poniedziałek, 23 czerwca 2025

Wszystko, o co chciałam zapytać tłumaczkę [wywiad Dominika Chybowska-Jang]

 Hello!

Prawdę powiedziawszy, zapowiadało się, że po ostatnim wywiadzie znowu będzie dłuższa przerwa w rozmowach, bo wymagają one ode mnie swego rodzaju weny i dobrego pomysłu, a nie wyglądało, że taki przyjdzie. Aż do początku maja, gdy zbierałam kolejne książki do listy koreańskich tytułów wydawanych w Polsce i przeglądałam plan targów książki w Warszawie i zauważyłam przewijające się nazwisko Chybowska-Jang. Kojarzyłam je już wcześniej, ale w maju ciekawość uderzyła mnie szczególnie, a pytania same zaczęły się układać - a dzisiaj Wy poznacie odpowiedzi Dominiki na nurtujące mnie kwestie.


Nie wiem, jaka jest miara udanego debiutu tłumaczeniowego, ale Twoje pierwsze tłumaczenie ukazało się w prestiżowej serii z Żurawiem bo.wiem/Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak do tego doszło? Było to Twoje faktycznie pierwsze tłumaczenie książki dla wydawnictwa, czy tylko tak wyszło, że ukazało się jako pierwsze?

Jeśli chodzi o mój debiut, nie będę ukrywać, że miałam dużo szczęścia. Wiem, że nowym osobom bardzo trudno wbić się na rynek, wydawcy nie są chętni do podejmowania współprac z potencjalnymi tłumaczami bez żadnego dorobku. W moim przypadku wszystkiemu winien był… przekład pośredni Almonda. Od dziecka byłam molem książkowym, więc myśl o zostaniu tłumaczem literackim zawsze krążyła mi po głowie, ale nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. Pracowałam akurat jako tłumaczka w jednej z koreańskich firm, kiedy natrafiłam na tę powieść i bardzo mnie zaskoczyło, że postanowiono się posilić wydaniem angielskim. Napisałam wówczas do Movy i zaproponowałam, że w przypadku innych koreańskich powieści chętnie podejmę się współpracy, ale odpisali, że mają już tłumaczy. Nieco zniechęcona, zaczęłam szukać informacji, jak zostać tłumaczem literatury i właśnie tak natrafiłam na portal Rynek Książki. Zamieściłam tam swoje ogłoszenie, a redaktorka z Żurawia odezwała się do mnie dosłownie następnego dnia. Niedługo po premierze mojego debiutanckiego przekładu odezwała się do mnie Klaudia z Yumeki. Reszta potoczyła się sama.

Patrząc na Twoją karierę tłumaczeniową z zewnątrz, wygląda ona na bardzo błyskotliwą – od 2022 roku naliczyłam 16 tłumaczeń w różnych wydawnictwach: od wspominanego wcześniej Wydawnictwa UJ, poprzez Kwiaty Orientu specjalizujące się w literaturze koreańskiej, Wydawnictwie Yumeka, Albatros czy MOVA. Powiedziałabym, że jesteś rozchwytywaną tłumaczką.

Rzeczywiście, trochę się już tego nazbierało. Wkrótce miną cztery lata, odkąd podpisałam swoją pierwszą umowę na przekład. Na brak zleceń nie mogę narzekać – boom na literaturę koreańską trwa, co niezmiernie mnie cieszy, chociaż coraz częściej jestem zmuszona odmawiać wydawcom. Tłumaczę dużo, zwłaszcza na tle innych koreanistów, ale kryje się za tym jeden sekret: niemal zupełny brak życia towarzyskiego :) Mam w sobie coś z pracoholiczki, właściwie każdego dnia grzebię w jakimś tekście, potrafię siedzieć przy komputerze godzinami. Kocham to, co robię, i czerpię z tego ogromną radość, ale niestety zaczęło się to przekładać na problemy zdrowotne, zwłaszcza z kręgosłupem, więc będę musiała wygospodarować trochę więcej czasu na odpoczynek.

