wtorek, 31 października 2017

"I popełnił takie seppuku, tylko bardziej puku niż se", czyli pierwsze wrażenie z piątego semestru ZIA

Hello!
Mamy koniec października więc czas na pierwsze wrażenia z kolejnego semestru zarządzania instytucjami artystycznymi. 
Tytułem wyjaśnienia tytułu: oczywiście to cytat z jednego z moich profesorów, ale z polskiego. Więc, gdyby były wątpliwości to żart językowy, a kontekst jest taki, że jeden ktoś zrobił drugiemu komuś coś złego. A ja pomyślałam, że może cały Ziart zrobił jednak se puku wybierając te studia. A z drugiej strony z każdym kolejnym semestrem, coraz mniejsze wrażenie robi to jak bardzo te studia są nieprzemyślane i bez sensu, i teraz każdy chce je już tylko skoczyć.

Wracam do ozdabiania wpisów o studiach Hermioną.

Po pierwsze w piątym semestrze mamy uczestniczyć w wykładzie ogólnouczelnianym. Większość Ziartu wybrała Globalne rejestry w lokalnych kontekstach czyli formaty TV. I tak sobie rozmawiamy na zajęciach na temat Kuchennych rewolucji, Koła fortuny i innych programach. Dlaczego w Polsce wyglądają tak i dlaczego tak lubimy Ślub od pierwszego wejrzenia. Znaczy kto lubi to lubi, ja nie mam telewizora. Angielski. Dalej mamy buissnes english i retorykę. Z tym, że zmienił nam się prowadzący od tego drugiego przedmiotu, jest on też naszym opiekunem roku i dobrego wrażenia na nas nie zrobił. Przez nas mam na myśli osoby z IPSem. Otóż jest to jedyny prowadzący, na zasadniczo 3 kierunkach, bo ani mi na polskim, ani Mart na jej drugim kierunku, nikt nie powiedział, że prowadzącego nie obchodzi, że mamy drugi kierunek jego zajęcia są najważniejsze. I, gdyby to był normalny wykładowca to niech sobie mówi, ale jako nasz opiekun roku, gdybyśmy miały problemy z innymi profesorami powinien nam w jakiś sposób pomóc się z nimi dogadać. A sam ma takie a nie inne podejście do sprawy. Pan prowadzi nam jeszcze jedne zajęcia: Twórcze zaangażowanie poprzez happening. I w styczniu będziemy robić happening. Jestem bardzo ciekawa, co z tego wyjdzie. Mam też zajęcia z fotografii i będę je miała nawet 2 semestry. To oznacza, że będę miała lepsze formalne wykształcenie w tym kierunku niż jakieś 80% pseudofotografów z mojego miasta, reklamujących się na facebooku. Co do efektów w postaci ładniejszych zdjęć nie jestem przekonana, ale zobaczymy po roku. Mam dwa zajęcia dotyczące muzyki i niestety charakteryzują się tym, że w momencie opuszczenia sali zapominam o czym były, nawet jeśli na samych zajęciach podejmowane tematy były ciekawe. A teraz uwaga, przedmiot faktycznie związany z zarządzaniem: zarządzanie projektami. Co dwa tygodnie. Przez semestr. Prowadzi je pani z GTSu, która, oprócz dyrektora, jest drugą najbardziej kompetentną osobą z tego teatru, z którą mamy zajęcia. Będę jeszcze miała zajęcia ze Sztuki radia i telewizji i zapowiadają się interesująco, bo mają się odbywać w studiach, ale to dopiero w listopadzie. Tak w sumie to niewiele tych zajęć.

Najważniejszą rzeczą na trzecim roku studiów jest licencjat. Ponieważ moje studia to taka mała wiedza o teatrze, piszę pracę o marketingu. A konkretniej o komunikacji marketingowej. Instytucji artystycznych żeby nie było tak bez związku ze studiami.

Pozdrawiam, M

sobota, 28 października 2017

Akuratnie plus ("Thor: Ragnarok")

Hello!
Mam na studiach ćwiczenia, których bardzo nie lubię i jest to retoryka (a to lekka zapowiedź następnej notki, bo już czas, aby spisać pierwsze wrażenia). Na ostatnie zajęcia mieliśmy przygotować konwersacje, na szczęście na dowolny temat. Z kolegą wybraliśmy temat filmów Marvela i przez większość czasu rozmawialiśmy na temat naszych przewidywań na temat nowego Thora. Do tej pory zastanawiam się czy nasz prowadzący chociaż trochę ogarnął z naszej gadaniny. Nie to jest jednak tutaj istotne. Ważne jest to, że w ciągu tej rozmowy powtórzyłam chyba z milion razy, że sądząc po zwiastunach, w tym filmie będzie się za dużo działo i nie wiem, jak oni zmieszczą wszystko to, co pokazali w czasie, który zapowiedzieli. A ja mam już trochę dość filmów, w których postaci robią dużo rzeczy bez ładu i składu i to ma cieszyć widza. 


I co się okazało? Martwiłam się niepotrzebnie. Film układa się w logiczną całość, a scen akcji nie ma za dużo. Jest akuratnie. Dobrze się go ogląda. Tylko tyle (i aż tyle). Widziałam i czytałam recenzje i zauważyłam, że zasadniczo są dwa typy: ludzie, którym się po prostu podobało i ludzie, którzy byli zachwyceni i choć zdają sobie sprawę, że zdecydowanie nie jest to najlepszy film Marvela, bawili się doskonale. Ja jestem w tej pierwszej grupie, więc standardowo zacznę od tego, co mi się nie podobało. 


Skurge. Dlaczego nikt nie wyciął go ze scenariusza. Tak schematycznego, przewidywalnego, bez charakteru bohatera ze świecą szukać. Dosłownie po drugiej scenie, w której się pojawia, można domyślić się co to za typ postaci i co się z nim stanie. Naprawdę aż tak sztampowej postaci dawno nie widziałam. I najgorsze jest to, że widz od początku wie, że on nie zostanie poprowadzony inaczej niż wszystkie inne takie postaci, tylko skończy dokładnie tak samo. 

Hela ląduje obok wszystkich innych nieciekawych złoli Marvela. I chociaż początkowo Kate Blanchett ma sporo scen i wydaje się, że jej wątek będzie bardziej rozbudowany, szybko okazuje się, że, no właśnie, tylko nam się tak wydawało. Prawda jest taka, że ona nic nie robi. Znaczy siedzi w Asgardzie i deklaruje, że chce podbić inne światy. I tyle. Poczucie zagrożenia z jej strony wynosi zero. 


Ragnarok. Będą spoilery. Sam koniec filmu, "Asgard to ludzie, nie miejsce" mi się podobała i ogólnie czuję wielki i przeogromny ból w serduszku z powodu tego co się stało (i tak, płakałam), ale to jest naprawdę okrutne rozwiązanie fabuły. Ale z całym tym Ragnarokiem (i Helą) jest taki problem, że gdy ogląda się film, jest on niewyczuwalny. Znaczy Thor chodzi i mówi "bardzo zła kobieta jest w Asgardzie, zbliża się Ragnarok", ale trochę nic z tego nie wynika. 


Zastanawiam się i piszę, i dochodzę do wniosku, że nowy "Thor" mi się podobał, ale na samym filmie nie bawiłam się aż tak dobrze. Po przemyśleniu, wiele rzeczy wydaje się działać dużo lepiej niż faktycznie wygląda na ekranie. Nie jestem pewna czy to nie jest przykład filmu, który jednak odrobinę lepiej składa się w całość na papierze niż na ekranie. Choć tak jak wspominałam wyżej, byłam zaskoczona jak dobrze udało im się połączyć elementy pokazane w zwiastunach w jedną całość. 


