czwartek, 28 listopada 2024

Nie tylko w kinie i teatrze 36

 Hello!

Nazbierało się w ostatnim czasie kilka ciekawych teledysków z koreańskimi aktorami (bardziej) i aktorkami (tylko jedną, ale to dzięki niej widzicie dzisiaj ten wpis), więc spieszę donieść, co tam piszczy w świecie koreańskich klipów muzycznych.

K.will – No Sad Song For My Broken Heart
Aktorzy: Seo In Guk i Ahn Jae Hyun

Nie można przejść obojętnie obok teledysku okrzykniętego największym zwrotem akcji w koreańskim przemyśle muzycznym, czyli Please Don't... K.Willa, szczególnie gdy dwanaście lat później dostaje on sequel dziejący się 10 lat po wydarzeniach z teledysku. Sequel nie mniej szokujący, a zdecydowanie bardziej smutny, powiedziałabym prawdziwie smutny. I trzeba przyznać, że piosenka, której towarzyszy ten niezwykły powrót do ról sprzed lat Seo In Guka i Ahn Jae Hyuna idealnie pasuje do powrotu fabuły z klipu do Please Don't... (i chyba jako piosenka ta nowa podoba mi się nawet bardziej).


Co ciekawe ten teledysk mógł być jednym z najdłużej zapowiadanych k-popowych klipów, gdyż pierwsze jaskółki pojawiły się już na początku kwietnia, gdy K.Will oraz aktorzy zaczęli pojawiać się nawzajem na swoich kanałach na Youtube, a potem K.Will pojawił się u Jaejoonga. A klip pojawił się w drugiej połowie czerwca.

Z kronikarskiego obowiązku informuję, że w Please Don't występuje także Dasom aktorka i członkini zespołu SISTAR.


Junsu – Our Season
Aktor: Yeo Jin Goo

Główny bohater klipu ma gorszy czas, po czym przypomina sobie, że najwyraźniej lubi robić zdjęcia, więc wychodzi na zewnątrz eksplorować piękną zieloną łąkę w piękną pogodę i przypomina sobie o szkolnych czasach. Dość prosty i niewyróżniający się klip, którego cały przekaz spoczywa na barkach aktora.

Jueun – 1, 2, 3, 4
Aktor: Go Kyung Pyo

Jueun wchodzi do restauracji i z miejsca przyciąga uwagę pracującego w niej kelnera. Kelner także zwraca uwagę ze względu na swój niebanalny, nieoczywisty strój w postaci krótkich spodenek i podkolanówek. Romans sobie kwitnie w trakcie klipu, bohaterowie trochę tańczą... albo tylko nam się tak wydaje. Aspektem, który zwraca uwagę w tym teledysku, jest wykorzystanie ciekawych technik pracy kamery i nagrywania bohaterów. Warto zerknąć, a piosenka także jest bardzo miła do posłuchania.

Brown Eyed Girls' JeA – Why Didn't I Realize
Aktor: Kim Ji Hoon

Z dotychczasowych klipów ten jest najbardziej filmowy - dostajemy tam wyraźnie morderczą fabułę. Prezentuje też najciekawsze wykorzystanie kolorów - szczególnie czerwonego. Główna bohaterka teledysku łapie bohatera i... się na nim mści (?) bądź w bardzo dobitny sposób pokazuje mu, co sądzi o jego uczuciach (lub braku tychże) i zachowaniu.

BIBI - Derre
Aktorka: Jeon Jong Seo

Dobrze, że BIBI wypuściła ten teledysk, bo trochę brakowało aktorki w teledysku w tym zestawieniu. Rzecz dzieje się albo w normalnej szkole średniej, albo w jakieś szkole przygotowującej do zawodu strażaka i kończy się pożarem oraz bohaterskim uratowaniem postaci granej przez Jeon Jong Seo przez BIBI. Filmowo czy teledyskowo pod względem kinematografii całość ma trochę indie vibe.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

PS Blog oraz Instagram są nominowane w plebiscycie Opowiem ci! Zachęcam do zostawienia swoich głosów - w wielu kategoriach można głosować na więcej niż jednego twórcę. 

Pozdrawiam, M

niedziela, 24 listopada 2024

Aby była bardziej zapadająca w pamięć - The Judge from Hell

 Hello!

Jestem prostym człowiekiem - dajcie mi dramę z nadprzyrodzonymi elementami, a będę ją oglądała. A fakt, że występuje w niej Park Shin-hye tylko dodaje jej plusów.

Plakat koreańskiego serialu The Judge fom Hell

Tylko jedno zastrzeżenie: nie wiem dlaczego, gdy zaczynałam oglądać tę dramę, byłam przekonana, że to ma być bardziej romansowy tytuł, a nie do końca jest ona prowadzona w taki sposób - i z jakiegoś powodu oświeciło mnie dopiero po obejrzeniu całości (a obejrzałam ją na dwa razy). Więc duża część tego tekstu skupia się na tym, że The Judge from Hell nie jest romansem, choć wydawało mi się, że miała być.

The Judge from Hell jest dramą zupełnie nieodkrywczą i niezmieniającą życia, wręcz pewnie widziałam kilkanaście podobnych fabularnie seriali. Ale sprawdza się i działa w swoich przedstawionych ramach. I bywa to frustrujące, że nie ma tak nawet ułamka głębszej refleksji i wszystko jest widzowi pokazane, ale jednocześnie nie wchodzi to na terytorium podważania inteligencji widza - bo jest zorganizowane i pokazane w ramach tego, jak działa świat. I w kategorii podobnych dram, to na pewno jedna z lepszych.

Mogłoby się chcieć, aby Han Daon (nasz główny bohater policjant) miał więcej wątpliwości, czy Kang Bitna (nasza główna bohaterka, demon-sędzia w ciele ziemskiej sędzi) jest demonem czy nie, ale jego bardziej interesuje, czy rzeczywiście zabija osoby, którym wcześniej dała zbyt łagodny wyrok (zabija, bo to jej kara i warunek powrotu do piekła). A dla Kang Bitny Daon jest najbardziej interesującym człowiekiem dookoła, który w zależności od humoru ją irytuje, jej pomaga lub ogólnie i jej słowami - dostarcza jej rozrywki.

