piątek, 30 maja 2025

Rozpoczęcie tematu - Anglia. Czas na herbatę

 Hello!

Gdyby nie audiobooki to moja lista książek, z którymi udało mi się zapoznać, byłaby w tym roku żenująco krótka. Chciałam jednak odpocząć od reportaży czy książek popularnonaukowych, więc sięgnęłam po tytuł z serii podróżniczej Wydawnictwa Poznańskiego Anglia. Czas na herbatę autorki bloga riennahera.com.

Tytuł: Anglia. Czas na herbatę
Autorka: Marta Dziok-Kaczyńska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie

Anglia. Czas na herbatę to bardzo przyjemna książka do słuchania, ale niestety jej treść wpadła jednym uchem, a wypadała drugim. Początkowo nie mogłam uwierzyć, jak krótkie są części, rozdzialiki, akapity. Dwa akapity na jeden temat i to wszystko, przeskakujemy do następnego. Który może lepiej lub gorzej łączyć się z poprzednim. Niestety tej opowieści brakuje skupienia, tematu, linii przewodniej - a przynajmniej lepszego ułożenia zagadnień w ramach poszczególnych części. Obraz Anglii wyłaniający się z książki jest ciekawy, ale niesamowicie fragmentaryczny - wydawałoby się, że autorka powinna układać te puzzle, a odniosłam wrażenie, że je rozsypuje. Zaskakuje mnie, że żaden temat nie został zagłębiony, a wszystkie nie dość, że są trochę porozrzucane, to jeszcze jest to taka przebieżka z kwiatka na kwiatek. 

To znaczy są w tej książce dłuższe fragmenty opisujące pewne zagadnienia, na przykład zostajemy przeprowadzeni przez system szkolny Anglii, dzięki temu, że autorka ma małe dzieci, a sama kilka lat temu tam studiowała. Ale dochodzimy do pewnego momentu - jeśli się nie mylę o spłacie kredytów studenckich i bum! wątek zakończony, teraz zajmiemy się pogodą. I nie wiem, czy to jest osoby rozdział, dosłownie wizualnie zaczyna się od nowej strony, czy w książce są tylko takie podtytuły do kolejnych akapitów. Jeśli to pierwsze - to wielki plus dla projektu składu książki. Jeśli nie, to niestety tym bardziej czuję, że moje narzekanie na brak pewnej koherentności książki, jest uzasadnione. Dosłownie musiałam przerywać słuchanie, ponieważ te tematy nie wypływały naturalnie jeden z drugiego i miałam wrażenie, że zaczynam słuchać innej książki, a nie kontynuuję tę, którą już słuchałam.

Nie zaczynałam słuchania tej książki z założeniem, że to reportaż, ale brak głębszych refleksji i tak mnie zaskoczył. Przy czym nie wiem, czy to wada samej książki, czy wynika to z faktu, że czytam bloga autorki od pewnie 15 lat, regularnie słucham jej podcastu (i nie chcę nawet przez to napisać, że książka powtarza ich treści – trochę tak, ale nie do końca) i czasami jej wpisy są zwyczajnie dłuższe, niż to ile miejsca zostało poświęcone na dany temat w książce. I jak wspominałam nie chodzi mi tu nawet o tematy, ale o samą długość fragmentów poruszających dane zagadnienie. Nie wiem, jak wyglądało to fizycznie w książce, ale słuchając audiobooka, bardzo często miałam wrażenie, że autorka nie zdążyła jeszcze dobrze rozpocząć jakiegoś tematu, a już dostawaliśmy fragment dotyczący czegoś zupełnie innego. 

Miałam okazję przyjrzeć się książce przez chwilę podczas Tragów Książki w Warszawie i w swojej fizycznej wersji zyskuje ona bardzo, bardzo wiele - na czele z tym, że jej dużą i integralną część stanowią zdjęcia. I ogólnie jest naprawdę bardzo ładna i starannie przygotowana. Być może to przypadek książki, której robienie audiobooka nie było najlepszym pomysłem; audiobook (poza różnymi abonamentami) kosztuje ok. 45 złotych, a książka na stronie wydawnictwa w tym momencie 36. Naprawdę wygląda (i to całkiem dosłownie) na to, że zdecydowanie lepiej kupić jednak fizyczne wydanie.

Można się też zastanowić, jaki byłby odbiór książki, gdyby audiobooka czytała autorka - wydaje mi się, że to mogłoby być bardzo ciekawe. Bo muszę napisać, że lektorka nie do końca mi odpowiadała - jak zazwyczaj nie mam problemu ze słuchaniem książek w szybkości 1,5 (a zdarzało się, że i szybciej), tak tutaj musiałam na 1,3. 

Nie do końca rozumiem, dlaczego książka nie zaczyna się od części opisujących historię Anglii i Wielkiej Brytanii, bo niestety ten brak chronologii sprawił, że nic nie zapamiętałam z samego początku opowieści, bo moja pamięć się jakby zresetowała i zaczęła zapamiętywać informacje po kolei. 

Natomiast naprawdę nie rozumiem i irytowało mnie podczas słuchania to, że cost-of-living crisis, gdy pojawia się w tekście po raz pierwszy owszem jest wyjaśniony, ale później występuje tylko po angielsku. Nie wiem, czy kryzys kosztów życia w Anglii jest jakiś szczególny, ale ogólnie - jak widać - kryzys kosztów życia to zupełnie zwyczajne, przetłumaczalne określenie i nie widzę żadnego powodu, aby występował w książce po angielsku. I druga rzecz, która zupełnie wybiła mnie ze słuchania i powagi sytuacji - określenie "handel żywym towarem" zamiast "handlu ludźmi". Mam wrażenie, że po pierwsze nie używa się go powszechnie od wielu, wielu lat, a po drugie zupełnie nie pasuje ono do tonu tej książki. Może chciano tak podkreślić wagę zarzutów, ale wyszło zastanawiająco.

Bardzo narzekam, ale przysięgam, że to nie jest tak, że to jest słaba książka. Po prostu jej narracja jest prowadzona w specyficzny sposób, który jednym osobom może pasować bardziej, a innym mniej. Ogólnie słucha się jej przyjemnie, można się dowiedzieć wielu ciekawostek i skonfrontować własne założenia czy stereotypy. Sama miałam dłuższą przerwę w słuchaniu - bo nie ukrywam, trudno było mi ten audiobook dosłuchać - ale okazało się, że akurat było to tuż przed fragmentami, które - oprócz części historycznej - były chyba najlepsze w całej książce, a dotyczyły podróży i atrakcji turystycznych, nie tak oczywistego tematu kulinariów oraz kultury. Słuchając ich, doszłam do wniosku, że autorce o wiele lepiej szło pisanie o właśnie takich konkretach niż ludziach i mentalności. Albo to po prostu kwestia tego, że ogólnie im dalej w książkę, tym wydaje się, że staje się ona lepsza (choć jak pisałam, miałam problem, aby ją dokończyć). Ostatecznie mam do niej dość ambiwalentny stosunek, ale niestety jednego jestem pewna - niewiele z niej zapamiętałam. A jeśli miałabym polecać, to na pewno wydanie papierowe. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M


poniedziałek, 26 maja 2025

Wyszywana meduza

 Hello!

Już wiele razy na blogu wspominałam o tym, że jak sobie coś wymyślę - a szczególnie jeśli to pomysł na wyszywanie lub coś innego DIY - to nie spocznę, dopóki tego nie zrobię. I takim sposobem w zeszłym roku wymyśliłam sobie wyszywaną meduzę. 

Wyszywana haftem krzyżykowym różowo-filoletowa meduza w birecie w ramce przypominajacej kanwę

Różowo-filoletowa meduza w birecie wyszywana haftem krzyżykowym postawiona w ramce na miętowym pudełku

Wymyśliłam ją z myślą o Oli z bloga Kulturalna meduza, która ostatnio jest jednak głównie naukowczynią. I stąd pomysł na meduzę w birecie.

Wyszywanka powstawała dosyć szybko, bo chciałam ją skończyć na zeszłoroczne targi książki w Warszawie. Niestety Oli nie udało się na nie dotrzeć. Liczyłam, że uda mi się przekazać wyszywankę w tym roku - ale także okazało się to niemożliwe. Więc ostatecznie meduza została wysłana do adresatki. 

Gdy teraz na nią patrzę, a już szczególnie na zdjęciach, wydaje się taka prosta, ale diabeł tkwi w szczegółach - a dokładnie w błyszczącej mulinie. Już nie raz i nie dwa wspominałam, że wyszywanie błyszczącą muliną jest… upierdliwe. Można oczywiście użyć pewnych wspomagaczy tego procesu, są nawet profesjonalne pomady, ale mają one ten mankament, że zostają na niciach, mogą trochę niszczyć ich efekt wizualny, a niektóre są tłuste i mogą przenikać nawet na tył ramki. A druga rzecz - nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że niezrobienie z meduzy ośmiornicy (a już wyjątkowo trudno przy tak prostym założeniu na wzór), to naprawdę wyższa szkoła jazdy. Także wymyślenie czapeczki, tak, aby chociaż trochę przypominała to, czym miała być, stanowiło pewne wyzwanie.

