Hello!
Uznajmy, że tytuł
notki, będący równocześnie tytułem recenzji, to hipoteza. Bo
znając mnie to w w dalszym tekście sama sobie zaprzeczę i
udowodnię, że nie jest to tak do końca słuszne co napisałam. A
recenzja będzie filmu „Interstellar”. Uwaga, bo choć nie piszę
dokładnie o tym co się dzieje, łatwo można niektóre rzeczy
wywnioskować.
Nie szłam na niego do
kina zbyt pozytywnie nastawiona, a wręcz z dużym dystansem. Po
seansie zrozumiałam, dlaczego wszelkie recenzje tego filmu z jakimi
się spotkałam, były albo skrajnie entuzjastyczne albo miażdżące.
Bo film najprościej można opisać jako dziwny. I, w zależności od
tego co akurat dzieje się na ekranie, jest albo dziwny pozytywnie
albo dziwny negatywnie. Jednak trudno określić, którego „dziwnie”
jest więcej. W dużej mierze zależy to od indywidualnego odbioru.
Film był zapowiadany
jako wielkie widowisko. Ale ja nie jestem przekonana. Był odrobinę
za mało efektowny. Jest kilkanaście scen pięknie zbudowanych, tak,
żeby popatrzeć się na kosmiczne widoki, dynamicznych, z czarną
dziurą czy tunelem czasoprzestrzennym, ale jak na taką zapowiedź
trochę jednak za mało. Kręcenie statkiem i oglądanie Ziemi
przyprawiało o zawroty głowy, choć obracająca się stacja
wyglądał zjawiskowo. W sumie to miałam wrażenie, że gdzieś już
jednak podobne rzeczy widziałam. Choć nie powiem, że nie patrzyło
się na to wszystko z przyjemnością. Szczególnie scena dokowania
do zepsutego Endurance jest absolutnie niesamowita, zarówno pod
względem kadrów, dynamiki, jak i towarzyszącej jej muzyki.
Z obrazem jest oczywiście lepiej. Ale patrząc po różnych komentarzach wiem, że nie tylko na mnie ta scena zrobiła takie piorunujące wrażenie.
Przejdźmy teraz do
moich banałów. Film jest baśnią, z happy endem, przeniesioną do
kosmosu. W sumie czegoś takiego się spodziewałam po pierwszych
trzydziestu minutach filmu. Jednak trudno powiedzieć, że jest to
film przewidywalny. Choć pewnych rzeczy można się domyślić, a
jeśli nie dokładnie tego co się stanie, to pewien zamysł autora
jest dość widoczny i przewija się przez cały film. Wystarczy nie
być naukowcem tylko człowiekiem żeby to zauważyć. Oczywiście,
niektóre wydarzenie są zaskakujące, ale trudno nadać im miano
zwrotu akcji. Bo tak naprawdę wszystko się już wydarzyło.
Teraz już będzie o
banałach. Mamy bohatera, który ma córkę. Bardzo ją kocha, ale
musi ją opuścić. I tak pod kosmiczną przykrywką, jest to film o
miłości, głównie rodzicielskiej. Konieczności powrotów, chęci
zostania, instynktowi przetrwania. A wszystko to sprowadza się do
córki, która jako dziecko jest jeszcze do zniesienia, ale dorosła
jest postacią wybitnie irytującą. Niestety, aby dokładnie to
wyjaśnić musiałabym opisać rzecz, po której w żadnym filmie już
nic mnie chyba nie zdziwi. Pisałam prawie bez spoilerów, ale tu nie
napiszę zupełnie nic, zostawiam to do samodzielnego odkrycia. I
takim sposobem wywijam się od dokładniejszego tłumaczenia banałów.
Jeszcze tylko wspomnę
o trzech sprawach. Po pierwsze doktor Amelia. Ogromny plus dla
twórców za to, że pomimo iż była ona jedyną kobietą na
pokładzie, nie było tam żadnego romansu. Chociaż Amelia
posłuchała potem głosu serca i jak się okazało, miała rację. A
to też bardzo ważne. Druga sprawa: roboty. Najlepsi bohaterowie
całego filmu. Oni nie potrzebują aktorów, można by ich wyciąć i
zostawić same roboty. Przypuszczalnie wiele byśmy nie stracili. I
trzecia muzyka. Zdążyłam poczytać i podobno jest to jedna z
najlepszych ścieżek dźwiękowych w karierze Zimmera. Ale ja tam słyszałam pewne nawiązania i to mi nie pasowało. Nie chcę niczego muzyce ujmować,
ale czasami miałam wrażenie, że dźwięki powinny być inne albo,
że brakuje mi jakiegoś fragmentu, czegoś co znam. Jeszcze jedno
film niewiele by też stracił jak byłby krótszy. Myślę, że
dałoby się do zrobić.
Ah i Murph miała na
półce coś autorstwa Conan Doyla. Przypuszczalnie mógł być to
Sherlock Holmes, ale nie widziałam tytułu.
Gify <kilk>
Pozdrawiam, M
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3