najbardziej przyjęty i powszechnie używany. Z tym, że praktycznie oznacza to, że różne uczelnie, różne wydziały, różne katedry, różne instytuty, różni promotorzy mają różne podejście do pytań zadawanych na egzaminie. 

I tak na przykład ja i moja grupa wiedzieliśmy, że nasze pytania będą dotyczyły dość blisko i bezpośrednio samej pracy. Ale koleżanka u innego promotora była pytana bardziej dookoła na przykład z opracowań. Jeszcze inna sytuacja może wyglądać tak, że promotor wyznaczy powiedzmy jakąś książkę, która jest lub i nie jest opracowaniem tematu o którym pisało się licencjat i pytania będą z tej książki. Są też sytuacje, gdy egzamin licencjacki wygląda dużo bardziej tak jak powinien, czyli pytania wcale nie muszą być z pracy a są z całych studiów. Widziałam listę zagadnień koleżanki z matematyki i naprawdę nie zazdroszczę, bo było ich mnóstwo, po około 70 z każdego przedmiotu, a przedmiotów pewnie zebrało się 10 albo i więcej przez 6 semestrów.
A pytania powinny się układać mniej więcej tak: dwa ze studiów, jedno z pracy. Ale jak pisałam wyżej, to co w regulaminie studiów czy ustawie o szkolnictwie wyższym sobie, a uczelnie i promotorzy radzą sobie po swojemu. Czy to dobrze, czy źle nie wiem, ja byłam zadowolona z rozwiązania, które wybiera moja promotorka. 

Zaczęłam już tak od tyłu to opowiem Wam, jak wyglądał dzień mojej obrony. Zaczynając od tego, że musiałam wstać około 4 rano, aby koło 5 wyjechać, żeby na 10 spokojnie dojechać do Gdańska. Niestety, nie udało się zrobić tak, aby obrona zmieściła się w czasie letniej sesji, bo nie wszyscy spięli się na tyle, aby oddać prace w pierwszym tygodniu czerwca. Nie była to wina promotorki, a nas samych, chociaż moja praca była jedną z pierwszych oddanych.
W czasie jazdy planowałam powtarzać sobie jeszcze materiały z pracy, ale prawda jest taka, że przysypiałam i nawet nie zajrzałam do notatek. Nie mogę napisać, że czułam się świetnie tego dnia, bo byłam zwyczajnie niewyspana. Na szczęście, akurat to nie wpłynęło na moje odpowiedzi.

Chociaż alfabetycznie w mojej grupie byłabym pierwsza, weszłam jako przed ostatnia osoba. Było to  lub zabezpieczenie, gdyby na drodze coś się stało i byłabym spóźniona. Przede mną weszło chyba 7 lub 8 osób, z czego tylko jedna spędziła w gabinecie więcej niż 15 minut. 
Atmosfera była bardzo miła. Naszym szefem komisji była pani dyrektor od spraw studenckich z instytutu więc obrona była w dużym, jasnym gabinecie. Przy samym wpuszczaniu mnie do gabinetu pani zwróciła uwagę na moje spodnie, proste a'la garniturowe, ale miały wszytą koronkę przy nogawkach. Brzmiało to mniej więcej następująco: "Oh, jakie ładne spodnie ma pani studentka, no Francja elegancja. Panie promotorki widziały? To niech pani tu jeszcze podejdzie do mnie, pokaże się tym paniom. No naprawdę bardzo ładne. Elegancja". Było to miłe i trochę zaskakujące. Ale być może ja też trochę panie zdziwiłam, bo w mojej grupie były same dziewczyny i wszystkie w sukienkach więc trochę wyłamałam się z dress codu. 

Na polskim miałam nie jeden i nie dwa egzaminy ustne i tym byłam tylko o oczko bardziej zdenerwowana niż poprzednimi. Ale nie przewidziałam, choć zdawałam sobie sprawę, jednej rzeczy. Otóż na polskim dostawało się kartkę i czas na przygotowanie. Tu nie, pytania zadawane są od razu. Ale nie to było moim kłopotem. Problem był taki, że nie wiedziałam, co zrobić z oczami i gdzie patrzeć. Na polskim, gdy jest taka sytuacja, po prostu zerka się na kartkę, nawet jeśli nie ma konieczności sprawdzania odpowiedzi. Tu nie było takiej możliwości, więc patrzyłam za okno, obok głowy pani recenzentki. Chociaż wiem, że wszystkie trzy panie cały czas się uśmiechały i słuchały bardzo uważnie, jednak odpowiadanie patrząc na zmianę tylko na nie, było krępujące. 

