niedziela, 23 czerwca 2024

Nieodważny krok - Don't Worry Darling

Hello!

Nie planowałam oglądać tego filmu, ale znika on z Netflixa, a pamiętając trochę z czasów jego premiery i kilka recenzji, które słyszałam i czytałam, pomyślałam, że to może być jednak tytuł, który warto zobaczyć samemu i opowiadając o nim, wiedzieć, co się mówi. Spoilery (bardziej do konstrukcji filmu niż fabuły, ale w pierwszym akapicie opisuję zakończenie)!  

Alice Chambers żyje wraz z mężem w wyjętym jak z magazynu z lat 50. osiedlu patronackim. Jednak jej świat jest zbyt piękny, aby mógł być prawdziwy i coraz więcej dziwnych wydarzeń sprawia, że Alice zaczyna wątpić zarówno w swój zdrowy rozsądek, jak i reguły rządzące Victory.

Don't Worry Darling (Nie Martw się, Kochanie - oczywiście zapomniałam, że film ma polski tytuł) nie zbierał pochlebnych recenzji, a ja oglądając go, wiedziałam, jak się skończy. A jednak udało mu się mnie zaskoczyć, bo ten film się po prostu nie kończy. Nie ma on otwartego zakończenia - przynajmniej ja tak tego nie widzę - nawet trudno napisać, że on się urywa, bo w jego ostatnich 10 minutach otworzone zostają przynajmniej dwa wątki z ogromnym potencjałem, które nie zostają w żaden sposób wyjaśnione i zupełnie nic z nich nie wynika. 

W zasadzie o całym tym filmie można napisać, że miał on ogromny potencjał, ale ostatecznie wydaje się, że gdy tylko chciał powiedzieć coś mocniejszego, spróbować pokazać ostrzejszą krytykę społeczeństwa, cofał się - co można interpretować na dwa sposoby: albo otwierał pole dla inteligencji widza, któremu nie trzeba wykładać wszystkiego kawa na ławę, albo zwyczajnie nakazywał widzowi dopowiedzenie sobie znaczeń i odniesień do prawdziwego świata, bo sam nie był na tyle odważny, aby nazwać rzeczy po imieniu. Skłaniam się ku tej drugiej opcji i wrażeniu, że to bardzo letni film.

To, co napisałam, może brzmieć, jakby film mnie rozczarował czy ogólniej wywołał we mnie głębsze emocje, ale poza tym, że naprawdę zaskoczył mnie swoim niedorobionym zakończeniem, nieszczególnie mnie poruszył. A przynajmniej nie poczułam, że ma coś ciekawego do powiedzenia w tematach, których dotyka. Bo sama Alice jest postacią tragiczną i dźwiga calusieńki film na swoich barkach bez pomocy żadnej z postaci drugoplanowych.

I ma to bezpośrednie przełożenie na aktorów, bo w zasadzie całą odpowiedzialnością za warstwę emocjonalną została obarczona Florence Pugh. Gdyby nie ona, ten film prawdopodobnie byłby nieoglądalny, tym bardziej, że chociaż wydaje się, że Harry Styles się stara, nie dorasta aktorskim talentem do Florence (ani nikomu innemu na planie), Olivia Wide była za bardzo zajęta reżyserowaniem, aby jej postać Bunny (podobno najlepsza przyjaciółka Alice) miała większe znaczenie w filmie (a do tego jej wątek jest jednym z niewykorzystanych potencjałów całego filmu i reżyserka zrobiła to sobie sama! chociaż może to bardziej kwestia scenariusza). Może nie aktorsko, ale jedyną inną osobą/postacią, która oprócz Florece/Alice była interesująca w tym filmie, był Chris Pine / Frank. Nie jestem jednak pewna, czy rodzaj chemii, który wytwarzał się pomiędzy nimi w czasie przerzucania się argumentami, jest wynikiem gry aktorskiej Chrisa Pina czy po prostu tego, jaką funkcję jego postać pełniła w filmie. Bez wątpienia jednak była to jedyna relacja, którą wyraźnie było czuć od obydwojga zaangażowanych. 