I tak jak w zasadzie podobały mi się wszystkie elementy tej dramy - a raczej ich wykonanie, bo elementy są powtarzalne - tak na myśl o tym, że pomiędzy głównymi bohaterami powinno rodzić się uczucie i tam jest jakiś wątek romantyczny, zgrzytałam zębami. I nie wiem, czy w tym przypadku wyjątkowo uwierało mnie to, że główna bohaterka jest iluśsetletnim demonem w cudzym ciele, czy fabularnie nie zostałam wystarczająco przekonana, że rozwój i zmiana jej uczuć jest szczerza. Przy czym nie chodzi o rolę Park Shin-hye i to, że ona aktorsko nie potrafiła tego przekazać, a raczej, że w emocjonalnej drodze jej postaci są wielkie dziury. Z perspektywy widać ten rozwój i widz może sobie wiele dopowiedzieć pomiędzy, ale na ekranie niekiedy wydaje się, że ma ona tylko 3 stany emocjonalne oraz ich włącznik oraz wyłącznik - ma to z jednej strony sens, bo jest demonem i ją samą zaskakuje odczuwanie uczuć, ale nie jestem pewna, czy widza powinno to zaskakiwać. Chociaż może to bardziej kwestia tego, że nasza główna bohaterka bardzo stara się być racjonalna (ale jest też mało błyskotliwa) - czasami naprawdę, a czasami na swój sposób. A być może to tylko ja oczekiwałam, że ta droga będzie bardziej rozbudowana - a jest (jak pisałam na początku) po prostu bardzo podobna do tysiąca innych dram (demony nie mogą czuć ludzkich emocji, a jak płaczą to koniec świata). Może napiszę to prościej - oglądając, mogłam łatwo uwierzyć w to, że Kang Bitna jest torturowana przez swoje ludzkie emocje i odruchy, ale naprawdę trudno było mi uwierzyć, że pomiędzy nią a Daonem rodzi się romantyczne uczucie. A drama nie jest subtelna i mówi wprost o współczuciu i miłości oraz o tym, aby postrzegać je w romantycznych kategoriach. W The Judge from Hell brakuje niuansów, ale znów wracam do tego samego punktu - nie różni się ona w tym zakresie od innych dram i trudno mieć jej to za złe. Przy czym faktem jest, że bohaterowie rzucają pewne proste i rozpoznawalne hasła tylko po to, aby porzucić ich eksplorowanie w kolejnym odcinku. 

Nagrodę najmniej subtelnej, najbardziej irytującej i ogólnie najmniej ulubionej postaci zdobywa oczywiście Arong, czyli jedna z demonów towarzyszących naszej bohaterce. Reszta bohaterów drugoplanowych jest ciekawa, na szczęście nie mamy tutaj bohaterów zabawnych na siłę. Bohaterowie dookoła Daona nie je są aż tak rozbudowani, poza policjantką, która zajęła się nim, gdy był mały i miała niebagatelny wpływ na jego życie i karierę, natomiast towarzystwo dookoła Kang Bitny to różnorodna gromadka pomniejszych demonów oraz sąsiadów - na czele z wyjątkowo religijną właścicielką budynku, która razem z Mando, najbliższym Kang Bitnie demonem, tworzą ciekawe wątki równoległe dotyczące tego, czego można poszukiwać w religii i co tam znaleźć (lub nie).  

Nasi główni bohaterowie nie do końca są pisani jak romantyczna para - czasami przez niemalże cały odcinek nie widzimy ich razem na ekranie więcej niż 10 minut, a nawet, gdy są - zajmują się dochodzeniami i kryminalistami. Fabuła się toczy, a uczucia bohaterów względem siebie schodzą na drugi - jeśli nie trzeci - plan. I prawdę napisawszy za część mojego postrzegania tej dramy (a dokładnie relacji pomiędzy naszymi głównymi bohaterami) może odpowiadać fakt, że dopiero po zobaczeniu całości, sprawdziłam, jak została ona przypisana gatunkowo: akcja, thriller, mroczna fantastyka. Nic o romansach i może dlatego to rodzenie się relacji między naszymi bohaterami jest przedstawione tak nieprzekonująco - bo fabularnie jest na czwartym planie. Zdecydowanie za pracą i wszystkim, co się z tym wiąże.

Istotne jest też to, że zgodnie z tytułem (oraz plakatami) The Judge from Hell zdecydowanie bardziej skupia się na głównej bohaterce, a mniej na bohaterze - nawet biorąc pod uwagę jego historię, rządzę zemsty oraz jego osobiste powiązania z mordercą stanowiącym ważną oś fabularną serialu. Naprawdę dużo ważniejsze są początkowo poszczególne sprawy kryminalne, a później sprawa mordercy J oraz sprawa Szatana niż to, co bohaterowie do siebie czują. Przy czym fakt, że bohaterka odczuwa ludzkie emocje jest istotny - ale wydaje się, że bardziej dla bohaterów drugoplanowych niż głównej osi fabularnej. Rozłożenie romantycznych akcentów przypomina trochę niektóre mangi dla dziewczyn - to znaczy pocałunek jest wisienką na torcie wieńczącą przygodę bohaterów. Tyle że zazwyczaj jest to szczęśliwy punkt kulminacyjny, a The Judge from Hell, to już w swoich założeniach smutna drama (a jej bohaterowie często bywają rozczarowani), więc i ten element ma gorzki posmak. Ale można też napisać, że prawdziwy emocjonalny punkt kulminacyjny tej dramy opiera się na pracy głównej bohaterki i zmianie swojego dotychczasowego sposobu postępowania.