Po mnie wchodziła jeszcze jedna koleżanka i wyniki zostały ogłoszone po niej. Dostałam 5. Jeśli dobrze pamiętam całość zajęła półtorej godziny. W dniu obrony, dzień po, tydzień po i tak samo dziś nie wierzę, że skończyłam pierwsze studia. Przypuszczam, że odbiorę dyplom i dalej nie będę w to wierzyła. 

A teraz trochę o samym pisaniu. 
Uwielbiam mój temat, cudownie przez większość czasu pisało mi się zarówno część teoretyczną jak i praktyczną. I lubienie tego, o czym się pisze, to już połowa sukcesu. Cieszę się, że miałam dość dużo swobodę wyboru tematu, chociaż wyglądało to tak, że najpierw wiedziałam, że chcę pisać o Ostrołęckim Centrum Kultury i o tym, że nie za bardzo umie prowadzić swoje kanały social media w internecie, a potem powstał dokładny temat. Czyli komunikacja marketingowa instytucji kultury na przykładzie Ostrołęckiego Centrum Kultury". 
Moja promotorka na pierwszym (to znaczy 5) semestrze wyznaczyła nam deadline - pierwszy rozdział ma być oddany, aby zaliczyć seminarium i już. Na kilku pierwszych seminariach spotykaliśmy się całą grupą, ale późnej przychodziliśmy, co mniej więcej dwa tygodnie na konsultacje. Dla mnie to była świetna opcja - nie marnowałam niepotrzebnie czasu, a dwa tygodnie to wystarczający czas aby napisać kolejny podpunkt czy podrozdział. Przez pierwszy semestr napisałam cały pierwszy rozdział o definicji i tym, co mieści się w komunikacji marketingowej oraz część drugiego, w którym pisałam bardziej o instytucjach kultury. 

Jak wyglądał sam mój proces pisania?
Wstawałam w sobotę rano, jadłam śniadanie, jechałam pół godziny tramwajem na kampus, szłam do biblioteki, wyciągałam górę książek, rozkładałam je po obu stronach laptopa i wybierałam z nich to, czego akurat potrzebowałam. W BUGu książki z mojego tematu znajdowały się na dwóch regałach i po dwóch trzech takich wyprawach nie musiałam już sprawdzać sygnatur, tylko wiedziałam już gdzie książki, których potrzebuję lub wydawało mi się, że mogę potrzebować, stoją. Z czasem wyklarowało się, że jedne są lepsze od drugich i sprawa była jeszcze łatwiejsza. 

Pamiętam, że kiedyś odłożyłam moją górę książek na wózek przy półce (tak każą, studenci nie odkładają książek sami), a złożyło się tak, że byłam w bibliotece następnego dnia i znalazłam te książki na najwyższej półce, wszystkie razem, nieporozkładane zgodnie z nazwiskami autorów. Dla mnie było to całkiem wygodne, ale odrobinę zwątpiłam w pracowników BUGu. 

Albo, gdy odkryłam, że jedna autorka bezczelnie skopiowała słowo w słowo definicję innego autora. Co prawda w kwestii komunikacji marketingowej wszyscy trochę od siebie ściągali i trudno tam wymyślić coś naprawdę innowacyjnego, ale to była naprawdę bezczelna kopia bez połowy przypisu. Powiem Wam, że bardzo mnie to wtedy zbulwersowało. 

Myślę, że nie dla każdego spędzanie soboty w bibliotece to idealny sposób na pisanie licencjatu, ale dla mnie był. Atmosfera biblioteki działa na mnie uspokajająco i lepiej mi się tak skupić. Do tego mam komfortowe poczucie, że gdybym znalazła coś ciekawego w przypisie, czy wypadałoby podać jakiś cytat za pierwszą książką, a nie tą, która już go cytuje, wpisuję tytuł szukanej pozycji w wyszukiwarkę BUGu i tylko sprawdzam, na której półce stoi. A wierzcie mi potrafiłam znaleźć tak jedną, potem drugą, a potem kolejną książkę.

Przy okazji pisania drugiego rozdziału, znalazłam w BUGu półkę, na której stały książki, które gdybym przeczytała prawdopodobnie dowiedziałabym się i nauczyła więcej niż w czasie 3 lat studiowania zarządzania instytucjami artystycznymi, bo dotyczyły i instytucji artystycznych, i kultury i zagadnień pokrewnych. A nawet korzystałam z książki pani profesor, z którą w zeszłym roku miałam zajęcia przez Skype,  a która właśnie stała na tej magicznej półce. 