Don't Worry Darling to film, w którym poszczególne akty/sekwencje/wydarzenia są poukładane w zaskakująco nierówny sposób - części, które można by skrócić, są o wiele za długie, sceny - choć delikatnie inne - to jednak się powtarzają, niekiedy nie do końca wiadomo, dlaczego bohaterowie w danym momencie postanawiają zachować się tak, a nie inaczej. Przy czym, nawet pomimo tego, że wiedziałam, o czym jest ten film, nie powiedziałabym, aby mnie znudził jako taki (a widziałam, że ludzie określają go wprost jako nudny). Raczej to obraz, który ma problemy z długością poszczególnych sekwencji. I są fragmenty za środka, które warto by wyciąć, aby zakończenie było dłuższe.

Obok występu Florence Pugh jedyną bezwarunkowo pozytywną rzeczą, którą można napisać o tym filmie, jest jego wygląd - zarówno pod względem stylistyki scenografii i oddania estetyce lat pięćdziesiątych, jak i samych zdjęć. To nie powinno być zaskakujące - patrząc na plakat - ale w Don't Worry Darling kamera jest bardzo blisko postaci, w filmie prawie nie ma planów totalnych (poza ujęciami na samochodów na pustyni) i ogólnie bohaterowie są niemalże zawsze ważniejsi niż miejsca. Co dodatkowo podkreśla pewne poczucie klaustrofobii i zamknięcia, jakie daje mieszkanie w oddalonym od cywilizacji firmowym miasteczku.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

środa, 19 czerwca 2024

Trzy filary - Wielki skok Grupy Lazarus

 Hello!

 I jest! Recenzja książki Wielki skok Grupy Lazarus!

Tytuł: Wielki skok Grupy Lazarus. Od Hollywood do wielkich instytucji finansowych: za kulisami cyberwojny Korei Północnej
Autor: Geoff White
Tłumaczenie: Hanna Jankowska
Wydawnictwo: Szczeliny

To się nieczęsto zdarza, abym miała poczucie, że ja i autor nadajemy na tych samych falach, ale w przypadku Wielkiego skoku miałam dobre przeczucia od początku lektury - słyszałam też wiele dobrego o książce wcześniej, ale to jeszcze może niewiele znaczyć - a później przeczytałam fragment o gospodarce, o którym pisałam w koreańskim bingo, i wiedziałam, że Geoff White to swój człowiek. A poza tym autor nie ma też dziwnej awersji do przypisów - i chociaż dla własnej wygody jestem fanką przypisów dolnych, szczególnie, że w tej książce są numerowane od początku w ramach rozdziałów i szukanie ich bywa lekko irytujące, bo tutaj mamy przypisy końcowe i jest ich sporo, to bardzo się cieszę, że są i jest ich dużo.

Gdyby kogoś do książki zniechęcał fakt, że dotyczy w jakimś stopniu Korei Północnej, to nie ma powodów do obaw. Chociaż sama nie miałabym nic przeciwko, gdyby o samym KRLD  w książce było napisane dużo więcej, należy uczciwie powiedzieć, że północnokoreańskiego kontekstu jest w Wielkim skoku idealnie tyle, ile być powinno. Można mieć niedosyt w odniesieniu do tego, że to jednak w ogromnej mierze spojrzenie z zewnątrz – niewiele jest rozmów z Koreańczykami z Północy (oczywiście takimi, którzy uciekli), a autor książki w KRLD nie był (choć zapewne w kontekście tematu – rządowych cyberprzestępców – wycieczka w niczym za bardzo by mu nie pomogła) – ale z drugiej strony północnokoreańscy hakerzy nie hakują KRLD, tylko atakują USA czy Bangladesz. Więc jeśli udaje się spotkać z ekspertami - czy to od Korei Północnej, czy informatykami, czy ludźmi badających pranie pieniędzy - i jasno wyjaśnić zakres tematyczny i kontekst czytelnikom, to jest świetna lektura.

