sobota, 28 września 2024

Samosabotaż - Plecy, które chcę kopnąć

 Hello!

Ostatni raz w booktourze brałam udział na pierwszym lub drugim roku studiów, więc jakieś 8 lat temu, więc gdy pojawiała się okazja u Oliwi (catgirl_with_books na Instagramie, na blogu możecie przeczytać z nią wywiad: Wszystko, o co chciałam zapytać bookstagramerkę), szkoda było z niej nie skorzystać. Tym bardziej, że książki Plecy, które chcę kopnąć byłam bardzo ciekawa. 

Tytuł: Plecy, które chcę kopnąć
Autorka: Risa Wataya
Tłumaczenie: Joanna Weldu
Wydawnictwo: Kirin

Książkę czytało mi się naprawdę fantastycznie - byłam pod wrażeniem języka i tego, jak płynnie i szybko posuwałam się w lekturze - do czasu, aż w pewnym momencie mojej uwagi nie zwróciły przeniesienia. Sześć przeniesień jedno pod drugim to zgodnie ze sztuką o trzy za dużo. Ale może ktoś nie zauważył, może nastąpiło jakieś przesunięcie, miały być 3, przerwa i kolejne 3. Tyle że na następnej stronie jest ich dziewięć (9!). I jako redaktorkę i korektorkę bardzo wybiło mnie to z rytmu czytania i na pewnym poziomie poirytowało, bo wiedziałam, że od teraz podświadomie będę zwracała na to wielką uwagę i odbierze mi to wiele łatwości z poznawania tekstu. A jak pisałam - zasadniczo czyta się tę książkę bardzo, bardzo dobrze. Przynajmniej na początku...

Nie wiem, w którym momencie lektury dotarło do mnie, że ta książka zmierza donikąd. Mamy pewien punkt kulminacyjny, natomiast dla żadnego z bohaterów nic z niego nie wynika. Przynajmniej nie w perspektywie czasowej, którą śledzimy w książce. Jest takie założenie, że bohaterowie w trakcie fabuły powinni przejść pewną drogę - więc nasi nie przechodzą, po prostu kumuluje się to, na ile się poznają i ile czasu ze sobą spędzają, natomiast w zasadzie nic z tego nie wynika. 

Plecy, które chcę kopnąć są krótką książką i - trochę nie wierzę, że to piszę - ale cały ten koncept lepiej sprawdziłby się w formie jeszcze krótszej - opowiadania czy noweli, które wymagałyby od autorki nieco większej dyscypliny pisarskiej.

Podobno ważnym i głównym tematem tej książki jest samotność i osamotnienie. I nie podważam, że są to niesamowicie ważne kwestie, natomiast nie jestem przekonana, czy sposób ich przedstawienia w Plecach..., aby na pewno działa na korzyść zwiększania świadomości problemu samotności w tłumie itp., gdyż główna bohaterka aktywnie uprawa samosabotaż, a bohaterowi jego sytuacja wydaje się odpowiadać w tym momencie, choć obiektywnie potencjalnie ma większą szansę w przerodzenie się w prawdziwy problem w przyszłości. Inklinacje zachowania Ninagawy są bardziej niepokojące na dłużą metę, ale nie możemy się tego dowiedzieć, a w kształcie, który widzimy w tekście są obsesyjne, a bohater jest bez wątpienia dziwny dla kolegów i koleżanek z klasy, ale jednocześnie z tego, co dowiaduje się czytelnik, przyjmuje on swój los z pobłażliwą obojętnością i rodzajem przyzwyczajenia.

Wracając jeszcze do początkowego całkiem pozytywnego wrażenia - niestety z czasem się zatarło. I to nie dlatego, że nie mogłam się skupić na czytaniu ze względu na przeniesienia (czy irytujące mimo iż oraz podczas gdy). Książka Plecy, które chce kopnąć ma narrację pierwszoosobową, ale to nie pomaga w zrozumieniu głównej bohaterki. Po lekturze dochodzę do wniosku, że składa się ona niejako z trzech niekoniecznie ze sobą powiązanych postaci: 
1) cynicznej nastolatki - tak naprawdę nie wiem, czy jej "cynizm" (bo nawet nie wiem, czy można go tak nazwać) jest jakoś uzasadniony, czy Hatsu po prostu lubi przypisywać ludziom intencje, których oni wcale najprawdopodobniej nie mają, a potem obrażać się na nich za to, co sobie wymyśliła. 

Przy czym myślę, że warto dodać, to jest piąta (albo i nawet siódma) książka japońskiej autorki (wszystkie książki, które w tym momencie przychodzą mi na myśl, napisały kobiety), gdzie występuje to podejście bohaterki lub bohatera, którzy przedstawiają swoje założenia na temat innych postaci w książce i albo nie dowiadujemy się, jak te założenia mają się do rzeczywistości, albo okazują się zwyczajnie błędne. I naprawdę nie wiem, czy to jest czysty przypadek, że zauważam to w japońskich książkach, które czytam, bo po prostu akurat wpadłam na taki typ narracji i bohaterów, czy rzeczywiście jest to jakiś trop pisania w japońskiej literaturze.

2) Hatsu w odniesieniu do Ninagawy - w 98 procentach ich interakcji nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego bohaterka zachowała się tak a nie inaczej. Chociaż całą historię poznajemy z jej perspektywy, wydaje się, że nie ma w narracji ciągu przyczynowo-skutkowego, a jedynie nieco dziwna impulsywność głównej bohaterki. I tu mam niestety wrażenie, że sposób pokazania tej historii znów nie działa na jej korzyść - bo to bardziej sceny, obrazki, urywki niż spójna fabuła, a na dodatek widzimy bohaterów niemalże tylko w szkolnym kontekście.

3) Narrator trzecioosobowy - a dokładnie bohaterka ma takie krótkie momenty autorefleksji bądź samoświadomości, jednak nie wydają się one wypływać z przemyśleń postaci, której historię śledzimy na kartach opowieści, a z tego, że autorka żałowała, że nie wprowadziła jednak narratora trzecioosobowego, który te - nazwijmy je szumnie - filozoficzne wstawki mógłby wyrazić. 

Wiem, że wśród czytelników pojawia się pytanie: czy Hatsu chciała dokuczać Ninagawie, widziała go jako osobę jeszcze niżej niż ona w hierarchii klasy i zazdrościła mu tego, że najwyraźniej to naprawdę on - a nie ona - nie przejmował się tym, co ludzie powiedzą, czy bohaterka wpadła w jakiś dziwny stan zadurzenia, z jej strony przypominający końskie zaloty. Mi w czasie czytania przyszła do głowy zapewne duża nadinterpretacja, ale Hatsu przypominała mi kogoś, kto najpierw nie chciał pracować w laboratorium, w którym przeprowadza się eksperymenty na zwierzętach, a potem odkrył, że znajduje je fascynującymi. Przy czym niestety nasza główna bohaterka sama w sobie nie wydaje się mieć tyle samoświadomości - znów, jeśli widzimy jakiejś jej przejawy, to są to wyraźne narracyjne spojrzenia z boku - aby zdawać sobie sprawę, że jest postacią skonfliktowaną. Przyjmuje swoje odczucia bez zastanawiania się nad nimi i bywa dość impulsywna. Hatsu wydaje się bohaterką niepełną, posklejaną. Na podstawie scen, które składają się na tę książkę, można stworzyć listę cech jej charakteru, ale nie stworzyć charakterystykę postaci. To jest w zasadzie bardzo dużo słów, aby napisać, że w pewnym momencie musiałam przerwać czytanie, bo stała się ona tak irytująca, że nie dałam rady przebrnąć przez kolejną porcję "moje koleżanki z sekcji sportowej są takie okropne i zachowanie trenera też jest w sumie wstrętne". Być może jej stwierdzenie/odkrycie, że chce kopnąć plecy kolegi jest w jakiś sposób wyjątkowo radykalne - jak by nie było, to przyznanie się do chęci skrzywdzenia kogoś - ale jeśli tak jest, to zupełnie to w treści nie wybrzmiewa.

