To nie będą recenzje, bo nie sądzę, że można powiedzieć o tych filmach jeszcze coś, co z analitycznego punktu widzenia nie zostało już o nich powiedziane. To raczej konfrontacja moich oczekiwań i tego, co mi się wydawało o tych filmach z tym, co zobaczyłam.
Zastanawiałam się nawet, czy w ogóle o nich pisać, ale pamiętałam czyjś komentarz, że jest ciekawy, co o nich myślę – więc oto bardzo proszę moje spojrzenie na te filmy.
Barbie
Muszę zacząć od tego, że nigdy przenigdy jako dziecku (ani później) nie przyszło mi do głowy pomyślenie, że Barbie jest ucieleśnieniem tego, jak powinna wyglądać prawdziwa kobieta ani – tym bardziej – że ja kiedykolwiek miałabym wyglądać jak ona. Barbie zawsze była dla mnie nieprawdziwa i nie przysporzyła mi kompleksów. Może to dlatego, że Barbie była bardziej postacią z filmów animowanych – gdy przypadał mój czas bawienia się lalkami, to Barbie kojarzyła mi się głównie z Jeziorem Łabędzim i Dziadkiem do Orzechów (miałam nawet Barbie Klarę z tego filmu!). Piszę to, aby mój punk widzenia był jasny. Nie neguję innego postrzegania Barbie, ale jest mi ono obce. Dlatego na przykład początkowe okrucieństwo zbuntowanej Sashy względem Barbie wydało mi się niepotrzebne i trochę grubymi nićmi szyte, choć wiem, co za nim stało. Ale to nie moja rola, aby zastanawiać się i komentować kulturowe znaczenie Barbie w USA; z ciekawością natomiast pozastanawiałabym się, czy można je w prosty sposób przełożyć na Polskę (a w niektórych tekstach o tym filmie zauważyłam zestawianie tego 1 do 1 i nie wydało mi się to do końca uprawnione).
Zdecydowanie bardziej realistyczna była postać Glorii (matki Sashy, granej przez Amerikę Ferrerę) – ale to jest zupełnie nieodkrywcze spostrzeżenie. Dalej – sądziłam, że panowie szefowie z Mattela odegrają w filmie znacznie poważniejszą rolę, a oni chcieli „tylko” schować Barbie do pudełka, aby pasowała do ram, które jej wyznaczyli. Powinni być poważni, wyszli pokraczni – ale widać marka uznała, że lepiej tak niż inaczej. Ostatecznie wręcz wypadli nieco patetycznie.
Tym, co mnie chyba najbardziej zaskoczyło, było to, że świat rzeczywisty w tym filmie ma o wiele mniejsze znaczenie niż mi się wydawało, że będzie miał. To znaczy jego wpływ na świat Barbie był większy i bardziej dosłowny niż wpływ Barbie na nasz świat, ale w Los Angeles spędzamy o wiele mniej czasu antenowego, niż sądzimy. Zasadniczo Barbie musi uratować najpierw siebie, potem swój świat, aby na koniec ewoluować i odebrać lekcję prawdziwego życia.
Byłam także zaskoczona jak proste było przejście ze świata Barbie do prawdziwego świata i jak było to przedstawione jako oczywiste rozwiązanie problemu. Sądziłam, że będzie to nieco bardziej skomplikowane, ale prawdziwą komplikacją życia Barbie było to, że Ken odkrył patriarchat. I to dopiero było zaskoczenie – w zasadzie najważniejszy punkt tego filmu. To być może kontrowersyjna opinia, ale w sumie rozumiem, dlaczego Ryan Gosling dostał aktorską nominację do Oskara (oraz piosenka I'm Just Ken ma swój osobny fandom), a Margot Robbie nie. Margot miała do odegrania ewolucję, natomiast Ryan - rewolucję.
Czy film mi się podobał? Tak. Czy rozumiem, dlaczego wywołał tyle dyskusji? Tak. Czy obejrzałabym go ponownie? Zdecydowanie.
Oppenheimer
Wiem, że ten film ma tytuł Oppenheimer, a nie bomba jądrowa, ale to jak mało jest w nim fizyki i jak prosto jest przedstawiona („To niemożliwe!”, „Jak niemożliwe, jak właśnie to powtórzyli w laboratorium obok”) było dla mnie dość zaskakujące.