A pranie brudnych pieniędzy odbywa się w jeszcze liczniejszych i zaskakujących zakątkach świata. I tak jak nie lubię twierdzenia, że jakieś książki non-fiction czyta się jak powieści sensacyjne, tak Wielki skok jest najbliższej przekonania mnie, że jednak coś w tym stwierdzeniu jest. Książka ma bardzo jasną i przemyślaną strukturę narracyjną, co nie znaczy, że nie buduje napięcia – czytelnik naprawdę zastanawia się, co będzie dalej. Co uda się przestępcom, na jakie pomysły wpadną i jak bardzo dookoła będą chcieli wyprać pieniądz, a co sprawi, że ktoś wpadnie na ich trop – albo po prostu okoliczności sprawią, że coś im nie wyjdzie. Przy czym Wielki skok bardzo wyraźnie – i autor wypowiada się o tym bezpośrednio – obrazuje, że nawet z oglądając oczywiste obrazki z najprawdopodobniej coraz lepszymi rakietami balistycznymi i rozwojem militarnym KRLD, nie mamy zielonego pojęcia jaką technologią dysponuje KRLD, a tempo z jakim absorbują oni wiedzę i zdolności, aby potem je zaadaptować i wykorzystać przeciwko reszcie świata, jest – eufemistycznie rzecz ujmując – niepokojące.  

Wrócę do kwestii ułożenia narracji i tego, że kontekst KRLD jest idealnie dopasowany do opisywanych działań hakerskich. Prawdopodobnie słyszeliście o tym, że gdy Sony miało wypuszczać do kin film Wywiad ze Słońcem Narodu, ktoś włamał się do firmowych komputerów i między innymi udostępnił prywatną korespondencję mailową wysoko postawionych osób (później przelała się przez Hollywood fala dyskusji i niezadowolenia, bo jedną z rzeczy ujawnionych w tych mailach była ogromna skala nierówności płacowych aktorów i aktorek). A czy słyszeliście o porwaniu południowokoreańskiego reżysera i aktorki na zlecenie Kim Dzong Ila? To jeden z punktów koreańskiego bingo, więc być może owszem. Autor wykorzystał sprawę ataku hakerskiego na Hollywood, aby przybliżyć czytelnikom fakt, że Kim Dzong Il był fanem kina i odpowiadał za propagandę. Autor nawet odwołuje się do książki wydanej też po polsku Kim Dzong Il. Przemysł propagandy (którą nawet polecam, z zastrzeżeniem, że w tekście jest wiele usterek i nie wiem, czy jest ona gdzieś do dostania). A to tylko jeden przykład. Kolejne bywają bardziej współczesne i dotyczą polityki (powiedzmy chwilowego i nieco dziwnego ocieplenia stosunków KRLD-USA, gdy prezydentem był Donald Trump), ale są też takie dotyczące biografii przywódców KRLD oraz ideologii, która panuje w tym kraju. Zarysowanie historii Korei Półocnej jest ważne dla zobrazowania, dlaczego w tym momencie - a w zasadzie z każdym rokiem będzie potrzebował ich coraz bardziej - tak desperacko przywódcy KRLD zależy na pozyskaniu jakichkolwiek pieniędzy bądź środków płatności.

A może kojarzycie historię o tak dobrze podrobionych dolarach, że ich jakość była nawet lepsza niż prawdziwych? Ona także jest opisana w tej książce! Narracja w książce ułożona została w zasadzie chronologicznie i zgodnie z postępem technologii. Zaczynamy od wypłacania gotówki z bankomatów, ale dowiadujemy się o także o koniecznościach technicznych podrabiania pieniędzy, poprzez hakowanie banków, Hollywood, paraliż brytyjskiej ochrony zdrowia aż do kryptowalut - i w zasadzie całej nowej dziedziny kreatywności i szybkości w radzeniu sobie z pieniędzmi. Śledzimy drogę i sposoby prania pieniędzy pochodzących z przestępstw. Dowiadujemy się trochę, jak takie rzeczy się odbywają i jak zrobić to z największą korzyścią. Warto jeszcze wspomnieć, że autor - choć wyraźnie obecny w książce - nie odkrywa się w niej za bardzo, do tego stopnia, że czasami czytelnik może mieć wręcz wątpliwość, czy to on sam rozmawiał z ekspertami, których przedstawia (ale jeśli powołuje się na rozmowy przeprowadzone przez kogoś innego bardzo jasno o tym informuje). Wiemy także, że podróżował on po świecie, śledząc pieniądze, ale to także są bardzo subtelne wzmianki, o których w trakcie lektury bardzo łatwo zapomnieć i można zacząć się zastanawiać, czy on nie napisał całej tej książki z Wielkiej Brytanii (nie).