Nie pamiętam już niestety, gdzie udało mi się dostać tę wspaniałą ramkę, która idealnie pasuje do wyszywanych projektów, ale trochę żałuję, że nie kupiłam od razu trzech czy czterech (chociaż mam mgliste wspomnienie, że to mógł być jedyny w swoim rodzaju egzemplarz i więcej nie było).

Ostatecznie mam wrażenie, że wszyło to całkiem uroczo i akuratnie.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

czwartek, 22 maja 2025

Wszystko, o co chciałam zapytać tłumaczkę [wywiad Aleksandra Woźniak-Marchewka]

Hello!

Zapraszam serdecznie na wywiad z tłumaczką Aleksandrą Woźniak-Marchewką, która przetłumaczyła między innymi „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi” (Wydawnictwo Yumeka, 2023) oraz „Błogosławieństwo niebios” (Czarna Owca, oficjalna premiera odbyła się wczoraj 21 maja!).


Na początek naszej rozmowy chciałabym zaproponować pewne rozróżnienie: tłumaczenie jako pracę nad tekstem oraz pracę tłumacza jako wszystko, co związane z zawodem, ale nie odnosi się bezpośrednio do tekstu – i zapytać, co jest najłatwiejszymi i najtrudniejszymi aspektami bycia tłumaczem.

Powiedziałabym, że najłatwiejsze z całej tej pracy jest przeczytanie książki. Czasem pewne sceny wydają się całkowicie zrozumiałe i nagle dopiero przy tłumaczeniu okazuje się, że to, co rozumiemy, nie tak łatwo przełożyć na polski. Albo że jednak nie rozumiemy tego tak dobrze, jak nam się wydawało. Jako najtrudniejsze wskazałabym dobre odwzorowanie  stylu autora w swoim języku. A jeśli chodzi o zawód tłumacza – no cóż, nie będę tu oryginalna… Jest to praca dużo mniej opłacalna niż np. tłumaczenia marketingowe i przeważnie trzeba ją połączyć z czymś jeszcze.

Kiedy zostaje się tłumaczem – po pierwszym przetłumaczonym tekście, po pierwszej książce, gdy zostanie się członkiem stowarzyszenia tłumaczy, czy gdy człowiek powie sobie: „Tak, jestem tłumaczem”?

To bardzo dobre pytanie. Nie wiem, czy jestem w stanie na nie odpowiedzieć. Sama mam już na koncie trzy „pełnoprawne” książki (jedna wydana, jedna zapowiedziana, a trzecia dopiero co skończona, obecnie pracuję nad czwartą), kilkanaście książeczek dla dzieci i kilka filmów, a dopiero teraz zaczynam nieśmiało określać się jako tłumaczka. Myślę jednak, że kluczowe jest by to, co przetłumaczyliśmy, trafiło do odbiorców. Bo to jest przecież sedno istnienia tekstu – powinien być czytany.

Ponieważ sama jestem redaktorką/korektorką to muszę zapytać – jak współpracowało Ci się z różnymi osobami zaangażowanymi w pracę nad tekstami, które tłumaczyłaś?


Bardzo dobrze, akurat do redaktorów mam naprawdę spore szczęście. Uważam, że i przy „Raju”, i przy „Błogosławieństwie” ich pomoc była nieoceniona. Z pozostałymi osobami, np. korektą, nie miałam bezpośredniego kontaktu. Chyba po kilku latach pisania do prasy i próbowania swoich sił w prozie mam już też na tyle dystansu, że nie odbieram poprawek jako osobistej ujmy ani nie przywiązuję się aż tak bardzo do swoich sformułowań, chociaż oczywiście są i takie, których będę zawzięcie bronić.

Łatwiej tłumaczy się na polski czy z polskiego? Lub w jakiej językowej konfiguracji najbardziej lubisz pracować?


Bez dwóch zdań na swój język ojczysty. Tłumaczyłam też artykuły na angielski, parę razy zdarzyło mi się na chiński lub japoński, ale nie mam wątpliwości, że nie byłabym w stanie stworzyć przekładu literackiego na język inny niż polski. To jak z pisaniem prozy, mało kto – chociaż są takie osoby – jest w stanie robić to swobodnie nie w ojczystym języku. A przecież przekład jest jak pisanie prozy, niejako przepisujemy czyjeś dzieło tak, żeby wyrazić je najlepiej innymi słowami, często o innej pojemności znaczeń.

Czy istnieje w języku polskim coś, co Cię zachwyca jako tłumaczkę, co sprawia, że przekład staje się łatwiejszy? A może odwrotnie – coś, co bardzo Cię frustruje, utrudniając pracę? Czy zależy to od języka, z którego akurat tłumaczysz?

Myślę, że bogactwo rejestrów i plastyczność języka. Chiński potrafi być na tle polskiego zarówno wyjątkowo płaski (jak wspominałam na Instagramie – w całym „Błogosławieństwie Niebios” występuje jeden tylko czasownik oznaczający „mówić”, czego po polsku nie dałoby się czytać), jak i wręcz przeciwnie – zawierać w jednym znaku  tyle treści, że nawet całe zdanie po polsku nie odda tego dobrze.

Zauważyłaś u siebie jakieś tłumaczeniowe manieryzmy? Wyjątkowo akuratne słowo, którego lubisz używać, formę czasownika, może jesteś fanką imiesłowów?


Zdecydowanie jestem antyfanką imiesłowów! Staram się ich unikać na wszelkie sposoby, ale w przypadku tekstu chińskiego czasem trzeba ich użyć, żeby tekst nie miał wciąż powtarzającej się składni. Myślę, ze charakterystyczne jest moje upodobanie do dość długich zdań, które są jednak (w przypadku chińskiego) niczym w porównaniu z oryginałami, bo zdania w  chińskich powieściach bywają tak długie, że da się podzielić na kilka polskich wielokrotnie złożonych.

Ile razy czytasz książkę (czy tekst), który tłumaczysz? I ile razy czytasz swoje tłumaczenie? Czy w ogóle można to policzyć? I czy czytasz te teksty już po wydaniu? A może to jednak tylko przeglądanie?


Staram się trzy razy: pierwszy, żeby wiedzieć, o co  chodzi, drugi raz przy tłumaczeniu i trzeci przy sprawdzaniu. Jednak w praktyce niestety nie zawsze jest na to czas, kiedy terminy gonią… Potem oczywiście czytanie tekstu polskiego – we fragmentach i całości. Po wydaniu staram się nie tykać – po pierwsze dlatego, że serdecznie dość mam już tego tekstu, a po drugie boję się, że znajdę jakieś luki, miejsca, które można było przetłumaczyć lepiej albo po prostu przyjdą mi do głowy lepsze pomysły.

Intryguje mnie techniczna strona tłumaczenia: pracujesz na dwa (a może więcej) ekranów, tłumaczysz z pliku Word (i do pliku Word), z pdf-a, a może z fizycznej książki? Czy masz dyscyplinę tłumaczeniową (zrobię tyle i tyle stron, danego dnia poświęcę na tłumaczenie 6 godzin itd.), a może pracujesz zrywami - i jak ma się to wszystko do deadlinów? Masz specjalne miejsce do pracy czy może każde miejsce jest dobre, o ile da się rozłożyć tam laptop?

Pierwszy tom „Błogosławieństwa” był dość szczególny, bo w całości został przełożony podczas urlopu rodzicielskiego. W związku z tym raczej nie miałam okazji, żeby pracować poza domem, co zdarzało mi się przy „Raju” czy pozostałych tłumaczeniach. Najlepiej pracuje mi się z dwoma monitorami, chociaż teraz ze względu na sytuację życiową nie było to możliwe – powinnam do tego wrócić niedługo. Najlepiej pracuje się z plikami PDF albo doc, bo pozwalają na szybkie przeklejenie znaków do słownika lub wyszukiwarki.  

Przy drugim tomie wprowadziłam sobie zasadę, że tłumaczę codziennie chociażby trochę i w ten sposób ciągle posuwam się do przodu. Mam wyliczoną liczbę stron, którą powinnam zrobić w danym okresie, więc na bieżąco monitoruję, czy jestem w tyle, czy trzymam tempo. Staram się jednak nie zabierać do pracy, jeśli wiem, że nie mam na to co najmniej godziny, bo trochę czasu zajmuje też wczucie się w klimat sceny i dostrojenie do stylu. 

Gdy natrafiasz na jakiś problem w pracy nad tłumaczeniem, jesteś team „będę nad nim siedziała, aż go rozwiążę, nawet jeśli oznacza to, że jeden akapit będę tłumaczyła tydzień”, czy raczej „zostawiam, może wpadnę na to, jak to rozwiązać później, a teraz idę z pracą dalej”?

