sobota, 9 grudnia 2017

Zakładam fanklub Barrego, czyli M i "Liga sprawiedliwości" ("Justice League")

Hello!
Pięć lub więcej razy pisałam na blogu o moim związku z X-Menami, większość filmów Marvela, które wychodziły odkąd tu piszę ma gdzieś swoje recenzje, ale o filmach DC prawie się nie wypowiadam. "Wonder Woman" dostała kilka akapitów, w jakieś zbiorowej notce i to byłoby na tyle.

Powinnam mieć (bo mam wrażenie, że wypada i każdy ma), jakiś emocjonalny stosunek do Batmanów Nolana, ale prawda jest taka, że ledwo pamiętam te filmy i dużo bardziej pamiętam to, co działo się dookoła "Mrocznego Rycerza" w związku z Heathem Ledgerem. Ten film pamiętam też najlepiej, ale warto wspomnieć, że miałam 12 lat, gdy wchodził na ekrany kin. Mam za to inne wspomnienie związane z Batmanem. W mojej babci była kaseta VHS z prawdopodobnie Batmanem z 1989 roku, ale oprócz tego, że pamiętam, że była i że na pewno ją oglądałam, nie pamiętam nic.

W któreś wakacje na kanale ze starymi filmami obejrzałam "Supermana" z 1978 i z tego, co pamiętam nawet mi się podobał. Ale muszę zaznaczyć, że z natury bliżej mi do postaci typu Superman i Kapitan Ameryka niż do innych. "Man of Steel" też widziałam, ale to nawet, jak na moją tolerancję dla naiwności tego bohatera było trochę dużo, chociaż nie wspominam seansu bardzo traumatycznie. Natomiast "Batman v Superman" miałam okazję obejrzeć wiosną i pamiętam z tego filmu dokładnie ciemność i Batmobil. Wszystkie złe słowa na ten film już się polały, a ja miałam pisać o czymś zupełnie innym. Ah, "Legion samobójców" też widziałam, ale o istnieniu tego filmu przypomniałam sobie dopiero, gdy wyszukując jakąś informację do "Ligi Sprawiedliwości" pojawił się gdzieś obok, niech to służy za moją opinię.

Ten żart-nawiązanie do Stworzenia Adama pojawia się w filmie dwa razy. Za pierwszym jest zabawne, ale gdy pojawia się drugi i na dodatek jest dość dosłowne, to widz naprawdę się zaczyna zastanawiać czy twórcy tego filmu AŻ tak bardzo nie wierzą w inteligencję widza, że musieli to zrobić dwa razy.

Ale wszystko, co napisałam wyżej nie zmieniło faktu, że na "Ligę" szłam nastawiona neutralnie. A nawet neutralnie plus, bo wybrałam się do kina w domu, a więc już trochę po premierze i miałam okazję wysłuchać i przeczytać kilka może nie bardzo dobrych, ale powiedzmy ciepłych opinii. Na zasadzie, że to całkiem nie najgorszy film jak na standardy DC. I chyba muszę się z tymi opiniami zgodzić. 

Fabuła "Ligi Sprawiedliwości" jest tak banalna, że przypuszczam, że nawet gdyby ktoś się bardzo postarał to o prostszą byłoby trudno. Pojawia się zły ktoś z kosmosu - Steppenwolf, który chce sprowadzić na ziemię apokalipsę (nie żeby było przypadkiem wiadomo, dlaczego on chce to zrobić, to taki zły, który jest zły, bo jest zły i niszczy światy) i trzeba go powstrzymać. W tym celu Batman i Diana zbierają drużynę superbohaterów i do czasu, gdy pojawi się w filmie Superman mija 70 minut, czyli ponad połowa filmu to zbieranie drużny.

