Hello!
Zapraszam serdecznie na wywiad z tłumaczką Aleksandrą Woźniak-Marchewką, która przetłumaczyła między innymi „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi” (Wydawnictwo Yumeka, 2023) oraz „Błogosławieństwo niebios” (Czarna Owca, oficjalna premiera odbyła się wczoraj 21 maja!).
Na początek naszej rozmowy chciałabym zaproponować pewne rozróżnienie: tłumaczenie jako pracę nad tekstem oraz pracę tłumacza jako wszystko, co związane z zawodem, ale nie odnosi się bezpośrednio do tekstu – i zapytać, co jest najłatwiejszymi i najtrudniejszymi aspektami bycia tłumaczem.
Powiedziałabym, że najłatwiejsze z całej tej pracy jest przeczytanie książki. Czasem pewne sceny wydają się całkowicie zrozumiałe i nagle dopiero przy tłumaczeniu okazuje się, że to, co rozumiemy, nie tak łatwo przełożyć na polski. Albo że jednak nie rozumiemy tego tak dobrze, jak nam się wydawało. Jako najtrudniejsze wskazałabym dobre odwzorowanie stylu autora w swoim języku. A jeśli chodzi o zawód tłumacza – no cóż, nie będę tu oryginalna… Jest to praca dużo mniej opłacalna niż np. tłumaczenia marketingowe i przeważnie trzeba ją połączyć z czymś jeszcze.
Kiedy zostaje się tłumaczem – po pierwszym przetłumaczonym tekście, po pierwszej książce, gdy zostanie się członkiem stowarzyszenia tłumaczy, czy gdy człowiek powie sobie: „Tak, jestem tłumaczem”?
To bardzo dobre pytanie. Nie wiem, czy jestem w stanie na nie odpowiedzieć. Sama mam już na koncie trzy „pełnoprawne” książki (jedna wydana, jedna zapowiedziana, a trzecia dopiero co skończona, obecnie pracuję nad czwartą), kilkanaście książeczek dla dzieci i kilka filmów, a dopiero teraz zaczynam nieśmiało określać się jako tłumaczka. Myślę jednak, że kluczowe jest by to, co przetłumaczyliśmy, trafiło do odbiorców. Bo to jest przecież sedno istnienia tekstu – powinien być czytany.
Ponieważ sama jestem redaktorką/korektorką to muszę zapytać – jak współpracowało Ci się z różnymi osobami zaangażowanymi w pracę nad tekstami, które tłumaczyłaś?
Bardzo dobrze, akurat do redaktorów mam naprawdę spore szczęście. Uważam, że i przy „Raju”, i przy „Błogosławieństwie” ich pomoc była nieoceniona. Z pozostałymi osobami, np. korektą, nie miałam bezpośredniego kontaktu. Chyba po kilku latach pisania do prasy i próbowania swoich sił w prozie mam już też na tyle dystansu, że nie odbieram poprawek jako osobistej ujmy ani nie przywiązuję się aż tak bardzo do swoich sformułowań, chociaż oczywiście są i takie, których będę zawzięcie bronić.
Łatwiej tłumaczy się na polski czy z polskiego? Lub w jakiej językowej konfiguracji najbardziej lubisz pracować?
Bez dwóch zdań na swój język ojczysty. Tłumaczyłam też artykuły na angielski, parę razy zdarzyło mi się na chiński lub japoński, ale nie mam wątpliwości, że nie byłabym w stanie stworzyć przekładu literackiego na język inny niż polski. To jak z pisaniem prozy, mało kto – chociaż są takie osoby – jest w stanie robić to swobodnie nie w ojczystym języku. A przecież przekład jest jak pisanie prozy, niejako przepisujemy czyjeś dzieło tak, żeby wyrazić je najlepiej innymi słowami, często o innej pojemności znaczeń.
Czy istnieje w języku polskim coś, co Cię zachwyca jako tłumaczkę, co sprawia, że przekład staje się łatwiejszy? A może odwrotnie – coś, co bardzo Cię frustruje, utrudniając pracę? Czy zależy to od języka, z którego akurat tłumaczysz?
Myślę, że bogactwo rejestrów i plastyczność języka. Chiński potrafi być na tle polskiego zarówno wyjątkowo płaski (jak wspominałam na Instagramie – w całym „Błogosławieństwie Niebios” występuje jeden tylko czasownik oznaczający „mówić”, czego po polsku nie dałoby się czytać), jak i wręcz przeciwnie – zawierać w jednym znaku tyle treści, że nawet całe zdanie po polsku nie odda tego dobrze.
Zauważyłaś u siebie jakieś tłumaczeniowe manieryzmy? Wyjątkowo akuratne słowo, którego lubisz używać, formę czasownika, może jesteś fanką imiesłowów?