Czytałam „O zmierzchu”, czyli wspominaną wcześniej pierwszą książkę, na początku 2023 roku i w jej recenzji zauważyłam, że  „(...) jest [w niej] chyba najwięcej przypisów tłumaczących koreańskie słowa/zwyczaje/kulturę ze wszystkich książek, które czytałam, włączając w to reportaże, a na pewno najwięcej, jeśli weźmiemy pod uwagę literaturę piękną czy ogólnie powieści. Tłumaczka zdecydowanie wykonała znakomitą pracę i językowo książce nie można nic zarzucić”. Pozostaje mi tylko szczerze pogratulować i dopytać, czy te przypisy to Twoja inicjatywa, oczekiwał ich wydawca, czy pojawiło się ich tak wiele z jeszcze innego powodu?


Bardzo dziękuję za miłe słowa! Wiem, że przypisy bywają kwestią kontrowersyjną i nie wszyscy są ich zwolennikami. Ja akurat bardzo je lubię i w ogóle nie wybijają mnie z rytmu lektury, co jest częstym argumentem ich przeciwników. Jeśli chodzi o wyjaśnienia zamieszczone w O zmierzchu, był to akurat mój pomysł. Hwang Sok-yong jest jednym z pisarzy, którzy w swoich historiach bardzo często odnoszą się do faktycznych wydarzeń, w jego prozie kryje się wiele aluzji do koreańskiej rzeczywistości i historii – dla czytelników oryginału będą one czymś oczywistym, jednak Polacy niekoniecznie zaznajomieni z tą kulturą mogą nie zrozumieć pewnych wątków i nie wyłapać symboliki. Doszłam do wniosku, że brak kontekstu nie pozwoli przeciętnemu czytelnikowi w pełni zrozumieć przesłania autora, dlatego zdecydowałam się na przypisy. Był to mój pierwszy przekład, więc trudno było mi oszacować, jak dużo wyjaśnić. Przyznam szczerze, że do dziś bywa to dla mnie problematyczne, bo nie potrafię spojrzeć na przypisy obiektywnie. Nie zawsze wiem, co jest już na tyle powszechną wiedzą, że nie wymaga dopowiedzenia. Zależy mi na tym, by nie zostawiać czytelników skonsternowanych, choć z drugiej strony nie chcę, by czuli, jakbym patrzyła na nich z góry i traktowała jak niewiedzących nic o świecie ignorantów. Czasem naprawdę trudno znaleźć ten złoty środek. Co ciekawe, o przypisy w O zmierzchu musieliśmy walczyć! Agentka autora z początku nie wyrażała zgody na zamieszczenie ich w książce, podobno uznała je za jakiś dziwny polski wymysł. Na szczęście redaktorka zdołała ją przekonać.

Bardzo lubię pytać o skrajności, a w przypadku Twoich tłumaczeń będzie to chyba tłumaczenie manhwy/webtoona (komiksu) „True Beauty” oraz książki „Duchy i boginie. Kobiety w koreańskich wierzeniach” – czym różniła się praca przy tych tytułach, a może nie była aż tak różna, jak mi się wydaje?

Masz rację, to zupełnie inne teksty! Ja sama bardzo lubię różnorodność, moje ulubione filmy, książki i artyści muzyczni pasują do siebie jak pięść do nosa. Myślę, że widać to również po moich przekładach – nie jestem fanką szufladkowania i nie ograniczam się do konkretnych gatunków. W przypadku True Beauty oraz Duchów i bogiń praca wyglądała zupełnie inaczej, choć wbrew pozorom tłumaczenie komiksu również pochłania trochę czasu. W przypadku książek czasem trzeba się pochylać nad każdym jednym zdaniem, zastanowić, jak sprawić, że będzie brzmiało ładnie i naturalnie. Przez komiks z jednej strony idzie się o wiele szybciej, chociaż człowieka spowalnia lokalizacja tekstu – każdy dymek trzeba oznaczyć, żeby grafik wiedział, co gdzie wlać. Podczas redakcji też trzeba zwrócić uwagę, czy wszystko zostało właściwie odczytane, czy ktoś nie pomieszał onomatopej. Boginki jako książka popularnonaukowa wymagały bardzo dogłębnego researchu, sprawdzania faktów i szukania odpowiednich terminów, co zdecydowanie nie było łatwe. Praca nad True Beauty to prawdziwa przyjemność, chociaż przez komediowy charakter i lekki, młodzieżowy język i tam ogarnia mnie czasem niepewność. Jestem jeszcze co prawda przed trzydziestką, ale czasem dopada mnie lęk, że coś zabrzmi zbyt boomersko dla młodszych czytelników. Z drugiej strony nie chcę, żeby osoby starsze miały ciarki żenady na widok niektórych tekstów. Myślę, że każdy tekst stawia przed tłumaczem mniejsze lub większe wyzwania.

