wtorek, 1 listopada 2016

Efektowyny, przyjemny, ale ("Doctor Strange")

Hello!
Oczekiwanie na kolejne produkcje Marvela na stałe wpisało się w moje życie. Co ciekawe, filmy przychodzą dużo szybciej, niż mogłoby się wydawać. Takim sposobem do, i tak już licznej, rodziny superbohaterów dołączył Doctor Strange.

Byłam zachwycona pierwszymi zwiastunami, świat przedstawiony wciąga od razu. A rozbudowany w filmie pochłania. Wizualnie jest powalający. Worek nagród dla osób odpowiedzialnych za wszelkiego rodzaju green, blue screeny, wszystko, co związane z efektami komputerowymi. Nie ma też sensu oglądanie tego filmu nie w 3D, bo wrażenie będzie dużo mniejsze, delikatnie mówiąc. Udało się też, tak wpisać efekty w film, że całkowicie kupuje się tę wizję i nie poddaje w wątpliwość jej prawdopodobieństwo. 


Wizualna strona filmu nadrabia za wyjątkową prostotę historii i niedostatki w charakterach bohaterów. Początek filmu, Stephen jako doktor i droga do znalezienia Starożytnej, to najlepsze momenty tego dwugodzinnego obrazu. Gdy Strange dociera już do miejsca, którego poszukiwał dzieje się coś niedobrego z czasem. Tzn. wiemy już, że Marvel potrafi wstawiać w filmy wielkie napisy z nazwami miast i krajów, szkoda, że nikt nie wpadł na to, że baner informujący o upływie czasu można w obrazie umieścić w bardzo podobny sposób. I choć widzimy, że Strange się zmienia - fryzurę, zarost i ubrania, najprawdopodobniej zależą od stopnia wtajemniczenia - to brakuje jakieś jasnej informacji, jak długi czas spędził na szkoleniu. Jest dość istotne biorąc pod uwagę, to co dzieje się później.

Historia jest więcej niż prosta, uczeń Starożytnej zbuntował się, chciał napuścić na Ziemię bardzo złego kosmitę, a przypadkiem, w tym samym czasie Strange, zaczyna pobierać u niej nauki i, dzięki cudownemu zgraniu w czasie, eskalacja ambicji Kaeciliusa wypada na moment, gdy Stephen jest na to prawie gotowy. Szkoda tylko, że Kaecilius za gorsz nie ma charakteru, a jest bardziej przedstawicielem typu postaci (zbuntowanego ucznia) niż bohaterem z krwi i kości. Trudno go nawet stawiać w jednym szeregu z villianami z innych filmów. Bo, choć wszyscy wiedzą, że złoczyńcy z filmów Marvela posiadaniem charakteru nie grzeszą, to postać graną przez Madsa Mikkelsena trudno nawet zakwalifikować jako pełnoprawną postać. Jest to odrobinę niepokojąca tendencja zniżkowa.


Podobnie jak to, że peleryna głównego bohatera ma więcej charakteru niż wszystkie postaci, oprócz niego i Starożytnej, razem wzięte. A oni też nie mają go za wiele. Co zaskakujące, Starożytna jest całkiem zabawną postacią. Jeśli zaś chodzi o humor w całym filmie, momentami jest lekko wymuszony (dobra, szczerze często), a im bliżej końca tym go mniej, ale nie odstaje od innych filmów Marvela. Dodatkowo wykorzystano fakt, iż Benedict gra Sherlocka i znajdujemy  filmie subtelne i mniej subtelne nawiązania. Najlepsze dotyczy kołnierza jego peleryny, cudna scena.

Pisałam, że początek filmu był bardzo dobry. Skupiono się głównie na pokazywaniu dłoni Benedicta.

Film nikomu, poza Benedictem, nie daje też okazji do szczególnych popisów aktorskich. Ale niesamowicie przyjemnie słucha się głosów Tildy i Benedicta, gdy rozmawiają. Mogliby ich wykorzystywać na lekcjach angielskiego. I nikogo nie trzeba przekonywać, że oni nie grają, oni są swoimi postaciami.


 Nie przepadam za Rachel McAdams, ale trzeba oddać jej sprawiedliwość, że całkiem nieźle poradziła sobie z tą rolą. Nie żeby było to jakoś szczególnie trudne zadanie. Mnie kupiła scenami, gdy ratuje życie Stephena, a ten nagle pojawia się w astralnej formie, instruując ją co ma robić. Jednak nie to jest najciekawsze. Najlepsze są jej reakcje. To znaczy Christine Palmer podskakuje i krzyczy, gdy  coś nagle pojawia się czy wyskakuje, nie wiadomo skąd. Totalnie widziałam w niej siebie, mam identyczne odruchy. Z resztą, w czasie seansu też zdarzało mi się podskoczyć na kinowym fotelu.


Efektowny wizualnie, bardzo przejemy do oglądania, ale nieco płytki to film. Biegnijcie do kina, będziecie doskonale się bawić. Również dlatego, że produkcja nie powoduje szczególnego zaangażowania emocjonalnego u widza. To znaczy, teoretycznie pojawia się w filmie doskonały powód do płaczu, ale go nie wywołuje, bo oglądającemu nie robi różnicy. Podobnie jak druga scena po napisach.

Bo pierwsza jest nie tylko zabawna, ale i bardzo obiecująca. A w całej recenzji zrobiłam, to co ostatnio za często mi się zdarza - próbowałam argumentować sama ze sobą więc, aby była jasność, napiszę klarownie: idźcie do kina to cudny film.

LOVE, M

2 komentarze:

  1. Oglądałam! Peleryna rządzi :) Co do efektów specjalnych to dla mnie było ich za dużo i czułam się jak pijana jak oglądałam te wszystkie lustrzane rzeczywistości. Dobrze, że nie poszliśmy na 3D :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Strasznie chcę poznać ten film :)

    OdpowiedzUsuń

Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3