I przy tych wszystkich rozkminach i zastrzeżeniach może się wydawać, że The Judge from Hell mi się nie podobało - ale to nie prawda. Podobało! I muszę też napisać, że to naprawdę, naprawdę dobrze i sprawnie zrealizowana drama, którą znakomicie się ogląda. Ale jedyną rzeczą, która ją wyróżnia na dłuższą metę to inna niż zazwyczaj i naprawdę świetnie zagrana rola Park Shin-hye. Naprawdę chciałabym, aby była to drama bardziej zapadająca w pamięć, ale zwyczajnie nie jest. To znakomity dodatek do filmografii Park Shin-hye i to będzie pamiętane, ale to wszystko. Przy czym nie odradzam oglądania, a wręcz zachęcam szczególnie jeśli dramy z demonami i aniołami to wasz typ serialu.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

PS Blog oraz Instagram są nominowane w plebiscycie Opowiem ci! Zachęcam do zostawienia swoich głosów - w wielu kategoriach można głosować na więcej niż jednego twórcę. 

Pozdrawiam, M



wtorek, 19 listopada 2024

Z czego składa się świat - Skarby Ziemi

 Hello!

Czasami napisanie wstępu do wpisu jest łatwe, a czasami mimo prób i szczerych chęci - wstępy nie wychodzą albo wychodzą tak sztucznie, że pozostaje jedynie zgrzytanie zębów. To jest jeden z takich przypadków, że najlepiej od razu przejść do opisu książki oraz zasadniczej treści (pozytywnej! - bo po takiej zapowiedzi można by się spodziewać czegoś innego) recenzji.

Tytuł: Skarby Ziemi. Sześć surowców, które zadecydują o przetrwaniu naszej cywilizacji
Autor: Ed Conway
Tłumaczenie: Adam Olesiejuk
Wydawnictwo: Szczeliny

Sześć surowców, dzięki którym budujemy miasta, konstruujemy maszyny i tworzymy cywilizacje. Dzięki którym opanowaliśmy Ziemię i zaczynamy podbój kosmosu. Piasek, żelazo, sól, ropa, miedź i lit – to one zdecydowały o naszej przeszłości i wpłyną na naszą przyszłość.
Ed Conway podróżuje po całym świecie: schodzi w głąb europejskich kopalń, poznaje zakamarki tajwańskich fabryk półprzewodników, przygląda się niesamowitej zieleni zbiorników, w których powstaje lit. Odkrywa sekretny świat surowców, o którym rzadko myślimy, a który stanowi część naszego życia. Opowiada historię człowieka widzianą nie przez pryzmat jego osiągnięć i podbojów, ale tworzoną dzięki substancjom, które pozwoliły zbudować rzeczywistości, jaką znamy.
(blubr)

Z jakiegoś powodu bardzo zaskoczyło mnie, jak równo napisana jest ta książka. Oczywiście rozdziały różnią się od siebie, trudno też powiedzieć, aby autor miał dokładnie jeden przepis na przedstawienie każdego skarbu - to znaczy ma, bo w zasadzie przedstawia jego drogę od wydobycia do produktu - ale robi to w taki sposób, że ta formuła nie wydaje się powtarzalna. W niektórych rozdziałach - tych dotyczących materiałów wykorzystywanych przez ludzkość od wieków - autor przedstawia więcej przeszłości, w kolejnych rozdziałach - to jak surowce wpływają na rzeczywistość i jak ich wykorzystanie przyczyni się do kolejnej rewolucji energetycznej. Conway nie ucieka zarówno od tematu tego, jak wydobycie surowców bezpośrednio wpływa na środowisko dookoła kopalni, jak i tego, że ludzkość, aby dotrzeć do czasu, gdy będzie produkowała mniej CO2, musi wydobyć jeszcze więcej - i to często rzadkich - surowców. 

Ed Conway nie ujawnia się nadmiernie w samej narracji, chociaż oczywiście opisuje swoje podróże i rozmowy z ludźmi, a koncepcję książki stanowi to, że czytelnik o pewnych zagadnieniach dowiaduje się razem z autorem - widać także, że stara się nawet do kontrowersyjnych aspektów wydobywania surowców podejść z realistycznej perspektywy, nie demonizując, ale też nie wychwalając. Dzięki surowcom pokazuje rozwój nauki i techniki i chociaż wiele opisów upraszcza, da się wyczuć, jak wielkie wrażenie robią procesy technologiczne i fakt, że ludzkości udało się dojść, zrozumieć i uczynić powtarzalnym czynności zmierzające do przemienienia materiału źródłowego w coś, co można praktycznie wykorzystać.   

Skarby Ziemi są też pobieżne - ale nie piszę tego w formie zarzutu, gdyż jest to jasne założenie autora: przedstawienie i opisanie tych surowców w miarę przystępny sposób, aby każdy mógł zapoznać się z ich znaczeniem w świecie. Biorąc pod uwagę, że to sześć surowców, to książka naprawdę krótka, a jednocześnie jest w niej upakowane tyle informacji oraz zachęt, aby samemu coś sprawdzać - na przykład wygląd kopalni czy jakiś zakładów - że aby je wszystkie przyswoić, trzeba książkę czytać bardzo uważnie. Nie można się rozpraszać, bo jeśli się to zdarzy, trzeba będzie przeczytać dany akapit raz jeszcze. Z jednej strony gęstość treściowa Skarbów Ziemi jest zdecydowanym plusem, z drugiej - już w trakcie czytania wiedziałam, jak tak naprawdę niewiele z niej zapamiętam. A z trzeciej strony - nie miałabym nic przeciwko, aby poszczególne części tej książki były o wiele dłuższe. 

Jeden malutki zarzut, który mam wobec tej książki jest taki, że wydaje się, że z części o soli zostały usunięte informacje, jak dokładnie wykorzystywana jest ona w farmaceutyce. Autor w kilku miejscach wspomina, że jest, ale narracja skupia się między innymi na saletrze i wykorzystaniu soli w produkcji żywności, a tematu leków nie porusza. Przepraszam, mam jednak dwa zarzuty. Bardzo bym chciała, aby w tej książce była mapa! Autor ciekawie opisuje podróże surowców i produktów pochodzących z tych materiałów po świecie, ale te deskrypcje aż się proszą o uwidocznienie na mapie.