A co mi się podobało? 
Humor. Choć pierwsze sceny nastrajają nieco sceptycznie i można się zacząć obawiać, czy nie będzie przesady. Spokojnie, nie ma. Jest śmiesznie, jest zabawnie, jest wspaniale pod tym względem.
Hulk. I Bruce Banner. I jego, i jego relacja z Thorem. Oraz później jak sam bohater odnalazł się w świecie przedstawionym. Jest super. 
Arcymistrz. Jeff Goldblum kradnie każdą scenę, w której się pojawi, ale chyba nikt nie jest tym zaskoczony. 
Anthony Hopkins. Który musiał grać nie tylko Odyna-ojca, ale także Lokiego w ciele Odyna i wyszło doskonale. Podobnie jak cała scena z teatrem i odgrywaniem sceny śmierci Lokiego z poprzedniej części filmu. Cudo. 
Loki. Aż dziwne, że nie napisałam o nim na samym początku. Hela ukradła mu kolory i chodziła w zielono-czarnym kombinezonie, a jemu dodano elementy żółtego, trochę tego nie rozumiem, czemu ona nie mogła dostać innego kolory, ale mniejsza. W sumie to nie do końca wiadomo o co mu chodzi przez cały film. Skłaniałabym się do interpretacji takiej, że w sumie Loki jest samotny i chociaż gada, że chciałby aby drogi jego i Thora się rozeszły to i tak się z nim trzyma. I chciałabym, i nie chciałabym, aby Loki zaczął być dobrym bohaterem. Ale to biedactwo zawsze będzie powodowało kłopoty i obrywało. No i to jak zaświeciły mu się oczy, gdy zobaczył taką małą niebieską kosteczkę... A Tom Hiddleston wygląda cudownie w czarnym. 

Rozważam pójście na film jeszcze raz, może mnie olśni. Póki co trochę brak mi wobec niego szczególnego entuzjazmu. 

LOVE, M

środa, 25 października 2017

Z bólem przez temat ("Anime - w poszukiwaniu istoty fenomenu")

Hello!
Od czasu, gdy zaczęłam zeszłoroczny Rok z anime, zastanawiałam się czy są w Polsce książkowe, profesjonalne opracowania tego tematu. Więc wpisałam w wyszukiwarkę biblioteki UG hasło anime. Znalazłam dwie potencjalnie interesujące książki, niestety były wypożyczone na zastanawiająco długi czas (jakiś magistrant albo doktorant zainteresował się tematem) i nie udało mi się ich dostać w zeszłym roku akademickim. W tym postanowiłam nie czekać i wypożyczyłam je nawet wcześniej od lektur na romantyzm.

Nie miałam zamiaru pisać o tych książkach, chciałam przeczytać, dowiedzieć się rzeczy i później wykorzystywać wiedzę w pisaniu o anime. I jeszcze nie wiem czy o drugiej napiszę, ale "Anime - w poszukiwaniu istoty fenomenu" to tak fatalnie napisana książka, że  muszę Was ostrzec. 

Pierwszy czytelniczy kryzys pojawił się na 13 stronie i dotyczy kwestii seiyuu: "Warto wspomnieć, że seiyuu są swego rodzaju aktorami użyczającymi swych głosów postaciom z japońskich animacji. W krajach zachodnich głosów animowanym bohaterom użyczają zwykle aktorzy, ale w Japonii rzecz ma się zupełnie inaczej (...)". Seiyuu to nie są "swego rodzaju aktorzy" tylko aktorzy głosowi, po prostu. Aktorzy głosowi to są aktorzy, podobnie jak aktorzy powiedzmy dubbingowi to aktorzy dubbingowi, a nie swego rodzaju aktorzy. Już widzę, że będzie ciężko przebrnąć przez resztę. 

Sprawa numer dwa. Powtórzenia. I to nie tylko wyrazów w kolejnych zdaniach, ale całych akapitów - pisanie dokładnie tego samego innymi słowami. Naprawdę wystarczy raz napisać, że bohaterka jest dobra, nie trzeba pisać, że jest tak dobra, że aż nudna, ani tak dobra, że aż schematyczna na dwóch stronach obok siebie. A to naprawdę najmniejszy przykład, bo i znacznie większe partie wypowiedzi są powtarzane dwu-trzykrotnie.
W pewnym momencie chciałam zacząć liczyć ile razy pojawiają się w książce słowa "tradycja i kultura Japonii" i ile stron dzieli ich użycie. Szczególnie w rozdziale o filmach Miyazakiego są one tak mniej więcej co 2-3. A później każdy rozdział i podrozdział kończy się mniej więcej takim stwierdzeniem: "(...) w percepcji dzieła przez odbiorców, którzy w zależności os stopnia znajomości japońskiej tradycji i kultury mogą okazać się mniej lub bardziej wyrozumiali dla inwencji twórczej autora."
W pewnym momencie autorka zaczyna też zdecydowanie nadużywać słowa albowiem, do tego stopnia, że po pierwsze niesamowicie rzuca się w oczy, a po drugie zaczyna zwyczajnie irytować. 

Sprawa numer trzy. Nie wiem czy to wynika z tego, że cały poprzedni rok miałam zajęcia z edytorstwa i uczyli mnie porządku i pilnowania pewnych aspektów tekstu, ale naprawdę irytowało mnie w tej książce posługiwanie się i polskimi, i japońskimi tytułami animacji bez żadnego uzasadnienia raz pisząc w tym, a raz w tym języku. I takim sposobem na jednej stronie mamy Tonari no Totoro, ale niżej Ruchomy zamek Hauru. Nie wiem dlaczego tak, przecież mamy tłumaczenie Mój sąsiad Totoro. I jeszcze gdyby dany tytuł zawsze występował w tylko w tym języku, w którym pojawił się w książce jako w pierwszym. Ale nie. Autorka potrafi rozpocząć jedno zdanie tytułem japońskim, a następujące po nim polskim.
Sprawa numer trzy i pół: jestem prawie pewna, że część przypisów w książce jest źle zrobiona. A z drugiej strony do książki dołączona jest bibliografia i filmografia, co daje pewien punkt wyjścia do szukania kolejnych książek.  
Trzy i trzy-czwarte: Autorka opisuje Death Note, główny bohater ma na imię Light. Ktoś nie zauważył i co najmniej dwa razy to imię pozbawione jest literki "h", także w tym w momencie, gdy autorka przedstawia tę postać.

Sprawa numer cztery: dygresje. I może nie byłyby one najgorsze, bo czasami zawierają ciekawe dodatkowe informacje, ale jest ich zdecydowanie za dużo, a autorka wraca do zasadniczego tematu w szkolno-rozprawkowy sposób. Ogólnie wykorzystuje za dużo schematycznych, utartych zwrotów, które powinny spajać tekst, a dają tylko wrażanie, że to nie tekst książki a rozprawki maturalnej.

Sprawa numer pięć: do kogo jest ta książka. Zaczynając nawet od języka tytułów, sama nie kojarzę wszystkich tytułów dzieł Miyazakiego w oryginale, a więc jak może je kojarzyć osoba, która nie miała wcześniej styczności z anime? Raczej nie może, ale na przykład istnieje całkiem duże prawdopodobieństwo, że o Moim sąsiedzie Totoro słyszała. Po drugie dla osoby, która choć trochę orientuje się w anime czytanie tej książki to będzie męczarnia, nie ma w niej nic na tyle odkrywczego, że nie można samemu się tego domyślić. Stwierdzenia typu: jest wiele gatunków anime, które przeznaczone są dla widzów w różnym wieku, powtarzane po pięć razy to więcej niż oczywistość. Osoba, która chciałaby czytać tę książkę bez żadnego kontekstu i z jakiegoś powodu z niej dowiadywać się jak działa anime i na czym polega, powinna po prostu obejrzeć Spirited Away i sama będzie w stanie wyciągnąć wnioski.