W trzecim rozdziale skupiałam się na tym, co interesowało mnie najbardziej, czyli opisywałam prowadzenie stron na Facebooku, liczyłam gwiazdki w opiniach Googla, wymieniałam strony, które wspominały o OCK i ogólnie grzebałam w internecie, aby znaleźć każdą wzmiankę o OCK. Może nie do końca, ale faktycznie w pewnym momencie zaczęłam znajdować takie miejsca, o których istnieniu wcześniej nie miałam pojęcia. Na przykład - instytucje kultury są w skrócie instytucjami miejskimi więc rzecznik prasowy Urzędu Miasta czasami pisze coś o OCK na stronie dla rzeczników prasowych rzecznikprasowy.pl. Gdyby nie to, że sama musiałam się trochę ograniczać w tych poszukiwaniach (choć z drugiej strony, pisanie licencjatu było świetną wymówkę, aby nie zajmować się przygotowaniami do zajęć i egzaminów na polskim) to na pewno znalazłabym jeszcze więcej ciekawostek. 

Bo w całym pisaniu licencjatu dopiero odkryłam to, o czym teoretycznie powinny być całe studia. Czyli chęć samodzielnego poszerzania wiedzy, szukania nowych wiadomości, sprawdzania książek i niezatrzymywania się na tym, co jest w jednym podręczniku. 

Jak zawsze czekam na pytania i mam nadzieję, że choć w najmniejszym stopniu to co możecie tu przeczytać jest ciekawe i w jakiś sposób pomocne. 
Pozdrawiam, M

wtorek, 17 lipca 2018

Czego dowiedziałam się studiując dwa kierunki?

Hello!
Niestety powrót mojego laptopa do domu nieprzyjemnie się opóźnia, ale ja nie mogę już opóźniać pisania. Tym bardziej, że chciałam napisać jeszcze dwa wpisy o studiach, a jest już połowa lipca. Muszę przeboleć domową klawiaturę oraz braci stojących mi nad głową i pytających kiedy skończę, bo odpowiedź zawsze brzmi "Nie wiem".

To prawdziwa, choć z tego, co sprawdziłam obecnie usunięta, ocena ze strony Fb wydziału. Wpadłam na pomysł, że ten screen może być dobrym zobrazowaniem tematu, gdy pisałam ostatni punkt dzisiejszego wpisu.

Studia to jeden z moich ulubionych tematów do pisania o. Do rozmawiania niekoniecznie, bo większość 'prawdziwych' dorosłych, czyli głównie ciocie i wujkowie, nieszczególnie wierzą, że studiując dwa kierunki studiów nie ma się czasu na praktycznie nic poza studiami. Nie wiem z czego ta niewiara wynika, ale dziś chciałabym zdementować niektóre mity, z którymi spotkałam się w ciągu ostatnich dwóch lat oraz opisać wyzwania, nieprzyjemne i przyjemne sytuacje, z którymi spotkałam się studiując 2 kierunki. 

1. NIE DA SIĘ ROBIĆ NA OBU KIERUNKACH WSZYSTKIEGO NA 100%
Po prostu. Albo może się da, ale nie będzie to dobre, ani dla zdrowia psychicznego ani fizycznego. Ja wolałam nie próbować tego sprawdzać, bo z moim zdrowiem i tak nie jest najlepiej. W każdym razie człowiek się uczy odpuszczać oraz wyznaczać priorytety. 

2. BRAK CZASU
Jeden z wpisów dotyczący studiów nosi tytuł "Ale ty masz życie osobiste, a ja niekoniecznie" i jest to odpowiedź na pytanie mojej koleżanki z polskiego na to, jak sobie radzę na dwóch kierunkach. Nie będę opisywać mojego planu zajęć z każdego semestru, ale zaznaczę, że na wielu kierunkach przynajmniej jeden dzień w tygodniu jest wolny (ZIA w ostatnim semestrze miało nawet 2), a do tego często jest tak, że ma się jedne zajęcia dziennie. Przez dwa lata, czyli 4 semestry, w jednym semestrze miałam w czwartki jedne jedyne zajęcia na 8. Czas po powrocie do akademika wykorzystywałam na przygotowanie się na zajęcia na piątek. Poza tym przez dwa semestry miałam takie sytuacje, że raz w tygodniu byłam na uczelni od 8 do 20. Plus po około 40 minut na dojazd i dojście w jedną stronę. Wracałam i kładłam się spać, co oznaczało, że na wszystkie zajęcia na dzień następny musiałam przygotować się w weekend. Ale, żeby było ciekawiej, na drugim roku zarządzania instytucjami artystycznymi (a pierwszym polonistyki) miałam sytuacje, gdy miałam zajęcia cały piątek i całą sobotę. Podsumowując zajęcia codziennie w tygodniu i czasami w soboty (na 3 roku ZIA weekendy często spędzałam w bibliotece i pisałam licencjat) a trzeba dodać do tego jeszcze górę lektur, robienie prezentacji, pisanie prac zaliczeniowych oraz czynności niezbędne do życia jak chodzenie do sklepu, gotowanie czy sprzątanie. 