Dzięki Skarbom Ziemi odkryłam, że kobalt i lit wydobywa się w zupełnie inny sposób i w zupełnie innych miejscach na świecie - sądziłam, że lit także pochodzi z Demokratycznej Republiki Konga i się go wydobywa, ale nie. Lit się - upraszczając - wyparowuje. Także coś z niej na pewno zapamiętam.

Jeszcze kilka informacji technicznych: książka - zgodnie z tytułem - ma 6 rozdziałów (plus wstęp i zakończenie), co daje około 70 stron na każdy rozdział. Książka ma też przypisy! Niestety na końcu i numerowane w każdym rozdziale osobno, co bardzo utrudnia ich znajdowanie, ale są! (A jak wiemy, to niestety nie jest standard).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

PS Blog oraz Instagram są nominowane w plebiscycie Opowiem ci! Zachęcam do zostawienia swoich głosów - w wielu kategoriach można głosować na więcej niż jednego twórcę. 

PPS Wiedziałam, że są platformy i media społecznościowe, które psują jakość zdjęć, ale nie wiedziałam, że na bloggerze też jest taki problem! Zdjęcie, które widoczne jest we wpisie i zdjęcie, które załadowałam do posta to niemalże dwie różne fotografie - jakość tak bardzo się różni! 

Trzymajcie się, M

piątek, 15 listopada 2024

Odprysk polityki międzynarodowej - Korea. Nowa historia Południa i Północy

 Hello!

Pamiętam, że gdy zauważyłam zapowiedź tej książki, byłam pod wrażeniem, że jej autorami są znający się na rzeczy akademicy. Ale potem okazało się, że jak na zapowiadającą się porządnie książkę o Korei, ma bardzo słabe oceny na Lubimy Czytać - i chociaż zazwyczaj nie zwracam na takie rzeczy uwagi, w tym przypadku mocno mnie one zaniepokoiły.   

Tytuł: Korea. Nowa historia Południa i Północy
Autor: Victor D. Cha, Ramon Pacheco Pardo
Tłumaczenie: Agnieszka Liszka-Drążkiewicz
Wydawnictwo: Copernicus Center Press

Narracja Nowej historii Południa i Północy jest trochę... patetyczna, ale nie w odniesieniu do tematu, tylko jej autorów. I nie oceniam ich jako ludzi, a jedynie to, co można zobaczyć i wywnioskować z tekstu; oceniam w jaki sposób napisany jest sam tekst i że wielką misją autorów jest sprawienie, że Korea - a dokładnie: historia Korei - stanie się bardziej zrozumiała dla przeciętego człowieka. Pomijając jednak wstęp, w którym autorzy tłumaczą się z tego zamiaru, pierwszy rozdział rozpoczyna się w... Ameryce. Opowieścią o tym, jak Victor D. Cha ma właśnie okazję spotkania z prezydentem USA - i jeśli to nie jest przejaw stawiania autora książki ponad jej tematem, to nie wiem, co nim jest. I po co czytelnikowi historia pokoju Roosvelta? Jasne, to ładny obrazek wprowadzający, ale równie dobrze można by go pominąć - szczególnie z perspektywy osoby czytającej tę książkę poza USA.

Inną rzeczą, którą staje się jasna po przeczytaniu tej początkowej anegdoty, jest optyka całej książki - to znaczy jest ona niezaprzeczalnie amerykańska. Z jednej strony nie powinnam być zaskoczona, ale jednak byłam, jak niesamowicie bardzo podczas czytania czuć, że to zewnętrzna perspektywa opisu. I pisana z raczej amerykańskim czytelnikiem na myśli. Czymś, czego autorzy nie zauważają albo temu umniejszają, jest fakt, że dość powszechnie wiadomo na przykład, że Koreańczycy nie są fanami amerykańskich żołnierzy stacjonujących na półwyspie. Autorzy opisali co prawda kontrowersyjny wypadek, w którym zginęły dwie dziewczynki, ale zaraz potem umniejszyli złości Koreańczyków z tym związanej.

Informacje, co porabiał drugi autor, są zdecydowanie mniej aroganckie i są raczej stwierdzeniami faktów (w tym czasie Ramon był w Korei i obserwował wydarzenia), ale - nawet jeśli postrzegałam anegdoty Victora Cha jako lekko butne (albo takie chwalisz się, czy żalisz, gdy czytelnikowi serwowana jest informacja, że ponieważ stwierdził - najogólniej - że polityka Trumpa wobec KRLD jest nieodpowiednia, nie został ambasadorem USA w Republice Korei), to nadawały one jakiegoś kolorytu opowieści. Niestety zdania o drugim autorze można wyciąć bez żadnego żalu i nikt by nawet nie zauważył, że coś z książki zniknęło. Bo też trzeba przyznać, że te zdania można policzyć na palcach jednej ręki. Ale to też z innej strony pokazuje jakąś przepaś pomiędzy szczeblami doświadczenia autorów.

Korea to książka bardzo nierówna. Anegdoty z życia autorów można wprost z niej wyciąć (albo chociaż przeredagować, aby nie pokazywały Victora Cha jako trochę butnego człowieka). Gdy opisywane są wydarzenia historyczne, podawane fakty, liczby, statystyki (i bardzo mocno opierają się na tym w swoich analizach) - Koreę czyta się naprawdę dobrze, a wręcz jest lekturą naprawdę bardzo przystępną (zgodnie z założeniami autorów). Jednak po dobrych fragmentach albo następują jakieś konfundujące odniesienia do Ameryki (które czasami jedyne co robią, to tylko udowadniają, jak wąską perspektywę mają autorzy), albo wprowadzenie stanowiła opowieść z życia autorów. 