Poszczególnymi członkami drużyny zajmiemy się za moment, ale teraz trzeba napisać jeszcze o tym, co na ziemi porabiał Steppenwolf. Otóż poszukiwał Mother Boxów, sztuk 3. Jeden dostali Atlanci, jeden Amazonki i jeden ludzie. I uwaga, tym razem ludzie (jako gatunek, bo nasza drużyna pod tym względem zawiodła na całej linii) postąpili najrozsądniej i zakopali i zapomnieli o Pudełku, do czasu, aż było potrzebne do stworzenia Cyborga, ale to inna historia. W każdym razie Mother Boxy Atlantów i Amazonek to były najgorzej strzeżone skarby, a w sumie to niszczycielska siła, tym gorzej dla jednych i drugich obrońców, jakie widziałam. Dziecko by im to wykradło i tylko narobiło mniej szkód niż zły, zły, zły z kosmosu. Bo strat było sporo, szczególnie u Amazonek. Ich całą walka ze Steppenwolfem skojarzyła mi się z, co prawda nieprawdziwym, atakiem polskiej husarii na niemieckie czołgi. 

Przejdźmy do ciekawszy spraw. Już w czasie oglądania cieszyłam się na pisanie, bo w "Lidze Sprawiedliwości" najważniejsi są bohaterowie, a o nich to ja lubię pisać. Chociaż nie wiem, czy będe miała, aż tak wiele do opisania jak bym chciała. Jeszcze jedna uwaga pomimo względnej krótkości, jak na tego typu film, to on się dłuży. Niekoniecznie nudzi, ale akcja nieszczególnie szybko posuwa się do przodu, a gdy już to robi to najczęściej skokami.

Batman. Wydaje się taka odpowiedzialną postacią, ale jednocześnie to on wpada na pomysł, który może mieć straszne skutki, czyli ożywienie Supermana. Wpada też na pomysł zwabienia za sobą latających stworów Steppenwolfa. Ogólnie wpada na niekoniecznie najlepsze pomysły w trakcie całego filmu. Ale całkiem podoba mi się jego relacja, chyba przyjaźń z Dianą. Natomiast sama Diana jest taka trochę nijaka. Walczy z oddaniem, mówi dużo zachęcających słów, bywa też głosem rozsądku, ale to może 1/3 Wonder Woman z filmu. I jeszcze jedna sprawa. O ile w jej solowym filmie, jej strój mi nie przeszkadzał to w tym, na tle tych zakrytych, tak że widać im ledwo oczy i usta mężczyzn, rzuca się w oczy. Albo inaczej w tym filmie jej strój traktowany jest, a z resztą ona też sama, sposób jej filmowania i wiele innych rzeczy, zupełnie inaczej niż w "Wonder Woman". Ale tu trzeba by dokonać bliższego przyjrzenia się pracy kamery i innych rzeczy i porównaniu. W każdym razie chodzi o to, że jeden film reżyserowała kobieta a drugi facet i ludzie widzą pewien,  coraz bardziej niepokojący, schemat. 

Cyborg nie za bardzo robi mi różnicę, ale gdyby Dianie nie udało się go przekonać, to nie wiem, kto uratowałby Ziemię. Pewnie Superman, a to podważa obecność tego pierwszego w filmie, ale nie będziemy się czepiać, Superman nie może wszystkiego robić sam. Aquaman ma jedną doskonałą scenę przemówienia, gdy niechcący zaplątał się w bicz Diany, który zmusza do mówienia prawdy. A poza tym, gdzieś tam się przewija, mamy zapowiedź, że za jego postacią kryje się głębsza historia, ale tutaj robi niewiele.  Superman jest tak supermanowy jak tylko może być, pomijając, że gdy się obudził to mieli z nim małe problemy. A poza tym to pola kukurydzy, farma, cywile. I jest trochę zabawny. 