Mam wrażenie, że najprawdziwszym i najlepiej podsumowującym tę książkę zdaniem jest odpowiedź koleżanki z sekcji sportowej: "Twoje oczy zawsze błyszczą przenikliwie, ale tak naprawę niczego nie widzisz. Powiem ci jedno: lubimy trenera. Na pewno bardziej niż ciebie" (s. 72). Oczywiście bohaterka jest niezdolna do autorefleksji, więc zakłada, że koleżanka czuje się przez nią zagrożona. I to naprawdę nie jest tak, że nie widzę, że w tekście są indykacje, że bohaterka wprost cierpi z powodu swojej samotności, ale na każde takie małe wspomnienie, dostajemy liczne sceny, gdy Hatsu sama kopie pod sobą dołki...  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

wtorek, 24 września 2024

Pokonać Kimów - Koreańskie bingo

 Hello!

Skoro Wielki skok Grupy Lazarus mógł być obiektem koreańskiego bingo, wydawało się, że Pokonać Kimów też powinno - przynajmniej mniej więcej - przejść ten test. A zatem sprawdźmy! 

Książka Pokonać Kimów oraz napis Pokonać Kimów - Koreańskie bingo

Tytuł: Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
Autor: Bradley Hope
Tłumaczenie: Krzysztof Środa
Wydawnictwo: Czarne

KOREA PÓŁNOCNA

Przeszłość gospodarki

„W latach sześćdziesiątych, dzięki pomocy Związku Radzieckiego i Chin oraz kontroli gospodarki, Korea Północna szybko się rozwijała” (s. 38). 

Nawiązywanie do Orwella

„Orwellowskie «dwójmyślenie» było dla nich faktem, mechanizmem umożliwiającym przeżycie za granicą” (s. 177).

Podział społeczeństwa na klasy

„W kraju tym funkcjonuje system seongbun (...). Dzieli on obywateli na pięćdziesiąt jeden kategorii i trzy główne klasy (...)” (s. 32).

Fryzury

„W Korei Północnej wszyscy mężczyźni mieli starannie przycięte krótkie fryzury. Długie włosy i broda były zabronione” (s. 205).

Dżucze

„Dawny partyzancki przywódca Kim Ir Sen wprowadził ideologię dżucze (...)” (s. 29).

Porwanie Choi Un-hui i Shin Sang-oka

Autor miał okazję, aby o tym wspomnieć, ale jakoś tego nie zrobił. 

Narzekanie na przewodników

Ani autor, ani osoba, która jest głównym bohaterem książki, nie byli w KRLD, więc wiele punktów bingo, które powstały na podstawie książek o podróżach do tego kraju, nie mają tu zastosowania.

13 centymetrów
Narzekanie na bycie dziennikarzem / Podkreślanie faktu bycia dziennikarzem
Historia hotelu Ryugyŏng
(Nie)bezpieczeństwo Air Koryo
Prezenterka wiadomości
Rachuba czasu
Kraj, którym kieruje zmarły
Samochody

KOREA

Kimchi

Rozdział 17 „Więzienne kimchi” (s. 247). 

„(...) Ahn (...) zatęsknił za kimchi, tradycyjnym daniem z marynowanej kapusty obecnym w każdej koreańskiej kuchni” (s. 248).

Soju

Muszę napisać, że to dość ciekawe, że autorowi jakimś sposobem udało się nie napisać o soju! 

Hanbok
Konfucjusz
Hangul (hangeul) i Sejong Wielki
Ondol
Kim, Park, Lee to najpopularniejsze nazwiska
Historia o metalowych pałeczkach
 
KOREA POŁUDNIOWA

Cud nad rzeką Han

„Ekonomiści nazwali ten proces cudem nad rzeką Han” (s. 55). 

Samobójstwa

Punkt o samobójstwach dotyczy przywoływania statystyki o tym, że Korea Południowa ma jeden z najwyższych wskaźników samobójstw na świecie, ale problem ten w skali, która zasadniczo jest niemierzalna, występuje także poważnie w KRLD.

Czebol
Pali-pali
Hallyu / Koreańska fala. Albo inaczej: spróbować napisać o hallyu i nie napisać o serialu "Winter Sonata"
Nadgodziny
Metafora o krewetce
Przegrana Polski z Koreą Południową w piłce nożnej w 2002 roku

Pokonać Kimów przechodzi bingo z umiarkowanym wynikiem, ale pojawia się w nim punkt najważniejszy, czyli kimchi, można więc reportaż Bradleya Hope'a zaliczyć do oficjalnego grona książek o Korei.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M



 

piątek, 20 września 2024

Co się dzieje z niezwykłym człowiekiem - Pokonać Kimów

Hello!

Zacznijmy od prostego stwierdzenia - Pokonać Kimów to nie jest reportaż. Genologicznie najbliżej tu do biografii (głównym bohaterem jest Adrian Hong) stylizowanej na  książkę fabularną z gatunku sensacja. I to napisanej w sposób, którego w takich przypadkach nie lubię - to znaczy ma wszechwiedzącego narratora trzecioosobowego, który zapomina, że tekst dotyczy prawdziwych osób i w dużej części nie może mieć pojęcia, co się działo i co chodziło po głowach osób przez niego opisywanych. Poza tym autor lubi wrzucać w tekst zupełnie niepotrzebne przymiotniki oceniające przedstawiane przez niego zagadnienia; niekiedy daje to wrażenie, jakby nie do końca ogarnął konteksty kulturowe, a niekiedy robi trochę karykaturalny efekt. 

Książka Pokonać Kimów

Tytuł: Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
Autor: Bradley Hope
Tłumaczenie: Krzysztof Środa
Wydawnictwo: Czarne

Na przykład wydało mi się dość specyficzne używanie określenia „tak zwani” (parafrazując: „tak zwani eksperci od Korei Północnej, którzy nigdy w niej nie byli”; chociaż nie było to jedyne takie zdanie), gdy ani sam autor, ani osoba, którą opisuje - czyli Adrian Hong - nie byli w KRLD i chociaż autor nie kreuje się na eksperta per se, to podkreśla, że jest dziennikarzem i być może - a może tym bardziej - powinien zdawać sobie sprawę z wagi swoich słów. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że w miejscach, gdzie styl autora bardziej się ujawnia (a nie jest to rozłożone bardzo równo; podobnie jego naprawdę bezpośrednie komentarze - tych jest najwięcej na samym końcu - pojawiają się w tekście nierównomiernie), to jest on dość... zadziorny. Wydaje mi się, że ci „tak zwani eksperci” nieźle oddają, dlaczego tak pomyślałam.

