wtorek, 28 lipca 2015

Druga strona okładki

Hello!
Przeważnie, gdy mówi się lub pisze o okładkach książki, ma się na myśli tylko obrazek znajdujący się na jej przedzie. Dużo częściej jednak to nie on decyduje o kupnie czy wypożyczeniu książki, a opis znajdujący się z tyłu. Słowa "nie oceniaj książki po okładce" mają podwójne znaczenie. Nie jestem jednak pewna, co jest bardziej zwodnicze dla osoby poszukującej czegoś do czytania: grafika czy opis.

Ostatnio na okładkowy tekst zwróciłam uwagę w czasie czytania "Miasta niebiańskiego ognia".

"Ciemność ogarnęła świat Nocnych Łowców. Chaos i destrukcja obezwładniają Nefilim, ale Clary, Jace, Simon i ich przyjaciele łączą siły, żeby walczyć z największym złem, z jakim kiedykolwiek się zetknęli. Brat Clary, Sebastian Morgenstern, systematycznie usiłuje zniszczyć Nocnych Łowców. Posługując się Piekielnym Kielichem, zmienia ich w istoty z koszmaru, rozdziela rodziny i kochanków, powiększa szeregi swojej armii Mrocznych. Nic na świecie nie jest w stanie go pokonać… ale jeśli Clary i jej drużyna wyprawią się do królestwa demonów, mogą mieć szansę…
Ludzie stracą życie, miłość zostanie poświęcona, cały świat się zmieni. Kto przeżyje w szóstej i ostatniej, wybuchowej części „Darów Anioła"" 

Po pierwsze opis ten jest zdecydowanie wyolbrzymiony. Szczególnie fragment "rozdziela rodziny i kochanków".  Największą furorę robią jednak dwa ostatnie zdania, które są jednocześnie skrótem myślowym, hiperbolą i nie do końca prawdą. To jednak jest jeszcze nic. O tej książce można powiedzieć naprawdę wiele, ale, nie że jest "wybuchowa". Nie mam pojęcia kto ani dlaczego użył tego określenia. Jakby komuś dorosłemu zabrakło pomysłu i poprosił dziecko o pomoc. 

Ponieważ na półce stoi także pierwszy tom "Darów Anioła" postanowiłam zerknąć co jest napisane na jego okładce. Jednak moje "Misto kości" to wydanie z 2009 roku i sloganem promującym książkę, oprócz czegoś w rodzaju dedykacji od Stephenie Meyer, są słowa: 

"Dziewczyna ze skłonnością do wpadania w tarapaty,
wampir, który zmaga się ze swoją mroczną naturą, 
półanioł, pogromca demonów. 
Połączyła  ich miłość i walka, dzieli ich wszystko."

Te hasła to nie tylko ogromne niedopowiedzenia, to wręcz nieprawda. Do wypożyczenia książki ze szkolnej biblioteki zachęciło mnie najpewniej słowo "półanioł", ale było to z 5 lat temu. Teraz, niestety, chyba by mnie nie przekonało. A już na pewno odłożyłabym ją na półkę po przeczytaniu ostatniego zdania. 

Idąc tropem Stephenie Meyer w biblioteczce mam "Drugie życie Bree Tanner". Całej sagi "Zmierzch" nie posiadam, ale nie żałuję. 

"Drugie życie Bree Tanner to porywająca opowieść na motywach trzeciej części sagi "Zmierzch". Doskonale łączy tajemnicę, suspens i romantyczną intrygę. Wielbicieli Stephenie Meyer z pewnością zafascynują niezwykłe losy tytułowej bohaterki. Bree stawia pierwsze kroki w złowrogim świecie nowo narodzonych wampirów. Jej zmysły są wyostrzone, ma nadludzkie zdolności, nieograniczoną siłę fizyczną i dręczy ją nieustające pragnienie ludzkiej krwi. Wcielona do przerażającej armii nowo narodzonych przygotowuje się do decydującej walki. Wynik starcia może być tylko jeden..."

Muszę się przyznać, że naprawdę lubię tę książkę i historię Bree. W tym momencie jednak sama jestem zaskoczona, bo nie zwróciłam uwagi, że opis wypada całkiem nieźle, choć do ideału nieco brakuje. Można się przyczepić użycia pewnych wyrażeń ("romantyczna intryga") czy ilości niekoniecznie potrzebnych szczegółów, ale ten tekst jest wyjątkowo trafny. 

A teraz coś z nieco innej półki. Choć wszystkie książki stoją obok siebie. "Tajemnice prowincji" są polską powieści obyczajową, co raczej wyklucza je z listy moich lektur, jednak książkę wygrałam i przeczytałam.