Zdecydowanie bliższa mi jest druga opcja. Zazwyczaj pracuję metodą, jak to nazwałam, „odkrywkową”, czyli najpierw czytam tekst, potem czytam i tłumaczę najbardziej oczywiste fragmenty i tak raz za razem, aż na koniec zostaną te najgorsze. W chińskim granice między częściami mowy są płynne, ten sam znak może pełnić rolę rzeczownika, czasownika, przymiotnika, więc zależności gramatycznej pomiędzy poszczególnymi morfemami/znakami zazwyczaj trzeba się po prostu domyślić – a nie zawsze udaje się to za pierwszym razem. Czasem dopiero przy kolejnym czytaniu wpadam na to, że dane zdanie można rozumieć zupełnie inaczej, niż mi się wydawało, i dopiero teraz jest to spójne z resztą tekstu. Umysł najlepiej funkcjonuje, kiedy jest zrelaksowany, więc to nie mit, że najlepsze pomysły przychodzą do głowy pod prysznicem.

Mam podejrzenie, że tłumacz Google może nie być najlepszym podpowiadaczem, jeśli chodzi o tłumaczenie z języka chińskiego (choć może trudniejsze byłoby na chiński) – może masz jakiś sprawdzony słowniki lub źródła, z których czerpiesz, pracując przy tłumaczeniach?

Tak, Google albo DeepL nie radzą sobie z chińskim. O ile czasem mogą pomóc w rozłożeniu sobie zdania na części, o tyle na pewno nie można im ufać, jeśli chodzi o samo tłumaczenie. Google przydaje się też w konwersji ze znaków tradycyjnych na uproszczone. Muszę jednak przyznać, że zwłaszcza w przypadku skomplikowanych zdań z wieloma elipsami (co w chińskim jest częste) pomysły translatorów bywają naprawdę zabawne. Przytoczę tu mój ulubiony przykład z „Raju pierwszej miłości Fang Si-chi”. Zdanie opisywało scenę, w której główna bohaterka leży na podłodze z podwiniętą spódnicą, wygląda przy tym jak zwłoki topielca, które wypływają na powierzchnię pośladkami do góry. Google przetłumaczył je jako: „zwłoki topielca po prostu wypływają z dupy”. Jeśli chodzi o słowniki, korzystam ze słownika w telefonie, Pleco, który pozwala rysować znaki, oraz z Revised Mandarin Chinese Dictionary Taiwan Academic Network. Do wyjaśniania idiomów i przysłów świetnie sprawdza się encyklopedia Baidu, w której znaleźć można nie tylko znaczenie danego wyrażenia, ale i źródło, tzn. z jakiego klasycznego chińskiego tekstu pochodzi. Czasem korzystam tez z ContextReverso, ale chińskie przykłady bywają zawodne, więc w kwestii leksyki i kontekstu najbardziej ufam Baidu.

Czasami czytam książkę i widzę w tekście coś wyjątkowo błyskotliwego, co najprawdopodobniej było inwencją tłumacza (istnieje szansa, że redaktora, ale skupmy się na tłumaczu) – użyto jakiegoś synonimu, który nie przychodzi pierwszy na myśl w danym kontekście, nawiązano do przysłowia – coś, co po prostu zwraca uwagę na tekst w bardzo pozytywny sposób i czytelnik może sobie pomyśleć: „O, tłumacz pewnie był dumny, że na to wpadł”. Masz jakieś swoje przykłady fragmentów tłumaczeń, które z jakiegoś powodu bardzo Cię usatysfakcjonowały?

Tak, zwłaszcza gry słów i rymowanki! Jednak trochę się boję, jak zostaną odebrane przez fanki! Zdaję sobie sprawę, kiedy czyta się inną wersję tekstu, to potem trudno zaakceptować decyzje tłumacza. Sama miałam tak, kiedy czytałam po angielsku „Harry’ego Pottera”, a potem się dziwiłam, czemu tłumacz nazwał coś tak, a nie inaczej. A przecież przekład Polkowskiego jest świetny.

Zaintrygowało mnie coś, co napisałaś na swoim Instagramie przy okazji serii o kulisach tłumaczenia „Błogosławieństwa niebios” – że jedną z kwestii Ling Wen można by z chińskiego przełożyć jako polskie „jak nie drzwiami to oknem” – i uderzyło mnie, jak bardzo to wyrażenie jest na dobrą sprawę kolokwialne. I oczywiście bohaterowie mogą mówić bardzo różnie, ale zastanawiałam się, czy w tłumaczeniu miałaś jakieś zagwostki dotyczące szeroko rozumianego rejestru wypowiedzi, jakiegoś napięcia pomiędzy zarówno językiem literackim i potocznym, jak i wyróżnianiem sposobów mówienia poszczególnych postaci.


Tak, oczywiście. Rejestry w chińskim są dość trudne do wyczucia. Dialogi w „Błogosławieństwie” są jednak w większości właśnie dość potoczne, jest w nich sporo żartów i gier słownych, więc często można sobie pozwolić na luźny styl. Oczywiście, występuje też archaizacja i bardziej klasyczne, eleganckie słownictwo. Główny bohater, Xie Lian, mówi w sposób dość grzeczny, ale są bohaterowie, którzy bywają ironiczni, przeklinają. Już w pierwszym rozdziale pojawia się wulgaryzm, który łamie decorum tego fragmentu i trzeba przyznać, ze to bardzo ciekawy pomysł.

Znów odniosę się do Twojego postu na Instagramie – i kwestii przypisów. Szczególnie wątpliwości dotyczącej tego, gdzie go dodać tak, aby czytelnik nie poczuł, że wydawca książki ma go za niedoinformowanego. Na zajęciach z edytorstwa zastanawialiśmy się nad tym w kontekście tekstów napisanych przed drugą wojną światową i wydaje mi się, że zarówno dystans czasowy, jak i geograficzny ma w tej kwestii wiele podobieństw.

Też myślę, że w przypadku czytelników czy to z jednego pokolenia, czy z jednego kraju bądź kultury możemy założyć pewien „standardowy” zasób wiedzy. Na pewno jednak mój zmysł co do tego, jaka jest standardowa wiedza o Chinach czy Japonii jest dość przytępiony przez obracanie się w środowisku, które się tymi kulturami interesuje. W przypadku „Błogosławieństwa” będzie jeszcze większy kontrast, bo mamy dużą grupę osób, które świetnie znają to uniwersum i zapewne grono zupełnie nowych czytelników, być może nie mających pojęcia o starożytnych Chinach i taoizmie. Zapewne złoty środek w tym przypadku nie istnieje

W „Raju pierwszej miłości” jest kilkanaście przypisów, jest także nota od tłumaczki. Czy w „Błogosławieństwie niebios” też pojawia się wstęp/zakończenie dotyczące kulis tłumaczenia? O tym, że są przypisy, wspominałaś na Instagramie.

Jest przedmowa (najpierw miała być posłowiem, ale została przeniesiona) z różnymi ciekawostkami oraz przypisy. Starałam się w przypisach umieszczać te informacje, które są potrzebne w momencie lektury, a w przedmowie/posłowiu dodatkowe.

Jako redaktorce zdarzało mi się pracować przy różnych książkach: dla dzieci, kucharskich, naukowych i wszystkim pomiędzy, ale to jednak coś innego niż tłumaczenie i gdybym miała wyobrazić sobie dwie najbardziej różne książki do przekładu, to zestawienie „Raju…” i „Błogosławieństwa niebios” byłoby w top 3 – czy może to tylko wrażenie i ich tłumaczenie nie różniło się tak drastycznie, jak mi się wydaje?

Są we mnie dwa wilki: jeden lubi czytać eksperymentalną prozę artystyczną, a drugi uważa, że najlepsza literatura to ta rozrywkowa na dobrym poziomie. Podobnie mam z pisaniem. Nie miałam więc problemu z wczuciem się w styl zarówno Lin Yihan, jak i Mo Xiang Tong Xiu. Dobrze się czuję zarówno w chaotycznym strumieniu świadomości, jak i w scenach pełnych akcji czy dowcipnych dialogach. Są jednak i podobieństwa, na przykład spora liczba klasycyzujących wstawek. Nie da się jednak ukryć, że „Błogosławieństwo” tłumaczyło się dużo łatwiej – mniej metafor, nawiązań, wciągająca fabuła. Z drugiej strony, całe uniwersum, które trzeba jakoś przełożyć. O ile w „Raju” największym problemem było okiełznanie chaosu myśli, o tyle w „Błogosławieństwie” jest to rozpisanie całego świata, tak by wiedzieć, jak jest skonstruowany i jak funkcjonuje. Powiedziałabym, że jedno i drugie było wyzwaniem, tylko w trochę inny sposób.

I na koniec kwestia, która nurtuje mnie od kilku lat, a dokładnie – odkąd w polskich księgarniach zaczęły pojawiać się książki z nietłumaczonymi angielskimi tytułami, a później polskie (głównie) autorki zaczęły od razu tytułować swoje książki po angielsku (z tego, co wiem, dotyczy to w dużym stopniu tekstów, które wcześniej istniały w przestrzeni internetowej). A jednocześnie nie da się ukryć, że widzi się coraz więcej nazwisk tłumaczy na okładkach książek i wydaje się, że ogólnie coraz więcej mówi się o ich pracy i roli w świecie wydawniczym. Wywołuje to we mnie pewnego rodzaju dysonans poznawczy i rodzaj nieustannego zdziwienia rynkiem książek.