Czy zdarzyło Ci się pracować przy dwóch (a może więcej) przekładach jednocześnie? I nie pytam tylko o tłumaczenie, ale na przykład jeden tekst tłumaczyłaś, a drugi właśnie wrócił z redakcji i też trzeba było się nim zająć.

Oj tak, zdarza mi się to notorycznie. Czasem trudno przewidzieć, kiedy tekst wróci z redakcji i wygospodarować sobie na niego dodatkowy czas. Z większością wydawców można się oczywiście dogadać i poprosić choćby o orientacyjny termin, ale różnie bywa. Jedni odsyłają przekłady nawet po tygodniu czy dwóch, inni wyskakują z lodówki po pół roku. Kiedy zaczynałam, najpierw kończyłam jedną książkę, a dopiero potem siadałam do drugiej, ale teraz zdarza mi się skakać między tekstami. Czasem można się umówić na dłuższy termin, więc w miarę możliwości rozplanowuję sobie czas nawet na rok do przodu. Jeśli dana książka akurat mi nie idzie, nie mogę się w nią wczuć, zaczynam kolejną. Różnorodność tekstów pozwala mi pracować z tym, na co mam danego dnia humor. Borę Chung najlepiej tłumaczy mi się na przykład w ponure, chłodne dni. Do True Beauty chętnie siadam wieczorami albo z doskoku, gdy wiem, że muszę wkrótce gdzieś wyjść. W przypadku komiksu dużo łatwiej mi przerwać w dowolnym momencie.

Gdy redaguję książkę, czasami staję się na czas pracy ekspertem w danej dziedzinie, a research to moje drugie imię – czy przy tłumaczeniu bywa podobnie i tłumacz musi niemal doktoryzować się z jakiegoś poruszanego w danej książce tematu? 

Zgadza się, autorzy potrafią poruszać tematy naprawdę trudne, wymagające specjalistycznej wiedzy. Największym problemem staje się wówczas terminologia – zwłaszcza gdy nie tylko słowa koreańskie, ale i ich polskie odpowiedniki zupełnie nic mi nie mówią. O ile staram się ufać autorom i z reguły wierzę, że zrobili odpowiedni research, wolę wszystko sprawdzić. Gdy nie znam się zupełnie na jakiejś tematyce, nie zawsze mam pewność, czy wszystko dobrze zrozumiałam, czy wyłapuję należycie to, co autor próbuje przekazać. Zwłaszcza że koreański bywa pełen niedopowiedzeń ze względu na swoje struktury gramatyczne.

I druga kwestia – trochę powiązana z powyższym pytaniem – gdzie w koreańskim kryją się najtrudniejsze słowa do przełożenia? Czy będą to właśnie zagadnienia specjalistyczne, czy może jednak coś innego?