Poza tym, ponieważ książka jest krótka i niemalże nie ma w niej miejsca na niuanse (a jeśli już to można powiedzieć, że bywa bardzo... symetrystyczna), to cała historia wydaje się bardzo... nieskomplikowana. Niektóre fragmenty narracyjne są mniej więcej tak ciekawe jak wypunktowana lista wydarzeń - a wiemy, że autorzy potrafią pisać ciekawie, bo tak piszą o sobie; chyba że tymi opowieściami o sobie chcieli nadrobić brak emocji w innych elementach opowieści. Liczyłam, że ta książka będzie się skupiała bardziej na XXI wieku, ale nie, autorzy w sumie przytaczają i omawiają to, co można znaleźć w innych opracowaniach (zdarzało mi się sprawdzać, czy doczytywać informacje w Historii Korei Joanny P. Rurarz). I mam wrażenie - bo jeszcze nie miałam okazji czytać - że ogólnie dla polskiego czytelnika lepszą lekturą w podobnym klimacie (polityczo-stosunków międzynarodowych) mogłoby być Spór o Koreę. Rola USA i Chin w kształtowaniu bezpieczeństwa międzynarodowego na Półwyspie Koreańskim czy Krewetka między wielorybami. Półwysep Koreański w polityce mocarstw (pierwsza jest dłuższa i wygląda na to, że bardziej naukowa, druga krótsza i opisywana jako popularnonaukowa). 

Szczególnie w początkowej części książki dotyczącej "starej" historii Korei jest wiele bardzo ciekawych przypisów od redaktorki merytorycznej tytułu - doktor Kamili Kozioł. Rozumiem też, dlaczego autorzy postanowili opisać dawniejsze dzieje półwyspu - mimo tytułu "nowa historia"... chociaż w sumie nie wiem, czy rozumiem. Dla mnie ta nowa historia sugerowała skupienie się na XXI wieku, a nie sposób opisu - który nie jest odkrywczy czy szczególnie błyskotliwy. A autorzy opisali po prostu wszystko. I chyba bardziej rozumiem to z perspektywy niedzielnego czytelnika, który nie pochłania kilku książek o Koreach rocznie, i potrzebuje wprowadzenia, niż z perspektywy tytułu. Wracając do wspominanych przypisów - naprawdę nie wiem, czy to kwestia tego, że o wielu rzeczach dobrze wiedziałam wcześniej, czy naprawdę przypisy momentami były rzeczywiście po prostu ciekawsze niż zasadnicza część książki. Przy czym najogólniej cała historia jest opisana naprawdę zgrabnie. I ma też mnóstwo przypisów tak ogólnie!

Ostatni rozdział książki Korea. Nowa historia Południa i Północy skupia się na na kwestii zjednoczenia. I powtarza wiele informacji, które autorzy opisali już na poprzednich stronach. Warto docenić, to że zbiera je tematycznie w jednym miejscu i porządkuje (bo narracja samej książki podzielona jest na odcinki czasowe oraz - od podziału - na kraje), ale nie zmienia to faktu, że czytamy jeszcze raz to samo. Co wydało mi się natomiast naprawdę ciekawe i całkiem praktyczne, to ułożenie i wyjaśnienie podejścia do zjednoczenia poszczególnych prezydentów Korei Południowej wraz z ich nazwami i omówieniem różnic.

Wydaje się, że Korea. Nowa historia Południa i Północy to omówienie tak naprawdę odprysku polityki międzynarodowej USA. I może miałabym to książce za złe mniej, gdyby nie fakt, że autorzy we wstępnie obiecują tekst dość uniwersalny.

Poza tym odniosłam wrażenie, że gdy autorzy pisali o sytuacji kobiet i osób LGBTA+ w Korei to trochę nie wiedzieli, o czym piszą. Albo po prostu za bardzo skupili się na danych zamiast na życiu. Co zdarzało im się już w innych miejscach - na przykład powstanie w Gwangju jest opisane o wiele mniej przejmująco niż kryzys finansowy z 1997, bo łatwiej im odnieść się do danych liczbowych. O tym, że Korea to w zasadzie antyfeministyczny kraj, słyszy się bardzo często, fakt, że Han Kang zdobyła literacką Nagrodę Nobla też nie spodobał się fanom starych koreańskich pisarzy, a dosłownie dwa dni później z sieci zostały usunięte zwiastuny dramy „Love in the big City”, bo przez poruszane wątki, zostały uznane za nieodpowiednie dla dzieci. A autorzy na przykład o wskaźniku dzietności/zastępowalności pokoleń i jego spadku piszą w kontekście między innymi poprawy pozycji kobiet w koreańskim społeczeństwie (co trochę gryzie się z tym, o czym czyta się w mediach), ale zupełnie pomijają dane dotyczące jego starzenia się oraz bardzo, bardzo wysokiego wskaźnika samobójstw w tym kraju. Z jednej strony to zdecydowanie nie jest książka o społeczeństwie, tylko o stosunkach międzynarodowych i polityce, ale z drugiej – wyraźnie widać, że gdy autorzy rzeczywiście przywołują cokolwiek dotyczącego społeczeństwa, to tylko w kontekście poprawy i rozwoju. Oraz popularności koreańskiej popkultury - powiedziałabym, że można się nawet zdziwić jak stosunkowo dużo miejsca jej poświęcają. Być może gdyby autorzy jednak postarali się napisać bardziej... ludzko o społeczeństwie, zamiast pisać o sobie, wrażenia z książki byłyby lepsze. Czasami czytając miałam wrażenie, że Korea jest traktowana może nie od razu przedmiotowo, ale w pewnym sensie sprowadzana wyłącznie do swojego terytorium, a głównym aktywnym graczem (czyli w sumie - podmiotem) są Stany Zjednoczone.  

W skrócie: na rynku wydawniczym naprawdę są lepsze książki o Koreach niż ta.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

PS Blog oraz Instagram są nominowane w plebiscycie Opowiem ci! Zachęcam do zostawienia swoich głosów - w wielu kategoriach można głosować na więcej niż jednego twórcę. 

Trzymajcie się, M

poniedziałek, 11 listopada 2024

Top 5 najsmutniejszych anime

 Hello!