"Justyna Skotnicka powraca do swoich rodzinnych stron. Zostaje kustoszem niewielkiego muzeum hrabiny Doenhoff. Pełna obaw, czy poradzi sobie w nowej sytuacji, przejmuje również tymczasową opiekę nad synami siostry: niesfornym pierwszoklasistą, Kubą i jego dużo starszym bratem, Maciejem. W Brzozowie zamierza spędzić tylko rok. Wbrew oczekiwaniom nadchodzący czas przyniesie jej sporo niespodziewanych wrażeń.
Kobieta pozna związaną ze Śląskiem Cieszyńskim rodzinę Kossaków i ekscentrycznego Witkacego, porozmawia z dawną dziedziczką Brzozowa, spotka wyniosłego prawnuka hrabiny, a także mieszkańców prowincji. Odtworzy niezwykłe wydarzenia z przeszłości, wpisane w rytm wielkiej historii, dostrzeże urok zmieniających się pór roku, które z dala od zgiełku wielkich miast każą spojrzeć na życie i ludzi z innej perspektywy.
Czy Justyna znajdzie prawdziwe i dojrzałe uczucie? Jaki wpływ na nią i mieszkańców prowincji będą miały rozwiązane zagadki i ujawnione tajemnice?"

 Gdy teraz przyglądam się opisowi, dochodzę do wniosku, że nie zapowiada on tak nudnej lektury jaką były "Tajemnice prowincji". Jest wręcz nawet zachęcający, bo wymienione obowiązki głównej bohaterki zapowiadają coś interesującego. Jednak to przykład rozczarowania, bo książka nie rozwija w równym stopniu wszystkich wątków i nie zaspokaja pobudzonej ciekawości. Elementem irytującym są jeszcze te pytania retoryczne umieszczone na końcu. 

"Małego lorda" dostałam na zakończenie nauki w trzeciej klasie podstawówki. Długi czas byłam obrażona, że przypadła mi w udziale książka o losach jakiegoś chłopca, zamiast "Małej księżniczki". Jednak gdy ją przeczytałam wiedziałam, że już nie chciałabym jej zamienić na żadną inną. 

""Mały lord" to bardzo piękna, ciesząca się niegasnącym powodzeniem opowieść o chłopcu, który niespodziewanie zostaje dziedzicem  wielkiego majątku dziadka. Ten nieprzychylny mu, nielubiany przez innych starzec sprowadza wnuka z Ameryki do swojego zamku w Anglii. Pełen zaufania do dziadka mały lord swym niezwykłym usposobieniem i dobrym sercem wprowadza w życie starszego pana naprawdę wielkie zmiany." 


Ten opis jest chyba najbliżej ideału. Odkrywa idealnie tyle by zainteresować się książką, pokrótce, ale dobrze, od razu charakteryzuje głównych bohaterów. Jednocześnie nie daje wglądu w pełen przekrój postaci i nie ujawnia nic o późniejszych przygodach chłopca. 

Planuję przeprowadzić pewien eksperyment. Iść do biblioteki, wybrać trzy książki, o których wcześniej nie słyszałam i nie znam autorów, aby się nie uprzedzać, tylko na podstawie opisu z tyłu książki i spróbować się zastanowić dlaczego akurat te a nie inne mnie zainteresowały. Później zapisać swoje przewidywania i oczekiwania wobec nich, a po przeczytaniu skonfrontować te dwie wizje. Podobne doświadczenia mam zamiar przeprowadzić jeszcze wobec samych tytułów oraz okładek w znaczeniu obrazkowym. 

Pozdrawiam, M

8 komentarzy:

  1. Twój eksperyment zapowiada się bardzo ciekawie. Z przyzwyczajenia czytam opisy na okładkach książek, które bardzo są sprytnie ułożonym stekiem bzdur lub co gorsze zdradzają fabułę książki. Prawdą jest, że jeśli nie słyszałam nic o danej książce, najczęściej wybieram te z zachęcającym tytułem lub ładną okładką.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja już kiedyś zraziłem się do opisów na okładce książki. Wiadomo, mają one przede wszystkim zachęcić do przeczytania, więc często wyolbrzymiają pewne wydarzenia. No i jestem bardzo ciekawy wyników Twojego eksperymentu! Pozdrawiam!
    indywidualnyobserwator.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja okładki analizowałam w pracy licencjackiej...i przestałam je czytać! :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, mogę przeczytać twoją pracę? Bo wydaje się ciekawa :D

      Usuń
  4. Ciekawa jestem wyników Twojego eksperymentu. Ja głównie kieruję się okładką i opisem z tyłu, który jak się teraz zastanowiłam, często jest wyolbrzymiony. Co do serii Cassandry Clare - mam ją w domu, czytalam i zgadzam się z tym, co napisałaś.

    OdpowiedzUsuń
  5. ciekawe jaki będzie tego rezultat:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie dziwią mnie opisy, z których wynika, że książka jest po prostu świetna i nic, tylko po nią sięgnąć, bo tak też jest w dużej mierze ich rola, ale najbardziej irytujące jest zdradzanie zbyt wiele czytelnikowi :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zazwyczaj tak robię bo niestety moja biblioteka nie oferuje wielu pozycji...

    OdpowiedzUsuń

Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3