Ja też bardzo nie lubię angielskich tytułów, zwłaszcza jeśli jest to książka polska albo przełożona z języku innego niż angielski. Dlatego zależało mi na tym, żeby „Błogosławieństwo” miało jednak polski tytuł. Myślę, że bierze się to z faktu, iż język angielski jest na tyle nam bliski, że większość czytelników i czytelniczek jest w stanie go zrozumieć, z drugiej zaś strony na tyle odległy, że pozwala nam zachować dystans. Jedna z moich wykładowczyń na studiach podawała przykład, że prościej powiedzieć „kocham cię” w innym języku, niż swój ojczysty. Myślę, że to podobny mechanizm – obce nazwy, realia pozwalają nam na niebezpośrednią konfrontację z pewnymi emocjami. Działa to też w drugą stronę: te same tytuły przetłumaczone na polski mogą brzmieć już zbyt zwyczajnie, pospolicie, mniej atrakcyjnie. „Roznieć ogień”? „Potem”? To już nie jest takie chwytliwe.

Bardzo dziękuję za wywiad!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M


niedziela, 18 maja 2025

Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie 2025

Hello!

W tym roku jechałam do Warszawy z jednym celem – wziąć udział w jak największej liczbie wydarzeń gościa honorowego, czyli Republiki Korei (Korei Południowej). I gdy sprawdzałam program wyszło mi, że przez dwa i pół dnia w zasadzie nie wyjdę z sali Kisielewskiego. Ponadto miałam trochę wrażenie, że robiłam sobie plany na konferencję naukową, a nie targi książki i poważnie zastanawiałam się, kiedy będę jadła. I czy uda mi się obejść jakiekolwiek stanowiska wydawców.


W czasie przed targami zastanawiało mnie, jak niewiele wydawnictwa zapowiadały książek z datą premiery na targowy weekend oraz że przed targami nie zauważyłam szczególnego wzrostu liczby wydawanej literatury koreańskiej. O ile nie wiem, czemu wydawnictwa ogólnie nie robiły targowych premier, tak na targi przyjeżdżali wydawcy z Korei na spotkania branżowe i istnieje szansa, że teraz to dopiero będziemy mieć koreańskiej literatury.

Od razu też uprzedzę, że większość tego wpisu powstawała na telefonie i gdy byłam dość zmęczona, bo próbowałam – na ile mogłam – opisywać wydarzenia po całym danym dniu wrażeń.

PIĄTEK 

15:00 „Poddajcie się, Ziemianie!”, spotkanie z autorką – Chung Bora

Byłam na spotkaniu autorskim w zeszłym roku, oczywiście przyszłam także w tym. Naprawdę fantastyczne jest to, że Bora Chung mówi po polsku i jest przy tym przezabawną i sympatyczną osobą. Ale niech was to nie zwiedzie, bo jej książki mają związki z polityką, a ona sama opisuje się jako aktywistka. 

17:00 - Spotkanie autorskie Park Sangyoung („Miłość w wielkim mieście”)

Strasznie żałuję, że ogromnie (nawet zaskakująco dla mnie samej) nie podoba mi się okładka jego książki, bo jestem jej bardzo ciekawa, ale chyba sięgnę po e-booka, bo po spotkaniu tym bardziej koniecznie chcę Miłość w wielkim mieście przeczytać. 

W zasadzie jedynym minusem tego spotkania była osoba prowadząca, bo nie potrafią zadawać pytań. I to w taki dosłowny sposób (bo ogólnie tematycznie wydawała się jak najbardziej przygotowana): zamiast pytać, robiła wywód na dany temat, a potem próbowała niezręcznie dodać na koniec pytanie. A autor fantastycznie do wszystkiego się odnosił. I podobnie jak Bora Chung wydawał się przesympatycznym człowiekiem i bardzo, bardzo, bardzo uśmiechniętym. Choć, jak sam mówił, określany bywa jako klaun z czarnymi łzami. 

Jeszcze jedno spostrzeżenie, które poczyniłam podczas tego spotkania, to proporcja języka koreańskiego do polskiego - wydało mi się, że po koreańsku wypowiedzi czy to przekazywane przez samego autora, czy tłumaczone przez tłumaczkę (zupełnie na marginesie, ale tłumaczka miała bardzo ładny głos) dla autora były o wiele dłuższe niż treści po polsku.


SOBOTA

10:00 „Triumf ideologii, przyjaźni, rynku: krótka opowieść o polskim przekładzie literatury koreańskiej”, wykład prof. Ewy Rynarzewskiej

Fantastyczny wykład! Ileż ja się dowiedziałam o początkach tłumaczenia literatury z Korei w Polsce. Muszę przysiąść i uzupełnić listę na stronie na blogu. Ale też o ciągłości i braku oraz o zmieniających się obyczajach - nie miałam pojęcia, że tłumacze z lat dziewięćdziesiątych i początku XXI wieku sami zabiegali o prawa autorskie u autorów koreańskich, których poznawali. Ale nie ukrywam, że najbardziej spodobał mi się slajd pani Rynarzewskiej z liczbami! A dokładnie z liczbami koreańskich przekładów od roku 2000! I teraz będę mogła nie tylko uzupełnić moją listę, ale także, zweryfikować liczbę przekładów w XXI wieku.

11:00 „Różnice kulturowe wyrażone w języku w przekładach koreańsko-polskich”, wykład dr. Choi Jeongin i Filipa Daneckiego.

To było także przeciekawe spotkanie, bo to duet tłumaczy! Nie ukrywam, że najbardziej spodobała mi się cześć, podczas której poruszane były zagadnienia transkrypcji, a już miód na moje serce stanowiła opowieść o tym, jak trudno zdecydować, w jaki sposób zapisać imię danego bohatera. Przeniosłam się w czas pisania mojego licencjatu. Ale tłumacze opowiadali o tym, jak w wyniku dyskusji podejmowane są różne decyzję dotyczące tłumaczenia, nietłumacznia, lokalizacji nazw oraz ogólnie takiego przedstawienia tekstu czytelnikowi, aby był dla niego najbardziej zrozumiały i wywoływał takie same emocje, jak u odbiorcy pierwotnego. 

13:00 „Doświadczenie historyczne: Gdzie Korea i Polska spotykają się mimo odległości”, wykład dr. Lee Seungik

To był kolejny Koreańczyk, który potwierdzał moje małe robocze założenie, że to bardzo zabawny naród. A temat oczywiście fascynujący, a prowadzący postanowił przekazać go jednak z małym twistem. Bo okazuje się, że chociaż w skali makro historię naszych krajów wiele łączy, to w skali mikro rozjazd jest w pewien sposób niepojęty dla Polaków (albo jak to mówił prowadzący „było to bardzo niemożliwe w Polsce”). I nie było metafory o krewetce – pojawiło się za to określenie „układ kanapkowy” w odniesieniu zarówno do polowanie geograficznego Korei, jak i Polski. 

Tu planowałam być na trzech wydarzeniach, ale człowiek musi trochę networkingować (to znaczy zostałam adoptowana przez eM Poleca na obiad i kawę i jestem jej dozgonnie wdzięczna za akceptację mojej społecznej niezręczności), więc wróciłam do Pałacu Kultury dopiero na...

17:00  Jak Korea południowa podbija świat - spotkanie promujące książkę „K-POP. Przewodnik"
W rozmowie udział wezmą: dr hab.  Marcin Jacoby, prof. USWPS i Aleksandra Degórska
Prowadzenie: Mateusz Grzeszczuk

Nie ujmując innym prowadzącym spotkania (szczególnie prowadzącej to z Borą Chung), ale to mogło być najlepiej przeprowadzone spotkanie z tych, na których udało mi się być. A o skuteczności i ciekawości spotkania niech świadczy fakt, że K-POP. Przewodnik to jedyna książka, którą kupiłam na tych targach (chciałam jeszcze bardzo Duchy i boginie. Kobiety w koreańskich wierzeniach, ale niestety już w niedzielę nie było egzemplarzy; miałam zamiar kupić jeszcze jedną książkę, ale niestety pogoda w Warszawie była fatalna, padało - i grad, i deszcz - i nie widziało mi się kupować zawilgotniałych książek od wydawnictw ze stoiskami w namiotach; niestety było niekiedy widać, że egzemplarze są pofalowane).

18:00 Głosy z Korei Północnej: autorzy-uchodźcy o swojej drodze do wolności

Trochę się zastanawiałam, czy na tym spotkaniu będzie mało ludzi, a było ich więcej niż na wcześniejszy wydarzeniu (odbywały się w tej samej sali). Potem się odrobinę zastanawiałam, czy organizacja Freedom Speakers International jest legitna, ale mają też spotkanie na UW, więc miejmy nadzieję, że tak. Co do samego spotkania - poruszające.

NIEDZIELA

10:00 „Podobieństwa i różnice między myśleniem Koreańczyków i Polaków”, wykład dr. You Changil

Wydaje mi się, że śledząc tego bloga, można zauważyć, że kocham komparatystykę oraz wszelkie formy porównywania, więc nie mogło mnie zabraknąć na tym spotkaniu (podobnie zresztą jak na tym o historii). I prowadzący zaczął oczywiście od podobieństw historycznych, ale później bardzo, bardzo ciekawie opowiadał o kwestii tego, że w różnych kulturach do tego samego celu można dojść dwoma przeciwnymi drogami i o fakcie, że kultura koreańska jest kulturą wysokokontekstową. I też wpisywał się w nurt żartujących.