Z plusów - autorowi zazwyczaj naprawdę zgrabnie udaje się wplatać różne informacje pomiędzy akapity dotyczące głównego bohatera lub innych osób, z którymi Bradley Hope się kontaktował. Na przykład konteksty dotyczące historii Korei wypływają bardzo naturalnie z toku narracji i nie sprawiają wrażenia, że zostały dodane jako ciekawostki. A naprawdę łatwo ulec pokusie „dowiedziałem się tego wszystkiego i tylu interesujących rzeczy, że teraz to wszystko napiszę”. Tutaj odniosłam wrażenie, że autor naprawdę starał się kondensować konteksty, ale pozostawiał je klarowne. Czasami pojawiał się jednak inny problem - w ramach tekstu powtarzały się jakieś zupełnie drobne informacje, których przywoływanie po raz kolejny nie miało za wiele sensu. Gdy się po raz trzeci na 60 stronach przeczytało, że Chińczycy traktują uciekinierów z KRLD jako imigrantów ekonomicznych, to można się zastanawiać, czy autor uważa, że czytelnik zdążył o tym zapomnieć, on nie zauważył, że to powtarza, redakcja też nie zwróciła na to uwagi, czy coś jeszcze innego. Takie powtórki z czasem bywały lekko irytujące, bo były zupełnie niepotrzebne.

Z minusów - książka nie ma przypisów (poza kilkoma, które wygląda na to, że dodała polska redakcja/osoba tłumacząca) ani bibliografii. A powinna, bo autor cytuje artykuł głównego bohatera albo tekst Anne Applebaum, albo przywołuje jakieś dane czy inne informacje, przy których po prostu powinny być podane ich źródła. Jak zawsze to rozczarowujące, ale nieszczególnie zaskakujące. 

Najciekawszym elementem tej książki jest jej główny bohater - co nie jest zadziwiające, gdy weźmiemy pod uwagę jego umiejscowienie w centralnym punkcie tekstu, ale może być odrobinę, gdy skupimy się na tytule i okładce, bo nie zdradzają one za wiele. Nie ma tu przepaści, bo blurp 

Autor „Pokonać Kimów” śledził poczynania Adriana przez ponad dziesięć lat. Opisuje działalność człowieka, który postanowił skonfrontować się z jednym z najbrutalniejszych reżimów świata i umożliwił ucieczkę setkom Koreańczyków – w tym bratankowi Kim Dzong Una. Ambicje Honga były jednak większe: założył tajną organizację Free Joseon, występującą jako legalny rząd Korei. Mieli własną flagę, która zawisła nad jedną z koreańskich ambasad. Próbowali pozyskiwać fundusze dzięki kryptowalutom, a wspierającym zaoferowali wizy, gwarantujące wjazd do państwa, które powstanie po upadku obecnych rządów w Korei. O istnieniu organizacji wiedziały amerykańskie władze, a jej członkowie usiłowali wywierać wpływ na administrację Donalda Trumpa. Adrian Hong planował obalić Kima.
Bradley Hope kreśli pasjonujący portret człowieka, który stanął do nierównej walki z krajem obozów koncentracyjnych, publicznych egzekucji i masowego głodu. Pokazując, jak w XXI wieku funkcjonują ośrodki władzy, próbuje odpowiedzieć na pytanie: dlaczego Adrian Hong uznał, że jest w stanie zmienić świat?

dość jasno przedstawia temat książki, ale jestem sobie w stanie wyobrazić osoby przekonane, że książka jest nieco inna, niż okazuje się w rzeczywistości - mogą się zdziwić lub rozczarować tym, co zastaną w tekście. Sam tytuł skojarzy mi się z inną książką (Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu – dodaję link do moich wrażeń o książce, ale szczerze jej nie polecam i już lepiej przeczytać Pokonać Kimów) i nie da się ukryć, że okładka sugeruje dużo bliższe związki treści książki z KRLD, niż dostajemy to później w tekście. 

Sama była trochę zaskoczona, że po tylu latach interesowania się Koreami Adrian Hong nie był osobą, o której słyszałam - ale to może dlatego, że zasadniczo jego bazą były Stany Zjednoczone (słyszałam o sytuacji z ambasadą w Madrycie, ale nie o personaliach). Ale sprawiało to, że książkę czytałam z wielką ciekawością i co może zaskakujące, gdyż opinia na okładce w pewnym sensie zdradza zakończenie pewnego etapu historii Adriana Honga, to obserwowanie - choć są to urywki około dwudziestu lat jego działalności, przedstawione głównie oczami osób, które miały z nim dalszy lub bliższy kontakt - rozwoju jego myśli, skłania czytelnika do zastanowienia. Obraz Adriana Honga przedstawiony w książce nie jest bardzo kompleksowy (obejmuje prawie dwadzieścia lat, książka ułożona jest jasno i chronologicznie, ma 20 rozdziałów na około 270 stronach), więc pozostawia wiele pola do interpretacji dla osób czytających. Ja na przykład bardzo zastanawiałam się, dlaczego nie postanowił on bliżej współpracować z Koreą Południową (jest taka teza, że ten kraj robi za mało i nie przejmuje się swoim północnym sąsiadem), tym bardziej, że w pewnym momencie jego pomysły na działania przeprowadzane w organizacji, którą stworzył, wydały mi się redundantne wobec tego, czym prawdopodobnie zajmuje się ministerstwo zjednoczenia w Republice Korei. W pewnym sensie - podkreślam, że jest to, coś co można wywnioskować i zaobserwować w tekście, a nie stwierdzenie prawdy - Pokonać Kimów jest pokazaniem drogi coraz większego odrywania się od rzeczywistości głównego bohatera. Jego pobudki są szlachetne, a inicjatywa i zaangażowanie godne naśladowania, bo nie da się ukryć, że 99 ze 100 artykułów o KRLD będzie o broni atomowej, a tylko jeden o warunkach, w jakich mieszkańcy tego kraju żyją - było tak w 2002 roku tak samo jest i teraz. A Hongowi zależało (i zapewne wciąż zależy) na nagłaśnianiu sytuacji osób mieszkających w KRLD.

Pod pewnymi względami Pokonać Kimów i Wielki skok Grupy Lazarus są podobnymi książkami - z tym, że jedna śledzi osobę, a druga zjawisko. Ta druga jest też ogólnie lepsza (chociaż są napisane podobnie - w nieco sensacyjnym stylu - to Wielki skok wygrywa chociażby tym, że ma bibliografię), ale wydaje mi się, że wiele można wynieść z przeczytania ich w niedalekim odstępie czasowym, bo Wielki skok Grupy Lazarus dodaje wiele kontekstu do niektórych dość drobnych wtrąceń Hope'a, ale także szerzej odnosi się do wspominanych przez autora wydarzeń. Przy czym nie jestem do końca przekonana, że działałoby to w drugą stronę, bo autor Wielkiego skoku dobrze radzi sobie na przykład z opisywaniem polityki USA w odniesieniu do KRLD. Ale jeśli chcielibyście dowiedzieć się nieco więcej o Trumpie i rakietowym człowieczku to jedno - chyba ostatnie - spotkanie Kim Dzong Una i ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych jest bardzo ważnym punktem komplikującym życie głównego bohatera książki Pokonać Kimów.  

Trzeba przyznać tej książce jedno - zdecydowanie zachęca do próbowania szukania informacji o Adrianie Hongu na własną rękę i zastanawiania się, co dzieje się z tym niezwykłym człowiekiem.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

poniedziałek, 16 września 2024

Wyszywany Calcifer

 Hello!

Kojarzycie taki filmik-mem "he is so cute I am gonna cry"? To byłam ja, gdy mój najnowszy wyszywany projekt dostał oczy i buźkę. 

Wyszywany breloczek z Calciferem postacią z Ruchomego Zamku Hauru

Muszę napisać, że wzory związane z Ruchomym zamkiem Hauru (Howl's Moving Castle) są jednymi z moich ulubionych i tuż przed tym, gdy zaczęłam wyszywać Calcifera, wyszłam też Hauru i Sophie i pewnie jeszcze ich zobaczycie przed końcem roku. Ale wracając do Calcifera - nie wiem dokładnie, kiedy w mojej głowie urodził się pomysł, że będzie on idealnym wzorem na breloczek do kluczy, ale wiedziałam, że takiego breloczka potrzebuję i na fali weny związanej z wyszywaniem Hauru i Sophie powstał on.