Sprawa numer sześć: streszczenie. Rozdział o Hayao Miyazakim to streszczenia jego pięciu filmów, po trzy razy każdego, przy czym przy każdym powtórzeniu treści autorka stara się dodać jakąś interpretację. Przy okazji powtarzając w każdym z podrozdziałów informacje z części dotyczącej samego autora. I tak na przykład co najmniej 3 razy czytamy, że Miyazaki zafascynowany był lotnictwem, a w każdym podrozdziale o tym, że tworzył charakterystyczne scenografie i ważną rolę w jego filmach odgrywa przyroda.
Ale o tym, że Ruchomy zamek Hauru powstał na podstawie książki, autorka pisze w ostatnim akapicie podrozdziału dotyczącym tego anime. Zdziwiłam się, bo prawdę powiedziawszy, byłam już prawie pewna, że wcale o tym nie wspomni. 

Sprawa numer siedem: podejście autorki do rozróżnienia bajek (głównie Disneya) oraz anime. W największym skrócie: anime jest bogate, niesie ze sobą przesłanie, drugie dno, trzeba zawsze szukać ukrytych znaczeń, zakończenia często są otwarte, fabuły zagmatwane i dla zachodniego widza mogą być ciężkie w odbiorze, a dzieciom to może wcale nie pokazywać i tak nic nie zrozumieją, w sumie to i tak rodzic w Europie czy Ameryce nie pokaże, bo to za brutalne i skomplikowane dla dziecka. A bajki Disneya są płytkie, zawsze dobrze się kończą, nie trzeba się wysilać aby je zrozumieć, itp. Cieszę się, że autorka ma tak wysokie mniemanie o anime, ale naprawdę nie docenia, a powiedziałabym, że wręcz kwestionuje inteligencję widzów. I to nie tylko dzieci, ale i dorosłych.

Sprawa numer osiem: rozdział o tym, kto może być bohaterem anime, nie jest taki zły. To najbardziej udana ze wszystkich części książki. Nie jest pozbawiona wad, bo wszystkie zarzuty o powtarzanie i schematyczność też się jej tyczą, ale autorka robi całkiem niezły przegląd przez typy postaci.
W tym rozdziale jest też chyba mój ulubiony cytat: "Istotnym wydaje się również fakt, iż bohaterem anime może być także homoseksualista, czyli osoba o odmiennych preferencjach seksualnych." Zastanawiam się, czy to zdanie jest wynikiem faktu, że książkę opublikowano w 2011 i stan powszechnej wiedzy na temat homoseksualizmu był dużo mniejszy niż obecnie, czy autorka kwestionuje w tym miejscu już nie tylko inteligencję potencjalnego widza, ale także bezpośrednio czytelnika swojej książki. 
Ale to nie jedyny fragment, który każe się zastanowić, czy przypadkiem postrzeganie pewnych spraw oraz samo anime przez ostatnie sześć lat nie zmieniło się na tyle, że książka wymagałaby pewnej aktualizacji.

Sprawa numer dziewięć: spoilery. Można pisać o filmach, książkach, serialach i anime tak, aby nie tylko nie streszczać fabuły, ale co ważniejsze nie zdradzać zakończenia. Albo chociaż nie zdradzać go tak wprost jak robi to autorka "Anime - w poszukiwaniu istoty fenomenu". O ile streszczenia można przeboleć i nawet byłabym w stanie przeboleć zdradzanie zakończeń filmów, to pisanie 'wszyscy giną, nie ma happy endu' jeśli mowa o serii dwunasto- czy dwudziestoczteroodcinkowej, to przesada.

Sprawa numer dziesięć: wracanie do tych samych przykładów. Brakuje w tej książce różnorodności. Autora poświęca jeden rozdział na opis Full Metal Alchemist i naprawdę nie ma potrzeba aby później przy typach postaci, czy w ostatnim rozdziale dotyczącym nawiązań do mitologii i legend, wracała do tego przykładu. Innymi ciągle pojawiającym się tytułami są na przykład Naruto, Princess Miyu, Dragon Ball, ale autorka bardzo często w kilku miejscach odnosi się do tego samego tytułu. A przecież anime jest tyle, jestem pewna, że znalezienie innych tytułów do zobrazowania pewnych zjawisk nie byłoby problemem. 

Dowiedziałam się z tej książki dużo mniej niż bym chciała, jej czytanie było bardzo męczące i ogólnie jest wielkim rozczarowaniem. 

Trzymajcie się, M

niedziela, 22 października 2017

Nie tylko w kinie i teatrze XXII - teledyski The Lumineers

Hello!
Podobno w internecie najłatwiej znaleźć ludzi, którzy mają podobne zainteresowania. W wypadku popularnych filmów, seriali i książek jest to bardzo proste. W przypadku mangi i anime nie jest najtrudniejsze wystarczy zacząć. W przypadku kpopu nawet się nie zauważa, gdy już się należy do tej społeczności. Ale, chociaż szukam i się interesuję, nie znalazłam jeszcze ludzi tak zainteresowanych teledyskami jak ja. Co nieszczególnie powstrzymuje mnie przed pisaniem, oglądaniem, szukaniem informacji i czytaniem. 
I właśnie, gdy kiedyś sprawdzałam jakiś teledysk zespołu The Lumineers w komentarzach przeczytałam, że to kolejna część historii i jest kilka, które się łączą, opowiadając losy pewnej kobiety.

Sleep On The Floor



Ophelia 




Cleopatra 


Angela 


Teledyski załączyłam w kolejności w jakiej ułożone są piosenki na płycie, chociaż MV publikowane były w kolejności: Ophelia (luty), Cleopatra (lipiec), Angela (wrzesień), Sleep On The Floor (listopad) i chyba w takiej najlepiej je oglądać, chociaż słyszałam sporo głosów, że dopiero ostatni nadaje sens pozostałym. Chociaż piszą też, że można je też obejrzeć w kolejności SOTF, Angela i dopiero Cleopatra. Wikipedia twierdzi zaś: "It (Cleopatra) acts as the conclusion to the storyline that began with Sleeping on the Floor music video and continued in the video for Angela." A gdzieś jeszcze indziej przeczytałam, że najlepiej je obejrzeć od końca, odwrotnie chronologicznie o tego jak pokazywały się na YT. Sama się pogubiłam

W Sleep On The Floor występuje Elise Eberle oraz Adam Lively. 
Ophelia to śpiew i taniec wokalisty, ale bez kontekstu tej piosenki nie będzie można przejść do ciekawej rzeczy, która ukazała się na początku tego roku. Powyższe cztery teledyski są z 2016. 
Pani taksówkarz, którą ludzie, oglądający teledysk, uwielbiają, a która jest podpisana dokładnie nigdzie na oficjalnych stronach i, chociaż jestem wprawiona w poszukiwaniach, to uważam, że to jednak nie fair nie napisać, kto występuje w MV, to Gwynn Lewis. A aktor, który najwidoczniej gra jej syna to John Bubniak. 
Natomiast pani w ciąży w Angela to chyba nie jest zawodowa aktorka. Przejrzałam komentarze, mnóstwo stron, sprawdzałam każdym znanym mi sposobem i żadnego nazwiska nie znalazłam. Do czasu.

