Hello!
Lubię musicale. Przy czym jest to proste stwierdzenie faktu – niekoniecznie tego, że z tym moim lubieniem wiele w praktyce robię. Kiedyś oglądałam i słuchałam ich więcej, ale ostatnio inne rzeczy, które również lubię, zajmują mi o wiele więcej czasu i uwagi. O Wicked słyszałam, ale jest to musical o wiele popularniejszych i ważniejszy w USA niż w innych częściach świata. Znam Defying Gravity, ale prawda jest też taka, że z całego kulturowego świata Czarnoksiężnika z Krainy Oz widziałam w całości tylko... film Oz: Wielki i Potężny (z którego nic nie pamiętam). Także idąc na filmową wersję Wicked, nie do końca wiedziałam na co się piszę i nie znałam fabuły tego musicalu (natomiast dalej - w 4 akapicie po opisie omawiam to, co działo się tuż przed finałem filmu).
Obie bohaterki są studentkami Uniwersytetu Shiz w fantastycznej Krainie Oz i nawiązują głęboką przyjaźń. Jednak po spotkaniu z Czarodziejem z Krainy Oz ich przyjaźń stanie na rozdrożu, a życie obierze zupełnie inne ścieżki. Glinda, pragnie popularności, marzy o władzy, podczas gdy Elfaba pozostanie wierna sobie i tym, którzy ją otaczają. Jej postawa będzie miała jednak nieoczekiwane konsekwencje dla jej przyszłości. Niezwykłe przygody w krainie Oz sprawią, że ostatecznie wypełnią swoje przeznaczenie jako Dobra Czarownica i Zła Czarownica z Zachodu. (opis dystrybutora ze strony tylkohity.pl)
Jeżeli we wcześniejszych recenzjach przeczytaliście, że zupełnie nie czuć, że film ma ponad dwie i pół godziny - to prawda. Nie ma w nim ani jednej zbędnej sceny, zbędnego ujęcia, niepotrzebnie powiedzianego słowa. Napisałabym nawet, że niektóre pojedyncze ujęcia mogłyby być nawet sekundę dłuższe - tu szczególnie mam na myśli ostatni kadr z piosenki Popular. Podczas oglądania miałam tylko jeden moment kryzysu, ale miał on związek chyba nie tyle z długością filmu (albo tym, czego dotyczył ten fragment), co z tym, że scena, którą trudno mi się oglądało, działa się w lesie w nocy - i chyba z powodu kontrastu pomiędzy tym, jak wygląda cała reszta filmu w tamtym momencie złapałam wielką ochotę na drzemkę.
Jest taki wywiad, gdy promując film Nie martw się kochanie Harry Styles mówi: „My favorite thing about the movie is, like, it feels like a movie. It feels like a real, like, you know, go-to-the-theater-film movie”. No więc Wicked pasuje do tego opisu o wiele lepiej niż Don’t Worry Darling i to bez dwóch zdań. Ekranizowanie musicali to ogromne przedsięwzięcie i jeśli zostaje zrobione umiejętnie, z wizją, koherentnie, z robiącymi wrażenie i niezbędnymi efektami, przy wykorzystaniu możliwości, które daje technika w różnych wymiarach, ale jednocześnie tak, aby podkreślić to, co robią postacie, a nie je przytłoczyć, to i efekty są znakomite. W skrócie: to imponujący, robiący wielkie wrażenie wizualne film.