Wyszywany projekt w trakcie tworzenia, wiadać linie czarnych krzyżyków

Musiałam sobie wzór wymyślić i narysować tak, aby był symetryczny i działał z dwóch stron - więc nieregularności odpadały. Musiało to być możliwe proste i nieduże. I muszę napisać, że udało mi się go opracować bardzo zgrabnie. Ach, nie wspomniałam o jeszcze jednej rzeczy. Jakiś czas temu kupiłam arkusze plastikowej kanwy i od pewnego czasu szukałam też pomysłu na to, przy jakim projekcie je wypróbować. To był kolejny powód, który przyczynił się do powstania tego projektu. Wyszywanie na plastikowej kanwie sprawia, że krzyżyki są bardzo równe, ale ponieważ kanwa była bardzo drobna, musiałam  wyszywać dwoma - a nie jak zwykle trzema - nitkami muliny. Na dodatek odniosłam wrażenie, że zużywałam o wiele więcej muliny niż zazwyczaj przy podobnych drobnych projektach.

Obraz w trakcie wyszywania Calcifera, widać obrys postaci, drewienko, na którym się opiera i jego oczy

Największym wyzwaniem tego projektu było wymyślenie oczu. Narysowane na wzorze w żadnym układzie nie wyglądały dobrze, więc musiałam je wyszyć i po prostu zobaczyć gotowe. I okazało się, że projekt, do którego nie byłam przekonana, ale który wydawał się najlepiej pasować do postaci - rzeczywiście wyglądał najlepiej. O niebo (albo i siedem) lepiej niż mogłabym przypuszczać. Mniej więcej w tym momencie pracy uświadomiłam też sobie, że nie wymyśliłam mu ust, ale ponieważ projekt jest prosty i symetryczny dodanie ich nie było problemem. I to był też moment, gdy uznałam, że ten Calcifer to najbardziej urocza rzecz, jaką kiedykolwiek wyszywałam.

A wracając do spraw bardziej technicznych. Na własne życzenie zaszalałam i na tych ośmiu centymetrach kwadratowych (wymiary szacunkowe) są trzy odcienie pomarańczowego. Pierwszy - na łapkach. Które na dodatek wyszyłam trzema nitkami muliny, bo jeszcze nie wiedziałam, że to nie najlepszy pomysł (i musiałam sobie pomagać naparstkiem i okrągłymi szczypcami). I dwa kolejne są już na samym płomieniu.

Inną trudną rzeczą było odpowiednie wycięcie kształtu płomienia już po wyszyciu. Spędziłam nad tym bardzo dużo czasu. Efekt jest zadowalający, ale jeśli następnym razem będę coś takiego planowała, to będzie to miało jakiś prosty - najlepiej kwadratowy - kształt.

Dwa wyszywane Calficery jeden pod drugim, a dookoła nich rozrzucone pomarańczowe muliny

A potem musiałam je zszyć! Bo nie wiem, czy napisałam to wcześniej jasno, ale w zasadzie robiłam dwa Calcifery, aby breloczek był oczywiście dwustronny. Początkowo planowałam, aby złączyć je gorącym klejem, ale ta plastikowa kanwa jest dość delikatna - odkształcała się (nie bardzo, ale zawsze) nawet od dłuższego trzymania jej w dłoni - i bałam się, że ją zepsuję, czy odkształcę i cała praca pójdzie na marne, więc ostatecznie po prostu dwie części zszyłam. To za to okazało się o wiele prostsze, niż się spodziewałam. 

Ogólnie jestem naprawdę zachwycona jak to wyszło! Na Instagramie możecie zobaczyć też minirelację z powstawania tego projektu.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

czwartek, 12 września 2024

Dość - Deadpool & Wolverine

 Hello!

To trochę śmieszne (a może nawet ironiczne), że dosłownie dzień po tym, gdy ogłosiłam, że robię sobie przerwę od blogowania, poszłam do kina - pierwszy raz od czasu Marvels, ale to może i nie gorzej, bo przychodzę tu trochę w roli pana marudy, pogromcy uśmiechów dzieci. 

Trzy plakaty filmu Deadpool and Wolverine

Chociaż w kinie byłam dokładnie 26 lipca, czyli w dzień premiery, to już dzień czy dwa wcześniej dochodziły to mnie głosy, że Deadpool & Wolverine to dobry film, może lepszy jako film z MCU niż jako film o Deadpoolu, ale wciąż - jeden z takich, na których ludzie naprawdę dobrze się bawili i nie nudzili i rodzaj iskierki nadziei, że MCU może być jeszcze dobre. 

Gdy sprawdzałam, o czym w ogóle ma być ten film to jego podstawowy opis brzmiał „Deadpool i Wolverine wspólnie ratują świat” - niesamowicie oryginalne (względnie dodawano jeszcze informację o tym, że wyruszają na wyprawę). W zasadzie tę recenzję tego filmu można by sprowadzić do tego, że o ile nostalgia w przypadku Spider-Mana: Bez drogi do domu w moim przypadku zagrała na odpowiednich emocjach, tak w przypadku Deadpoola i Wolverine'a się nie sprawdziła. I nawet znam tego powód - mam dość wieloświatu, różnych wersji bohaterów i niewiedzenia, z której Ziemi pochodzą i na której dzieje się akcja. Z jednej strony muszę przyznać, że koncept tego, że Logan był/jest istotną prymarną jednego ze światów i bez niego ten świat się zapada - i przypadkiem jest to ten świat, w którym akurat jest Deadpool (ale to chyba nie jest jego oryginalny świat - jak pisałam mam dość lore MCU) i postanawia on zamiast przenieść się do innej chronologii, znaleźć zastępczego Wolverina, to z drugiej bohaterowie na pół filmu utykają w nicości, bo wysyła ich tam zbuntowany/zblazowany pracownik TVA (tej organizacji, której dotyczy serial Loki i która "broni" świętej chronologii) i znajdują tam oprócz dodatkowego złola w postaci Cassandry Nova - siostry bliźniaczki Charlesa Xaviera/Profesora X (czy nadążamy za powiązaniami czy już się poddaliśmy? oglądając, miałam potężną rozkminę, czy aż tak bardzo coś mi umknęło, czy to naprawdę zupełnie nowo wytrzaśnięta postać) także: Blade'a, Elektrę, X-23, czyli Laurę z Logana, Gambita. Gdy oglądałam ten film, nie byłam sfrustrowana, jak może to wyglądać po sposobie, w jaki teraz to opisuję, bo w kinie nie ma czasu i przestrzeni na aż takie zastanawianie się, ale gdy teraz się nad tym myślę, to jestem w zasadzie pod wrażeniem, że ten film nie zapadł się sam w sobie, bo mógł i bez wątpienia miałby do tego potencjał. Ale też te nawiązania nie odgrywają w nim większej roli. Ach, w filmie pojawia się Chris Evans jako Johnny Storm - i to chyba było największe zaskoczenie. 

Ostatecznie ratowanie świata w szerokiej skali ma niewielkie znaczenie w tym filmie - ale też nie pamiętam filmu z MCU, w którym ostatnio by naprawdę miało - za dużo tych światów, by się nimi przejmować. Deadpool chce uratować swoich ziomków, Wolverine - naprawić swoje zachowanie z przeszłości. A że przy okazji uratują świat, to trochę wypadek przy pracy, bo bez jakiegoś świata nie wypełnią innych priorytetów.   