Zdecydowanie jestem antyfanką imiesłowów! Staram się ich unikać na wszelkie sposoby, ale w przypadku tekstu chińskiego czasem trzeba ich użyć, żeby tekst nie miał wciąż powtarzającej się składni. Myślę, ze charakterystyczne jest moje upodobanie do dość długich zdań, które są jednak (w przypadku chińskiego) niczym w porównaniu z oryginałami, bo zdania w chińskich powieściach bywają tak długie, że da się podzielić na kilka polskich wielokrotnie złożonych.
Ile razy czytasz książkę (czy tekst), który tłumaczysz? I ile razy czytasz swoje tłumaczenie? Czy w ogóle można to policzyć? I czy czytasz te teksty już po wydaniu? A może to jednak tylko przeglądanie?
Staram się trzy razy: pierwszy, żeby wiedzieć, o co chodzi, drugi raz przy tłumaczeniu i trzeci przy sprawdzaniu. Jednak w praktyce niestety nie zawsze jest na to czas, kiedy terminy gonią… Potem oczywiście czytanie tekstu polskiego – we fragmentach i całości. Po wydaniu staram się nie tykać – po pierwsze dlatego, że serdecznie dość mam już tego tekstu, a po drugie boję się, że znajdę jakieś luki, miejsca, które można było przetłumaczyć lepiej albo po prostu przyjdą mi do głowy lepsze pomysły.
Intryguje mnie techniczna strona tłumaczenia: pracujesz na dwa (a może więcej) ekranów, tłumaczysz z pliku Word (i do pliku Word), z pdf-a, a może z fizycznej książki? Czy masz dyscyplinę tłumaczeniową (zrobię tyle i tyle stron, danego dnia poświęcę na tłumaczenie 6 godzin itd.), a może pracujesz zrywami - i jak ma się to wszystko do deadlinów? Masz specjalne miejsce do pracy czy może każde miejsce jest dobre, o ile da się rozłożyć tam laptop?
Pierwszy tom „Błogosławieństwa” był dość szczególny, bo w całości został przełożony podczas urlopu rodzicielskiego. W związku z tym raczej nie miałam okazji, żeby pracować poza domem, co zdarzało mi się przy „Raju” czy pozostałych tłumaczeniach. Najlepiej pracuje mi się z dwoma monitorami, chociaż teraz ze względu na sytuację życiową nie było to możliwe – powinnam do tego wrócić niedługo. Najlepiej pracuje się z plikami PDF albo doc, bo pozwalają na szybkie przeklejenie znaków do słownika lub wyszukiwarki.
Przy drugim tomie wprowadziłam sobie zasadę, że tłumaczę codziennie chociażby trochę i w ten sposób ciągle posuwam się do przodu. Mam wyliczoną liczbę stron, którą powinnam zrobić w danym okresie, więc na bieżąco monitoruję, czy jestem w tyle, czy trzymam tempo. Staram się jednak nie zabierać do pracy, jeśli wiem, że nie mam na to co najmniej godziny, bo trochę czasu zajmuje też wczucie się w klimat sceny i dostrojenie do stylu.
Gdy natrafiasz na jakiś problem w pracy nad tłumaczeniem, jesteś team „będę nad nim siedziała, aż go rozwiążę, nawet jeśli oznacza to, że jeden akapit będę tłumaczyła tydzień”, czy raczej „zostawiam, może wpadnę na to, jak to rozwiązać później, a teraz idę z pracą dalej”?
Zdecydowanie bliższa mi jest druga opcja. Zazwyczaj pracuję metodą, jak to nazwałam, „odkrywkową”, czyli najpierw czytam tekst, potem czytam i tłumaczę najbardziej oczywiste fragmenty i tak raz za razem, aż na koniec zostaną te najgorsze. W chińskim granice między częściami mowy są płynne, ten sam znak może pełnić rolę rzeczownika, czasownika, przymiotnika, więc zależności gramatycznej pomiędzy poszczególnymi morfemami/znakami zazwyczaj trzeba się po prostu domyślić – a nie zawsze udaje się to za pierwszym razem. Czasem dopiero przy kolejnym czytaniu wpadam na to, że dane zdanie można rozumieć zupełnie inaczej, niż mi się wydawało, i dopiero teraz jest to spójne z resztą tekstu. Umysł najlepiej funkcjonuje, kiedy jest zrelaksowany, więc to nie mit, że najlepsze pomysły przychodzą do głowy pod prysznicem.
Mam podejrzenie, że tłumacz Google może nie być najlepszym podpowiadaczem, jeśli chodzi o tłumaczenie z języka chińskiego (choć może trudniejsze byłoby na chiński) – może masz jakiś sprawdzony słowniki lub źródła, z których czerpiesz, pracując przy tłumaczeniach?