3. BRAK OCHOTY
Być może nie wynika to bezpośrednio z poprzedniego punktu, ale po takim tygodniu, miesiącu, semestrze człowiek zwyczajnie nie ma siły, aby gdzieś wyjść. Łóżko, kocyk i serial to najlepsza opcja na świecie, pod warunkiem, że jest się w stanie zapomnieć, że nie przeczytało się jeszcze tego stosu książek z parapetu i nie zrobiło notatek z tych obok łóżka. Bo nie wystarczy przeczytać i znać treści lektur. Praktycznie każda lektura ma opracowanie. epoki mają swoje opracowania, a autorzy swoje. 

4. NAKRĘCANIE SIĘ
To wynika z poprzednich punktów. W tym roku mniej, bo lepiej opanowałam punkt 1, ale w zeszłym, roku przez pierwsze dwa tygodnie, gdy wróciłam na wakacje do domu, nie wiedziałam, co mam ze sobą robić. Nie było książek do czytania, opracowań do robienia notatek, nie umiałam odpocząć i wszystko inne, co robiłam, chociaż nie musiałam już zajmować się absolutnie niczym ambitnym, wydawało mi się bez sensu. Człowiek nawet nie zauważa, gdy zaczyna żyć na wyższych obrotach, a potem nie potrafi z nich zejść. I wiecie, nie piszę przecież o pracy w korpo tylko o studiach. 

5. PRACA ZESPOŁOWA
Jestem święcie przekonana, że bez moich koleżanek z polskiego, z którymi dzieliłam się opracowywaniem lektur, nie dałabym rady studiować dwóch kierunków. Ogólnie zdecydowana większość studentów polonistyki dzieli się w jakiś sposób czy to lekturami czy pytaniami/zagadnieniami, ale w nimi przypadku nie ukrywam to szczególnie istotne. Jestem im ogromnie wdzięczna. Oraz za wyrozumiałość osób z zarządzania, bo zdarzało się, że coś było tak ustawiane, aby pasowało mi i/lub Mart.  

6. TO NIE DLA KAŻDEGO
Na ZIA było nas 4, które studiowałyśmy po dwa kierunki, z czego ja i Mart oba dziennie i dwie koleżanki swoje drugie studia robiły zaocznie. I wszystkim nam szło i idzie dobrze. Natomiast na pierwszym roku polskiego kojarzę co najmniej 2 osoby, które próbowały. Jedna koleżanka studiowała już na 2 lub 3 roku administracji oraz chłopak, z którym miałam mniej do czynienia studiował historię. Koleżanka przez pewien czas nawet dawała sobie radę, ale koło grudnia zniknęła - administracja i polonistyka to jednak było za dużo. Natomiast chłopak z historii poddał się chyba jeszcze szybciej. W tym roku koleżanka z polskiego zaczęła pedagogikę. I prawie nie widywałam jej na zajęciach polskiego, ale z krótkich rozmów przy okazji sesji dowiedziałam się, że: jeden przedmiot z 3 semestru będzie musiała powtarzać, a co najmniej dwa zdawała bardzo długo po sesji i ogólnie olała sobie polski bardzo, co nieszczególnie podobało się prowadzącym. 
I może nie tyle studiowanie dwóch kierunków nie jest dla każdego, co łączenie niektórych kierunków z innymi jest ku temu pomyślniejsze. ZIArt wymagał ode mnie obecności na zajęciach, ale niewielkiego zaangażowania poza nimi, natomiast filologia polska to jednak dużo czytania i nijak nie da się tego ominąć. Przypuszczam, że studiowanie kulturoznawstwa, wiedzy o filmie czy teatrze (chociaż wiem, że tam też jest sporo wymagających egzaminów) i filologii polskiej byłoby łatwiejsze niż łączenie polonistyki z chociażby wspominaną administracją. 

7. PODEJŚCIE DO OSÓB STUDIUJĄCYCH JEDEN KIERUNEK
To chyba najgorszy punkt. Gdy na przerwach pomiędzy zajęciami ludzie z polskiego zaczynali narzekać, że nie mają czasu czytać, pisać prac zaliczeniowych, robić czegokolwiek na studia, miała ochotę chodzić i pytać czy chcieliby się ze mną zamienić.  I często nie były to wcale osoby, które pracowały, a osoby mieszkające z rodzicami. Naprawdę, jeśli studiowanie dwóch kierunków, coś zmienia to podejście do czasu. Co ciekawe na ZIA nie było tego problemu, nie tylko dlatego że nie musieliśmy robić zbyt wiele na poszczególne zajęcia, ale także dlatego że większość osób, jeśli nie wszyscy, mieli jakieś swoje inne zajęcia i dużo lepiej zarządzali swoim czasem niż ludzie na polskim. 