Dlaczego jeszcze parada cameos tego filmu nie zrobiła na mnie wrażenia? Bo w filmie - oprócz Wolverina - pojawiają się jedynie drugo/trzecioplanowi mutanci. I kocham X-Menów, nie wiem nawet czy nie bardziej niż Spider-Manów, ale w Bez drogi do domu byli Spider-manowie, a tutaj był Wolverine. I kilka trochę przypadkowych postaci z poprzednich filmów, których status jest trochę dziwny (tak sobie myślę, chociaż bardziej na przyszłość niż chciałabym zobaczyć to w tym konkretnym filmie, czy kiedyś dostaniemy jeszcze wariant Hulka w wykonaniu Edwarda Nortona - to by było coś). 

Gdy to piszę, to naprawdę wygląda, jakby mi się ten film nie podobał - i to bardzo - ale był dla mnie głównie nijaki. Mam wrażenie, że cała droga bohaterów - choć jasna i wyraźna - jest przykryta nadmiarem. Tak wzruszyłam się, gdy Wolverin z tego filmu opowiadał o tym, jak zawiódł X-Menów w swoim świecie, a przez swoją zemstę sprawił, że odwrócono się on od mutantów, i jak Laura powiedziała mu, że zawsze jest nieodpowiednim gościem, do czasu aż zaczyna być odpowiednim (to chyba najlepsza linijka dialogu w calusieńkim filmie i mam nadzieję, że nie była nigdzie wcześniej wykorzystana i Laura ją tylko powtarza). Tak podobały mi się sceny nawalanek, nawet ta otwierająca z tańcem była całkiem zabawna, ta z armią Deadpoolów przypominała najlepsze sceny walki nagrywane w korytarzach, ale którąś z naparzanek ze środka filmu można było skrócić.   

Podsumowując, czy Deadpool & Wolverine to dobry film? Chyba w sumie nie najgorszy. Czy chciałabym go obejrzeć ponownie w najbliższym czasie? Nie. Ale tyczy się to w sumie wszystkich Deadpooli, te filmy nie mają dla mnie waloru rewatchability. Natomiast w każdej chwili jestem w stanie ponownie obejrzeć prawie (bo X-Men: Mrocznnej Phoenix nie byłam w stanie oglądać wcale) wszystkie filmy z X-Menami.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

niedziela, 8 września 2024

Na co mamy bezpośredni wpływ - Kontratak

 Hello!

Chociaż jeszcze nie jestem trzydziestoletnia i na pewno nie jestem gniewna, to książka Sohn Won-pyung Kontratak. Gniewni trzydziestoletni przyciągnęła moją uwagę. Wpływ na moje zainteresowanie tą książką miał także fakt, że to dzieło autorki Almond - która jakiś czas temu wywołała niemałe zamieszanie wśród osób zainteresowanych książkami.

Tytuł: Kontratak
Autorka: Sohn Won-pyung
Tłumaczenie: Edyta Matejko-Paszkowska
Wydawnictwo: Mova

Główną bohaterką jest młoda Koreanka Ji-hye, która urodziła się w 1988 roku. Ma pospolite imię, prozaiczne życie i nudną pracę jako stażystka w seulskiej korporacji. Ma też całkowitą świadomość, że niczym się nie wyróżnia w tłumie podobnych do niej ludzi. Tak jak inne Ji-hyes, urodzone w tym samym czasie, należy do „pokolenia 880 000 wonów”, które nawet po ukończeniu studiów musi pracować na czarno, żyjąc w lęku przed niepewną przyszłością.
Samotna, niesprawiedliwie traktowana i wykorzystywana. Ledwie wiąże koniec z końcem, a jej szefowa Yu to gwarancja niemożliwości otrzymania awansu. Ji-hye czuje się bezradna w rzeczywistości, w której dorosłością powinno być posiadanie pieniędzy i wyzbycie się marzeń, przy czym ona jest przede wszystkim pozbawiona złudzeń.

Z marazmu wyrywa ją pojawienie się w firmie nowego stażysty Gyu-oka, z którym zawiązuje firmową działalność konspiracyjną. Wspólnie dokonują drobnych, banalnych aktów oporu. Mają plan, jak anonimowo i prawie bezboleśnie podokuczać tym, którym zazwyczaj wszystko uchodzi na sucho.  (opis wydawnictwa)

Zacznę od tego, że opis książki trochę sugeruje, że jest to o wiele bardziej monumentalna opowieść, niż Kontratak jest w rzeczywistości. Nawet sam tytuł sugeruje coś bardziej... epickiego z braku lepszego słowa. Z jednej strony mamy w opisie wielki plan, z drugiej - drobne akty oporu, z jednej strony mamy Ji-hye, z drugiej - fakt, że należy do pewnego zdefiniowanego pokolenia. I tak mniej więcej czyta się tę książkę - odbijając się od pewnych oczekiwań i sugestii tego, co będzie w sobie zawierała, aby przekonać się, że to wszystko są o wiele mniej istotne sprawy.

Początkowo wydawało mi się, że Kontratak bardzo przypadnie mi do gustu. Znajdowałam w nim wiele punktów odniesienia, pewnych sytuacji, które może nie tak jak przedstawione w książce, ale spotykałam w życiu. Główna bohaterka pracuje w akademii organizującej różne zajęcia, w tym wykłady o szeroko pojętej humanistyce i także wiele odniesień – a niekiedy i ogólnego podejścia – do tego tematu pojawiających się w Kontrataku nie było mi obce. Z czasem jednak zauważyłam, że na dobrą sprawę nic oprócz tego, co akurat myśli główna bohaterka, nie ma w tej fabule większego znaczenia. I co ciekawe, to nawet nie do końca jest zarzut wobec samej treści książki, bo kończy się ona w zasadzie rodzajem pochwały tego, że każdy z nas jest najbardziej wyjątkowym okruchem pyłu w kosmosie. Natomiast widać wyraźnie, że był tam potencjał na nieco szerze przemyślenia i komentarze.

Nie powiedziałabym, że zakończenie książki mnie rozczarowało ani nawet szczególnie zaskoczyło. Na pewno pasowało do pewnego kumulującego się w trakcie czytania poczucia przypadkowości całej tej książki. Co może wydawać się przewrotne, biorąc pod uwagę tytuł i pewne założenia, które można mieć wobec tej książki. Przy czym - to ważne - nie mylmy założeń wobec tej książki (stworzonych na podstawie tytułu i opisu) i oczekiwań (w skrócie - nie miałam żadnych).

Nie mogę pozbyć się uczucia, że tytuł – a już szczególnie podtytuł – książki silnie sugeruje opowieść o pokoleniu i pod tym względem nie wiem, czy książka mnie przekonała. To znaczy przez sposób, w jaki Ji-hye jest przedstawiana – w Kontrakatu mamy narrację pierwszoosobową - sprawia, że nie widzę jej jako takiego everymana. Przy czym chodzi mi tu głównie właśnie o takie aspekty pokazania przez autorkę szerszej perspektywy jej pokolenia i sposobu narracji, niż to, czy Koreanka w wieku bohaterki książki mogłaby się z nią utożsamić. Wydawałoby się, że najogólniej owszem, ale nie mnie to oceniać. Ale właśnie o to chodzi, dla koreańskich odbiorców tej książki pewne konteksty, sposób mówienia i myślenia Ji-hye może być bardziej oczywisty, niż dla osoby, dla której zrozumienie jak pewne zachowania (na przykład nie wiem, jak wiele osób wie, jak duży problem ma Korea Południowa z przemocą rówieśniczą w różnych formach w szkołach) są powszechne w Korei nie jest oczywiste. Przy czym to nie tak, że ktoś spoza Korei nie odnajdzie w sytuacji Ji-hye jakiś odbić doświadczeń ze swojego życia, bo jestem pewna, że dostrzeże i pod pewnymi względami to bardzo uniwersalna opowieść.