A najlepsze i najciekawsze zostawiłam na koniec. Powód dla którego dzisiejszy wpis nosi taki a nie inny tytuł, zaskakująco dobry i wcale nie aż tak przesadzony comic relief, czyli Barry Allen, którego przez cały film, jeśli dobrze zwracałam uwagę, nikt nie nazwał Flashem. Gdy szłam na film wiedziałam, że Barry ma być ekstra i obawiałam się, że będzie za ekstra i irytujący. Ale nie jest. Tak naprawdę jest, obok Diany (z którą powinien mieć więcej interakcji, na przykład zamiast tych z Cyborgiem), jedyną postacią, która jest choć trochę miła i sympatyczna. I okazuje prawdziwe ludzkie uczucia, jak na przykład strach. I ogólnie z całej drużyny najbliżej mu do normalnego człowieka. Chociaż on w sumie ma mocne, a Batman nie, ale Batman to Batman i już. Jest też zasadniczo jedyną postacią, z którą dzieje się coś wewnętrznie. Przechodzi ewolucję postaci na sterydach, ale do niego to pasuje, bo taki szybki. Prawie jak Superman. Barry od strachliwego chłopaczka, który ma skomplikowane życie rodzinne i trochę sobie nie radzi do ratującego cywilów bohatera, który na koniec podejmuje pracę przez duże P. Poza tym Ezra Miller jest naprawdę dobrym wyborem do grania tej postaci, bardzo pasuje do tej wizji. Oficjalnie czekam na "Flashpoint". Poza tym, a w sumie od tego powinnam była zacząć. Gdy Barry wraca do swojej kryjówki, włącza swoje urządzenia elektroniczne i na ekranie telewizora leci sobie nowy teledysk Blackpink i w calutkiej scenie, gdy poznają się z Batmanem za podkład muzyczny leci "As If It's Your Last". Wiem, że fani wyczaili to już w zwiastunie i wiem, że w czasie promowania filmu Ezra dostał album BlackPink (chociaż w sumie to nie wiem, co on dostał, chyba, że japońską wersję, bo w Korei albumu, jako takiego nie wydały).  Ale to nie wszystko. Gdy Batman przygląda się strojowi Barrego i padają pytania o jego wytrzymałość, Barry najpierw odpowiada, że uprawia łyżwiarstwo figurowe, a potem, że nawet bardzo ekstremalne łyżwiarstwo figurowe. To było w napisach, a wydaje mi się, że bohater mówił o pairs skating, czyli na polski o parach sportowych. I to z tym ekstremalnym nawet szłoby w parze. 

Podsumowując, bo dysproporcja pomiędzy wstępem, tym co napisałam o filmie i tylko tym, co napisałam o Barrym, jest większa niż by wypadało. Prosta fabuła, starająca się wprowadzić 3 postaci tak, aby widz choć minimalnie chciał dowiedzieć się o nich czegoś więcej, patrz: obejrzeć ich solowe filmy, z czego moim zdaniem udaje się to naprawdę dobrze z jedną z tych postaci. Przy okazji trzeba też wygospodarować trochę czasu dla postaci, które już znamy, co wychodzi średnio, bo Diana dużo traci, a Supermanowi, gdy tylko się budzi poświęcone jest stanowczo za dużo czasu. Zły, zły z kosmosu jest oficjalne najsłabszym złolem filmu superbohaterskiego, ale w sumie nie ma to żadnego znaczenia, jak on w tym filmie. Który w sumie nie jest nudy, ale momentami się dłuży. Jest jeszcze kwestia sensowności i dziur w scenariuszu, i niektórych pomysłów, i jak ławo się domyślić nie ma tam nic dobrego. W sumie to jest źle, ale, choć powinnam, nie lubię się nad tymi sprawami rozwodzić. 

Pozdrawiam, M

4 komentarze:

  1. Jak dobrze kojarzę tytuł moja córka go oglądała w dniu premiery, ale zachwytów nie było :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasem lubię obejrzeć coś w tym gatunku :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja nie narzekam, że napisałaś dużo o Barrym :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mieliśmy iść na "Ligę" do kina, mąż nawet "kazał" mi oglądać wszystkie Batmany (jakoś to przeżyłam :D), ale w końcu brak czasu sprawił, że przegapiliśmy premierę :) cóż, trzeba nam czekać na wydanie DVD :)

    OdpowiedzUsuń

Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3