Książka w zasadzie mogłaby nosić tytuł „Wielkie skoki”, bo autor opisuje kilka wielkich akcji przypisywanym hakerom z KRLD (wyjaśnia też jak służbom bezpieczeństwa różnych państw lepiej lub gorzej szło łączenie kropek i odkrywanie, kto stoi za tymi różnymi wydarzeniami), ale przestępczą akcją numer jeden, którą śledzimy i obserwujemy jej skutki, jest ogromy skok na Bank Bangladeszu. Co do samego działania hakerów - z jednej strony autorowi udaje się oddać skalę i skomplikowanie problemu, nawet w książce wykłada linijka po linijce, jak działa zmiana w kodzie programu, ale czasami miałam wrażenie, że niektóre aspekty techniczne są przedstawione nieco zbyt prosto. Przy czym nie wiem, czemu je odnosiłam - bo jak wspominam, autor pisze nie tylko o technice, ale także na przykład o tym, w jakich warunkach ci hakerzy żyją poza KRLD i pod jaką są presją. A jednak trudno jest przekazać coś tak ulotnego i efemerycznego jak hakowanie jako trudną robotę na kartach książki (gdy zaczęłam się nad tym zastanawiać, to równie trudno przekonać ludzi, że na przykład praca naukowców - szczególnie w naukach humanistycznych czy ogólniej takich, gdzie raczej nie przeprowadza się eksperymentów - jest skomplikowana i męcząca). 

Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspomniałam, a która przyczynia się do tego, jak tę książkę fantastycznie się czyta - a są to jej bohaterowie. Rozpoczynając od - wydających się nieco przypadkowymi postaciami - wybieraczy gotówki z bankomatów, poprzez pracowników banków, którzy muszą radzić sobie z kryzysem, pracowniczki Sony pojawiające się w pracy tylko po kawę po zablokowaniu komputerów przez hakerów, bardzo chorego człowieka, którego ratująca życie operacja musiała być przełożona, bo zaszyfrowano serwery z danymi medycznymi, poprzez osoby organizujące - i wciągające w to innych ludzi - przerzucanie pieniędzy pomiędzy kontami bankowymi i wywożenie gotówki. Mamy też hakerów - ale to po pierwsze efemerydy, ukrywające się pod piętrami fałszywych tożsamości, a po drugie rozpatrujemy ich jednak w kategorii grupy. W kontekście ludzi Geoff White skupia się na tym, jak bardzo ich życia zostały zniszczone w związku z kontaktami z Grupą Lazarus, czy to w odniesieniu do osób piorących brudne pieniądze, czy to do osób z banków i instytucji, które hakerzy zaatakowali. To nie są pozytywne historie i są one niepokojące, bo czasami w wiry cyberwojny KRDL zostawały wplątane osoby po pierwsze niemające pojęcia o skali przedsięwzięcie, a po drugie - prawdziwie przypadkowe.

Książka Geoffa White'a znakomicie łączy trzy filary opowieści: hakersko-technologiczny z odniesieniami do bezpieczeństwa, północnokoreański - zarówno w kontekście biograficznym oraz życia w i funkcjonowania tego kraju, jak i dyplomatycznym - oraz ludzki z wątkiem międzynarodowych, tworząc niezwykle wciągającą, ale jeszcze bardziej niepokojącą opowieść, o sile KRLD naprawdę mogącej wpłynąć na życie ludzi na całym świecie.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

sobota, 15 czerwca 2024

Nie tylko w kinie i teatrze 35

Hello!