Za to bez problemu można znaleźć namiary na reżysera wszystkich 4 (a nawet 5, ale o tym za moment) teledysków i jest nim Isaac Ravishankara. Który zrobił także MV do piosenki Stubborn Love, a fani nawet dopatrzyli się powiązań pomiędzy wszystkimi pięcioma klipami. Więc pan Isaac zasadniczo odpowiada za wszystkie teledyski The Lumineers oprócz pierwszego do "Ho Hey", który zrobił Ben Fee. 

Jeśli tak samo jak ja i prawdopodobnie wielu fanów zespołu, pogubiliście się w teledyskach to The Lumineers przyszło z pomocą takim owieczkom i pokazało "The Ballad of Cleopatra" (gdzie, uwaga, podpisało wszystkie aktorki! dobrze, że wcześnie), które wyjaśnia i kończy historię tytułowej Cleopatry i słyszymy piosenkę "My Eyes".
Dzięki "The Ballad of Cleopatra" dowiadujemy się, że bohaterkę w Angeli gra Bethany  Toews, która jest terapeutką, psychologiem, nie wiem jak się to klasyfikuje, ale prowadzi bloga oraz coś co nazywa się Empathetic Heart Session, słucha ludzi. Natomiast najstarszą odgrywa Sis Gold i gdy wpisze się to imię i nazwisko w Google to pokazuje się profil na LinkedIn, który sugeruje, że pani nie jest zawodową aktorką.

"The Ballad of Cleopatra" opublikowano w kwietniu tego roku, co oznacza, że cała historia pokazywana była przez ponad rok (14 miesięcy). 3 zasadnicze filmy (2, 3 i 4 w kolejności) publikowane były co 2 miesiące, a pomiędzy pierwszym a drugim minęło pół roku. Natomiast od "Sleep On The Floor" do TBOC prawie drugie pół, bo pięć miesięcy. Ophelia i SOTF mają najwięcej wyświetleń na YT, po ponad 60 mln.


Trzymajcie się, M



czwartek, 19 października 2017

Długi, luki i schematy ("Sword Art Online Movie: Ordinal Scale")

Hello!
W stosunku do niektórych filmów, seriali, książek czy anime wykazuję pewien nieuzasadniony sentyment. Jest tak na przykład z serią "Sword Art Online", której zasadniczo bardzo podobało mi się pierwsze dwanaście odcinków pierwszego sezonu. A całą resztę obejrzałam, bo jestem naprawdę zła w porzucaniu raz rozpoczętych historii. 


Ale to nie tak, że SAO nie lubię, nawet czekałam na film i cieszę się, że zapowiada się kolejny projekt anime. Po prostu to już nie jest tak dobre, jak był początek przygody. W filmie Kirito, Asuna i spółka grają w nową grę, która już nie pochłania gracza do swojego wnętrza, a nakłada grę na świat rzeczywisty. Kirito wynalazku raczej nie lubi, reszta jest nastawiona pozytywnie. Asuna, która jest zdecydowanie większym badassem niż Kirito, radzi sobie w Ordinal Scale doskonale, do czasu. Zaczyna tracić wspomnienia. I nie ona jedna, ale to przez nią Kirito włącza się tryb bohatera. Bohater chce odzyskać wspomnienia Asuny i dowiedzieć się dlaczego w ogóle je straciła. 


Z tej bardzo prostej fabuły zrobiono dwugodzinny film, który możne nie do końca jest nudny, ale zdecydowanie się wlecze i jest zwyczajnie za długi. Półtorej godziny wystarczyłoby i to z nadmiarem. Bo tam nie ma materiału aby zapełnić 120 minut. Do tego jest mnóstwo dziur, niektóre niesamowicie widoczne, wydaje się, że ktoś zapomniał wkleić, jakiegoś kawałka filmu w niektóre miejsca. Są też dziury logiczne mniejsze i większe. I to także wina montażu. Ale, na jakieś 90%, jestem przekonana, że ten film początkowo mógł być jeszcze dłuższy i trochę z niego wycięto nie zauważając, że postaci tracą motywację, jakieś wątki się zaczynają i nie kończą albo postaci wspominają rzeczy, które wydają się istotne, a później do nich nie wracają i nie ma to żadnego rozwinięcia. 
PS. Trochę doczytałam i film dzieje się pomiędzy którymiś sezonami lub ich częściami i uzupełnia luki, które tam były z powodu zbyt małej ilości informacji. Szkoda tylko, że sam film zostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Ja na pewno nie będę oglądała znów anime, aby się przekonać co zostało wyjaśnione, ale być może są fani, którzy będą chcieli sezon/sezony obejrzeć jeszcze raz. 


Ordinal Scale nie jest też wybitne pod względami estetycznymi. Jest na dobrym poziomie, ale liczyłam, że będzie ładniejsze, tym bardziej, że bez wątpienia są możliwości i potencjał. Ostatnia walka z bossem pozytywnie się wyróżnia, ale w porównaniu z podobnymi scenami z nowo wychodzących anime jest nieszczególnie wyjątkowa. Muzyka, która odgrywa ważną rolę w fabule, oprócz tych ważnych utworów niezbyt się wyróżnia, a i te ważne piosenki są takie typowo openingowe na czwórkę z plusem. Jest też klika scen/ujęć, które podają w wątpliwość dobry smak twórców. Bezsensowne, nikomu niepotrzebne i zrobione czasami w dość zaskakujących momentach zbliżenia na piersi bohaterek są zwyczajnie niesmaczne. Tym bardziej, że chociaż SAO to shounen, to Asuna jest w nim na prawach równorzędnej bohaterki z Kirito, a jak wspominałam wcześniej, jest nawet lepszym strategiem i wojownikiem niż bohater. I jestem pewna, że SAO tak samo lubią i chłopcy, i dziewczęta. 


A z drugiej strony SAO to SAO ono takie po prostu jest i można je w sumie przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, bo po raz kolejny widać, że sposób pokazywania tego świata się nie zmienia. I tak jest wtórny i schematyczny. Po prosu wypełniony nieco innymi motywacjami złych postaci. Które okazują się nie do końca złe, a bardziej nieszczęśliwe i nie wiedzą co ze sobą zrobić. Ale ile razy można robić i wykorzystywać zaawansowaną technologię tylko dla osobistych celów albo zemsty. Do kolejnych serii i filmów z tego świata trzeba podchodzić bez większych oczekiwań, bo nawet jeśli zwiastuny zapowiadają, że to może być coś nowego to jedyną nowością jest właśnie akurat wykorzystywana technologia, a najczęściej nawet z tego nic nie wynika, jest ona tylko przekaźnikiem. 


Czepiam się i czepiam, ale to nie jest bardzo zły film, większość jego wad wynika z długości oraz, najprawdopodobniej, z tego, że nie jest chronologicznie kolejny po anime (a przynajmniej tak przeczytałam i wierzę, bo z anime pamiętam niezbyt wiele). 

Pozdrawiam, M




poniedziałek, 16 października 2017

Porwanie z filmami w tle / Filmy z porwaniem w tle ("Kim Dzong-Il. Przemysł propagandy")

Hello!
Nie kupuję zbyt wielu książek. Gdy już na jakąś się zdecyduję to znaczy, że musiała mnie bardzo zainteresować. Dziś spróbuję Wam wyjaśnić, jak książka z wielką twarzą Kim Dzong Ila na okładce, znalazła się w mojej biblioteczce.

Chciałam "Przemysł propagandy" czytać w tramwaju, ale zdecydowanie nie czułabym się komfortowo podróżując z taką okładką. 

