Ambiwalencja to postawa charakteryzująca się jednoczesnym występowaniem pozytywnego jak i negatywnego nastawienia do obiektu (z Wikipedii, co ciekawe jest ambiwalencja to objaw dezintegracji psychicznej w schizofrenii). To też moje uczucia wobec filmu aktorskiego "Ghost in the Shell".
Jakiś czas temu na facebooku pisałam, że obejrzałam animację i wszystko mi się podobało, oprócz zakończenia i szłam na film lekko zaniepokojona. Wiedziałam, że nie będzie on prostym przeniesieniem anime na aktorów, ale sceny-kalki potęgowały obawy. Niepotrzebnie. Uwaga spoiler: film kończy się inaczej. I jest to zasadniczy powód, dlaczego mi się podoba. Zmian jest oczywiście więcej.
Niestety nowe "Ghost in the Shell" cierpi na jeden zasadniczy problem: ani trochę nie przejmujemy się losami bohaterów. Po pierwsze mamy za mało informacji o samych bohaterach, a po drugie interakcje pomiędzy nimi są płytkie. Nie wiemy dlaczego Major i Batou się lubią. O rozterkach Major z rozmów czy jej działań niewiele się dowiadujemy. Jeśli dana osoba widziała animację to sobie to wszystko bez problemu dopowie, jeśli nie, a będzie szukała psychologii w postaciach, to jej nie znajdzie. Ten film sprawdza się tylko w odniesieniu do animacji i tylko pod warunkiem, że przekona widza tym zmienionym zakończeniem. Mnie przekonał, ale wątpię czy na świecie jest wiele takich osób. Jako samodzielny film nie działa, brakuje mu głębi.
I widać to już w scenie tuż po niesamowitej sekwencji budowy Major, gdy doktor grana przez Juliette Binoche mówi mnie więcej: to jest shell, który zbudowaliśmy, ale twój ghost jest ciągle twój. Nie. Tak się nie robi, to obrażenie inteligencji widza. Później takich żenujących momentów jest nieco mniej, ale bardzo widać, że pseudofilozoficzne dialogi były wciskane w film na siłę, bo muszą być, bo widzowie nie zrozumieją. Zrozumieją.
Można ewentualnie przyjąć jeszcze jedną teorię, łatwą do potwierdzenia. Twórcy filmu chcieli skupić się nie na tym, co anime, ale na aspekcie tego jak człowieka kształtuje pamięć. Tak, ale nawet z tego motywu wyciskają zdecydowanie za mało, aby uznać go za ważniejszy od innych. Jest bardziej zaakcentowany, ale ludzie szukają w "Ghost in the Shell" czegoś innego, więc aby ich przekonać, żeby podążyli za innym filozoficznym wywodem trzeba lepiej je wyzyskać.
Co bez wątpienia działa w tym filmie to strona wizualna. Widziałam film w 2D, zastanawiam się jakie wrażenie robi w technologii 3D, skoro dwuwymiarowy odbiór wywołuje niesamowite wrażenia, a stwierdzenie 'efekt WOW' to spore niedomówienie. Nasze miasto przyszłości jest bardziej - kolorowe, neonowe i holograficzne. Poza tym oczywiście sprawdzają się kalki z animacji, chociaż część slow-motion można było sobie darować oraz nieco subtelniejsze mrugnięcia do fanów anime. Jednak jedna rzecz nie została wyjaśniona - kwestia gejszy. Ponieważ wyłapałam je w zwiastunach, a w pierwszej animacji ich nie było, obejrzałam drugą i właśnie tam jest ta prośba o pomoc. Z której w filmach nic nie wynika. Zastanawiałam się, czy to nie Kuze prosił o pomoc, ale przecież on przejmuje później kontrolę nad gejszą. Dalej nie wiemy komu mieliśmy pomóc i już się nie dowiemy.
Przed seansem powinno być jednak ostrzeżenie dla epileptyków - jest fantastyczna scena (której chyba nie ma w anime), gdy napadają na Major w ciemnym korytarzu, a jedyne źródła światła to jakiś rodzaj broni lub latarek. Widzimy sekundowe ujęcia ciemno-jasno, które mogą przyprawić o ból głowy, ale są niesamowite. Działa również muzyka, w dużej części (jeśli nie większości) przerobiona z oryginału i dużo bardziej monumentalna.
Wybór Scarlett Johansson do roli Major nie wzbudzał moich zastrzeżeń. Trochę gorzej z tym jak wypadła w samym filmie. Cały czas ma tę samą zawziętą minę i ogólnie nie ma zbyt wiele do grania. Jest cyborgiem można jej to wybaczyć i jedno przyznać - na pewno jak Major się nosi. Popis umiejętności aktorskich to nie jest, ale jest nieźle. Pilou Asbæk sprawdza się jako Batou. Do ważniejszych bohaterów bez wątpienia można zaliczyć jeszcze Aramakiego - szefa Sekcji 9. Co ciekawe rozmowy jego postaciami z pozostałymi wyglądały tak, że on mówił po japońsku a one po angielsku. Gra go Takeshi Kitano. Jego występ i jego kreacja tej postaci podobały mi się najbardziej.