Nieczęsto mamy do czynienia z tak szybkim pojawieniem się tuż po sobie ciekawych klipów z aktorami - a przynajmniej ja zauważam ich bardzo niewiele. Ale nie dało się przejść obojętnie obok faktu, że jednego dnia Sabrina Carpenter pokazała światu klip do piosenki Please Please Please, a zaledwie kilka godzin później Ariana Grande wypuściła teledysk obrazujący utwór the boy is mine - i w obu są aktorzy!

Sabrina Carpenter - Please Please Please
Aktor: Barry Keoghan 

 

To chyba dość odważny ruch, aby zatrudnić swojego prawdziwego chłopaka do teledysku, ale jeśli tym chłopakiem jest zdolny aktor, to być może szkoda nie wykorzystać jego talentów. 

Barry w teledysku gra niepoprawnego i niereformowalnego złodzieja/kryminalistę, a Sabrina bardzo by chciała, aby cóż... się ogarnął i nie przynosił jej wstydu.

Ciekawostka Espresso nie przekonało mnie przy pierwszym przesłuchaniu - zupełnie nie spodziewałam się, że piosenka stanie się aż takim hitem, jakim się stała, ale Please Please Please kupiło mnie od razu. 

Ariana Grande - the boy is mine
Aktor: Penn Badgley



Ariana Grande dołącza do listy Kobiet-Kotów. A Penn Badgley gra burmistrza Maxa Starlinga, w których główna bohaterka klipu się podkochuje. I okazuje się, że nie musi stosować żadnych sztuczek, bo burmistrz od razu ulega jej wdziękom. 

Honorable mention: w poprzednim teledysku Ariany - do piosenki we can't be friends (wait for your love), podobnie jak tytuł całej płyty (eternal sunshine) inspirowany filmem Eternal Sunshine Of The Spotless Mind (po polsku znanym jako Zakochany bez pamięci) - pojawia się Evan Peters.

Katy Perry - Not the End of the World
Aktorka:  Zooey Deschanel 

 
Koncept tego klipu jest taki, że ponieważ Zooey i Katy uważane są za bardzo do siebie podobne, kosmici porywają - czy też ratują - nie tę osobę, którą zamierzali, czyli Zooey właśnie. 
Sama piosenka jest też bardzo ciekawa, bo chociaż w klipie Ziemia zostaje uratowana i teledysk kończy się imprezą, piosenka ma tytuł NOT the end of the world, a Katy śpiewa „don't lose hope”, to muzycznie jest w niej coś mrocznego i ma się jednak poczucie, że nadchodzi coś niedobrego. 

Halsey - Graveyard
Aktorka: Sydney Sweeney



Sydney Sweeney i Halsey w teledysku biegają po opuszczonym, ale jak najbardziej świecącym i działającym - i to dziwnie szybko - parku rozrywki. Już tytuł piosenki sugeruje, że to nie jest lekki, łatwy i przyjemny utwór, a do tego klip ma bardzo niepojący klimat.

ODESZA ft. The Knocks - Love Letter
Aktorka: Simone Ashley


Ten klip nawet zatytułowany jest dokładnie: ODESZA - Love Letter (feat. The Knocks) - Official Video starring Simone Ashley. Zgodnie z podpisami w teledysku występuje także Yuji Okumoto jako Sensei. A sam klip jest przeciekawy - jest o tańcu, o niedostaniu się do szkoły, o sztukach walki, o szachach, byciu barmanką i wielu, wielu innych rzeczach. Coś ci nie wychodzi - próbuj dalej albo spróbuj innej rzeczy, aż ci wyjdzie!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

wtorek, 11 czerwca 2024

Wielki skok Grupy Lazarus - koreańskie bingo

 Hello!

Zaczynając czytać Wielki skok Grupy Lazarus, miałam wątpliwości, czy w tej książce znajdzie się coś do koreańskiego bingo. Po kilkunastu kartkach okazało się, że potencjał jest - ograniczony, ale jednak - postanowiłam więc go wykorzystać. Można powiedzieć, że to nieco odwrotna sytuacja to tej związanej z książką Polka w Korei - tam recenzja była uzupełnieniem bingo, tutaj bingo jest wprowadzeniem do recenzji. 