Biorąc pod uwagę obecny brak treści o anime na blogu, trudno uwierzyć, że był rok, gdy publikowałam wpisy o anime co tydzień. Ale przeglądając ostatnio Instagram, wpadłam na listę 5 najsmutniejszych anime według "Animate Times" - portalu newsowy Animate, największego sprzedawcy mangi i anime w Japonii - i prezentowała się ona następująco:

5 najsmutniejszych anime

1. Violet Evergarden
2. Your Lie in April
3. Anohana: The Flower We Saw That Day
4. Angel Beats!
5. A Place Further than the Universe

i nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jest ona bardzo... niesmutna. Neutralna. Że jest mnóstwo o wiele smutniejszych anime, a te znajdujące się na liście mogą wywoływać wiele różnych emocji - w tym oczywiście smutek - ale niekoniecznie smutek był tą największą i najważniejszą. Widziałam 3 pierwsze anime z listy, a Angel Beats! wiem, czego dotyczy. Tylko ostatnie anime prawie nic mi nie mówi. I tak Violet Evergarden to fantastyczne anime i tak ma smutne - a nawet rozdzierające serce, tragiczne i dramatyczne - wątki, ale naprawdę nie sądzę, aby umieszczanie go szczycie listy najsmutniejszych, to był komplement dla fabuły i bohaterów (to znaczy mam wrażenie, że to anime reprezentuje sobą o wiele więcej niż smutek; w wręcz ogólnie raczej w przypadku tego tytułu lepszym słowem byłoby wzruszenie). Your Lie in April nie lubię z wielką pasją, nigdy nie rozumiałam popularności tego anime i gdy jeszcze było zapowiadane, uważałam, że jest przereklamowane. Anohana: The Flower We Saw That Day to bez wątpienia smutne anime - w recenzji napisałam nawet niesamowicie smutne. Na pewno Angel Beats! zasługuje, aby być na liście zdecydowanie wyżej. Być może nawet na pierwszym miejscu. Ostatniego anime nie widziałam ani ja, ani nie widzieli go moi bracia, więc trudno mi się wypowiedzieć.  

Gdybym miała robić swoją listę to znalazłyby się na niej anime (w nawiasach skopiowałam moje opinie z recenzji na blogu); kolejność nieistotna: 

Zankyou no Terror (Terror in Resonance) ("Tak dogłębnie smutnego anime nie widziałam ani wcześniej, ani do tego pory"). [To "do tej pory" bez kontekstu brzmi dziwnie, chodziło o czas pomiędzy obejrzeniem tego anime a opublikowaniem tekstu].

Banana Fish ("Chyba, że czytaliście mangę (...). Nie róbcie tego - będziecie mieli serce złamane dwa razy. Bo chociaż mniej więcej od początku wiadomo, że cała ta historia nie możne się dobrze skończyć, fabuła i dramaturgia ostatniego odcinka poprowadzona jest tak, żeby widz czuł jak wbijany mu jest nóż w plecy i łamie mu się serce. Twórcy jeżdżą sobie po emocjach widzów walcem").

Hakuouki ("to powolne rozdzieranie serca, a potem deptanie pozostałych kawałeczków").

I tak zastanawiając się nad moją listą i przeglądając inne listy smutnych anime, doszłam do wniosku, że A) nie widziałam wielu smutnych anime, B) abym uznała anime za smutne, smutek musi być emocją, którą pamiętam - a prawda jest też taka, że w wielu przypadkach niewiele pamiętam - w związku z tym anime, a nie tylko faktem, że było mi smutno/płakałam podczas oglądania, C) wiele smutnych anime z tychże list pamiętam z wielu innych odczuć, ale nie smutku. I tak na przykład Grobowiec świetlików (Hotaru no haka) (to film, a chciałam, aby moja lista dotyczyła serii), który bardzo często pojawia się na szczycie takich list jest tragiczny, ale oglądanie tej animacji raczej wywoływało we mnie zdenerwowanie, aby nie napisać wściekłość. Z drugiej strony mamy film Hotarubi no Mori e (W stronę lasu świetlików), który też często pojawia się wysoko na tych listach i jest jedną z moich ulubionych animacji ever, i tak zasadniczo jest smutny, ale to taki smutek cyklu życia i harmonii w naturze - jest smutny i piękny jednocześnie. I tak jeśli znaleźlibyście recenzję tego anime na blogu, to w zasadzie smutek się z niej wylewa, ale z czasem widzę tę historię bardziej jako piękną. Na marginesie zawsze wydawało mi się ciekawe, że w tytule i jednego, i drugiego filmu są świetliki. 

Poprosiłam też braci o zrobienie swoich list (i wszyscy jakoś nie możemy dojść do 5 tytułów, więc tytuł dzisiejszego wpisu jest trochę naciągany - chyba że policzmy filmy).

Brat 1:
Hai to Gensou no Grimgar
Cyberpunk: Edgerunners
Devilman: Crybaby
Fullmetal Alchemist

Brat 2:
Fullmetal Alchemist
Danganronpa
Houseki no Kuni (Land of the Lustrous, Kraina klejnotów)
Devilman Crybaby


I zastrzeżenie - to oczywiście nie tak, że istnieje jakaś uniwersalna lista smutnych anime albo jedna lista jest lepsza od drugiej, bo to nie zadanie z dobrymi lub złymi odpowiedziami, a kwestia wrażeń i pamięci i oczywiście tego co się widziało (bądź nawet bardziej - czego się nie widziało).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

środa, 6 listopada 2024

Wszystko, co chcieliście wiedzieć o przypisach, ale baliście się zapytać 1

 Hello!

Ponieważ jestem zakopana w redakcji artykułów naukowych do czasopisma - dziś lekki, łatwy i przyjemny wpis o przypisach! Wpis jest bardzo skrótowy, ale poradników jak robić przypisy i opisujących ich rodzaje jest w sieci sporo, a ja chciałam przedstawić nieco inne podejście. 

Nie wiem, kiedy sprawa przypisów w książkach stała się dla mnie bardzo ważna, ale wiem, że gdy sama pisałam teksty, przypisy nie były pytaniem czy – tylko jakiego rodzaju. Pierwsze świadome przypisy robiłam do pracy na olimpiadę polonistyczną w drugiej klasie liceum. Na studiach przypisy stały się oczywistością - i nawet większą, gdy zaczęłam polonistykę. 