Od wiosny tego roku przeżywam wzmożone zainteresowanie południowokoreańską muzyką. A przy okazji także szerzej pojętą kulturą popularną Korei. Gdy pod koniec czerwca wróciłam do domu i zostałam odcięta od sprawdzania nowości w Epiku, musiałam zadowolić się zwykłą księgarnią. W której akurat były spore promocje. Trzeba przyznać, że okładka książki, o której piszę zwraca uwagę bardzo. Poza tym kosztowała 10 zł. To bardzo znaczący argument. Ale wtedy jeszcze nie byłam przekonana do zakupu. Do czasu, aż obejrzałam fragment koreańskiego programu rozrywkowego, których jest mnóstwo na YT, stacje telewizyjne same je wrzucają, bardzo często od razu z angielskimi napisami. A same programy są prześmieszne, nawet jeśli oglądając nie do końca rozumie się żarty bądź są one żenujące, to Koreańczycy są tak ekspresywni, że nie sposób się nie śmiać razem z nimi. Ale akurat ten fragment nie do końca był zabawny. Piosenkarka Kim Yonja opowiadała o tym, jak została zaproszona do Korei Północnej i została zapytana przez jedną z osób, czy się nie bała, że, gdy pojedzie, to nie wróci. Odpowiedziała, że się bała, a osoba, która pytała dodała, że przecież pewna para została porwana. Skojarzyłam fakty i stwierdziłam, że parą, o której wspominali byli zapewne bohaterowie książki, którą widziałam w księgarni. I ciekawość zwyciężyła, kilka dni później ją kupiłam. 

Teraz, gdy znacie już historię mojego życia, zajmijmy się samą książką. Po pierwsze opis z tyłu okładki sugeruje, że będzie to tylko opowieść o porwaniu reżysera Shin Sang Oka oraz aktorki Choi Eun Hee (notabene: na okładce imiona zapisywane są z dywizem (Sang-Ok, Dzong-Il w tytule), ale w treści książki bez), a dostajemy o wiele więcej. Po pierwsze o życiu osobistym bohaterów, także Kim Dzong Ila. Nie jestem przekonana czy można tę książkę nazwać biografią, nawet fabularyzowaną. Jest to oczywiście opowieść oparta na faktach, ułożona chronologicznie, dotycząca życia tych osób, ale mimo wszystko do kategorii biografii nie można jej zaliczyć.

Oprócz historii ludzi i o ludziach "Przemysł propagandy" to opowieść o filmach. I w sumie dowiadujemy się bardzo dużo o rozwoju przemysłu filmowego w obu Koreach, trochę o Japonii i Chinach. Trochę historia filmu tamtego okresu w pigułce, a na pewno historia filmów reżysera Shina. Ale autor książki - Paul Fischer - wplata w nią elementy polityki, głównie dotyczące Korei Północnej. Możemy przeczytać o micie założycielskim, o przykładach innych porwań, o więzieniu głównie z perspektywy Shina, o filmowych ambicjach Kim Dzong Ila.

Najzabawniejsze jest to, że najmniej w tej książce propagandy. Bo przemysł propagandy to oczywiście przemysł filmowy, ale o filmach typowo propagandowych dowiadujemy się bardzo niewiele. Tyle, że nie były dobre i nie spełniały swojego zadania. Dlatego też Shin i Choi zostali porwani, aby zrobili lepsze filmy. Ale jak się okazuje do tytułów propagandowych było im na tyle daleko, na ile wolności twórczej pozostawił im Kim. Angielski tytuł książki brzmi "A Kim Jong-Il Production".

"Przemysł propagandy" jest wciągającą i intrygującą książką, czyta się ją z wielkim zainteresowaniem. Naprawdę, nie znoszę pisać takich zdań w recenzjach, ale to najkrótszy i najlepszy jej opis. Chociaż to nie do końca tak, że książka ta jakość szczególnie trzyma w napięciu, ale i chyba nie ma takiego zamiaru, przecież od początku wiemy, że w końcu bohaterom uda się zbiec. Co prawda dla osoby, która zupełnie nie interesuje się ani filmami, ani Koreami, ani nie przepada za biografiami (uznajmy na moment, że może znajdować się w tej kategorii) może nie być, aż tak fascynująca, jak dla osoby, która zainteresowana jest chociaż jednym z wymienionych aspektów. Ale warto dać jej szansę, bo można dowiedzieć się wielu zaskakujących rzeczy, naprawdę wielu. Dodano do niej też 4 kartki ze zdjęciami, co było świetnym pomysłem.

Ze względu na ilość podejmowanych tematów, choć połączonych wspólnym wątkiem bohaterów, którzy zostali porwani książka cierpi narracyjnie. Większość historii Shina i Choi opowiedziana jest w trzeciej osobie, ale z ich perspektywy, w fabularyzowanej formie. Ale między te części wplecione są fragmenty informacyjne, powiedzmy zostają wymienione przykłady innych porwań. Z tym, że często to nie jest ani nowy akapit, ani tym bardziej rozdział. Po prostu w pewnym momencie zostaje zawieszona fabuła, następuje przekazanie wiadomości, po czym opowieść znów się zaczyna. Podobnie jest, gdy autor cytuje pamiętniki bohaterów i nagle używa czasu przeszłego w dziwnym kontekście, chociaż historia opowiadana jest tak, jakby działa się teraz. Czasami też w tych informacyjnych częściach nie wiadomo do jakiego czasu autor się odnosi. Tego, gdy Shin czy Choi (porwana w 1977 roku) byli w Korei Północnej czy zakłada, że obecnie jest tam dokładnie tak jak było i odnosi się do współczesności. Zasadniczo nieszczególnie przeszkadza to w czytaniu, choć dla wrażliwych na chaos czytelników, może być irytujące.

Ciekawostką jest to, że można wyraźnie wyczuć, że autor faworyzuje w opowieści Choi Eun Hee. Poświęca jej dużo więcej uwagi, a przecież to Shin Sang Ok dwa razy próbował uciekać. Może to wynikać z faktu, iż Madame Choi jeszcze żyje, autor albo się z nią spotkał osobiście (to sugeruje epilog, ale nie zostaje bezpośrednio napisane, że to Fischer się z nią widział) albo utrzymywał blisko kontakt w czasie pisania książki. Praktycznie cały epilog poświęcony jest Choi. Tak jak wcześniej faworyzowanie było tylko silnym przeczuciem czytelnika, tak w epilogu zostaje potwierdzone. A nawet bardziej, autor zasadniczo pisze, że to ona była zdecydowanie ważniejsza.

"Myśląc o Choi Eun Hee, kobiecie urodzonej w kraju rozdartym przez supermocarstwa, na której życie tak zasadniczo wpłynęli reżyser filmowy Shin oraz Drogi Przywódca Kim - dwaj mężczyźni o wielkim ego oraz ambicji decydowania, kontrolowania i kierowania - nie sposób zapomnieć o dwudziestu czterech milionach innych krewetek pośród wielorybów żyjących na północ od strefy zdemilitaryzowanej, bezwolnych statystach w produkcji filmowej na wielką, ogólnokrajową skalę."

Trzymajcie się, M

piątek, 13 października 2017

1518. Pamiętaj, że najważniejsze jest, aby to, co najważniejsze, pozostało najważniejsze

Hello!
Powracam do szarej rzeczywistości blogowania, gdy nie mam na to czasu i muszę ratować się wcześniej przygotowanymi materiałami. Problem w tym, że "Duży Mały Poradnik Życia" mi się kończy, będą z niego jeszcze najwyżej dwa wpisy, a w grudniu tego roku, 4 lata odkąd ukazała się pierwsza notka z radami Jacksona H. Browna (a ja dalej nie pamiętam jak nazywa się autor i za każdym razem muszę to sprawdzać), najprawdopodobniej opublikowana zostanie ostatnia. Ale do tego strasznego momentu jeszcze dwa miesiące, chociaż przygotowuję się na to od dłuższego czasu. Dziś jednak cieszmy się kolejnymi ośmioma złotymi myślami z tej świetnej książki. 