Teraz część bardziej subiektywna, wyżej próbowałam być obiektywna.
Do skąpych informacji jakie daje nam film o swoich bohaterach dopowiedziałam sobie bardzo dużo. Bardzo. Chociaż nawet mi było trudno uwierzyć, że Major, z jakiegoś powodu, jednak poczuła wspólnotę z Sekcją 9. Ale temat 'robotyczności' Major, kwestie ducha i pancerza, wolności i granic człowieczeństwa nie wybrzmiewają tak jak powinny. I jednocześnie to źle, bo gubi ducha oryginału i dobrze, bo dzięki zmianom w przeszłości i problemie pamięci, a także zemsty i wybaczenia (które niestety też nie mają takiej mocy, jak mogłyby mieć) można było zmienić zakończenie. Chciano dużo do tego filmu dodać, próbując, zamiast wyciąć niepasujące do wizji elementy problematyki anime, tylko je skrócić. Na rozwinięcie dodanego materiału nie było czasu (a może i pomysłu) i wyszedł niedokończony chaos. Mi to nie przeszkadzało. A może to był pomysł twórców - zacząć tematy i zmusić widzów do myślenia nad nimi, włączenia rozmyślania, bo sfera mózgu odpowiedzialna za wyobraźnię, miała wychodne z okazji widowiskowości świata przedstawionego i pokazać, że wyborów zawsze może być kilka.
Zastanawiałam się nad sensownością odnoszenia filmu do animacji. I z jednej strony, nie powinno się ich porównywać, ale z drugiej, przecież reżyser, scenarzyści pracowali na tym materiale, z niego czerpali. To temat raczej na dłuższy wywód, ale sprowadza się do jednego - chyba żałuję, że zobaczyłam anime przed filmem. I nie sądziłam, że kiedykolwiek coś takiego stwierdzę. Chociaż przy zwiastunie netflixowego "Death Note" zauważyłam, że wielu ludzi podnosi larum, że jak to, profanacja, a mi się zwiastun bardzo, bardzo podobał. A oryginału animowanego nie widziałam. Mam takie poczucie, że może mi się tyko wydaje, że te postaci są takie bez charakteru i że za mało film wyjaśnia. Może robi akurat tyle ile trzeba.
Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że "Ghost in the Shell" to najlepsza aktorska adaptacja mangi. Przynajmniej na zachodnim rynku. I że się podobała.
Do skąpych informacji jakie daje nam film o swoich bohaterach dopowiedziałam sobie bardzo dużo. Bardzo. Chociaż nawet mi było trudno uwierzyć, że Major, z jakiegoś powodu, jednak poczuła wspólnotę z Sekcją 9. Ale temat 'robotyczności' Major, kwestie ducha i pancerza, wolności i granic człowieczeństwa nie wybrzmiewają tak jak powinny. I jednocześnie to źle, bo gubi ducha oryginału i dobrze, bo dzięki zmianom w przeszłości i problemie pamięci, a także zemsty i wybaczenia (które niestety też nie mają takiej mocy, jak mogłyby mieć) można było zmienić zakończenie. Chciano dużo do tego filmu dodać, próbując, zamiast wyciąć niepasujące do wizji elementy problematyki anime, tylko je skrócić. Na rozwinięcie dodanego materiału nie było czasu (a może i pomysłu) i wyszedł niedokończony chaos. Mi to nie przeszkadzało. A może to był pomysł twórców - zacząć tematy i zmusić widzów do myślenia nad nimi, włączenia rozmyślania, bo sfera mózgu odpowiedzialna za wyobraźnię, miała wychodne z okazji widowiskowości świata przedstawionego i pokazać, że wyborów zawsze może być kilka.
Zastanawiałam się nad sensownością odnoszenia filmu do animacji. I z jednej strony, nie powinno się ich porównywać, ale z drugiej, przecież reżyser, scenarzyści pracowali na tym materiale, z niego czerpali. To temat raczej na dłuższy wywód, ale sprowadza się do jednego - chyba żałuję, że zobaczyłam anime przed filmem. I nie sądziłam, że kiedykolwiek coś takiego stwierdzę. Chociaż przy zwiastunie netflixowego "Death Note" zauważyłam, że wielu ludzi podnosi larum, że jak to, profanacja, a mi się zwiastun bardzo, bardzo podobał. A oryginału animowanego nie widziałam. Mam takie poczucie, że może mi się tyko wydaje, że te postaci są takie bez charakteru i że za mało film wyjaśnia. Może robi akurat tyle ile trzeba.
Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że "Ghost in the Shell" to najlepsza aktorska adaptacja mangi. Przynajmniej na zachodnim rynku. I że się podobała.
LOVE, M
To to już jest w kinach? :) ja wczoraj dopiero byłam na Kongu (co za opóźnienie) i widziałam zwiastun :D
OdpowiedzUsuńTo mnie zaciekawiłaś :)
OdpowiedzUsuńMuszę obejrzeć!
OdpowiedzUsuńSama wybieram się do kina na ten film w najbliższy weekend. Jestem bardzo ciekawa, jakie będą moje odczucia po tym filmie. Bardzo się cieszę, że pomimo wszystkiego tak pozytywnie odbierasz ten film :)
OdpowiedzUsuń