Ranking przypisów

6. Brak przypisów.

5. Brak przypisów, ale jest bibliografia.

4. Przypisy jako linki i tylko do artykułów dostępnych w internecie.

3. Porządne przypisy do źródeł internetowych.

2. Tylko linki do źródeł internetowych, ale porządne przypisy bibliograficzne.

1. Porządne przypisy zarówno do źródeł internetowych, jak i bibliograficznych.

Cały czas się uczę bycia mniej oceniającą, ale zrobiłam w życiu milion przypisów, poprawiłam miliard (i mogę napisać, że poprawianie przypisów trwa tysiąc razy dłużej, niż zrobienie ich porządnie od razu, więc jak macie do czegoś robić przypisy - to róbcie je od razu i porządnie!) i doszłam do wniosku, że o ile z braku przypisów Salomon nie naleje (choć może próbować, ale musi zależeć i autorowi, i wydawnictwu), tak słabe przypisy (aka linki) można zwalić na zwyczajne lenistwo. Nie wierzę, że w całym procesie pracy nad książką czy czasopismem w czasie redakcji lub korekty nie było czasu, aby przepisać imię, nazwisko autora/autorki i tytuł tego, co się cytuje. Wydrukowane linki nie działają! 

Gdzie umieszczać przypisy?

Na dole strony

Na końcu rozdziału / podrozdziału

Na końcu książki 

W nawiasach 

Umieszczenie przypisów może się różnić w zależności od rodzaju przypisów. Na przykład przypisy bibliograficzne mogą być na końcu rozdziału, ale przypisy wyjaśniające na dole strony. Ale najczęściej wszystkie przypisy (bibliograficzne, wyjaśniające, zawierające dygresje, dopowiedzenia, nawet polemiki) znajdują się na dole strony. Gdy mamy przypisy bibliograficzne w nawiasach, przypisy wyjaśniające będą na dole strony (raczej nie na końcu rozdziału/książki, ale w zasadzie mogłyby być). 

Mogę też sobie wyobrazić sytuację, gdy po lewej stronie rozkładówki jest tekst główny, a cała prawa strona to same przypisy. Lub inne przykłady. Mam na półce książkę z wydrukowanymi kodami QR zamiast przypisów - po zeskanowaniu od razu odnoszą do tekstu, na który powoływała się autorka.

Rodzaje przypisów 

Najpopularniejsze przypisy to przypisy oksfordzkie (przypisy tradycyjne) - z odniesieniem w indeksie górnym i wyjaśnieniem na dole strony. W szranki z nimi o tytuł najpopularniejszych przypisów stają przypisy harwardzkie - z odniesieniami w nawiasie bezpośrednio w tekście. Przynajmniej jeśli chodzi o artykuły do czasopism; nie jestem pewna, czy w książkach naukowych przypisy harwardzkie są popularne - choć może zależeć to od dyscypliny, natomiast prawie na pewno nie zobaczycie przypisów harwardzkich w książkach popularnonaukowych czy nawet reportażach bądź innym non-fiction.

Jeśli piszecie artykuły do czasopism naukowych zwykle mają one opracowane swoje przypisy i sposób zapisywania bibliografii - i tak czasami jest to skomplikowane, ale zwykle są przykłady. Ewentualnie sytuację uratuje redaktor (chyba że wysłaliście artykuł z zupełnie źle zrobionymi przypisami, on wróci do Was i sami będziecie je poprawiać) - jak ja na przykład w tej chwili.

To jest pierwszy wpis o przypisach - będzie ich więcej. Więc jeśli zgodnie z tytułem, macie jakieś pytania dotyczące przypisów - pytajcie!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

niedziela, 3 listopada 2024

Quo vadis - Hellbound 2

 Hello!

Przyznaję, że niewiele pamiętałam z pierwszego sezonu i dopiero gdy wróciłam do swojej recenzji, uświadomiłam sobie, że zakończył się on clifhangeram. Ale jakim? Nie pamiętałam.  

To że Hellbound ma z religią - i to szeroko rozumianą - niewiele wspólnego, było jasne od poprzedniego sezonu, a ten skupia się o wiele bardziej na politycznych aspektach - a być może nawet aspiracjach - tego, do czego doprowadziły kulty i tajne organizacje. Nowa Prawda jest w zasadzie w strzępach, bo nie jest w stanie niczego upilnować, a rząd postanawia wykorzystać ją do swoich celów - i widzowi może być prawie przykro, jak pani rządowa sekretarz pomiata, szantażuje i wykorzystuje do swoich celów obecnego przywódcę tego ruchu. Z drugiej strony mamy anarchistów: głośnych, nieprzyjemnych, brutalnych wierzących w to, że mają rację - zdołali też opanować miasto. I chociaż nie widzimy tego wiele, od bohaterów często słyszymy, że ich świat pogrążony jest w chaosie. 

Po drugiej stronie politycznego spektrum dostajemy historie bohaterów: policjant z córką z zeszłego sezonu się ukrywają, a Heejung jest bardzo, bardzo chora. Min Hye-jin jest częścią tajnej organizacji Sodo i ukrywa dziecko, które przetrwało demonstrację, oraz dzieci bohaterki, która powstała z martwych / wróciła z piekła oraz przeżywa dylematy dotyczące tychże dzieci i tego, czy można tak odseparowywać je od świata zewnętrznego i traktować jak przedmioty. Poznajemy także historię innego członka Sodo - a w zasadzie jego żony - i tego jak sekty piorą mózgi. 

Nowa Prawdy działająca wraz z rządem (czy raczej rząd wykorzystujący Nową Prawdę do propagowania doktryny, która będzie dla niego najkorzystniejsza) przygotowuje nową wersję prawdy / woli boskiej, a Arrowhead podejmuje zaskakujące działania z nowymi-starymi bohaterami, których nikt by się nie spodziewał zobaczyć razem. 