1527. Wysiadając z samolotu, podziękuj pilotowi za bezpieczny i wygodny lot. Naoglądałam się tyle "Katastrofy  w przestworach", że całkowicie rozumiem ludzi, którzy po wylądowaniu biją pilotom brawa, gratulują udanego lotu i na pewno bym z entuzjazmem do nich dołączyła. 

1530. Nie myl sprytu z mądrością. "Wiedzę możemy zdobywać od innych, ale mądrości musimy nauczyć się sami" - taki cytat znajdował się w sali od matematyki (nie był podpisany, ale internet twierdzi, że to Mickiewicz) w moim liceum i od razu skojarzył mi się z tym punktem. Wiedzę chyba też możemy dodać, aby jej nie mylić ani ze sprytem, ani z mądrością. 

1531. Pamiętaj, że prawda często jest wypowiadana żartem. Każdy to zna. Ktoś mówi coś szczerego/nieprzyjemnego/zaskakującego, potem żałuje i mówi "Żartowałem!!!". Albo ktoś faktycznie chce przekazać coś ważnego, ale albo nie umie inaczej, albo się denerwuje, albo jeszcze coś innego i robi z tego żart. Oba przypadki zwykle są dość nieudolne i zostawiają nieprzyjemne odczucia w rozmówcach. 

1532. Nie żyj z wciśniętym hamulcem. A  takim razie co z tymi wszystkimi slow lifeami, stylami, jedzeniem i całą resztą?

1534. Pamiętaj, że najlepszym lekarstwem na zmartwienie jest działanie. Gorzej jeśli zamartwiasz się czymś, co ciebie dotyczy, ale nie masz na to żadnego wpływu i żadnej możliwości działania. Można jednak robić rzeczy, które odciągną po prostu nasze myśli od tego, nad czym łamiemy sobie głowę.

1539. Pamiętaj, że prawdziwe szczęście rodzi się z godnego życia.

1543. Rozmawiaj ze swoimi roślinami. I puszczaj im muzykę klasyczną, podobno lepiej od tego rosną.

1544. Proś o radę, kiedy jej potrzebujesz, ale pamiętaj, że nikt nie jest ekspertem od twojego życia. Ciekawe czy jest ktoś, kto czuje się ekspertem nawet od swojego własnego życia. 

Czasami, gdy robię komentarze do poszczególnych porad zastanawiam się, czy na pewno wyraźnie czuć, gdzie jestem, gdzie nie jestem i gdzie jestem nie do końca sarkastyczna. Mam nadzieję, że tak, abyście nie odnieśli wrażenie, że kwestionuję niektóre z rad, które, jak by nie było, sama wybrałam. 

Miłego weekendu, M



wtorek, 10 października 2017

Jeśli nie polubicie bohaterów, to się zanudzicie ("Hwarang")

Hello!
Ponieważ miałam listę naprawdę dobrych (a przynajmniej recenzje miały dobre) dram, postanowiłam obejrzeć tytuł, na który wpadłam przypadkiem na Wikipedii, i w którego opisie było napisane, że nie zdobył popularności i okazał się finansową klapą. Typowa ja, musiałam przekonać się na własnej skórze. 

Tak powinno być. 
Ale nie oni musieli wcisnąć tam trójkąt miłosny.

I okazało się, że "Hwarang" (Hwarang: The Poet Warrior Youth), bo o tej właśnie dramie piszę, wcale nie jest aż taki zły, jak się spodziewałam, że będzie. Nie jest szczególnie zachwycający ani ogólnie szczególny, ale myślałam, że będzie dużo gorszy. Fabuła skupia się na królewiątku (Ji Dwi/ Król Jinheung), które żyje w ukryciu, bo królowa matka nie chce odstąpić mu tronu; chłopiątku (Sun Woo), bez imienia, które dostaje się do stolicy, gdzie w dramatycznych okolicznościach traci przyjaciela i oskarża królewiątko o jego śmierć; oraz postać, którą można nazwać główną bohaterką - Ah Ro. Oczywiście to dość klasyczny trójkąt. Królowa matka wymyśla sobie, że aby utrzymać tron, zbierze synów wszystkich dostojników w jednym miejscu i wyszkoli do służby państwu (znaczy sobie). Królewiątko bez wiedzy i zgody matki dostaje się do Hwarangu oraz chłopiątko pod przybranym imieniem i nazwiskiem również. I tak mniej więcej zaczyna się historia. 

    Biedne i śliczne królewiątko                 Główna postać kobieca                 Chłopiątko pod                                                                                                                           przybranym nazwiskiem                                                                             
Skróciłam to bardzo, ponieważ 4 pierwsze odcinki tej dramy są niesamowicie nudne i spokojnie można byłoby zrobić z nich jeden. Później jest trochę lepiej, ale zawsze w połowie odcinka musiałam na jakiś czas przerwać oglądanie, ponieważ skupienie wyczerpuje się bardzo szybko i po 30 minutach ma się średnią ochotę, dalej patrzeć na nieszczególnie szybko posuwające się do przodu wydarzenia. Tym bardziej, że montaż poszczególnych sekwencji scen bywa dość przypadkowy i nie zawsze łatwo podążać za tokiem odcinka. To chyba też wina scenariusza, w którym widać sporo dziur, które wydaje się były zapychane niejako na siłę. A jednocześnie wszystkie 20 odcinków wydają się jednym bardzo długim filmem i samo pocięcie go na odcinki jest zaskakująco akuratne. Być może to dlatego, że cała drama została nagrana wcześniej, co z tego, co wyczytałam nie jest powszechną praktyką i zwykle seriale nadrywa się zasadniczo w trakcie ich trwania. 

 Księżniczka ma na temat Ah Ro to samo zdanie co ja.

Najłatwiej będzie opisywać i oceniać poszczególne postaci, bo jeśli nie poczujecie choć najcieńszej nici sympatii do chociaż jednej z nich, to oglądanie będzie trudne. Tym bardziej, że Ah Ro to jedna z najbardziej irytujących postaci, jakie widziałam na ekranie. A w pierwszych odcinkach zapowiadała się nawet na dość silną i niezależną kobiecą postać. Niestety później wszystko to traci, staje się płaczliwą, zależną i niewdzięczną bohaterką. Na dodatek aktorka, która ją gra wygląda w tej roli wyjątkowo niekorzystnie, a jej przeszarżowana gra jeszcze to podkreśla. Na dodatek Ah Ro to same kłopoty, ona nie może zrobić tego o co ją poproszą, tak jak ją poproszą, nie robić rzeczy, których nie powinna, mogłaby też sama na siebie uważać, czego też nie robi. Najlepszym sposobem, aby "Hwarang" był lepszą dramą byłoby wycięcie albo przynajmniej znaczne zmniejszenie jej roli i pozostawienie tego serialu, jako opowieści o młodych mężczyznach uczących się w Hwarangu...

                                               Ban Ryu kocha ją, a ona jest siostrą Soo Ho.