8. NAZWISKA ROBIĄ WRAŻENIE
To trochę ciekawostka, a trochę jeden z plusów zarządzania instytucjami artystycznymi. Przepisywałam z ZIA oceny z wiedzy o teatrze oraz z wiedzy o filmie. Na zarządzaniu pierwszy przedmiot wykładał profesor Limon, drugi profesor Szyłak, a  jeszcze inne zajęcia z filmu miałam z profesorem Przylipiakiem. Na przepisanie oceny musi zgodzić się prowadzący więc trzeba podejść i dać mu podanie do podpisania. Na doktorze, z który prowadził zajęcia o teatrze nazwisko profesora Limona na moim podaniu zrobiło i wrażenie, i chyba go zdziwiło, natomiast doktorant od zajęć z filmu był wręcz w lekkim szoku, gdy zobaczył, kto prowadził zajęcia na ZIA. 
Być może objawia się tak próżność, ale muszę przyznać, że sama się cieszę, że miała te zajęcia jednak z profesorami na zarządzaniu.

9. BIUROKRACJA
Na Uniwersytecie Gdańskim kochają papiery i najlepiej chcieliby mieć jakiś na wszystko. Gdyby tylko jeszcze wiedzieli dokładnie, napisali o tym w regulaminie albo udostępnili wzory na stronie. O tym, że panie w dziekanacie, dyrektorzy od spraw studenckich i opiekunowie roków nie wiedzieli dokładnie jakie dokumenty i podania są potrzebne dla pani dziekan, aby studiować dwa kierunki już pisałam, a razem z Mart. jakoś sprawę rozkminiłyśmy i przez 4 semestry działało. Chociaż nie napiszę, że nie cieszę się, że nie będę musiała już chodzić do każdego profesora i prosić go o podpis. 
Najlepszą i najbardziej absurdalną sytuację miałam przy przepisywaniu oceny z angielskiego z ZIA na polski. W największym skrócie: udało się ją przepisać i to od razu na 3 semestry, ale pani ze Studium Języków Obcych (które zdążyło w międzyczasie zmienić nazwę na Centrum) napisała mi, że na polskim jest po 4 semestrze egzamin. Więc na początku tego semestru próbowałam tę sprawę wyjaśnić: do CJO poszły siatki studiów polskiego, moje 2 lub3 podania, otarło się to o panią prodziekan, która musiała wyraźnie zaznaczyć, że na polskim egzaminu nie ma, a wszystko częściowo było załatwiane przez panią dyrektor instytutu z polonistyki. W końcu po około 6 do 8 tygodniach dostałam maila, że pani pisząc na tym najpierwszym podaniu, że na polskim jest w ogóle egzamin się pomyliła i ocena będzie przepisana. Kiedyś liczyłam, mam z tej sprawy jakieś 15 różnych kartek i dokumentów. Ale cieszę się, że się uparłam i wyjaśniłam to do końca.

10. ABY BYŁO 10
To już ostatnia rzecz, nie do końca związana bardzo bezpośrednio z tematem, ale chyba nie miałam okazji o niej napisać, a łączy się z poprzednim punktem.
Na studiach jest obowiązkowy wf. Ale ZIA jest specyficzne więc dostaliśmy informację, że masze zajęcia aktorskie to wf. Chciałam się upewnić i ewentualnie dowiedzieć więcej, więc napisałam do Studium Wychowania Fizycznego, maila a brzmieniu mniej więcej: "Chciałabym się dowiedzieć jak wygląda kwestia wychowania fizycznego na zarządzaniu instytucjami artystycznymi". Dostałam odpowiedź:
"Proszę sobie sprawdzić w siatce godzin".
Teraz żałuję, bo powinnam była pisać dalej i męczyć, ale wtedy mi tak nie zależało. Ale gdybym była potencjalnym, a nie obecnym studentem UG to zastanowiłabym się czy nie poczułabym się bardzo mocno zlekceważona i czy nie zwątpiono w moją inteligencję. Teraz wolę po prostu myśleć, że w SWF może pracują osoby, które nie powinny mieć do czynienia ze studentami.

Jak zawsze, jeśli macie jakieś pytania to śmiało piszcie, a ja mam nadzieję, że dowiedzieliście się dzisiaj czegoś ciekawego. 
LOVE, M

sobota, 14 lipca 2018

Nietykalni - I Cannot Hug You

Hello!
Seriale, które wybieram sobie do oglądania można by podzielić na kilka grup, ale dla uproszczenia przedstawię Wam dwie: zaplanowane i przypadkowe. Z czego druga grupa jest zaskakująco nieco większa niż pierwsza. Dziś opiszę chińską dramę I Cannot Hug You, którą przyuważyłam przypadkiem, a która okazała się ekranizacją koreańskiej manhwy (czy też webtoon) Untochable, która jest jednym z nielicznych internetowych komiksów, które czytałam na bieżąco i faktycznie czekałam na kolejne rozdziały i którą ogólnie bardzo polubiłam. Nawet wspominałam o niej kiedyś na blogu - o tu.