Sekretarz to jedna z bardziej porażających postaci - bo wprost mówi o co jej chodzi i oczekuje bezwzględnego posłuszeństwa, na dodatek to taki typ bohatera, który podporządkowuje sobie wszystkich w pomieszczeniu, tylko się w nim pojawiając. Co stawia ją w prawdziwym kontraście wobec nowego przywódcy Nowej Prawdy, który jest sfrustrowany i często, gdy pojawia się na ekranie, wygląda, jakby miał ochotę się rozpłakać. Inną ciekawą rzeczą związaną z sekretarz jest to, że dopiero gdy się pojawiła, Nowa Prawda zaczęła robić jakieś postępy w komunikacji z Park Jungją - i nie sposób nie odnieść wrażenia, że nawet jeśli sekretarz sama nie rozmawiała z drugą bohaterką, to sam fakt pojawienia się kobiety posiadającej władzę, sprawił, że Jungja zaczęła nieco się otwierać. Widać było, że Nowa Prawda nie potrafi z nią rozmawiać i jej słuchać (ale w zasadzie nie wiem, czy nie wynika to po prostu z tego, że przywódca kultu nie portretowany jako zbyt bystra postać). W zasadzie cały sezon kręci się wokół Park Jungjy, ale nawet jeśli któryś z bohaterów jej słucha, to żaden nie rozumie, z czym jej słowa się wiążą. Podsumowując, mamy w tym serialu 3 przywódców sekt oraz tajną organizację powiązaną z nadnaturalnym fenomenem, a i tak wielkim władcą marionetek jest przedstawicielka rządu.

Drugi sezon Hellbound przeszedł trochę problemów produkcyjnych, gdy okazało się, że aktor grający Junga Jinsu Yoo Ah-in ma poważne problemy z prawem (a dokładnie - z narkotykami i innymi nielegalnymi substancjami) i zastąpił go Kim Sung-cheol. I trzeba napisać, że sprawdził się w tej roli znakomicie. W przypadku tego serialu zmiana aktora doskonale wpasowała się w fabułę, gdyż Jung Jinsu powraca w nim dosłownie i w przenośni jako nowa osoba - a doświadczenia, które zdobył po drodze sprawiają, że zachowuje się więcej niż nerwowo, ale okazuje się także obojętny wobec świata. Jednocześnie jest jedyną postacią, która może stanowić równą konkurencję dla pani sekretarz, aczkolwiek nie mają wielu okazji, aby się skonfrontować.

Hellbound to seria, którą łatwiej opisywać, niż oceniać. Stwierdzać o niej pewne fakty, a interpretację jednak pozostawić każdemu oglądającemu. Jednak jedno jest pewne - sześć i to około 40-minutowych odcinków, to nie jest wystarczający czas, aby wybrnąć z wątków zapoczątkowanych w pierwszym sezonie, satysfakcjonująco przedstawić rozwój bieżących wydarzeń, sprawić, że widz jakoś zżyje się z bohaterami - ale też tu w zasadzie (poza detektywem i jego córką) nie ma takich bohaterów, do których widz mógłby podejść w rozsądny sposób; jest Min Hye-ji, ale w kontraście do pozostałych głównych postaci, mimo swojego statusu i odpowiedzialności, stanowi tylko trybik w organizacji Sodo i na dobrą sprawę nie ma aż tak dużo czasu na ekranie (a szkoda!). Trudno też rozstrzygnąć, gdzie w dalszej perspektywie ma dążyć fabuła, bo nawet krótkoterminowe cele naszych bohaterów stają się oczywiste dopiero, gdy dojdzie do jakiegoś momentu kulminacyjnego. Gdyby się nad tym zastanowić, to wydaje się, że cały sezon przedstawia jakieś 3 dni z życia bohaterów (co prawda chyba upływa więcej czasu, gdzieś jest nawet jakiś przeskok o kilka tygodni, mamy też retrospekcje), ale zasadniczej akcji góra 3 dni.

I nie piszę, że chciałabym, aby Hellbound było przewidywalne, ale aby miało się poczucie, że z działań bohaterów wyniknie coś na dłuższą metę - a tutaj naprawdę trudno dostrzec jakiś większy plan, coś spajającego. Czasami może to przeszkadzać w oglądaniu bardziej, a czasami po prostu obserwuje się to, co twórcy serialu chcą przedstawić widzowi w danym momencie. A czasami oglądasz dopiero drugi odcinek i zastanawiasz się, czy cały drugi sezon to nie jeden wielki filler, bo sezon trzeci jest już zaplanowany, ale jeszcze go nie ogłoszono. W skrócie - ten sezon ma problem z zarządzaniem czasem.

Trudno mi jednoznacznie ocenić ten sezon - ale z poprzednim było chyba podobnie. Naprawdę wydaje się, że serial zyskałby na nieco dłuższym sezonie albo przynajmniej dłuższych odcinkach, bo w obecnym stanie rzeczy efekt jest dość chaotyczny - mamy tu wielu bohaterów w bardzo różnych środowiskach - a fabuła jak kula śniegowa tylko łapie kolejne elementy do wyjaśnienia, nigdy tego jednak nie robiąc. A wydaje się, że widz może trwać w zawieszeniu bez odpowiedzi tylko pewien określony czas. Obawiam się, że gdy wyjdzie 3 sezon - zdziwiłabym się gdyby nie wyszedł - to o wydarzeniach z drugiego zapomnę, tak jak zrobiłam to z pierwszym. 

Hellbound podobnie jak w sezonie pierwszym zostawia widza z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. Różni bohaterowie mówią o naprawianiu świata, ale 99% z nich to egoiści, którzy chcą tylko załatwić swoją sprawę i nie widzą nic więcej poza czubkiem własnego nosa. Sprawa nadnaturalnych fenomenów gmatwa się jeszcze bardziej, ale być może w tym momencie powinno być jasne posłańcy z piekła po prostu są, dorabianie do nich religii kończy się kultem, a ludzkość powinna zaadaptować się do nowych warunków i ani widzowie, ani bohaterowie nie powinni zajmować się ich wyjaśnianiem. Narzekam i zastanawiam się, ale 3 sezon na pewno obejrzę, licząc, że w końcu otrzymam jakieś odpowiedzi.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M