...Bo, iż, gdyż, ponieważ element męskiej przyjaźni, a także kłótni, współzawodnictwa i rywalizacji, a najprościej rzecz ujmując - męscy bohaterowie całkiem się tej dramie udali. Zaczynając od biednego królewiątka, które nie tylko całe życie się ukrywało, nie miało przyjaciół, a jak się zakochało to w nieodpowiedniej osobie; przez Soo Ho, który najpierw robi, później myśli, ale ma bardzo dobre serce oraz głęboko cierpi z powodu platonicznej miłości do królowej matki; przez Ban Ryu, który jest chyba nawet tragiczniejszą postacią od królewiątka, bo ma dwóch zdecydowanie nadambitnych ojców, którzy każą robić mu straszne rzeczy, presja jest ogromna, a on wcale nie chce ich robić, chciałby w spokoju żyć z dziewczyną, którą kocha z wzajemnością; po Sun Woo, który ma dwa wyrazy twarzy i wydaje mu się, że jest sprytny i fajny. Chociaż jest jednym z trzech głównych bohaterów to naprawdę trudno go polubić, a motyw zemsty, który przewija się przez całą dramę jest zwyczajnie słaby. Jest jeszcze dwóch, prawie trzech ważniejszych członków Hwarangu, ale wymienieni powyżej są najistotniejsi. W każdym razie, gdy jeszcze odrobinę bardziej rozwinąć ich osobiste wątki oraz elementy wspólnego życia to mogłaby być naprawdę ciekawa drama. 

Han Sung był najmłodszym członkiem Hwarangu i miał wszystkie przymioty z tym związane. Ogólnie jego postać od razu kojarzy się z 10 książątkiem z "Moon Lovers". 
A po prawej Yeo Wool, którego rola zasadniczo sprowadzała się do bycia ładnym i zniewieściałym.

Dobrze byłoby też wyciąć przynajmniej część drugiego planu, bo dzieje się tam za dużo zupełnie niepotrzebnych rzeczy. Zasadniczo przez większość odcinków wydaje się, że drama skręca raczej w komediową niż poważną stronę, ale nie jest nachalnie, choć niekiedy za to prymitywnie, zabawna i nawet jej to wychodzi. Poważne kłopoty z tym, jaka drama chce być, zaczynają się około 15 odcinka, gdy rzeczy powinny zacząć się wyjaśniać a problemy rozwiązywać, więc wypadałoby być nieco poważniejszym. I to nie działa. Nawet nie tyle, że nie jest to wiarygodne, co dramie dużo lepiej wychodzi bycie czymś lżejszym. Intrygi, knucie i kombinowanie najlepiej zostawić królowej matce, bo w wykonaniu innych postaci, jak podłe by nie było, nie robi wrażenia. Poza tym, jeśli sprawdzi się fakty historyczne, to nawet jeśli przed każdym odcinkiem napisane jest, że i owszem akcja dzieje się w określonych czasach, ale postaci są wymyślone, to zakończenie dramy jest totalnie przewidywalne. W sumie jest nawet jeśli się tego nie sprawdzi. 

Tak w skrócie "Hwarang" to momentami wyjątkowo dłużąca się drama, z niesamowicie irytującą bohaterką, ale ciekawymi bohaterami męskimi, dzięki, którym oglądanie jest znośne. Ale gdybyście mieli się decydować na dramę historyczną, to bardziej zachęcam do zerknięcia na "Moon Lovers"

LOVE, M

sobota, 7 października 2017

"Koi to Uso" & "Katsugegi / Touken Ranbu"

Hello!
Tegoroczny sezon letni anime był najtrudniejszym do przebrnięcia, odkąd zaczęłam oglądać anime wychodzące na bieżąco. A przecież miałam czas, ale zero ambicji aby pokończyć pozaczynane tytuły. Udało się tylko dwa, które zaczęłam (z 6) plus jedno, które ma 24 odcinki więc skończy się w sezonie zimowym. To w sumie nie tak źle, bo to połowa, ale sam fakt, że je dokończyłam to już sukces, bo było ciężko. Sezon letni 2017 to nie był dobry czas dla anime.


"Koi to Uso"
Niewiele brakowało, a wcale nie zobaczyłabym tego anime do końca. Utknęłam po 5 lub 6 odcinku i cała ta historia zaczęła być irytująca a nie intrygująca. Ale przyuważyłam, gdzieś kadry z kolejnych odcinków wyraźnie nawiązujące do "Romea i Julii", a ponieważ tropię Szekspira w anime, musiałam to sprawdzić. I okazało się, że bardzo dobrze zrobiłam, bo nie tylko sztuka była wystawiana przez bohaterów to także, co prawda trochę łopatologicznie, fabuła i główny bohater wyjaśniali powiązania
pomiędzy sztuką i systemem społecznym w jakim oni żyją. Także nie było to po prostu wystawienie przedstawienia, ale trochę głębsze nawiązanie. Samo przygotowanie było rozgrywane przez 3 odcinki, ale to już szczegóły do notki Szekspir w anime.
Po odcinkach z Szekspirem anime znów jest irytujące. Ale to chyba wina materiału wyjściowego, bo wydaje się, że fabuła mangi to bardzo zmarnowany potencjał. Delikatnie mówiąc zakończenie anime rozczarowuje nijakością. Jak na coś, co ma tytuł "Love and Lies" to miłości może i było dużo, jeśli nie za dużo, a i tak możliwości rozwoju niektórych wątków zostały zaprzepaszczone, szkoda. Natomiast o co chodzi z kłamstwami nie wiem nawet teraz. Oprócz jednego bardzo jasnego przypadku, reszta bohaterów coś sobie mówi o tym, że nie może o czymś powiedzieć, ale o jakie kłamstwa miałoby chodzić.

Poza tym główny bohater to taka ciepła klucha, jego prawdziwa miłość jest tylko odrobinę mniej nijaka jak on. Za to jego idealnie dopasowana kandydatka na przyszłą żonę to zaskakująca postać, jedyna, o której można napisać, że wyraźnie rozwija się w trakcie anime. I, chociaż na początku jest trochę dziwna, później bardzo się jej kibicuje, bo istnieje obawa, że zostanie sama. Przyjaciel głównego bohatera też był ciekawą, ale zmarnowaną postacią. 
Trzeba jednak przyznać, że anime jest bardzo ładne i dobrze się na nie patrzy.

"Katsugeki / Touken Ranbu"
Muszę przyznać, że tu też trochę utknęłam, ale wiedziałam, że prędzej czy później dokończę to anime. Aby zrobić to wcześniej zmotywował mnie Copernicon i prelekcja dotycząca 'chłopcomieczy', na której byłam ja i prowadząca. A naprawdę anime i to 'poważniejsze' i to poprzednie Hanamaru, które było urocze, śmieszne i lekkie (choć też nie do końca), są super nie wiem jak można nie zachwycać się wojownikami zrodzonymi z mieczy. Tak na marginesie to w Japonii, ale i na świecie, patrząc po tym, co udostępnia Crunchyroll oraz dostępności gadżetów związanych z Touken Ranbu, 'chłopcomiecze' są wręcz niesamowicie popularni aż do skali fenomenu i szkoda, że w Polsce dużo mniej.


Przy pierwszych wrażeniach z minionego sezonu wyrażałam obawę, że seria mimo wszystko nie będzie jednak aż taka poważna, jak chciałabym aby była. Ale odrobinę się pomyliłam. Żarty, które pojawiały się w odcinkach służyły rozładowaniu napięcia a nie przykryciu go. Naszym wojownikom udaje się za każdym razem obronić historię i to nie konsekwencje związane z jej ewentualną zmianą są poważnym tematem, a konsekwencje tego, że ta historia w ogóle musi być broniona i działań wojowników w tym celu. Niestety tam, gdzie pojawia się armia złych zmieniaczy czasu tam pojawiają się niewinne ofiary. I z tym aspektem swojej misji 'chłopcomiecze' muszą się mierzyć. A także z osobistymi sprawami oraz relacji pomiędzy poszczególnymi członkami drużyny. Głównie towarzyszymy drugiemu unitowi, który jest mniej wyrobiony niż pierwszy, który można nazwać elitarnym. A z chęcią dowiedziałabym się o nim więcej, bo większości jego członków nie było w Hanamaru i nie znam tych postaci.