Film mi się podobał, ale to nie znaczy, że nie mam wobec niego zarzutów - czy może raczej pewnych wątpliwości interpretacyjnych, które nie jestem pewna, z czego mogą wynikać. Czy to kwestia faktu, że to musical i na niektóre elementy rozwoju osobistego postaci zwyczajnie nie ma miejsca, nigdy go nie było i należy przyjąć to z dobrodziejstwem gatunku, czy film postanowił uprościć niektóre elementy tak, że ostatecznie nie widać, że bohaterowie się zmienili (a może się nie zmienili – i to też jest problem). Nie chciałabym się zagłębiać w szczegóły i robić psychologicznej wiwisekcji bohaterek, ale wydawało mi się - choć może źle, gdyż Ariana Grande dostała nominacje w kategoriach postaci wspierającej/drugoplanowej - że bohaterki funkcjonują na równych prawach i zasadach (choć podtytuł książki to The Life and Times of the Wicked Witch of the West..., ale oryginalny musical jest na niej luźno oparty...) - a ku mojemu tym większemu zdziwieniu wydaje się, że tylko Galinda przechodzi wyraźną drogą w tym filmie. Chociaż też nie do końca. Może inaczej, amplituda sinusoidy osobowości Galindy w ciągu filmu się zwiększa przyrostem geometrycznym, aby osiągnąć punkt kulminacyjny i w zasadzie wrócić do punktu wyjścia, natomiast Elfaba żyje od wybuchu złości do wybuchu złości - wiele razy słusznej - natomiast cały film nie widzimy wysiłku, aby coś z tym zrobić, aż dochodzimy do Defying Gravity. Bardzo skomplikowałam tę opowieść, aby tak naprawdę powiedzieć, że odniosłam wrażenie, że narracja o wiele dba o to, aby pokazać, że Galinda nie jest jednoznaczną postacią, niż o to, aby Elfaba zyskała sympatię czy zrozumienie widzów. Przy czym chodzi mi tylko o ich osobiste charaktery, bo wpływ środowiska na obie bohaterki i to jak są one postrzegane to trochę osobny temat.
Są dwie sceny w tym filmie, które ogląda się wyjątkowo niekomfortowo. Zacznę od drugiej, gdyż jest bardziej szokująca i nieco bardziej wpisuje się w to, o czym wspominałam wyżej. Elfaba i Galinda są u Czarodzieja, Elfaba ma sprawdzić, czy dysponuje wyjątkową magiczną mocą. Czarodziej zagaduje Elfabę, że szef jego straży - szympans, który nie mówi (choć część zwierząt w tym świecie mówi, ale w dziwnych okolicznościach, które martwią Elfabę, tracą tę umiejętność, a nawet znikają z krainy), marzy, aby latać. I Elfaba, wcale tego nie kwestionując (bo autorytet Czarodzieja i jej marzenia związane z jego osobą; chociaż widać, że szefa straży wizja latania przeraża), wykonuje zaklęcie latania – sprawiając, że małpom wyrastają (w wielkich bólach) skrzydła. A widz siedzi i ogląda to zaszokowany, bo Elfaba mimo wybuchów złości, z którymi sobie nie radziła (oraz słusznej złości na niesprawiedliwość świata) wydawała się rozsądna - a jednak siła autorytetu ją pokonała i ostatecznie skrzywdziła zwierzęta, na których losie przecież jej zależało. I oglądasz to, nie wierząc, w to, co widzisz (a z drugiej strony słuchałaś tylu podcastów omawiających eksperyment Milgrama, że być może nie powinnaś być zaskoczona). Druga scena to moment przełamania w relacji Galindy i Elfaby na potańcówce i nie chcę już opisywać go w szczegółach, ale scena jest jednocześnie bolesna i niepewna dla widza oraz łamiąca serce, chociaż kończy się dobrze.
Wicked to poruszający i imponujący film i na pewno obejrzę drugą część, ale gdy chciałam dokończyć ten tekst, uświadomiłam sobie, że wszelkie bardziej emocjonalne aspekty tego filmu gdzieś się rozmywają, a w pamięci zostają jednak raczej spektakularne obrazy (gdy to piszę, tańczy mi po głowie piosenka "Dancing Through Life" i aroganckie wykorzystanie przestrzeni biblioteki do wykonania tego numeru), ale jednocześnie - nie wiem, czy to coś złego - to film, który czuje się, że jest filmem.
Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!
Trzymajcie się, M
Wicked mam w planach obejrzeć. :)
OdpowiedzUsuńBędę miała na uwadze, może w przyszłym miesiącu dam radę obejrzeć :) dziękuję za rekomendację :)
OdpowiedzUsuń