Zdecydowałam się, aby w końcu obejrzeć ten film, bo dzień wcześniej naczytałam się o zapłonie atmosfery – i okazuje się, że ta obawa była naprawdę bardzo duża w tamtym czasie. Aż Oppenheimer pojechał konsultować się z Einsteinem. I wydaje się, że do pewnego momentu to właśnie wizja zniszczenia całego świata góruje nad wizją tego, że budowana jest bomba z przeznaczeniem do zrzucenia na bardzo konkretne miejsce. Scena już po próbie atomowej, gdy zabierają dwie bomby, które wiemy przecież, gdzie wylądują - jest ta poruszająco nijaka. Jakby
Na marginesie, poza naprawdę rozpoznawalnymi naukowcami albo takimi, którzy grani byli przez mniej rozpoznawalnych aktorów – gdy po filmie rozmawialiśmy o różnych postaciach, to nazwiskami aktorów, którzy ich grali. Oznacza to dwie rzeczy – w tym filmie występuje plejada gwiazd, ale jednocześnie nie robi on najlepszej roboty, aby jasno przedstawić postacie.
Nie ukrywam, że przez ostatnie 20 minut filmu trochę cierpiałam i przysypiałam. Zupełnie brakowało mi kontekstu politycznego, aby zrozumieć całe to przesłuchanie przed Kongresem. Poza tym momentami skakanie po chronologii jest niezwykle męczące.
To nie bomba jądrowa a amerykańska obsesja dotycząca komunistów sprawia, że ten film jest tak długi. Ogólnie nie spodziewałam się, że aby obejrzeć film o twórcy bomby jądrowej, powinnam tyle wiedzieć o ruchach lewicowych / komunistycznych początku XX wieku, bo to o powiązania z nimi rozbija się pierwsze przesłuchanie (o to, czy Oppenheimer wciąż będzie miał dostęp do tajnych dokumentów). I film poświęca straszliwie (niemiłosiernie) dużo czasu, aby pokazać te rzekome powiązania.
Zasadniczo nie przeszkadzają mi tak zwane przegadane filmy (bardzo lubię Social Network), ale tutaj osnucie fabuły wokół dwóch przesłuchań trochę przerosło moje zdolności skupienia uwagi. W najbliższym czasie na pewno nie obejrzę tego filmu ponownie, ale moi bracia, którzy byli na nim w kinie, wytrwali na powtórnym seansie, więc na pewno się da.
Oprócz Social Network Oppenheimer bardzo kojarzy się z Grą tajemnic – ten sam czas, przełomowe odkrycie, aż w końcu zaszczucie genialnego naukowca irracjonalnymi strachami i prawem bez logicznych podstaw. Chociaż w Oppenheimerze w zasadzie nie czuć (i zupełnie nie widać), że na świecie trwa wojna, bo jesteśmy na środku pustyni w USA. Albo śledzimy to, co działo się już po wojnie. Momentami ta – w zasadzie szeroko rozumiana – amerykanocentryczność tego filmu jest wręcz klaustrofobiczna.
Zaskoczyło mnie też to, gdzie ten film jest subtelny, a gdzie zupełnie nie i wali dosłownością w głowę widza jak toporem. Nie będę się rozpisywać, ale są w tym filmie sceny, których nie rozumiem i wolałabym o nich zapomnieć. Ale też brakowało mi bardziej dosadnych scen odnoszących się do skutków użycia bomby jądrowej.
Nie jestem pewna, czy film jako całość zasługuje na wszystkie nagrody, które zdobywa, ale jestem pewna, że Cillian Murphy zasługuje na jeszcze co najmniej 10 worków nagród!
Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!
Też uważam, że to nie są filmy idealne, dobre ale nie idealne :)
OdpowiedzUsuńChętnie skuszę się na obejrzenie filmów w wolnym czasie :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
Oppenheimera nie oglądałam, chociaż miałam w planach. Jakoś nie doszłam na czas do kina.
OdpowiedzUsuńNatomiast jeśli chodzi o Barbie, to uważam, że film całkiem w porządku. Było trochę absurdów, które nie do końca zaakceptowałam, ale w całkowitym rozrachunku nie było tak źle. W sumie poszłam na Barbie bez większych oczekiwań, może dlatego kilka razy się zaśmiałam i wyszłam zadowolona :).