11:00 „Biskwit – książka o wrażliwcach i dla wrażliwców. Spotkanie wokół powieści Kim Sunmi”, rozmowa z tłumaczką Dominiką Chybowską-Jang

Trochę się zdziwiłam, bo do spotkania, które miało być tylko z tłumaczką (sprawdziłam w 3 dostępnych mi programach) została dołączona jeszcze jedna osoba, która najwyraźniej miała opowiadać o tym, jak ta książka wpisuje się w trend Young Adult. Ja muszę przyznać, że mnie o wiele bardziej interesują zagadnienia tłumaczenia i języka niż YA, a trochę niestety odniosłam wrażenie, że spotkanie skoncentrowało się na tym. Chociaż na przykład został poruszony też ciekawy temat nieoczywistego imienia bohatera, a tłumaczka przybliżała zagadnienia związane z koreańskim systemem nauczania.

14:00 „Duchy i boginie. Kobiety w koreańskich wierzeniach”, spotkanie z autorką – Jeon Heyjin

To było jedno z poważniejszych spotkań, nie wpisywało się w nurt żartujący (ale to nie zarzut!). Autorka najpierw opowiadała na pytania dotyczące rynku książki w Korei (targi książki w Seulu są według niej 2,5 raza mniejsze niż Warszawie), a później na temat samej książki i tego, jak układała się pozycja kobiet w wierzeniach koreańskich, obrzędach, ale tematycznie spotkanie dotarło do współczesności i fali feminizmu oraz antyfeminizmu oraz tego, o czym piszą współczesne pisarki - autorka zwróciła szczególną uwagę na książkę Nadchodzi chłopiec Han Kang, bo dzisiaj (18 maja) przypada rocznica masakry w Gwangju.

15:00 „Między nami tłumaczami: o granicach (nie)przekładalności literatury koreańskiej”, panel dyskusyjny prof. Ewy Rynarzewskiej, prof. Anny Diniejko-Wąs, prof. Justyny Najbar-Miller i dr Choi Jeongin 

Nie wiem, kto zaplanował spotkanie z czterema (4!) tłumaczkami na 50 minut, bo to było zdecydowanie za mało, nie tylko panelistom biorącym w nim udział, czas zleciał błyskawicznie. Mi by w sumie nie przeszkadzały jeszcze 3 godziny. Trudno mi się bardzo konkretnie odnieść do treści wypowiedzi tłumaczek, ale mogę napisać, że zostałam fanką profesor Rynarzewskiej, a na pierwszy rzut oka i ucha profesor Justyny Najbar-Miller naprawdę da się poczuć i zrozumieć, dlaczego już dawno temu zdecydowała się tłumaczyć Han Kang (może to bardzo powierzchowna obserwacja i nie powinno się tak oceniać, ale to jest naprawdę wielki komplement, ale naprawdę komplementarność postaci tłumaczki, autorki i literatury wydaje się tutaj ogromna). 

Jak myślałam - prawie nie wychodziłam z Pałacu Kultury. Obeszłam namioty dwa czy trzy razy, ale w ciągu tych 3 dni nie miałam czasu przyglądać się im bliżej. Udało mi się za to poznać panią Klaudię z wydawnictwa Yumeka, z którym współpracuję już od jego początków w 2022 roku i były to dwie naprawdę fantastyczne rozmowy, a pani Klaudii pozostaje tylko pozazdrościć entuzjazmu i wytrwałości. Poznałam też inne osoby, które kojarzyłam z internetu. Niektóry nie poznałam bezpośrednio, ale przez to, że byłyśmy na tych samych wydarzeniach mogłam w końcu połączyć nazwy z Instagrama z twarzami. Najogólniej wydarzenie zaliczam do bardzo, bardzo udanych (i gratuluję sobie z przeszłości, że wzięłam wolne na jutro). Mam tylko nadzieję, że nie zapomniałam o niczym ani o nikim wspomnieć.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M


środa, 14 maja 2025

Nagromadzenie strzelb Czechowa - Projekt UFO

 Hello!

Nie wiem, czy to ze mną ostatnio jest coś nie tak, czy filmy i seriale, za których oglądanie zabieram się w ostatnim czasie, naprawdę są takie nudne, niewciągające i nieangażujące. Bo chociaż Projekt UFO brzmi, jak coś, co powinno mi się podobać, oglądanie tego serialu było bardzo męczące. Dalej zdradzam trochę fabuły i powiązań pomiędzy bohaterami (niektóre z nich są odkryte dość szybko w samym serialu, innych można się bardzo łatwo domyślić).


Pierwszy moment znudzenia przyszedł w drugim odcinku, a zaczynając czwarty, zastanawiałam się, dlaczego w ogóle cztery odcinki powstały, bo to samo - bez marnowania mojego czasu - można było pokazać w trzech. Jednak nawet nie to stanowi dla mnie największy problem tego serialu, a fakt, że zupełnie, zupełnie nie wie on, o czym ma być i na czym się skupić. Historia z UFO – albo jak uważa jeden z bohaterów NOP (niezidentyfikowany obiekt podwodny; chociaż muszę przyznać, że to niefortunny skrót, bo wydaje się, że lepiej rozpoznawalny jest jako niepożądany odczyn poszczepienny) – jest pretekstem do pokazania tylu innych wątków i powiązań pomiędzy bohaterami, że w końcu nie wiadomo, o co chodzi.

Może zastanawiacie się, czy bohaterowie w serialu są bardzo sceptyczni wobec różnych niezidentyfikowanych obiektów - nieszczególnie, ale w produkcji pokazano bardzo wyraźnie, że żyją oni albo na pewnego rodzaju marginesie, albo na takim piedestale, że nikogo innego nieszczególnie obchodzi, czym oni się zajmują, i w zasadzie nie widzimy zbyt wiele reakcji z zewnątrz. Można odnieść wrażenie, że całe to UFO jakieś takie mało sensacyjne jednak jest. Sama kwestia wiary lub niewiary w kosmitów w zasadzie jest jakimś trzecio- czy czwartorzędnym tematem całej produkcji. A wracając do naszych bohaterów, bez znaczenia, czy są oni w pierwszej, czy drugiej grupie żyją oni w swoich bańkach, zupełnie ignorując to, co dzieje się poza nimi.

Czas i miejsce akcji tego serialu to Polska, lata osiemdziesiąte, Warszawa oraz wieś Truskasy na Warmii, a inspirowany jest wydarzeniami z Emilcina, o których powstał film dokumentalny Odwiedziny, czyli u progu tajemnicy, co nie jest bez znaczenia dla serialu.

Projekt UFO ma dwóch głównych bohaterów i żaden z nich nie spotkał UFO osobiście: Zbigniewa Sokolika (granego przez Mateusza Kościukiewicza) – ufologa, a raczej badacza NOP-ów, z - jak się okazuje - głębokim osobistym powodem, aby poszukiwać kosmitów  pod wodą, oraz Jana Polgara (Piotr Adamczyk) - podupadającą gwiazdę telewizyjną prowadzącą program „Bliskie spotkania” - człowieka podobno sceptycznego, ale chyba tak naprawdę niemającego zdolności intelektualnych ani do podważania istnienia kosmitów, ani do wiary w ich istnienie. I głównie martwi się swoim statusem, gdyż wygryza go wschodząca gwiazda – hipnotyzer. I to mógł być jeden z ciekawszych wątków serialu, ale wcale nie jest - to znaczy, gdzieś z tyłu głowy widz może pamiętać, że od tego, czy materiał się uda, czy nie uda, może zależeć kariera Jana, ale serial nie robi zbyt wiele, żeby o tym przypominać (a potem się okazuje, że ten bohater był tak naprawdę potrzebny do czegoś zupełnie innego). Bo skupia się na przykład na bohaterce granej przez Maję Ostaszewską Werze Wierusz – prawdziwej i niezachodzącej gwieździe telewizyjnej, prywatnie żonie sekretarza partii Henryka Wierusza, na którego polecenie Polgar (prywatnie kochanek Wery) zainteresował się Truskasami. Wera też zaczyna się nimi interesować, a że jest większą gwiazdą niż Polgar, to tylko lepiej dla niej... Sam Jan Polgar także jest żonaty – tutaj Marianna Zydek jako Lenta. Nie poznajemy tej bohaterki za dobrze, ale dowiadujemy się, że jest najprawdopodobniej bardziej inteligenta od męża oraz bardziej od niego impulsywna. 

Przerwałam oglądanie 4 odcinka tego serialu po 15 minutach i wróciłam do niego tylko dlatego, że chciałam już opublikować tę recenzję i zaczęłam ją pisać. Ale nawet wtedy miałam ogromny problem, aby ten odcinek dokończyć, bo tak bardzo nie interesowało mnie, co z tego wszystkiego wyniknie. 