Tak, Google albo DeepL nie radzą sobie z chińskim. O ile czasem mogą pomóc w rozłożeniu sobie zdania na części, o tyle na pewno nie można im ufać, jeśli chodzi o samo tłumaczenie. Google przydaje się też w konwersji ze znaków tradycyjnych na uproszczone. Muszę jednak przyznać, że zwłaszcza w przypadku skomplikowanych zdań z wieloma elipsami (co w chińskim jest częste) pomysły translatorów bywają naprawdę zabawne. Przytoczę tu mój ulubiony przykład z „Raju pierwszej miłości Fang Si-chi”. Zdanie opisywało scenę, w której główna bohaterka leży na podłodze z podwiniętą spódnicą, wygląda przy tym jak zwłoki topielca, które wypływają na powierzchnię pośladkami do góry. Google przetłumaczył je jako: „zwłoki topielca po prostu wypływają z dupy”. Jeśli chodzi o słowniki, korzystam ze słownika w telefonie, Pleco, który pozwala rysować znaki, oraz z Revised Mandarin Chinese Dictionary Taiwan Academic Network. Do wyjaśniania idiomów i przysłów świetnie sprawdza się encyklopedia Baidu, w której znaleźć można nie tylko znaczenie danego wyrażenia, ale i źródło, tzn. z jakiego klasycznego chińskiego tekstu pochodzi. Czasem korzystam tez z ContextReverso, ale chińskie przykłady bywają zawodne, więc w kwestii leksyki i kontekstu najbardziej ufam Baidu.
Czasami czytam książkę i widzę w tekście coś wyjątkowo błyskotliwego, co najprawdopodobniej było inwencją tłumacza (istnieje szansa, że redaktora, ale skupmy się na tłumaczu) – użyto jakiegoś synonimu, który nie przychodzi pierwszy na myśl w danym kontekście, nawiązano do przysłowia – coś, co po prostu zwraca uwagę na tekst w bardzo pozytywny sposób i czytelnik może sobie pomyśleć: „O, tłumacz pewnie był dumny, że na to wpadł”. Masz jakieś swoje przykłady fragmentów tłumaczeń, które z jakiegoś powodu bardzo Cię usatysfakcjonowały?
Tak, zwłaszcza gry słów i rymowanki! Jednak trochę się boję, jak zostaną odebrane przez fanki! Zdaję sobie sprawę, kiedy czyta się inną wersję tekstu, to potem trudno zaakceptować decyzje tłumacza. Sama miałam tak, kiedy czytałam po angielsku „Harry’ego Pottera”, a potem się dziwiłam, czemu tłumacz nazwał coś tak, a nie inaczej. A przecież przekład Polkowskiego jest świetny.
Zaintrygowało mnie coś, co napisałaś na swoim Instagramie przy okazji serii o kulisach tłumaczenia „Błogosławieństwa niebios” – że jedną z kwestii Ling Wen można by z chińskiego przełożyć jako polskie „jak nie drzwiami to oknem” – i uderzyło mnie, jak bardzo to wyrażenie jest na dobrą sprawę kolokwialne. I oczywiście bohaterowie mogą mówić bardzo różnie, ale zastanawiałam się, czy w tłumaczeniu miałaś jakieś zagwostki dotyczące szeroko rozumianego rejestru wypowiedzi, jakiegoś napięcia pomiędzy zarówno językiem literackim i potocznym, jak i wyróżnianiem sposobów mówienia poszczególnych postaci.
Tak, oczywiście. Rejestry w chińskim są dość trudne do wyczucia. Dialogi w „Błogosławieństwie” są jednak w większości właśnie dość potoczne, jest w nich sporo żartów i gier słownych, więc często można sobie pozwolić na luźny styl. Oczywiście, występuje też archaizacja i bardziej klasyczne, eleganckie słownictwo. Główny bohater, Xie Lian, mówi w sposób dość grzeczny, ale są bohaterowie, którzy bywają ironiczni, przeklinają. Już w pierwszym rozdziale pojawia się wulgaryzm, który łamie decorum tego fragmentu i trzeba przyznać, ze to bardzo ciekawy pomysł.
Znów odniosę się do Twojego postu na Instagramie – i kwestii przypisów. Szczególnie wątpliwości dotyczącej tego, gdzie go dodać tak, aby czytelnik nie poczuł, że wydawca książki ma go za niedoinformowanego. Na zajęciach z edytorstwa zastanawialiśmy się nad tym w kontekście tekstów napisanych przed drugą wojną światową i wydaje mi się, że zarówno dystans czasowy, jak i geograficzny ma w tej kwestii wiele podobieństw.