Jednak w moim odbiorze w tej książce jest jakiś dysonans pomiędzy pokoleniem trzydziestolatków a jedną trzedziestoletnią Ji-hye.

Pod koniec książki przytoczona jest wypowiedź autorki, która podkreśla, że w sumie nie wie, co chce powiedzieć pokoleniu trzydziestolatków, ale to ważne, aby mieć jakiś rodzaj swojej własnej wewnętrznej woli działania. Także taka bardzo indywidualistyczna interpretacja tej książki także wydaje się zupełnie uprawniona.

Jest w Kontrakatu kilka punktów - i to zarówno wydarzeń, jak i (nie)konsekwencji w zachowaniu/charakterystyce głównej bohaterki – w których zastanawiałam się, czy autorka tak bardzo stara się naśladować to, że w życiu są pewne sprawy, na które mamy bezpośredni wpływ, ale są także takie, gdzie nie mamy go zupełnie, czy chciała pokazać tak wiele sytuacji – czy też tak bardzo konkretne sytuacje - że momentami cierpi na tym pewne poczucie sensu i ciągu przyczynowo-skutkowego. Widziałam gdzieś w recenzjach głosy, że to chaotyczna książka i trudno się z nimi nie zgodzić, a na dodatek są w niej po prostu pewne niewytłumaczalne dziury.  

To nie jest do końca tak, że ta książka mi się nie podobała, bo czyta się ją naprawdę szybko i w zasadzie przyszłe potencjalne przygody i decyzje bohaterki sprawiają, że można się poczuć zaintrygowanym, ale brakuje w tej opowieści czegoś bardzo trudnego do uchwycenia, co by sprawiło, że zostałaby ze mną na dłużej. Chyba po części tego, że ani sama fabuła nie jest szczególnie emocjonująca, ani emocje bohaterki wcale nie wylewają się z kart książki. I nie pomaga narracja pierwszoosobowa, bo nawet gdy Ji-hye wyraża swoje emocje i przemyślenia nie zawsze ma się ochotę z nią zgadzać (ale też nie ma się ochoty z nią kłócić). W zasadzie rzeczą, która w czasie lektury wywołała we mnie najwięcej emocji - i to niestety negatywnych - była kwestia imion i nazwisk...

Ale zacznę od końca. Gdyż na końcu książki jest rozdział od tłumaczki, w którym oprócz rysu historycznego czasów, w których dorastała główna bohaterka książki, znajduje się przypis informujący, że nazwiska i imiona zapisano w transkrypcji z roku 2000 (świetnie), chyba że zwyczajowo przyjęto inaczej. I zastanawiam się, dlaczego ta informacja jest na końcu książki, a w całej wcześniejszej treści samej powieści nie ma ani informacji na ten temat. Bo tym, co naprawdę mnie zdziwiło, trochę zezłościło, było to, że Kim Yuna - łyżwiarka figurowa - została zapisana jako Kim Yeon-a. Rozumiem konsekwencję w stosowaniu romanizacji zmienionej, ale z drugiej strony tekst powinien być czytelny i zrozumiały dla czytelników. A później jest także wspomnienie o G-Dragonie i jego nazwisko jest zapisane jako Kweon. Kim Yuna jako Kim Yuna występuje na Instagramie, wydaje mi się - o ile udało mi się znaleźć - że we wszystkich międzynarodowych sprawach związanych z łyżwiarstwem była nazywana Yuną. A G-Dragon wydał płytę zatytułowaną swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem i też na pewno zapisywał swoje nazwisko w transkrypcji jako Kwon. Oprócz Seulu w samej książce pojawia się z nazw miast tylko Inczon, które oczywiście nie jest zapisane w taki sposób, a jako Incheon.

Podsumowując, ani nie polecam, ani nie odradzam czytania. Kontratak nie jest jednak szczególnie wyróżniającą się lekturą i myślę, że są książki podejmujące podobne tematy napisane ciekawiej i bardziej zapadające w pamięć.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

środa, 4 września 2024

K-pop 2024 - maj-sierpień

 Hello!

 Oto trochę moich komentarzy na temat k-popowych comebacków z ostatnich 4 miesięcy!


E'LAST - Gasoline

Zaczynamy niedobrze i nie jest mi miło, że to piszę, ale kto w 2024 roku wypuszcza jako główny singiel pierwszego albumu studyjnego zespołu dubstep? Ta piosenka miała potencjał i ma teledysk z fabułą, ale no niestety muzyka nie dla mnie.

KINO - If this is love, I want a refund

Po pierwsze podoba mi się tytuł tego minialbumu, po drugie miałam o nim nie pisać, ale KINO pobił rekord krótkości - myślałam, że mam zwidy, gdy zobaczyłam, że główny singiel ma teledysk długości 2:01 i poszłam sprawdzić Spotify, aby się przekonać, że piosenka ma 1:51 i jest najkrótsza, przy czym najdłuższa ma 2:27... (a piosenka mi się nie podoba zupełnie).

SEVENTEEN - Maestro

Zupełnie umknęła mi premiera tego teledysku i może powinnam była pominąć ten comeback Seventeen w całości, bo to płyta the best of, ale Maestro pokazuje i kumuluje wszystko, co słabe w muzyce Seventeen od co najmniej dwóch lat, jeśli nie dłużej. Mam wrażenie, że wszystkie ich ostatnie single są do siebie podobne, chociaż starają się być wielkimi, epickimi projektami muzycznymi, a zapadają się pod ciężarem przerostu formy nad treścią. 

Doh Kyung So - BLOSSOM

W poprzednim wpisie nie mogłam wytrzymać i napisałam od razu, jak ogromnie spodobała mi się piosenka Popcorn z tej płyty. Ale głównym singlem jest Mars, który jest trochę podobny do Popcornu, ale zdecydowanie nie jest tak zabawny. Płyta ogólnie dzieli się na dwie części pogodną i balladową. Odrobinę bardziej przemawiają do mnie te pierwsze, ale ballady - szczególnie ostatnia - są bardzo emocjonalne. A tak naprawdę całej płyty słucha się fantastycznie i przesłuchałam ją od początku do końca z milion razy, bo akurat miałam dużo pracy.

Stray Kids  (Feat. Charlie Puth) - Lose My Breath

Jest coś takiego w tej piosence, że jest bardzo przyjemna i łatwa do słuchania i aż jestem zdziwiona, że nie wywołała jakiejś większej reakcji wśród k-popowych komentatorów. 

RIIZE - Honestly

Plan promocyjny RIIZE jest dziwny, więc napiszę o tej piosence, gdy jej słucham. A słucham długo i intensywnie odkąd przestałam słuchać Impossible, które też zrobiło na mnie wielkie wrażenie - ale to piosenki z dwóch końców muzycznego spektrum. W ogóle moje słuchanie RIIZE to dość nietypowa historia, ich pierwsze piosenki nieszczególnie mi się podobały, gdy wpuścili Talk Saxy, sądziłam, że to nieśmieszny żart. Do czasu Love 119. I ta piosenka spodobała mi się od razu, ale tym, co naprawdę mnie przekonało było nagranie z kanału First Take. 