Trudności bywa sporo. Z uwagi na swoją fleksyjność i deklinację polski jest zdecydowanie bardziej precyzyjny, co czasem przyprawia o ból głowy. Koreańczycy bardzo często pomijają podmiot, a z samego czasownika nie jesteśmy w stanie wyczytać, do kogo lub czego się on odnosi. Nawet w dialogach niełatwo czasem na pierwszy rzut oka określić, czy bohater kieruje dane słowa do rozmówcy, czy mówi o sobie. Polski z drugiej strony z automatu wymaga od nas ujawnienia płci postaci, co czasem psuje cały zamysł autora, a bardzo trudno tworzyć zdania tak, by to ukryć. Czasem mam problem z pobocznymi postaciami, które nie wnoszą nic do fabuły – na przykład przewijającymi się w tle kelnerami, lekarzami czy innymi sprzedawcami. Człowiek musi czasem sam podjąć decyzję, jak wyobraża sobie tę postać. Na szczęście w większości przypadków wydawca lub agencja zezwala na kontakt z pisarzami lub przekazanie im pytań. Chociaż w kwestii wspomnianych wcześniej postaci pobocznych zdarzyło mi się usłyszeć, że sami się w sumie nad tym nie zastanawiali. Dlatego przy takich drobnostkach staram się decydować sama, by niepotrzebnie nie zawracać autorom głowy. Ja mam też o tyle łatwiej, że wszystkie wątpliwości mogę właściwie na bieżąco konsultować z mężem. Native na wyciągnięcie ręki to prawdziwe zbawienie, bo ktoś z zewnątrz nie zawsze wyłapie subtelne sugestie lub właściwie odczyta pewne dwuznaczności kryjące się między wierszami.

W języku polskim zwracamy szczególną uwagę na powtórzenia - a dokładniej na to, aby było ich jak najmniej, a najlepiej wcale. Czy jest w stylistyce języka koreańskiego coś porównywalnego, a może też są to powtórzenia? 

Powtórzenia to chyba moja największa zmora. Polski ich nienawidzi, a koreański wręcz odwrotnie – czasem mam wrażenie, że kochają powtarzać w kółko to samo. Ten sam rzeczownik potrafi się pojawić w zdaniu pięć razy, każde kolejne może się od niego zaczynać i nikomu to nie przeszkadza. Zdarzają się autorzy, którzy parafrazują to samo zdanie cztery razy pod rząd i nie jest to wcale jakaś specjalna figura stylistyczna. Po prostu tak już często mają – i w literaturze, i w mowie codziennej. To sprawia, że tłumacze muszą się czasem nieźle nagimnastykować, by uniknąć całej gamy powtórzeń. Zdarza mi się godzinami głowić nad jakimś akapitem, bo nie mogę wymyślić, jak inaczej określić bohatera, żeby nie żonglować ciągle jego imieniem i „mężczyzną”. Próbowałam to nawet wyjaśnić mężowi, ale za nic nie potrafi zrozumieć, dlaczego słownik synonimów to najczęściej odwiedzana przeze mnie strona. Twierdzi, że sami sobie życie utrudniamy, jakbyśmy nie mieli już dość problemów chociażby z fleksją.

Co uważasz za największe wyzwanie w przekładzie z języka koreańskiego na polski? Czy jest to jakiś aspekt ściśle językowy, czy może na przykład to, że w przekładzie mogą uciekać jakieś niuanse kulturowe?

Oczywiście, ze względu na to, jak bardzo różnią się nasze języki i kultury, łatwo zagubić pewne kwestie. Tyczy się to przede wszystkim różnych gier słownych – zarówno tych bazujących na wieloznaczności, jak i żartów opartych na wymowie gwarowej. Czasem da się wpaść na jakiś polski odpowiednik, ale z reguły nie pasuje on do kontekstu. Tłumacz musi więc podjąć czasem trudną decyzję – zabić żart, nagiąć kontekst, czy po prostu wyjaśnić go w przypisie. Jeśli naprawdę nie da się tego rozegrać tak, jak w oryginale, ja jestem zwolenniczką opcji trzeciej. To samo tyczy się zachowań i słów wypowiadanych przez bohaterów, które bez zrozumienia pewnych norm kulturowych będą zwyczajnie niezrozumiałe lub nielogiczne. Spotkałam się z opinią wśród czytelników i tłumaczy, że korzystanie z przypisów to droga na skróty i brak kreatywności. Sama nie mogę się z tym zgodzić, zwłaszcza w kwestii literatury z innego kręgu kulturowego, który jest nam zupełnie obcy. Osoby zainteresowane Koreą lub innymi sąsiednimi państwami mogą się czasem obruszać, uważać niektóre przypisy za niepotrzebne tłumaczenie rzeczywistości lub traktowanie ich jak głupich ignorantów. Siedząc w tej azjatyckiej bańce, nie zdają sobie nawet sprawy, że przeciętny czytelnik, który właściwie nigdy nie miał z Koreą do czynienia, nie zrozumie nawet połowy kontekstu. A ja mam wrażenie, że właśnie brak pewnych wyjaśnień często prowadzi do opinii w stylu: „no bo ta literatura koreańska/japońska/azjatycka to jest jakaś taka dziwna”. Nieskromnie przyznam, że moim zdaniem nasi rodzimi tłumacze, nie tylko z koreańskiego, robią świetną robotę, by umożliwić szerszej publice cieszenie się tekstem w pełni. Przekłady na angielski, przynajmniej te z koreańskiego, w moim odczuciu uprawiają dość mocny gatekeeping. Brak przypisów to jedno, ale zauważyłam, że wielu tłumaczy ma tendencję do zostawiania w oryginale terminów, które dałoby się przetłumaczyć. Tyczy się to na przykład wszelkich zwrotów grzecznościowych – jak widzę w angielskich dialogach te wszystkie unnie, ummy czy oppy, łapię się za głowę. Przecież to brzmi tak nienaturalnie!