Ostatecznie jednak okazuje się, że te niepokojące, przewijające się ciągle gdzieś w tle i niedające o sobie zapomnieć wątki strajku, ogólna świadomość klimatu politycznego i historii lat osiemdziesiątych oraz skojarzenie ludzi-żab z zielonymi ludzikami nie jest nieuzasadnione, a całość prowadzi do konkluzji wywołującej ciarki na plecach i dokładnie odwrotnie heroicznej jak w amerykańskich filmach o kosmitach. I te ostatnie 10 minut naprawdę ratuje ten serial i sprawia, że ostatecznie można odczuć satysfakcję z jego oglądania, bo wiele rzeczy nabiera sensu albo większego sensu, gdy już na pewno się wie, do czego prowadziły. To serial pełen strzelb Czechowa, ale trzeba przebrnąć przez wiele momentów nudy, zanim wystrzelą. Ach i to, że UFO w tytule jest "projektem" to także nie jest przypadek.

Jest jeden niepodważalny plus i zdecydowanie najmocniejsza strona tego serialu - to, jak został nakręcony! Za zdjęcia odpowiadał nagradzany operator Jakub Kijowski i mam szczerą nadzieję, że i za Projekt UFO otrzyma kiedyś jakieś wyróżnienie. Ale nie miałby on co tak pięknie nagrywać, gdyby nie ogólny wygląd i stylistyka serialu, które także robią wrażenie. W serialu jest wiele specyficznych ujęć zaczynających się od nóg bohaterów / ziemi, aby dopiero z czasem nieco się unieść, w wielu scenach całe skupienie umiejscowione jest dokładnie na środku ekranu, ale na mnie zdecydowanie największe estetyczne wrażenie robiły te, gdy bohater grany przez Adamczyka podjeżdżał swoim żółtym samochodem pod siedzibę partii, a wszystkie inne elementy widoczne w każde były czarne lub jasnoszare.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M


sobota, 10 maja 2025

Składniki jadalne - Ultraprzetworzeni ludzie

Hello!

Zazwyczaj nie umieszczam blubrów książek we wpisach, ale w przypadku Ultraprzetworzonych ludzi już po moim wysłuchaniu ksiażki, odkryłam, że jest on całkiem akuratny i bardzo pasuje mi na wstęp, więc oto on:

 To nie ty, to jedzenie. Żywność wkroczyła w nową erę. Większość kalorii, które spożywamy, pochodzi z całkowicie nowego zestawu substancji zwanych żywnością ultraprzetworzoną, czyli taką, która została zaprojektowana, wyprodukowana i zareklamowana tak, aby jak najbardziej uzależniać. Ale czy naprawdę wiemy, jak działa na nasz organizm?
Chris van Tulleken, lekarz i osobowość medialna, zabiera nas w podróż po świecie wysokoprzetworzonej żywności i konfrontuje z przytłaczającą rzeczywistością, uświadamiając, że ani ćwiczenia, ani siła woli nie mogą nas uratować. Pokazuje też, co UPF – od angielskiego ultra-processed food – robi z naszymi ciałami, zdrowiem, wagą i planetą (spoiler: nic dobrego). Zbyt długo wmawiano nam, że to naszą odpowiedzialnością jest dokonywanie innych, lepszych wyborów, podczas gdy przy obecnym stanie rzeczy jest to praktycznie niemożliwe. Jest to więc książka o naszych prawach: prawie do wiedzy o tym, co jemy, i o tym, jaki wpływ wywiera to na nasz organizm. A przede wszystkim o prawie do dobrej żywności w przystępnej cenie. 

 

Tytuł: Ultraprzetworzeni ludzie. Dlaczego wszyscy jemy rzeczy, które nie są jedzeniem... i czemu nie możemy przestać?
Autor: Chris van Tulleken
Tłumaczenie: Anna Brzostowska
Wydawnictwo: Marginesy

Ta książka sprawia wrażenie poukładanej, ale tak naprawdę panuje w niej wielki chaos. Wydaje się, że elementem spinającym narrację będzie badanie dotyczące żywienia, które autor przeprowadził sam na sobie (z innymi naukowcami w zespole), ale w drugiej połowie książki (a im bliżej końca, tym bardziej) zostaje ono nieco zapomniane. Nie ma żadnego podsumowania, żadnych wyników badań. I nawet to pomijając, cała książka kończy się, jakby się urywała, a nie kończyła.

Może nie zabrzmi to zbyt literacko, ale autor niemalże z uporem godnym lepszej sprawy wytykał konflikty interesów w artykułach naukowych, które przywoływał w różnych kontekstach w książce. Przy czym uważam, że jest to bardzo istotna kwestia i należy zwracać na nią uwagę z całą mocą - ale no właśnie mocą, a nie tak, aby znudzić (aby nie napisać - zamęczyć) czytelnika tymi informacjami. Rzetelność naukowa, przypisy w książkach (w tej na pewno były uzupełniające, bo uwaga - lektor audiobooka je czytał; i wcale nie rozbijały narracji ani nie sprawiały, że coś z tekstu głównego umykało; po prostu lektor informował o ich początku i końcu; nie wiem, czy były bibliograficzne, ale wnioskując z treści i oddania autora sprawie artykułów zakładam, że były) są dla mnie bardzo ważne, ale niestety to właśnie to wytykanie konfliktu interesów będzie aspektem tej książki, który już na zawsze będzie mi się z nią kojarzył.

Naprawdę doceniam to, że autor powołuje się na liczne badania naukowe (już te bez konfliktu interesów), ale momentami jego analizy są trudne do przebrnięcia i zrozumienia. A w jeszcze innych fragmentach miałam poważną ochotę się z nim kłócić i sama sprawdzać, czy opisywane przez niego badania są aż tak dobre i odkrywcze, jak twierdzi. Autor ma tendencję do przedstawiania niektórych analiz, biorąc czytelnika pod włos - czytający spodziewa się czegoś innego, a okazuje się, że jego rozumowanie nie było słuszne. Chyba. Ostatecznie niekiedy nie wie się, co autor chciał tak naprawdę przekazać, a takie branie pod włos grozi tym, że czytelnik czy słuchacz wcale nie zapamiętają tej drugiej - właściwej - treści tego, co autor chciał przekazać. 

Autor radzi, aby w czasie czytania książki jeść ultraprzetworzoną żywność - w końcu - dzięki przyswojeniu jej treści - naturalnie odechce się ją spożywać. Powołuje się przy tym na skuteczny poradnik rzucania palenia, w którym taka porada doskonale się sprawdziła i są na to nawet badania naukowe. Obawiam się jednak, że w przypadku Ultraprzetworzonych ludzi taki efekt mrożący nie występuje, a przynajmniej na pewno nie wystąpił u mnie. Raz, gdy zerknęłam w sklepie na skład jogurtu, który chciałam kupić, i zobaczyłam w nim jakąś gumę, a właśnie przed chwilą słyszałam, co na jej temat myśli autor, to ten serek odłożyłam. Ale to by było na tyle. Żadnego efektu mrożącego. Zastanawiam się jednak, czy ma to związek z tym, że i tak bez pilnowania i sprawdzania po prostu nie jem ultraprzetworzonej żywności. I na ile ma to związek z tym, że najwyraźniej asortyment polskich (i być może w całej UE) sklepów różni się od sklepów w Wielkiej Brytanii oraz jak zdecydowanie różni się od całego systemu żywnościowego w USA. Szczególnie o USA (ale także o wpływie genetyki na skłonność do otyłości) autor wspomina, przedstawiając historię swojego brata, który po przeprowadzce do tego kraju i doświadczonym stresie, bardzo przytył. Ultraprzetworzeni ludzie to nie było moje pierwsze zetknięcie z określeniem "pustynie żywnościowe", ale książka na pewno bardziej uświadomiła mi, jak złożony jest to problem.

Może warto wspomnieć, czym jest ultraprzetworzona żywność - to jadalne produkty stworzone ze składników, których raczej nie znajdziesz w swojej, a na pewno nie znajdziesz w kuchni swojej babci. A ogólny problem z ultraprzetwarzaniem taki, że najpierw albo rozbija się jakieś całkiem naturalne składniki jedzenia na czynniki chemiczne i znów buduje się żywność, albo niemal od początku buduje się żywność z wysoce przetworzonych składników. Rozbija się matrycę żywności i to bardzo ważne dla naszej satysfakcji z jedzenia oraz tego, jak organizm je przyswaja, bo różnią się na przykład skoki poziomu insuliny w zależności od tego, czy zjesz całe jabłko, jabłko obrane i pokrojone, smoothie bądź sam sok. To przykład jednego z ciekawszych wątków poruszanych w tej książce.

Bo z drugiej strony mamy moją naprawdę ogromną ochotę zweryfikowania informacji dotyczących zapotrzebowania kalorycznego i wniosku, który dość jednoznacznie przedstawiony jest w tym tytule, że ruch w zasadzie nie pomaga w chudnięciu i bez względu na to, ile będziemy się ruszali, nie spalimy w ciągu dnia więcej kalorii i że tylko faktyczne jedzenie mniejszej liczby kalorii sprawia, że chudniemy. Mi się wydawało, że najogólniej chudnie się od deficytu kalorycznego. Można też odnieść wrażenie, że autor wręcz potępia różne inicjatywy promujące aktywność fizyczną (bo wymienia tylko takie sponsorowane w dużej ogólności przez koncerny spożywcze produkujące ultraprzetworzoną żywność), w ogóle nie dostrzegając, że mają one nie tylko związek ze spalaniem kalorii. 