Ciekawe, bo końcówka sezonu znów skupia się na mieczach należących do członka Shinsengumi i tym razem dramaty przeżywają miecze samego Hijikaty. W Hanamaru załamanie miał jeden z mieczy Okity. Mam nadzieję, że nie tylko w temacie wybierania główniejszego wątku Katsugeki pójdzie w ślady komediowej wersji, ale podobnie jak ona, dostanie drugi sezon.
Poza tym jest prześliczne i przepiękne. Kreska jest cudna a animacja cud miód. Same zachwyty. I muzyka, muzyka też bardzo pozytywnie się wyróżnia. 

Trzymajcie się, M

środa, 4 października 2017

Czarno-biały wilk

Hello!
Odkąd poszłam na studia wyszywanie bardzo na tym cierpi. W tym roku zrobiłam tylko miniaturki postaci z "Yuri!!! on Ice", które pokazywałam na koniec marca oraz wilka, którego pokazuję dziś. Słoneczniki, nad którymi pracuję już pewnie drugi rok, możliwe, że uda mi się dokończyć przed styczniem, bo zostało mi tylko tło, ale naprawdę trudno to przewidzieć. 


A wilk został wyszyty, jako prezent dla koleżanki z filologii polskiej i był trochę ślepym strzałem, bo nie miałam pojęcia czy aby na pewno jej się spodoba.


Początkowo miała to być prosta wyszywanka, czyli same czarne elementy. Ale, ponieważ jakość kanwy, którą kupiłam, a która była chyba ostatnim kawałkiem materiału do wyszywania w całym mieście, pozostawia bardzo wiele do życzenia, postanowiłam wypełnić wzór białymi krzyżykami. Co ciekawe okazało się, że zajęło to dużo więcej czasu niż przypuszczałam i niż wyszycie konturów, które przecież trzeba było liczyć. Sama byłam zaskoczona, bo zwykle ten etap pracy idzie dużo szybciej niż pierwszy.


Powinnam była położyć obok wilka coś, co pomogłoby pokazać jego wymiary. Bo, gdy teraz patrzę na te zdjęcia to wydaje się większy niż jest w rzeczywistości. Ale może to i nie gorzej, bo pomimo takiej a nie innej kanwy, wyszedł ładniej niż się spodziewałam, gdy zobaczyłam i przerysowywałam wzór.



Trzymajcie się, M

niedziela, 1 października 2017

Igła 2017

Hello!
Albo pełna nazwa XIII Ogólnopolski Festiwal Teatrów Małych Igła 2017 w Ostrołęce, przy którym miałam w tym roku okazję trochę pomagać przy okazji przedłużenia moich praktyk.


Ale nie o moich praktykach, które były super ekstra i gdy Igła się skończyła, na myśl o tym, że to oznacza, że będę musiała wrócić do domu, spakować się i następnego dnia jechać do Gdańska (czyli dziś- te słowa piszę już z akademika) prawie się rozpłakałam. Najchętniej zostałabym w OCZKU i dalej pomagała i kręciła się przy organizowanych imprezach. Na przykład poniższy program prezentacji to moja robota (w sensie kolejność i godziny - wydawać by się mogło, że to niewiele, ale wymagało to sporo przemyślenia).

Ale moim planem było napisanie o poszczególnych monodramach i przedstawieniach teatralnych. Pierwszych było 4, drugich 5. To niewiele (ale ja dzięki temu miałam odrobinę mniej myślenia nad programem), ale gdyby było więcej spektakli, które poruszały trudne tematy i problemy świata, to widzowie i jury mogłoby tego nie udźwignąć. A z drugiej strony przedstawienia były bardzo różnorodne. Pierwszy monodram - "Pamiętnik" - był szalenie feministyczny i bardzo kobiecy, od razu bardzo się wszystkim spodobał, co zaowocowało Srebrną Igłą. Drugi nagrodzony monodram o "Zabrali mnie w nocnej koszuli na Sybir", Martyna także dostała Srebrną i były to jedyne dwie nagrody w tej kategorii. I słusznie, bo zdecydowanie były najlepsze i wyróżniały się na tle pozostałych. "Nie-Żyj Chwilą!" może nie tyle mi się nie podobało, co trochę przysypiałam w trakcie (przepraszam) i wydało mi się odrobinę zbyt proste. Ludzie, którzy lepiej ode mnie się znają na rzeczy, twierdzili, że dziewczyna nie udźwignęła tekstu i za dużo chodziła po scenie, ale ma potencjał, bo poradziła sobie nieźle, jak na pierwszy występ z monodramem. "Marta i Maria" podobało mi się za to bardzo, szkoda, że zdecydowano się przyznać nagrody w ten, nie inny sposób. W tym monodramie Olga pokazała perspektywę Marty, czyli drugiej siostry Łazarza.

Na zdjęciu widać: panią Aleksandrę, czyli panią kierownik Klubu Oczko i mojego opiekuna praktyk oraz mnie-praktykanta, który 'prowadził' Igłę. Jednym z moich zadań było właśnie zapowiadanie spektakli. 

A teraz teatry. Kaprys i "Z Pieśni wzięte", na podstawie wybranych dzieł Mickiewicza, na przykład "Świtezianki". Były to trzy opowieści o romantycznej, nieszczęśliwej miłość, przedzielone śpiewaniem "Matulu moja, śliczną córkę masz". Ostatnim teatrem, który się prezentował był Teatr Satyry Zielona Mrówa w spektaklu "Klosz-Art, czyli pochwała muchy". Prześmieszny, teoretycznie prosty, bo to przedstawienie o owadzie jednak, ale rozśpiewany i z muzyką na żywo. Że tak powiem podniósł morale widzów i jury. Oba spektakle zostały nagrodzone Złotą Igłą. Także śpiewanie to może być jakiś trop na przyszłość.

 "Z Pieśni wzięte". A zdjęcia są wzięte ze strony ostroleka.pl, a plakaty ze strony ock-ostroleka.pl.

"Lustra" DECEM TOYS to był dopiero spektakl. Bohaterkami były pacjentki szpitala psychiatrycznego, które trafiły do niego po strasznych rzeczach, które przeszły w swoim życiu. Formą terapii było wybranie fragmentu (monologu) z dzieła Szekspira (notabene na zdjęciu wyżej tego nie widać, ale w czasie Igły biegałam po Oczku w koszulce z Shakespeare to do list). Zobaczyliśmy Julię, Lady Makbet, Helenę, Makbeta i Ofelię. Podobało mi się, choć momentami było wszystkiego za dużo. Jury też się podobało, bo DECEM TOYS dostało Srebrną Igłę. 
Pozostałe teatry były dwuosobowe. "Z piekła rodem" Teatru Transparentni był zaskakująco sympatyczny i uroczo zabawny, podobnie jak duet aktorski, który spektakl prezentował. Natomiast "Troje to już tłum" i przedstawienie "Tu straszy cisza", to nie była moja bajka. Był trochę niezrozumiały, chociaż podobno zostawiał duże pole do interpretacji. Jeśli tak, to chciałabym wiedzieć nico lepiej nad czym mam myśleć, bo w tym wypadku nie było to jasne. 
Brązowe Igły nie zostały przyznane. 
Mam taką obserwację po całej Igle, dotyczącą wyboru repertuaru. Albo bardziej wyboru teatru. Młodzież i młodzi dorośli sięgają po klasykę albo współczesne teksty dotyczące ich problemów, to są jednak nieśmiertelne tematy i źródła inspiracji. 

LOVE, M