ENHYPEN - Fatal Truble

To piosenka chyba na pograniczu poprocka i jest też odpowiednio dramatyczna - jak dla mnie nie ma w niej nic do nielubienia. Cały ten specjalny minialbum (zatytułowany Memorabilia) jest zresztą bardzo ciekawy. Do tego Fatal Truble ma piękną choreografię wykorzystującą elementy, których dawno nie widziałam.

aespa - Armageddon

Zacznę od tego, że jestem pewna, że wersja piosenki Supernova na Spotify różni się od tej wykorzystanej w teledysku na YT i występach w programach muzycznych i podoba mi się dużo bardziej niż ta z klipu - ewentualnie to kwestia słuchania w słuchawkach. Ale gdy zobaczyłam klip do Supernova i przesłuchałam piosenkę po raz pierwszy wywołała we mnie dziwne odczucia. Nie że mi się nie podobała, ale byłam nią dość - no właśnie - zdziwiona. A potem przesłuchałam ją na Spotify i zdziwiłam się jeszcze bardziej. Muszę też przyznać, że zupełnie nie spodziewałam się, że aż tak bardzo się spodoba w Korei. Armageddon jako piosenka podoba mi się nieco bardziej niż Supernova. Ogromnie rozbawiło mnie wideo do utworu Licorice. Ale gdybym musiała wybrać piosenkę, która podoba mi się tak najbardziej-najbardziej, to byłoby to Mine. 

Chen - Door

Główny singiel nosi tytuł Empty, a cały minialbum jest niemalże dokładnie taki sam jak jego poprzednie krążki. 

Suho - 1 to 3

Jakoś nie do końca uważnie śledziłam zapowiedzi tego albumu i przez dłuższy moment byłam przerażona wizją, że Cheese jest głównym singlem - ale na szczęście nie jest. Nie żebym miała coś do samej piosenki, bo okazała się lepsza, niż się spodziewałam, ale już jakiś czas temu przestałam tolerować utwory z jakimkolwiek jedzeniem w tytule. 

Ogólnie to trochę jak z płytą Chena i D.O – jeśli podobały Wam się ich poprzednie krążki, to po prostu jeszcze więcej porządnej muzyki w stylu, który każdy z tych wokalistów najwyraźniej najbardziej lubi. Chociaż w tym przypadku to więcej Hurdle niż Grey Suit

ATEEZ - Work

Ateez w tym teledysku ma kurę znoszącą złote jajka! Oraz strusia i Willego Wonkę. Ogólnie teledysk jest absurdalny i zabawny, piosenka zaskakująco wpisuje się w linię łatwych do słuchania kawałków, może jest odrobinę powtarzalna, ale nadrabia będąc śmieszną. Naprawdę aż szkoda, że grupa nie promowała jej bardziej.

ARTMS - Virtual Angel

Mam szczerą nadzieję, że wytwórnia zespołu Artms nie zostanie pozwana za ten teledysk - a dokładnie za brak ostrzeżenia dla epileptyków przed nim. Ja nie mam epilepsji, wręcz powiedziałabym, że takie zmiany światła nie robią mi różnicy, ale tego teledysku nie da się oglądać. Po minucie boli głowa, oczy, mózg. 

Gdy włączy się napisy - to tam jest ostrzeżenie, ale chyba wyszło ono od fanów. Natomiast wytwórnia też chyba musiała zauważyć (lub od początku miała taki plan), że z tym klipem to nie przejdzie, więc pojawił się drugi - wersja nazwana Human Eye. A sama piosenka jest całkiem spoko i przyjemna. 

WayV - Give Me That 

Rozczarowanie to za mało dostane określenie na mój stosunek do faktu, że Winwin nie bierze udziału w tym comebacku. A sama piosenka jest spoko, nie robi takiego wrażenia jak poprzednia. A jej refren bardzo kojarzy mi się z High School Musical z jakiegoś powodu. I wolę też wersję po chińsku, a nie koreańską. Podobają mi się pozostałe piosenki na minialbumie.

Weki Meki - CoinciDestiny

Jest mi przykro, że Weki Meki zostają rozwiązane i jest to ich pożegnalna piosenka - która jako taka mi się nie podoba, ale żaden zespół nie zasługuje na to, aby na zakończenie działalności dostać tak tanio zrealizowany teledysk. A ich poprzedni comeback (około 3 lat temu - dlatego wieść o końcu Weki Meki nikogo nie zaskoczyła) bardzo mi się podobał! Cały minialbum był super.

Nayeon - Na 

Główny singiel ma tytuł ABCD i przy pierwszym przesłuchaniu spodobał mi się dużo bardziej niż debiutanckie POP. Natomiast pozostałe piosenki z płyty chociaż ogólnie miłe i przyjemne są jakieś zupełnie nieszczególne i niezapadające w pamięć. Magic jest ciekawe, Count It jest prawdziwie przyjemną piosenką, ale nie ma na tej płycie nic, do czego by się wracało (chociaż Count It ma potencjał). 

Ciekawostka: okazało się, że ABCD należy do dziwnej i bardzo rzadko występującej kategorii piosenek, które z czasem bardzo przestają mi się podobać...

RIIZE - Boom Boom Bass

Gdyby RIIZE debiutowali z tą piosenką, to chyba zaczęłabym ich lubić dużo wcześniej. A jednocześnie bardzo podziwiam oddanie dla gitarowego konceptu. Ogólnie w kontekście zespołu Boom Boom Bass ma bardzo dużo sensu. (Choć Impossible i Honestly - i Love 119 - na bardzo, bardzo długo pozostaną moimi ulubionymi piosenkami zespołu). 

Red Velvet - Cosmic

Cosmic to trochę taka piosenka jakby Peek a Boo i Feel My Rythm miały dziecko. Co jest bardzo dobrym stwierdzeniem. A poza tym nie ma chyba nic bardziej letniego, co kojarzyłoby się z trochę creepy konceptem Red Velvet niż Midsommar - horror z 2019 roku. Pasuje to idealnie, a SM udało się nawet zgrać to czasowo (a nie jak gdy Really Bad Boy wyszło miesiąc później niż pasowało...). Pod względem wizualnym, bo nie jestem do końca pewna, co klip ma dokładnie wspólnego ze słowami piosenki (ale może fakt, że producenci piosenki pochodzą ze Szwecji, sprawia, że jest coś na rzeczy). Ponadto to są dwie piosenki w jednej - to znaczy początek z wyraźnym basem (czy inną gitarą...) i później refren z wyraźnymi smyczkami i mocno nostalgicznym vibem. 

Pozostałe piosenki są zupełnie poprawne i dobre, ale bardzo do siebie podobne i niezapadające w pamięć. Przy czym to bardzo spójny minialbum i z tego, co udało mi się wyłapać, ten kosmiczny wątek jakoś przewija się przez wszystkie utwory, więc za to wielkie propsy. I chyba z potencjałem na to, że im więcej się go słucha, tym bardziej się podoba. 

STAYC - Cheeky Icy Thang

Czekałam i czekałam, aż STAYC wypuści coś podobnego do RUN2U i prawie się doczekałam, ale niestety - choć jest podobne - Cheeky Icy Thang, mnie rozczarowało. To chyba czas, aby przestać się oszukiwać i przyjąć do wiadomości, że koncept STAYC się zinfantylizował, co jest dość zaskakujące. A sama piosenka wykorzystuje zdecydowanie za dużo efektów zmieniających głosy dziewczyn i stają się one zbyt do siebie podobne. I ogólnie to trochę przerost formy nad treścią. 