A teraz zapytam z trochę innej strony – co z języka polskiego byłoby najtrudniejsze do przełożenia na koreański?


Uważam, że tłumaczenie poezji i różnych książeczek dla dzieci byłby nie lada wyzwaniem – chodzi mi głównie o teksty rymowane. Głównie dlatego, że rymy w koreańskim właściwie nie istnieją. Nie dość, że jest to język budujący zdania w systemie SOV (podmiot-dopełnienie-orzeczenie), to bardzo mocno opiera się na honoryfikacji, a ta jest wyrażana przede wszystkim za pomocą końcówek gramatycznych przyklejanych właśnie do czasowników lub przymiotników stawianych na samym końcu. A to sprawia, że końcówki wszystkich zdań brzmią niemal identycznie. Niełatwo więc oddać pewien rytm, który w przypadku takich tekstów ma po polsku ogromne znaczenie.

Kiedyś, redagując polską książkę, dotarłam do bardzo gęstego fragmentu, który wydawało mi się, że udało się rozplątać, tylko po to, aby kilka stron później okazało się, że kierunek działania bohaterów był zupełnie inny. Miałaś kiedyś może podobną sytuację – sądziłaś, że coś dobrze przetłumaczyłaś, a za parę stron okazało się, że bohaterowie robili czy myśleli coś innego?

Tak, takie sytuacje czasem się zdarzają, dlatego w miarę możliwości staram się przeczytać oryginał od deski do deski przed przystąpieniem do pracy – zwłaszcza, że pewne niedopowiedzenia w strukturze językowej są często wykorzystywane przez autorów do wprowadzenia dalej pewnych elementów zaskoczenia. Terminy jednak gonią, więc nie zawsze mam możliwość zapoznać się z tekstem w całości, nim zacznę go tłumaczyć. Zdarzyło mi się cofać, by zmienić płeć postaci, która dopiero dalej wyszła na jaw. Miałam taki problem przy Dobrym uchu Kim Hye-jin. W powieści pojawiają się dwa kotki, które można w sumie zaliczyć do głównych bohaterów. Ich imiona mają znaczenie, dlatego zdecydowałam się na tłumaczenie, a jak wiemy, trudno wymyślić po polsku coś neutralnego płciowo. Zwłaszcza że jedno z nich odnosiło się do czarnego. Właściwie na ostatnich stronach młodsza z bohaterek mówi, że obydwa zwierzaki są zupełnie innych płci niż przez cały czas myślała. Trudno było to jakoś ograć.

W Polsce, Europie - nie jestem pewna, jak się to układa w inny zakątkach świata - mamy szkolny podział na epoki literackie: starożytność, renesans, dwudziestolecie międzywojenne i wszystkie pomiędzy nimi. A jak wygląda historia literatury koreańskiej? Przypuszczam, że także występują tam jakieś epoki i główne prądy i jak mogą one korespondować z historią literatury, którą znamy ze szkolnych ław?