Pod względem opisu technologii żywności, przytaczanych opisów rozmów z różnymi osobami, a nawet wniosków płynących z analizy badań naukowych, którą przeprowadzał autor, to naprawdę bardzo ciekawa książka. Ale z drugiej strony na przykładzie aktywności fizycznej widać, że jest ona tak skupiona na żywności, że niekiedy z pola zainteresowania autora znikają inne aspekty podejmowanych w niej tematów. Dowiedziałam się z niej mnóstwa nowych, ciekawych rzeczy, ale jednocześnie miałam poczucie, że w narracji autor nie do końca panuje nad tematem i momentami jego opowieści stawały się bardzo chaotyczne. Książka mogłaby być też trochę krótsza. Warto jednak zaznaczyć, że Ultraprzetworzeni ludzie naprawdę tłumaczą to, co zapowiadają w tytule i mają wyjątkowo akuratnego blurba - a to wbrew pozorom nie zdarza się często. Czy mogę wprost napisać, że tę książkę polecam - prawda jest taka, że nie jestem tego pewna. Dostrzegam jej dobre i słabe strony i nie mogę napisać, że zmarnowałam czas, słuchając, ale jednocześnie jeśli ktoś nie lubi książek niefikcjonalnych, ze skierowaniem raczej nieco bardziej w kierunku literatury niemalże popularnonaukowej i nie jest gotowy słuchać o naukowcach i artykułach naukowych, o chemii i biologii, to nie będzie książka dla niego. Bo choć wydaje się, że autor nieco próbuje, to nie można napisać, że to jest przystępny tytuł.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

 

wtorek, 6 maja 2025

Nowi starzy - Thunderbolts*

 Hello!

Jestem starszą siostrą, więc mam obowiązki starszej siostry - czyli na przykład chodzenie z bratem do kina na nowy film Marvela. I w przeciwieństwie do nowego Kapitana Ameryki na Thunderbolts nie wybrałabym się sama. I pewnie później bym żałowała. Nie wiem, czy ten film można tak naprawdę zaspoilerować, ale uprzedzam, że dużo piszę o jego fabule.


Przed pójściem do kina widziałam może jeden zwiastun tego filmu i - nawet biorąc pod uwagę i tak ogólne znudzenie Marvelem - wybitnie mnie nie interesował. A okazało się, że niesłusznie i powinien był mnie interesować, bo dobry film, zasadzony na dwóch bardzo konkretnych sprawach, z nie za dużym - tylko takim w sam raz - zagrożeniem. I chociaż już podczas oglądania to było oczywiste, to przypomina Avengersów z 2012 bardziej, niż można przypuszczać - mnie to uderzył po powrocie z seansu, gdy pomyślałam sobie, że będzie to świetny film do wspólnego oglądania podczas świąt, a przez wiele lat to właśnie Avengersi zawsze lecieli na jakimś kanale pierwszego dnia Bożego Narodzenia. (Choć, jak przeczytacie niżej, sprawa nie jest taka prosta). 

Jednocześnie jednak nie możemy zapominać, że wszyscy nasi bohaterowie - z główną, czyli Yeleną na czele - przeszli swoje i niosą na swoich barkach… tak przynajmniej 14 lat MCU. Liczę od pierwszego Kapitana Ameryki, gdzie był Bucky, który pojawia się w tym filmie i jest ważną postacią, ale nie ma wątpliwości, że to Yelena jest w nim najważniejsza. I z jednej strony chciałabym, aby Bucky (prawdopodobnie widziałam Zimowego Żołnierza milion razy, był czas, gdy potrafiłam oglądać go dwa razy w ciągu dnia; oczywiście nie tylko ze względu na Buckiego, ale ponieważ to po prostu świetny film) odgrywał w nim większą rolę, ale z drugiej wiem, że Bucky został już w pewnym stopniu wyeksplorowany jako postać, a przeżycia Yeleny są o wiele świeższe.

I tu muszę się zatrzymać w związku z pewną ważną kwestią dotyczącą tego filmu, ale przedstawię ją, opisując fabułę. Yelena przeżywa głęboką żałobę i wydaje się znajdować na etapie depresji. Rzuca się w wir pracy, a jednym z jej zadań jest zacieranie śladów po nielegalnych eksperymentach na ludziach (oczywiście, że chcieli zrobić superczłowieka!) kierowanych przez grupę powiązaną z szefową CIA  Valentiną Allegrą de Fontaine. Podczas ostatniego zadania okazuje się, że nie była ona jedną osobą wykonującą takie zlecenia, a teraz oni wszyscy zostali na siebie nasłani, aby posprzątać się nawzajem. Ostatecznie dochodzą do wniosku, że nie ma co się zabijać, wyjdziemy ze skarbca i się schowamy przed szefową. Okazuje się jednak, że nie są oni jedynymi ludźmi w tajnej bazie - nie wiadomo skąd pojawia się Bob. Yelena postanawia się nim zaopiekować i razem z resztą - najgorzej razem zestawionych postaci (albo im się tylko tak wydaje) - wydostać ze skarbca. Na którego szczycie czekają już siły ochronne grupy odpowiedzialnej za wspominane eksperymenty. Po serii różnych zachowań bohaterów pod tytułem "wróci po nas, czy myśli tylko o sobie", udaje im się wsiąść do wojskowego samochodu i prawie odjechać, gdy zostają poproszeni o zidentyfikowanie się. W zamieszaniu Bob postanawia coś zrobić - i okazje się, że serum superczłowieka zadziałało. Jego popis umożliwia bohaterom ucieczkę z terenu bazy, ale on zostaje zabrany przez szefową CIA do jej bazy znajdujące się w… dawnej wieży Avengers (a jego pokój wygląda jak cela Lokiego w areszcie w Asgardzie), ale nasi bohaterowie zostają złapani przez Buckiego. Który jest senatorem i próbował rozpracować szefową CIA (trochę cichaczem, bo osobą odpowiedzialną za trwający na drugim planie impeachment Valentiny jest kongresmen Gary) przez jej asystentkę Mel, która miała trochę oleju w głowie i postanowiła go zawiadomić, że Valentinie trochę odbija, ponieważ jej żądza władzy i kontroli jest niepoliczalna. 

Yelena już w skarbcu wyczuła, że z Bobem nie wszystko jest w porządku. A gdy próbowali się z niego wydostać, mocno uderzyła się w głowę, Bob wylądował obok niej i chyba niespecjalnie przeniósł ją na chwilę w jej najgorsze wspomnienie z czasu treningu na czarną wdowę. Jednak później już raczej ze złośliwości pokazał także Johnowi Walkerowi (Kapitanowi Ameryce z Temu) traumatyzujące wspomnienie z jego życia. I tu dochodzimy do poważnej kwestii zdrowia psychicznego w tym filmie. O Yelenie wspominałam, ale poza tym, co już napisałam, dowiadujemy się, że pije i ogólnie czuje pustkę. O Bobie dowiadujemy się, że także czuje pustkę, ale ma także wahania – od manii wielkości do niezwykle silnego kompleksu niższości – nastroju oraz wiemy, że miał trudne, bardzo trudne dzieciństwo i późniejsze życie. Bohater mówi to wszystko sam i nie jest jako tako diagnozowany w filmie. Jest jednak niesamowicie niestabilny, jednak z wyraźną skłonnością ku depresji. I jednymi z pierwszych komentarzy, które widziałam w internecie po obejrzeniu, były pytania, czy nie powinny pojawić się przed nim ostrzeżenia dotyczące zdrowia psychicznego. I zgadzam się z zasadnością ich stawiania (a nawet żądania) w przypadku tego filmu. Bo na poziomie emocjonalnym i tego, co bohaterowie przeżywają wewnątrz może on być jednym z najbardziej realistycznych filmów Marvela. Co sprawia też, że widzowie mogą się łatwo odnaleźć w emocjach bohaterów i je zrozumieć, co może jednak nie być najlepsze dla nieostrzeżonych osób, które przychodzą na film, którego główny antagonista zupełnie dosłownie pogrąża się w mroku i najczarniejszych zakamarkach ludzkich przeżyć. (Zastanawiałam się nad tym jeszcze w kontekście Wandy i Doktora Strange, ale w multiwersum obłędu było reklamowane chyba jako horror, a na pewno jako film do starszego widza, który ponadto trochę bardziej wiedział, na co się pisze).

