Hello!
Poszłam. Zobaczyłam. Zdenerwowałam się. Ale plus jest taki, że mogę napisać o "La La Landzie" tak jak lubię, czyli czepiając się czego się da.
Ładny - szczególnie na początku, im dalej w las tym gorzej i nie wiem, czy to zaplanowane działanie, aby pokazać, że większość znajomości na początku jest taka ładna i kolorowa, a potem przychodzi życie i robi się szaro. I nie wiadomo, czy to po prostu tak wyszło, bo skończyły się pomysły jak dalej robić tak, aby było ładnie, czy faktycznie docenić twórców, że tak przemyśleli obraz.
Uroczy - momentami, ale gdy one występują, to są definicją uroczości
Nudny - potwornie. Gdy zobaczyłam napis "5 lat później", to wyraz ulgi na mojej twarzy był nie do opisania, ale końcówka filmu też jest niemiłosiernie, niepotrzebnie i denerwująco przeciągnięta i do tego jeszcze wrócimy. Dłuży się ten film niemiłosiernie.
Przewidywalny - ale to oczywistość i podobno nie powinno się tej cechy filmu wyciągać, bo to nieuczciwe.
Musical? Nie wiem. To bardziej film, któremu przydarzyły się piosenki. Na dodatek pierwsza robi tragiczne wrażenie. Niektóre utwory nawet wpisują się w fabułę, inne to takie typowe "nie wiadomo skąd piosenki". Nawiązania do innych musicali, szczególnie do "Deszczowej piosenki" i "Amerykanina w Paryżu" są zrobione na chama, ale do innych arcydzieł gatunku "La La Land" nawiązuje w mniej (przeważnie) lub bardziej subtelny sposób. Po wyjściu z kina ciężko było zanucić choć jedną piosenkę, teraz nie jestem w stanie zrobić tego wcale. Tyle jeśli chodzi o chwytliwość ścieżki dźwiękowej. Z jednym rozkładającym na łopatki wyjątkiem, czyli "The Fools Who Dream", boto jest mistrzostwo świata. Po prostu.
Ryan Gosling nie będzie drugim Genem Kellym, on sam chyba nawet nie próbuje, ale w takiej pozycji jest stawiany w tym filmie. Nie przepadam za nim, ale całkiem dobrze się na niego patrzyło jako Sebastiana. Słuchało średnio. Większy problem jest z Emmą Stone. Wiem i doskonale zdaję sobie sprawę, że jest bardzo utalentowaną aktorką, ale dla mnie zawsze gra za bardzo, wolę nieco subtelniejsze wykorzystanie umiejętności aktorskich. Co nie zmienia faktu, że to postać Mii dźwiga ciężar całego filmu.
Marzyciele? Przypuszczam, że za mną jest coś nie tak, ponieważ ani trochę i zupełnie nie czułam, że jest to film o spełnianiu marzeń, podążaniu za nimi, czy cokolwiek innego. Nie udało się "La La Landowi" mnie porwać, cały czas odbieram ten film jako romans i tyle. Ale jako romans ze słodko-gorzkim zakończeniem (czyli a. przewidywalnym; b. uwielbiam to wyrażenie więc musiałam go użyć) też się w sumie nie sprawdza. Jeśli prześledzimy, ten wycinek rzeczywistości bohaterów jaki twórcy nam pokazują, to okazuje się, że ich jedyną rozmową jest TA kłótnia. Życie tak nie działa.
Kostiumy. Jest jedna rzecz w tym filmie, do której nie można mieć zastrzeżeń i są to kostiumy. Chętnie przygarnęłabym szafę Mii (a jeśli nie całą, to chociaż zieloną i niebieską sukienkę) oraz buty i marynarki Sebastiana. Stroje są bardzo ładne, bardzo retro i bardzo pasują do postaci. W większości scenografie i miejsca, w których toczyła się akcja, także były bardzo ładne i zawsze ciekawie pokazane. Ujęcia i kadry widać, że były bardzo, bardzo przemyślane i zaplanowane.
Rzeczą, która najbardziej jednak denerwowała mnie w tym filmie, był brak możliwości zdecydowania czy traktować go serio, czy jednak z przymrużeniem oka, bo on sam nie wie, czy jest poważny czy nie. Może poważny to niedobre słowo, ale lepszego na ten dysonans nie ma. I nie będę próbowała go wyjaśniać, bo obawiam się, że bez znajomości konkretnych scen z filmu nie za bardzo jest to możliwe.
Końcówka jest denerwująca. Będą spoilery. Ponieważ "La La Land" często i gęsto porównywany jest do "Titanica" (a ja zaniedbałam tradycję i nie obejrzałam w okresie bożonarodzeniowym, za to uczułam się do egzaminu słuchając ścieżki dźwiękowej i ogólnie mam silą potrzebę obejrzenia tego filmu w najbliższym czasie) otóż więc wyrokuję, że "Titanic" jest lepszym filmem bez względu na to, ile Oskarów "La La Land" dostanie, bo "Titanic" kończy się i jest koniec, a "La La Land" w perfidny, złośliwy i długi sposób pokazuje nam, jak mogłoby by być, gdyby bohaterowie zostali razem. A jak by było? TAK SAMO. Co w sumie prowadzi do wniosku, że można spełniać marzenia i być z osobą, którą się kocha, a nasi bohaterowie popełnili straszną głupotę rozstając się.
Jeśli ten film miał być o marzeniach, to mu nie wyszło. Jeśli miał być musicalem, to też nieszczególnie. Jeśli optymistyczny. to poległ. Jeśli romansem. to istnieje dziesięć tysięcy lepszych. W skrócie: nie ma się nad czym zachwycać.
Pozdrawiam, M
Słyszałem, też opinie, że to niby taki musical, ale jednak mocno przyaktorzony, z drewnianymi tancerzami... ;D
OdpowiedzUsuńTeż lubię recenzować rzeczy, które tak średnio przypadły mi do gustu. Dużo lepiej to wypada! ;)
Mam w planach, ale z każdą niepochlebną opinią odkładam seans na później...
OdpowiedzUsuńJa właśnie w przyszłym tygodniu miałam się na niego wybrać. Szkoda, że film nie spełnił Twoich oczekiwań. Sama zaczynam mieć teraz lekkie obawy przed jego obejrzeniem, jednak pewnie pójdę do kina i sama się przekonam. Wczoraj byłam na "Sztuce kochania" i film bardzo mi się podobał :)
OdpowiedzUsuń