Nie tylko podział, ale i to, jak w Korei uczy się o literaturze, znacznie różni się od tego, do czego sami przywykliśmy. Weźmy chociażby kanon lektur – wiem, że niektórzy posiłkowali się głównie streszczeniami, ale są wśród książek klasyki, które każdy kojarzy ze szkolnych czasów. Gdyby zapytać Koreańczyka, jakie lektury czytał w szkole, najprawdopodobniej podrapie się po głowie. Jak to, ale że całą książkę? Obowiązkowo? Na stronach szkół można znaleźć listy proponowanych lektur dodatkowych dla uczniów, ale wygląda to zupełnie inaczej niż u nas. Klasyki, które każdy powinien znać, pojawiają się tylko fragmentarycznie w podręcznikach. Nikt nie ma obowiązku czytać całości. Dzieciaki są tak zawalone nauką, że kto miałby jeszcze czas tracić go na jakieś powieści.

Jeśli chodzi o literaturę klasyczną, przez wieki była ona zapisywana w znakach chińskich, uczeni korzystali z niej jeszcze przez długie lata po stworzeniu przez Koreę własnego alfabetu. Takie teksty są w wielu przypadkach zupełnie niezrozumiałe dla przeciętnego Koreańczyka, na szczęście koreańskie instytucje kulturalne bardzo prężnie działają na rzecz tłumaczenia ich na język współczesny. W klasycznych powieściach znaleźć można sporo motywów historycznych i historii przypominających peany na cześć bohaterskich mężczyzn. Jest też sporo kronik zbierających legendy, przekazywane sobie ustnie podania i opowieści opisujące prawdziwe wydarzenia. Tu warto wspomnieć o dwóch najważniejszych księgach, które dla Koreańczyków mają ogromne znaczenie – Opowieści Trzech Królestw (Samguk yusa) oraz Kroniki Trzech Królestw (Samguk sagi). Na znajomość tych tekstów kładzie się ogromny nacisk. Ich znajomość sprawdzana jest nie tylko podczas ichniejszej matury, ale również innych egzaminów – na przykład koreańskich testów na urzędnika państwowego czy rekrutacji w zawodowym wojsku. Kryje się w nich kawał koreańskiej kultury i mam cichą nadzieję, że może kiedyś te księgi ukażą się również po polsku (chociaż wiem, że przekład byłby niezwykle mozolną pracą).

Teksty pisane w pełni w hangeulu, czyli alfabecie koreańskim, zaczęły się pojawiać tak naprawdę na początku XX wieku. W latach 1910–1945 Korea znajdowała się pod okupacją japońską, co oczywiście też znalazło swoje odzwierciedlenie w poezji i prozie.

Współcześni pisarze często odnoszą się do wydarzeń historycznych, nawiązują w swoich tekstach do istotnych postaci. Wydaje mi się, że można to zaobserwować nawet w tekstach, które ukazały się w Polsce. Każdy autor ma oczywiście różne poglądy, nie wszyscy zgadzają się z obecną polityką czy tym, jak wygląda obecne społeczeństwo, ale ogólnie Koreańczycy są raczej dumni ze swojego dziedzictwa. Może słyszałaś o obecnym w literaturze motywie „han” – wewnętrznego cierpienia, określanego czasem jako mieszanina smutku i gniewu, będącego cechą wspólną koreańskiego narodu, mocno zakorzenioną w ich trudnej historii. Wielu uważa to uczucie jako coś wyjątkowego dla Koreańczyków, coś, co tylko oni rozumieją. Przyznam jednak szczerze, że we mnie budzi to często pewne skojarzenia z naszym polskim mesjanizmem. Jak by nie patrzeć, też nie mieliśmy łatwej historii, więc można tu znaleźć pewne analogie.

[M: Jeśli interesuje kogoś temat han, to można zerknąć na artykuł w „Tekstach Drugich” z 2018 roku:  Han w kulturze koreańskiej. O możliwych podobieństwach między koreańskim hanem a polską nostalgią na wybranych przykładach, autorstwa Tamary Czerkies i Yongdeoga Kima oraz książkę Oh K., Uczucie han jako wartość estetyczno-moralna w kulturze i literaturze narodu koreańskiego].