To nie jest śmieszny i radosny film, ale jednocześnie - mimo wszystko - wydaje się taki familijny. Co do śmieszności - mam wrażenie, że osoba tłumacząca się być może nie miała czasu na wspinanie się na wyżyny kreatywności, bo oryginalne dialogi bohaterów bywają o wiele zabawniejsze niż polskie napisy. A co do samego humoru - powiedziałabym, że bardziej bywa (w postaci na przykład przybranego ojce Yeleny i tego, jak ona zażenowana jest jego zachowaniem), niż jest w tym filmie - ale to dobrze. Nie potrzebujemy więcej przereklamowanych żartów Marvela, a na pewno nie w tej konkretnej produkcji. Avengersi z 2012 byli filmem o wiele bardziej kolorowym, wybuchowym i ogólnie superbohaterskim, ale - jak to przeczytałam gdzieś w internecie - bohaterowie przypominali bardziej współpracowników, a w Thunderbolts* dostajemy motyw zebranej rodziny. I to jest jedno z lepszych podsumowań. Jak wspominałam wcześniej film zasadza się na dwóch filarach: opowieści o pracy i stanie psychicznym Yeleny oraz zniwelowaniu zagrożenia, które pojawiło się w postaci Sentrego. I to są elementy poprowadzone prosto, ale niebanalnie i nierozerwalnie ze sobą połączone w sensie całej fabuły i całego filmu. Nie ma jednego bez drugiego. Tak można powiedzieć, że Boba ratuje "power of friendship" (bez kpiny i naprawdę poważnie), ale ten friendship to próba wyciągnięcia bohatera z depresji (i odbywa się to dosłownie i w przenośni).

I wracając jeszcze na chwilę do porównań z Avengersami, zastanawiałam się - i wciąż zastanawiam - czy to taki film, który można by pokazać przypadkowej osobie z ulicy. Z jednej strony jestem entuzjastycznie przekonana, że tak. Z drugiej - trzeba wiedzieć, dlaczego Yelena jest w żałobie, ale chyba jeszcze bardziej trzeba wiedzieć, dlaczego tylko ona (bo jest główną bohaterką) oraz Kapitan 2.0 (i Valentina, ale w innym kontekście) zostają przeniesieni do swoich traumatycznych wspomnień, ale już nie Bucky (dla osoby zaznajomionej z uniwersum, to oczywiste - co jeszcze traumatycznego, i w sumie najważniejsze po co, można widzowi pokazać z jego przeszłości) i Ava (bo film Ant-Man), ale narracyjnie w pewien sposób tych specyficznych retrospekcji brakuje. Wciąż jednak - jego warstwa relacji między bohaterami jest na tyle klarowna i rozwija się na oczach widza, że w tym aspekcie nie ma żadnych wątpliwości, że film przekonałby do siebie widzów.

Jest w Thunderbolts* jedna sekwencja, która wyjątkowo psuła wrażenia z filmu. I oczywiście ma związek z efektami specjalnymi. Przez zdecydowaną większość filmu zupełnie nie zwracają na siebie uwagi, ba - gdyby ktoś nie wiedział lepiej, mógłby uznać, że ich tam nie ma, ale w pewnym momencie zawala się wielki dźwig. I to wprost wygląda jak cutscenka z gry komputerowej. Nie lepiej, nie gorzej - po prostu nieprawdziwie, komputerowo, jakby ją skądś doklejono. Mogę się mylić, bo nie wiem, jak film był kręcony, ale w pewnym ujęciu wydawało się, że wręcz widać, do którego momentu kamień czy inny blok betonu spadający na samochód jest wygenerowany, a od którego pojawia się jakiś fizyczny obiekt w tym miejscu. W całokształcie filmu to nie jest wielka sprawa, ale wciąż - włączyli do niego coś, co wygląda jak z gry komputerowej. Wizualnie to nie jest szczególnie wyróżniający się film i muszę zaznaczyć jeszcze jeden problem. Montaż w czasie, gdy drużyna bohaterów jest w skarbcu a Bucky na przyjęciu. Wydarzenia te działy się w tym samym czasie i film przełączał się pomiędzy nimi, bo niestety nie można inaczej określić niezbyt gładkiego montażu pomiędzy scenami dziejącymi się w tych dwóch miejscach. Momentami miałam wręcz wrażenie, że nie została nawet podjęta próba, aby to zmontować nieco bardziej koherentnie, na jakiś lepszych ujęciach czy tak, aby kontekst wypowiedzi bohaterów (lub cokolwiek innego do siebie pasowało).

Ten tekst jest o wiele, wiele dłuższy, niż zakładałam, że wpis o Thunderbolts* może być (dla porównania - wpis o filmie Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat ma sześć i to raczej krótkich akapitów). Jak widzicie: w zasadzie wszystkie dobre opinie internetu o tym filmie są prawdziwe (a prawdę napisawszy, wielu uwag krytycznych pod jego adresem nie widziałam). Naprawdę warto iść na ten film do kina, bo jest taki… akuratny. Zalicza wszystkie ważne punkty, prowadzi fabułę prosto, ale angażująco, ma odpowiednią długość (nie ma w nim marnowania czasu; nie miałam poczucia, że jakieś sceny można by po prostu wyciąć) - jeśli jeszcze nie byliście, pędźcie do kina.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

piątek, 2 maja 2025

K-pop 2025 - kwiecień

 Hello!

 Mogę tylko napisać - miejmy nadzieję, że maj będzie k-popowo lepszy, bo kwiecień był gorszy niż luty.


CLOSE YOU EYES - All My Poetry

Ależ to jest miła i przyjemna piosenka do słuchania!

Myślałam, że luty był miesiącem posuchy w k-popie, ale kwiecień bije go na głowę. Nie ma o czym pisać i co gorsza nie ma kompletnie czego słuchać. Tak mamy solowy album Marka z NCT i nawet mnie ciekawił, ale prezentuje on nie mój typ muzyki. Jego single w zasadzie mi się podobają, ale to nie piosenki, do których będę wracać, a nie miałam czasu przesłuchać całej płyty. Kai wydał trzeci minialbum, ale oczywiście jak w to SM termin został przestrzelony - połowa kwietnia to nie jest dobry moment na wydawanie wakacyjnych singli przedpremierowych. I ani Adult Swim, ani Walls Don't Talk jakoś nie przekonały mnie, aby być entuzjastycznie nastawioną do głównego singla, który miał po nich nadejść. Wait On Me jest naprawdę spoko piosenką, ale nie miałam żadnej, żadnej motywacji, aby przesłuchać resztę albumu. (Przy czym jakościowo wydaniom SM nie można wiele zarzucić, po prostu akurat mi nie do końca leżą; chociaż piosenki NCT Wish nie jestem w stanie słuchać i w tym przypadku nie rozumiem, co ludzie w niej dostrzegli, że chłopcy zdobyli nawet nagrody w programach muzycznych).

Kwon Eun Bi - Hello Stranger

To jest jeden z najpiękniejszych teledysków, jaki widziałam. Ktoś miał na niego fantastyczny pomysł i kreatywną wizję. Sama piosenka jest w sumie bardzo w stylu Eun Bi, na szczęście jednak bardziej w nurcie Underwater (ale widziałam też, że ludzie porównują też Hello Stranger z Glitch) niż Sabotage. Wracając jeszcze do klipu - jedyna szkoda, że nie postanowiono pójść jednoznacznie w stronę wampirów, bo potencjał był ogromny.

&TEAM - Go in Blind 

To jest mniej więcej to, czego oczekuję od boysbandów - kwestia jest taka, że to nie do końca koreański zespół i piosenka. Nie żeby mi to przeszkadzało w żadnym stopniu.

MEOVV - HANDS UP

Muszę napisać, że gdy mignęła mi rolka z fragmentem refrenu zupełnie mi się nie spodobało to, co usłyszałam. A ostatecznie - Hands up to ze wszystkich piosenek MEOVV, może pomijając Toxic, ta, która podoba mi się najbardziej i jestem nawet ciekawa, co dziewczęta zaprezentują na albumie.

HIGHLIGHT - Chains

Nie lubię pisania, że jakiś zespół zrobił comeback i ratuje k-pop, ale tak właśnie czuję z tą piosenką. Po tym, co dostałam w całym kwietniu - a raczej czego nie dostałam, czyli porządnych comebacków - Chains, które jest jakościową boysbandową k-popową piosenką, przyjmę z wdzięcznością. Tym bardziej, że dokłada mi się do kolekcji piosenek ze słowami "ride or die". (Żeby była jasność, to nie jest najbardziej odkrywcza, genialna ani nigdy w życiu lepszej nie słyszałam piosenka, ale ma w sobie to magiczne coś, co sprawia, że nie mimo wszystko nie jest kolejnym niewyróżniającym się lub zwyczajnie słabym comebackiem w kwietniu). A poza tym ja naprawdę nie wiem, czy oni kiedykolwiek wypuścili coś słabego bez znaczenia, czy byli jeszcze BEAST, czy już HIGHLIGHT (czy znowu B2ST).

CHEN - Broken Party

Muzycznie to bardzo piosenka w moim typie i bardzo Chenowi pasuje.

(Ale to trochę - bardzo - niepoważne ze strony INB100, że na YouTube przy teledysku wciąż nie ma tłumaczenia słów na angielski ani żaden inny język). 

Piosenka Universe Daesunga także znajduje się trochę w tym samym muzycznym wymiarze.

FIFTY FIFTY - Pookie

Cudna piosenka, której udaje się wpadać w ucho i nie być irytującą oraz nudą mimo pewnej powtarzalności. I ma ciekawy teledysk (chociaż wyrzucamy z niego oczywiste użycie AI). 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M