Taeyeon - Heaven

Cudna piosenka, spodobała mi się od pierwszego przesłuchania i od razu ją sobie zapętliłam. A poza tym dawno nie widziałam tak creepy campowego teledysku. I mam wrażenie, że on i klip Heize do Don't you know siedzą na stołówce przy tym samym stole.

ENHYPEN - XO (Only if you say yes)

Główny singiel z płyty ROMANCE: UNTOLD trochę mnie bawi, uważam też, że piosenka jest powtarzalna, chociaż bardzo stara się nie być monotonna. I to trochę ten przypadek, gdy każda piosenka z albumu podoba mi się bardziej niż główny singiel, chociaż rozumiem, dlaczego XO zostało na niego wybrane. Ja natomiast od pierwszych sekund zakochałam się w Moonstruck. A ogólnie cały album jest ciekawy do słuchania, piosenki są koherentne, ale łatwo można je od siebie odróżnić, widać, że tematycznie trzymają się tytułu płyty i muzycznie też są dość ciekawe (na przykład mamy utwór bardziej hip-hopowy i taki, który spokojnie mógłby być openingiem anime). 

A poza tym od XO do EXO jest bardzo blisko i to też mnie bawi. Ale za to naprawdę podoba mi się choreografia. 

BamBam - LAST PARADE

Nie jestem wielką fanką BamBama, ale zaintrygował mnie zwiastun teledysku. I okazało się, że teledysk jest całkiem ciekawy, natomiast piosenka totalnie underwhelming.

Jeon Somi - Ice Cream 

Dajcie mi z powrotem Ice Cream Blackpink! Piosenka Somi to jakiś bardzo niesmaczny (hehehe) żart i jeden z najsłabszych utworów wypuszczonych w 2024 roku. 

KARD - Tell My Momma

Przyznam, że gdy zobaczyłam, jaki tytuł ma mieć ich główny singiel, poczułam się lekko zaniepokojona. Ale Tell My Momma należy do popularnej w tym roku kategorii piosenek miłych i przyjemnych, a o klipie do tego utworu będę jeszcze pisała.

Taemin - Sexy In The Air

Z całą moją miłością, widać, że jego nowa wytwórnia nie ma budżetu SM. A piosenka choć bardzo do Taemina pasuje, ale mam wrażenie, że spokojnie mogłaby być raczej b-sidem z jego poprzednich albumów niż głównym singlem. Brakuje w niej tego czegoś wyróżniającego się i robiącego wrażenie. 

I jakoś umknęło mi przesłuchanie całego albumu, ale potem pojawił się klip do piosenki Horizon i okazało się, że podoba mi się ona milion razy bardziej niż główny singiel, i przesłuchałam cały minialbum. Crush też ma retro vibe, The Unknown Sea jest bardzo dramatyczna i tak w skrócie tylko G.O.A.T. nie podoba mi się bardziej niż główny singiel, a pozostałe 5 piosenek jest super.

NMIXX - See that

Muszę przyznać, że obserwowanie trajektorii kariery NMIXX to jedna z ciekawszych rozrywek w k-popie, gdyż są one naprawdę niecodziennym przypadkiem. Ale z See that jest taki problem, że zaraz po wysłuchaniu piosenki jej nie pamiętałam. Potem z ciekawości obejrzałam występ z programie muzycznym - i poddajcie mnie torturom, ale nie byłabym w stanie jej zanucić. 

LISA ft. Rosalía - NEW WOMAN 

Ze wszystkich członkiń BLACKPINK Lisa interesuje mnie najmniej, a nawet więcej - naprawdę bardzo nie lubiłam wszystkich jej poprzednich piosenek. Ale ta jest dobra i trzeba to obiektywnie przyznać. Choć nie ukrywam, że mnie zainteresowała bardziej z powodu teledysku, który reżyserował Dave Meyers - a jeśli nie wiecie, to jestem jego fanką. I tak to może być jeden z lepszych powiązanych z k-popem teledysków od bardzo długiego czasu.

Co jednak naprawdę zachęciło mnie do pisania to fakt, że widziałam trochę ignoranckie komentarze na temat teledysku pod tytułem "Lisa odeszła z YG i dlatego mogła zrobić taki teledysk!". Gdyby to dotyczyło samej piosenki, to byłabym się chyba w stanie zgodzić (ale Jennie wystąpiła w „Idolu” wciąż będąc pod skrzydłami YG, a nie powiedziałabym, aby New Woman była bardziej kontrowersyjna niż ten serial), ale zdradzę Wam ciekawostkę. W całym k-popie Dave Meyers pracował tylko z artystami z YG. Zrobił klip dla CL (Lifted) oraz dwa dla zespołu Winner (do Really Really, ich najpopularniejszej piosenki, przez wielu uważanej za piosenkę roku 2017, i Empty).   

ZEROBASEONE – GOOD SO BAD

Wydaje mi się, że nie pisałam o ZB1 na blogu, ale Good so bad ma trochę tego retro klimatu, którego w k-popie bardzo mi brakuje, bo wszyscy się rzucili na Y2K, a po drugie na płycie znajduje się piosenka Kill the Romeo, co oznacza, że będę miała o czym pisać w kwietniu.

JAEHYUN – Smoke  

Forever Only Jaehyna to jedna z moich ulubionych piosenek ever, więc kiedy dowiedziałam się, że wydaje debiutancki album (o żenującej długości 7 piosenek + angielskiej wersji Smoke – SM robi sobie żarty z  fanów) to byłam bardzo ciekawa, co zaprezentuje. I nie powiem, że refren Smoke przekonał mnie przy pierwszym przesłuchaniu, dopiero z czasem doszłam do wniosku, że jednak pasuje do całości piosenki. Za to podoba mi się teledysk! Natomiast z całej płyty najbardziej moją uwagę przykuła piosenka Flamin' Hot Lemmon. Bardzo podobają mi się też piosenki Roses i Completly - tak w zasadzie to mniej lub bardziej, ale podoba mi się cała płyta. 

CHANYEOL – Black Out

Ta płyta jest trochę zaskakująca, a trochę nie. Jest pop-rockowa i dość alternatywna, ale jak wspominałam wiele razy - pop-rock to jest w zasadzie mój ulubiony typ muzyki, więc klimat Black Out (płyta i główny singiel nazywają się tak samo) bardzo mi podpasywał. Dajcie mi trochę perkusji i oto mamy moją ulubioną piosenkę na płycie, czyli I'm on your side too.

LE SSERAFIM – CRAZY

Może się nie wydawać, ale ja się naprawdę staram nie szukać, nie słuchać, nie interesować się grupami, których wiem, że piosenki mi się nie spodobają. (Jasne oglądam teledyski do mojego teledyskowego kontentu, ale to inna sprawa). Ale od grup z Hybe Lebels nie da się uciec i nawet jak człowiek nie chce, to będzie wiedział, co wypuszczają. A Crazy jest chyba piosenką Le Sserafim, która z ich wszystkich utworów podoba mi się najmniej, a jej choreografia (niecała! ta część z wymachiwaniem nogami) powinna być zbanowana za bycie toporną i ogólnie unflattering. Ja w ogóle nie wiem, gdzie w tej piosence jest piosenka i melodia. A jak już to kojarzy mi się z muzyką w tle gier platformowych sprzed 15 lat... I to nie jest tak, że ja nie widzę, że to ma być kampowe i w ogóle, natomiast zupełnie nie rozumiem, co próbowano tą piosenką i jej teledyskiem osiągnąć. Nie wydaje się też, abyśmy nagle doznali b-side'owego olśnienia, jak to się często zdarza w przypadku tego zespołu. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M