Pozostając jeszcze w temacie historii literatury, pomyślałam o pięciu nazwiskach polskich pisarzy/pisarek, poetów/poetek reprezentujących różne czasy i nurty w literaturze i zastanawiałam się, czy mają oni swoich odpowiedników w Korei. Są to: Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, Bolesław Prus, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska oraz Olga Tokarczuk. Chociaż nie wiem, czy ostatnia osoba nie jest zbyt prosta, bo sama pomyślałam od razu o Han Kang. 

Zgadzam się, porównanie Han Kang do Olgi Tokarczuk byłoby chyba najbardziej trafne. Trudno porównywać jeden do jednego, bo historia literatury i popularność pewnych nurtów rozwijała się jednak zupełnie inaczej w Polsce i na Półwyspie Koreańskim.

Jeśli chodzi o Kochanowskiego czy Mickiewicza, trudno chyba znaleźć konkretne odpowiedniki. Nie ma jednej konkretnej postaci, która aż tak wybijałaby się na tle innych pisarzy, wydaje mi się, że Koreańczycy nie mają takiego swojego Shakespeara. Najważniejsze sylwetki wśród poetów to na pewno Kim Sowol, Yun Dongju, czy Yi Yuksa – te trzy nazwiska padają od razu, gdy zapyta się Koreańczyka, jakich autorów pamięta ze szkoły. Tworzyli oni w czasie okupacji, a Yun i Yi bardzo angażowali się w działalność niepodległościową.

Gdybym miała przyrównać kogoś do Prusa, to przyznam szczerze, że widzę pewne podobieństwa u niektórych współczesnych pisarzy starszego pokolenia, chociażby u Hwang Sok-yonga. Na myśl nasuwa się też Yi Gwang-su, uważany często za ojca współczesnej literatury.
 
Ile bym jednak nie myślała o Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, nie przychodzi mi na myśl żadna podobna postać. Nie będę ukrywać, że poezja to nie do końca moja działka – dużo lepiej czuję się w prozie i głównie ją zresztą czytam. 

Przed tegorocznymi targami w Warszawie byłam zadziwiona, jak niewiele koreańskich - ale nie tylko - premier na ten czas przygotowały wydawnictwa (bo pamiętałam, że było ich kilkanaście w zeszłym roku), ale potem mnie oświeciło - podczas targów wydawcy z Polski będą się spotykać z tymi z Korei Południowej i teraz dopiero obudzimy się z nową falą koreańskiej literatury wydawanej w naszym kraju. Chciałam zapytać, czy aktualnie masz dużo pracy tłumaczeniowej i czy może wiesz coś o zakulisowych potargowych planach wydawnictw?

Wbrew pozorom trochę tego było, jeśli policzymy również okołotargowe. Aż trzy koreańskie nowości w Kwiatach Orientu, po jednej w bo.wiem, Yumece, Tajfunach, ArtRage, Movie, Państwowym Instytucie Wydawniczym… Nie wiem, czy coś mi jeszcze nie ucieka. Gościliśmy aż dziesięć osób autorskich, a wielu wydawców prowadziło rozmowy z przedstawicielami koreańskich domów książki. Na ile były one owocne, to się dopiero okaże😉
Sama mam sporo pracy, właściwie do końca roku jestem już kompletnie obłożona. Trzy skończone już wcześniej teksty są na etapach redakcyjno-składowych, dwa z nich ukażą się najpewniej po wakacjach. Na razie nie mogę zbyt wiele zdradzić (chociaż tytuły niektórych najchętniej już bym wykrzyczała). Z tekstów, które nie są tajemnicą, pracuję nad kolejnymi tomami True Beauty, bo jeszcze kilka z nich ukaże się w tym roku, a także nad najnowszą powieścią Hwang Sok-yonga, która pojawi się pewnie w połowie przyszłego roku. To straszna cegła (przeszło 600 stron w oryginale), więc trochę to trwa. A co przyniesie przyszły rok? Pewnie wkrótce się dowiemy, co udało się ugrać podczas targów.

Bardzo dziękuję za odpowiedzi!
 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawa rozmowa, którą przeczytałam z wielką przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowicie ciekawa rozmowa! Czytałam jedną książkę przetłumaczoną przez tę tłumaczkę :)

    OdpowiedzUsuń

Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3