Też myślę, że w przypadku czytelników czy to z jednego pokolenia, czy z jednego kraju bądź kultury możemy założyć pewien „standardowy” zasób wiedzy. Na pewno jednak mój zmysł co do tego, jaka jest standardowa wiedza o Chinach czy Japonii jest dość przytępiony przez obracanie się w środowisku, które się tymi kulturami interesuje. W przypadku „Błogosławieństwa” będzie jeszcze większy kontrast, bo mamy dużą grupę osób, które świetnie znają to uniwersum i zapewne grono zupełnie nowych czytelników, być może nie mających pojęcia o starożytnych Chinach i taoizmie. Zapewne złoty środek w tym przypadku nie istnieje
W „Raju pierwszej miłości” jest kilkanaście przypisów, jest także nota od tłumaczki. Czy w „Błogosławieństwie niebios” też pojawia się wstęp/zakończenie dotyczące kulis tłumaczenia? O tym, że są przypisy, wspominałaś na Instagramie.
Jest przedmowa (najpierw miała być posłowiem, ale została przeniesiona) z różnymi ciekawostkami oraz przypisy. Starałam się w przypisach umieszczać te informacje, które są potrzebne w momencie lektury, a w przedmowie/posłowiu dodatkowe.
Jako redaktorce zdarzało mi się pracować przy różnych książkach: dla dzieci, kucharskich, naukowych i wszystkim pomiędzy, ale to jednak coś innego niż tłumaczenie i gdybym miała wyobrazić sobie dwie najbardziej różne książki do przekładu, to zestawienie „Raju…” i „Błogosławieństwa niebios” byłoby w top 3 – czy może to tylko wrażenie i ich tłumaczenie nie różniło się tak drastycznie, jak mi się wydaje?
Są we mnie dwa wilki: jeden lubi czytać eksperymentalną prozę artystyczną, a drugi uważa, że najlepsza literatura to ta rozrywkowa na dobrym poziomie. Podobnie mam z pisaniem. Nie miałam więc problemu z wczuciem się w styl zarówno Lin Yihan, jak i Mo Xiang Tong Xiu. Dobrze się czuję zarówno w chaotycznym strumieniu świadomości, jak i w scenach pełnych akcji czy dowcipnych dialogach. Są jednak i podobieństwa, na przykład spora liczba klasycyzujących wstawek. Nie da się jednak ukryć, że „Błogosławieństwo” tłumaczyło się dużo łatwiej – mniej metafor, nawiązań, wciągająca fabuła. Z drugiej strony, całe uniwersum, które trzeba jakoś przełożyć. O ile w „Raju” największym problemem było okiełznanie chaosu myśli, o tyle w „Błogosławieństwie” jest to rozpisanie całego świata, tak by wiedzieć, jak jest skonstruowany i jak funkcjonuje. Powiedziałabym, że jedno i drugie było wyzwaniem, tylko w trochę inny sposób.
I na koniec kwestia, która nurtuje mnie od kilku lat, a dokładnie – odkąd w polskich księgarniach zaczęły pojawiać się książki z nietłumaczonymi angielskimi tytułami, a później polskie (głównie) autorki zaczęły od razu tytułować swoje książki po angielsku (z tego, co wiem, dotyczy to w dużym stopniu tekstów, które wcześniej istniały w przestrzeni internetowej). A jednocześnie nie da się ukryć, że widzi się coraz więcej nazwisk tłumaczy na okładkach książek i wydaje się, że ogólnie coraz więcej mówi się o ich pracy i roli w świecie wydawniczym. Wywołuje to we mnie pewnego rodzaju dysonans poznawczy i rodzaj nieustannego zdziwienia rynkiem książek.
Ja też bardzo nie lubię angielskich tytułów, zwłaszcza jeśli jest to książka polska albo przełożona z języku innego niż angielski. Dlatego zależało mi na tym, żeby „Błogosławieństwo” miało jednak polski tytuł. Myślę, że bierze się to z faktu, iż język angielski jest na tyle nam bliski, że większość czytelników i czytelniczek jest w stanie go zrozumieć, z drugiej zaś strony na tyle odległy, że pozwala nam zachować dystans. Jedna z moich wykładowczyń na studiach podawała przykład, że prościej powiedzieć „kocham cię” w innym języku, niż swój ojczysty. Myślę, że to podobny mechanizm – obce nazwy, realia pozwalają nam na niebezpośrednią konfrontację z pewnymi emocjami. Działa to też w drugą stronę: te same tytuły przetłumaczone na polski mogą brzmieć już zbyt zwyczajnie, pospolicie, mniej atrakcyjnie. „Roznieć ogień”? „Potem”? To już nie jest takie chwytliwe.
Bardzo dziękuję za wywiad!
Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!
LOVE, M