Untochable, a tym samym I Cannot Hug You, opowiada o współczesnych wampirach, które nie piją już krwi, a zmieniły się wraz z otaczającym je światem i teraz karmią się ludzką energią, pobieraną za pośrednictwem dotyku. Konkretnie naszą bohaterką jest Li Shi Ya - wampirzyca, a także Jiang Zhihao - człowiek z bakteriofobią, którego Shi Ya dotyka, a jego energia okazuje się wyjątkowo dobra. Czy też smaczna. Problem jest tyko taki, że Zhihao nie za bardzo ma ochotę dawać się dotykać, a Shi Ya przez to głoduje i postanawia wyleczyć go z jego fobii. Ale to dopiero początek.


I Cannot Hug You to nie są wyżyny produkcji dram, a wręcz powiedziałabym, że to serial przeciętny w stronę słabego. Ale co ciekawe 3-4 pierwsze odcinki są naprawdę niezbyt dobre, a później drama osiąga pewien nico wyższy pułap i utrzymuje go mniej więcej do końca. Warto też zaznaczyć, że jest podzielona na 2 sezony po 17 odcinków, ale podział ten jest symboliczny, gdyż druga część to  bezpośrednia kontynuacja. Co do tego, że widać, że to nie wyżyny produkcji: bohaterowie, chociaż to modelka oraz popularny autor powieść (= są bogaci i to wiemy) mają może 5 zestawów ubrań. I gdy w innych dramach zwykle narzeka się, że bohaterka, o której wiemy, że ma trudną sytuację materialną ma 5 płaszczyków w jednym odcinku, tak tutaj, gdzie naprawdę powinni byli pozmieniać im kostiumy, jest z tym bardzo krucho. Ale chyba najzabawniejsze sytuacje są, gdy widzimy Simbę na koncertach. Ilość statystów-fanów jest dość niewielka (a podobno to obecnie największy idol!), nie wspominając o tym, że wiemy, że nie jest on solistą, a jego zespołu nie widu ni słychu. A o tym, że na przykład jacyś tancerze mogliby się pojawić na scenie, chyba ktoś w ogóle nie pomyślał. Wygląda to komicznie i ubogo. I naprawdę psuje wrażenie.


Ale te produkcyjne minusy nie przeszkadzają cieszyć się z oglądania, bo to całkiem przyjemna drama. Chociaż momentami ma dziury w scenariuszu jak w serze szwajcarskim, ale wciąż miło się ją ogląda. Z tym, że nie gwarantuję, że moje odczucia nie są spowodowane tym, że mniej więcej znałam historię (została nieco zmieniona w stosunku do manhwy) i ją lubię. Bo wydaje mi się, że drama sama w sobie, a szczególnie ta druga część, jest mimo wszystko nieco mniej pasjonująca niż komiks. W nim wszyscy mieli nieco lepsze charaktery i wszystko było lepiej wyjaśnione. Tutaj są duże problemy z motywacjami bohaterów drugoplanowych oraz wyjaśnieniami, czego oni chcą od głównych postaci. Podobnie rodzina Shi Yi jest potraktowana trochę za bardzo po macoszemu, a szkoda, bo to był bardzo ważny punkt w webtoon. 


Z drugiej strony, piszę to wszystko i myślę, że muszę jednak I Cannot Hug You bronić, bo pomimo tych wszystkich i dość dużych kłopotów to naprawdę miły do oglądania tytuł. Bohaterowie robią dla siebie dużo małych, ale znaczących rzeczy, nie wiemy, kto w kim się pierwszy zakochuje, bo wychodzi im to naturalnie. Są mniejsze i większe strzały w stopę, bo Shi Ya jest dość niecierpliwa i miewa nie najlepsze pomysły, a z drugiej strony bohater też zaczyna się starać i chociaż na pewno jego fobia została wyleczona zdecydowanie za szybko, ich wspólny wysiłek został bardzo ładnie przedstawiony. I wątek Simby, zakochanego w bohaterce przyjaciela z dzieciństwa, z czasem robi się ciekawszy niż tylko robienie dramatu i pokazanie rywalizacji z Zhihao. Poza tym Simba ma swojego przyjaciela, który zasługiwałby na więcej uwagi - zarówno od strony Simby, jak i autorów scenariusza.

