Hello!
Dziś recenzja książki Dom w Ulsan, czyli nasze rozlewisko, którą zapowiadałam w środę o tutaj - Dom w Ulsan, czyli nasze rozlewisko - Koreańskie bingo dlatego pomijam już szczegółowe wstępy. I zachęcam do zajrzenia do tego wpisu, bo wyjaśnia, dlaczego ton dzisiejszego tekstu jest, jaki jest.
Tytuł: Dom w Ulsan, czyli nasze rozlewisko
Autorzy: Małgorzata Kalicińska, Vlad Miller
Wydawnictwo: National Geographic
Rok: 2016
Strony: 480
Książka ma 39 rozdziałów i musiałam sama to policzyć, bo nie są numerowane. Autorką 16 jest Małgorzata Kalicińska, 22 - Vlad Miller, ostatni jest wspólny. Autorstwo można poznać po kolorach, pan - granatowe rozdziały, pani - czerwone.
Momentami jest to wręcz zaskakujące, jak bardzo autorzy (a szczególnie autorka) są świadomi, że być może nie powinni o czymś pisać, bo nie mają o tym pojęcia, tłumaczą się, że nie znają języka, nie udało im się blisko zaprzyjaźnić z Koreańczykami - po czym opisują i oceniają dane kwestie czy sprawy. I takie proste porównanie - rozdział, gdzie autor opisuje swoją wycieczkę-wspinaczkę z kolegami z pracy a rozdział, gdzie autorka opisuje patriarchat i koreańskie szkoły. Z jednej strony mamy konkretne doświadczenie, z drugiej - założenia i dalekie obserwacje.
Nie miałam nic przeciwko powierzchownej, opisowej, takiej po prostu naocznej, w wielu miejscach kolokwialnej (i tylko na czubku potoczności jest fakt, że w tekście są uśmiechnięte buźki) narracji, ale za opisywanie zawiłości dalekiej kultury bym się nie brała. Może gdyby książka miała podaną bibliografię, miałabym z tym mniejszy problem. Ale tak to nawet nie ma możliwości sprawdzić, skąd autorka wzięła swoje informacje. Prawdę powiedziawszy do tych rozdziałów o szkole i patriarchacie byłam całkiem pozytywnie nastawiona do książki, ale po tym cytacie w związku z młodzieżą i samobójstwami, moje zdanie mocno się zmieniło.
Gdy przeglądałam recenzje tej książki na Lubimy Czytać rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy: że ludzie uważają ją za nużącą oraz że rozdziały o kuchni są najlepsze. (A powtarzalność tych haseł była wręcz przytłaczająca). Nie sposób się z tym nie zgodzić. Książka mogłaby spokojnie być cieńsza, bo jak to się mówi - jest przegadana. Nie zaszkodziłoby jej zmniejszenie objętości, a nawet powiedziałabym, że by zyskała. Bo rozstrzał pomiędzy rozdziałami, które czyta się z zainteresowaniem, a takimi przy których się przysypia jest spory. Jest jeszcze trzecia rzecz. Narzekanie autorów na Polskę. Autor jest w tym względzie bardziej bezpośredni niż autorka, jeden z jego rozdziałów ma tytuł Infrastruktura, czyli dlaczego u nas nie jest to możliwe? - a wariacje tego pytania kończą rozliczne akapity tej książki.
Ponadto zastanowiła mnie w tej książce jedna rzecz. Dość szczegółowa, ale zobrazuje mój problem z powierzchownym opisywaniem tak dalekiej kultury i to od razu z dwóch stron. Otóż w książce pojawia się stwierdzenie: "No i nie zgadzam się ze stereotypem, że każda Koreanka po wyjściu za mąż rodzi dzieci i siedzi w domu" (s. 266). Jak zapewne wiecie (chociażby po powtarzającym się linku i moich błaganiach o wypełnienie ankiety i przekazywanie jej dalej) naukowo interesuję się stereotypami, a stereotypami o Korei już najbardziej. I otóż według mojej najlepszej wiedzy, stereotypów o Korei Południowej wcale nie ma wielu, a częściej ludzie przenoszą stereotypy dotyczące Chin i Japonii na Koreę. I o ile na przykład opinie czy hasła o kulturze picia i wyjść po pracy są w Korei i Japonii podobnymi powtarzalnymi hasłami i powtarzają się po równo na swoich własnych prawach w odniesieniu do danego kraju, tak stereotyp kobiety siedzącej w domu jest już raczej przeniesiony z postrzegania Japonii. Czy nawet ogólniej - kultur, które są związane z konfucjanizmem. Ale w szczegółowym przypadku raczej pojawi się w kontekście Japonii niż będzie pierwszym skojarzeniem z Koreą Południową.
Prawda jest taka, że do tego nieszczęsnego rozdziału Choreografia uprzejmości. O obyczajach słów kilka (s. 262) byłam do książki nastawiona raczej pozytywnie niż negatywnie. Ale po tym rozdziale nie potrafię patrzeć na nią ciepło.
Jedynym ogromnym plusem książki są zdjęcia, których jest dużo i które nie są wklejonymi dodatkowymi kartami, ale ilustracjami do tego, co właśnie czytamy.
Pozdrawiam, M
Mnie buźki i emotikony w książkach rażą w oczy. Przeboleje jak dany fragment tekstu ma imitować maila bądź konwersacje na jakiś czacie, ale nie w tego typu książkach. Jestem zaskoczona, że to wydawnictwo wydało tę książkę.
OdpowiedzUsuńRaczej nie sięgnę po tę książkę.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że na razie nie mam jej w planach :)
OdpowiedzUsuńZaciekawiłaś mnie i może się szarpnę na ta książkę, bo kosztuje niecałe 30 zł (myślę, że dla tych zdjęć warto. Raczej nigdy nie odwiedzę Korei więc chociaż w ten sposób mogę ją poznać) ^^
OdpowiedzUsuń