Ale z trzeciej strony jeśli miałabym Wam polecić, gdybyście mieli zapoznać się tylko albo z webtoon, albo dramą, to jednak poleciłabym komiks. Ale jeśli nie przepadacie za taką formą i jednak wolicie oglądać seriale, to strata nie będzie aż tak wielka. Pod warunkiem, że z góry przygotujecie się na problemy produkcyjne, o których napisałam wyżej.

Trzymajcie się, M

czwartek, 12 lipca 2018

Kinowe plany 2018 #2

Hello!
I znów prawie zapomniałam, że w połowie roku powinnam napisać drugą część wpisu z zapowiedziami filmów, które chciałabym obejrzeć do końca roku. Na szczęście pierwszy interesujący mnie film ma swoją premierę jutro.


13 lipca
Iniemamocni 2

3 sierpnia
Ant-Man and the Wasp

17 sierpnia
Bajecznie bogaci Azjaci (Crazy Rich Asians)

5 października
Venom


12 października
Hotel Transylwania 3

16 listopada
Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda

21 grudnia
Aquaman
Alita: Battle Angel

Jestem bardzo zaskoczona, że to tylko 8 filmów. Oraz, że w wakacje wychodzi jedna bajka i jeden film Marvela, które będę mogła zobaczyć u siebie w kinie. Jeśli w Ostrołęce pokażą Bajecznie bogatych Azjatów, to bardzo się zdziwię. Ale będę zadowolona, bo patrząc po zwiastunach to film, który dobrze byłoby jednak zobaczyć w kinie. 
Z drugiej strony jednak ta lista spokojnie mogłaby zostać zawężona tylko do Ant-Mana i Fantastycznych zwierząt i nie byłoby w tym błędu, bo istnieje pewna szansa, że faktycznie będą to jedyne filmy, które naprawdę zobaczę w kinie. I Iniemamocni. Młodsi bracia zobowiązują. 

A Wy na jakie filmy czekacie w drugiej połowie roku?
LOVE, M


wtorek, 10 lipca 2018

Zarządzanie Instytucjami Artystycznymi

Hello!
Kocham i uwielbiam kompilować posty, które już napisałam, tak aby wszystkie z danego tematu były razem i łatwo można było je znaleźć i do nich wrócić.  I gdy zastanawiałam się jak najlepiej podsumować trzy lata studiowania zarządzania instytucjami artystycznymi na Uniwersytecie Gdańskim uświadomiłam sobie, że przecież przez cały czas na bieżąco opisywałam moje wrażenia. Zebrałam więc wszystko, co do tej pory napisałam o ZIA i uzupełniłam o nowe komentarze z perspektywy czasu. 


Poza tym już dawno miałam usunąć podstronę o Marvel Cintematic Universe, ale pomyślałam, że po prostu zastąpię ją stroną o studiach. Mam nadzieję, że dalej będą pomocne osobom wybierającym się na ZIA, bo wielu potencjalnych studentów pisze czy to do mnie na facebooku bloga, czy to do moich znajomych, którzy w swoich prywatnych profilach zaznaczyli, co i gdzie studiują. 

1.
Po pierwszym miesiącu - "Piksele wielkie jak klocki Lego"
Po pierwszym semestrze - Kwiatki, perełki, ciekawostki
O jednych zajęciach z pierwszego semestru - Warsztat Aktorski
Drugi semestr zarządzania instytucjami artystycznymi - Największe odkrycie drugiego semestru: na studiach trzeba coś robić
Po pierwszym roku - Słów kilka o rozczarowaniu

2.
Pierwszy miesiąc drugiego roku ZIA - Sytuacja na drugim roku ZIArtu 

3.  
 
Jak widać rozczarowanie studiami rosło proporcjonalnie do długości tytułów wpisów ich dotyczących. A tak naprawdę pojawiło się po pierwszym miesiącu. Bo we wpisie po pierwszym tygodniu moich studiów napisałam, że je uwielbiam, ale było to pierwsze wrażenie. Gdy teraz sama to czytałam, byłam bardzo zaskoczona. Po pierwszym semestrze nie napisałam nawet podsumowania o zajęciach, tylko o ciekawostkach, aby powstrzymać się od wylewania jadu na studia i uczelnię. 
Nie pisałam też chyba nigdy o tym, że mój stan rozczarowania był naprawdę poważny, do tego stopnia, że prawie na siłę i tylko dlatego, że musiałam i chciałam sama sobie coś udowodnić, wsiadałam do autobusu, który przywoził mnie do Gdańska z domu. Naprawdę wracanie do Gdańska z domu na pierwszym roku było traumatycznym przeżyciem. 

We wpisie "Piksele wielkie jak klocki Lego" napisałam: "Niektóre osoby z mojego otoczenia martwiły się, że zacznę studiować coś co wydaje się dla mnie doskonałe, a okaże się, że wcale mi się nie podoba. Nie sprawdziło się, podoba mi się wszystko." Jednak ludzie mieli rację, jak coś wydaje się zbyt piękne żeby było prawdziwe, to pewnie nie jest. I po semestrze delikatnie mówiąc miałam ich dość. Ale je skończyłam. Prawdę powiedziawszy to niezbyt w to wierzę. I pewnie nawet jak już odbiorę dyplom to też nie będę. 
Wrócę jeszcze ma moment do pierwszego roku. Ważną rzeczą, która pozwoliła mi go przetrwać był blog. Dzięki temu, że trwał "Rok z anime" i musiałam przygotowywać wpisy w serii oraz inne, miałam co robić i nie myślałam, że moje studia obok zarządzania nawet nie stały i niczego się na nich nie nauczę. 

A na drugim roku zaczęłam studiować filologię polską i o nudzeniu się nie było mowy. Ani o myśleniu, że ZIArt nie jest zbyt ambitnymi studiami. Gdy zbierałam wpisy na dziś zauważyłam, że nawet nie napisałam o pierwszych wrażeniach na czwartym semestrze. Pokazuje to jak bardzo mnie one wtedy obchodziły. Po takiej ilości rozczarowań, niedociągnięć ze strony prowadzących, a także organizacji uczelni, dowiadywaniu się na 15 minut przed zajęciami, że się nie odbędą przez 3 kolejne tygodnie. Ogólnie niektóre kuriozalne sytuacje zasługiwałby na opisanie w oddzielnych wpisach, ale i tak mi trochę jednak głupio, że tak źle piszę o UG, a przecież na polskim nie jest tak źle. Chyba najbardziej krytyczny wpis to ten o tytule "ZIArt ZIArtem..." polecam zajrzeć, bo opisane zajęcia i sposób ich prowadzenia odpowiada mniej więcej temu, co przeżywaliśmy przez całe 3 lata. A nie chciałabym się tu za bardzo powtarzać. Ponadto z każdym semestrem coraz mniej nas to już zadziwiło i robiło na nas wrażenie, bo wiedzieliśmy, że nasze studia nie tyle są specyficzne, co ludzie, którzy je wymyślili nie do końca je przemyśleli, a ktoś inny nawymyślał najdłuższe możliwe nazwy dla zajęć i włożył w nasz plan, nie mówiąc prowadzącym o czym tak w sumie mają być.

Największy problem jest taki, że zarządzanie instytucjami artystycznymi to teatrologia bis (i nie, nie my to wymyśliliśmy, powtarzali nam to nasi prowadzący), a nie zarządzanie. I nie przekonują mnie argumenty typu: każda instytucja jest inna i ma swoją specyfikę (chociaż to prawda) w tłumaczeniu dlaczego mieliśmy tak mało zajęć z zarządzania. Tym bardziej im bardziej różne są instytucje, tym więcej zajęć mieć powinniśmy, bo na przykład o specyfice filharmonii dowiedzieliśmy się dokładnie nic, a o operze (konkretnie Bałtyckiej) znamy więcej plotek i wiemy, że raczej nie działa niż działa, to znaczy marszałek ma z nią problemy. 

Gdyby Uniwersytet Gdański zatrudnił mój rocznik Zarządzania Instytucjami Artystycznymi do ułożenia planu studiów (a i plan zajęć moglibyśmy ułożyć albo chociaż zrobić paniom planerkom/ z  sekretariatu kurs obsługi excela czy podobnego programu, bo to jak teraz wyglądają plany to trochę wstyd) to gwarantuję, że dostali by najlepszy i najpełniejszy pomysł na te studia, którego jestem pewna nikt z uczelni nie byłby w stanie wymyślić, bo tego nie przeżył. A naprawdę wystarczyłoby nas zapytać. Ale nikt tego nie robi, bo byliśmy rocznikiem, który najwięcej narzekał i nawet nie zaproszono nas na spotkanie z władzami kierunku, gdy takie z przedstawicielami studentów miało miejsce.

Ale jedna ważna rzecz: każdy rok ZIArtu bardzo się od siebie różni zaczynając od zajęć a kończąc na prowadzących. Więc dużo rzeczy, o których piszę konkretnie może odnosić się tylko do mojego rocznika, ale wiele rzeczy ogólnych niestety się nie zmienia i dalej zarządzanie na zarządzaniu to tylko ziart. 

Jeśli macie pytania to śmiało piszcie, bo odpowiadanie na nie to jedna z moich ulubionych rzeczy.
Zarówno o ZIA, filologię polską, Uniwersytet Gdański i jego biurokrację.
Pozdrawiam, M