Tytuł: Wielki skok Grupy Lazarus. Od Hollywood do wielkich instytucji finansowych: za kulisami cyberwojny Korei Północnej
Autor: Geoff White
Tłumaczenie: Hanna Jankowska
Wydawnictwo: Szczeliny

Wielki skok Grupy Lazarus to książka o pewnym bardzo szczególnym i specyficznym wycinku funkcjonowania Korei Północnej (a zasadniczo cała akcja toczy się poza tym krajem), więc to niezaskakujące, że nie ma w niej wspomnianych wielu puntów z bingo, które dotyczą kultury oraz faktu odbycia wycieczki do tego kraju. Także to takie minibingo, w którym najważniejszy jest drugi punkt, będący swojego rodzaju rozgrzewką przed pełnoprawną recenzją.

Narzekanie na przewodników

Nie było narzekania, było wspomnienie i to nie autora – bo gdy książka powstawała KRLD było zamknięte, ale chyba gdyby mógł, to by pojechał.

„(...) o czym Cohen mógł się przekonać podczas wycieczki z przewodnikiem po stolicy” (s. 96)  

Przeszłość gospodarki

„Często przytaczana jest informacja, że PKB na głowę mieszkańca był w 1953 roku taki sam na Południu i na Północy, ale w KRLD wzrósł do 1960 roku czterokrotnie.

Źródłem tych danych jest analiza Centralnej Agencji Wywiadowczej, ale co najmniej jeden raport przyznaje, że nie wiadomo dokładnie, skąd CIA wzięła te liczby” (s. 38)

Podział tych zdań jest mój – dla większego dramatyzmu – w tekście następują bezpośrednio po sobie i były momentem, gdy przekonałam się, że ja i autor nadajemy na tych samych falach. Kojarzy mi się to z tym przykładem, gdy autorzy podają, że północnokoreańskie dzieci są o dokładną liczbę centymetrów niższe niż dzieci z Południa, a chodzi o średnią (która jest połową tej liczby - jeśli dobrze pamiętam). 

Samochody

 „(...) kierując ruchem na dziesięciopasmowych arteriach, gdzie nie było samochodów” (s. 96).  


Podział społeczeństwa na klasy

„Rezultatem tej inżynierii społecznej był songbun – system klasowy, który nie odzwierciedlał zastanych norm społecznych (...)” (s. 43)

Porwanie Choi Un-hui i Shin Sang-oka

 „W 1978 roku polecił porwać najsłynniejszą parę filmową z Korei Południowej – reżysera Shin Sang-oka i aktorkę Choi Eun-hee” (s. 157).

13 centymetrów

To nie jest dokładnie to, ale autor był o krok.  

„W 1998 roku w Korei Północnej działali już eksperci Światowego Programu Żywnościowego, którzy odkryli (...): niedożywione dzieci (...)” (s. 59).

Prezenterka wiadomości

Tu też autor było o krok, aby o niej wspomnieć, ale opisał to tak ogólnie, że nawet z najlepszymi chęciami, nie da się tego naciągnąć, aż tak.

Nawiązywanie do Orwella
(Nie)bezpieczeństwo Air Koryo
Rachuba czasu
Kraj, którym kieruje zmarły
Fryzury
Narzekanie na bycie dziennikarzem / Podkreślanie faktu bycia dziennikarzem
Historia hotelu Ryugyŏng


KOREA

Konfucjusz

„To, że Kim Il Sungowi udało się względnie łatwo wprowadzić ten instytucjonalny nepotyzm, bywa tłumaczone wpływami konfucjanizmu (...)” (s. 46). 

Kim, Park, Lee to najpopularniejsze nazwiska

„Park to odpowiednik angielskiego Smitha (...)” (s. 199).  

To trochę naciągane z mojej strony, ale trzeba docenić autora za próbę przybliżenia tego zagadnienia z innej (odnoszącej się do jego języka/kraju) strony niż zawsze. 


Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M



piątek, 7 czerwca 2024

Moje przygody z czasopismami naukowymi

 Hello!

Nie wspominałam o tym na blogu dużo (o ile wcale), ale po ukończeniu studiów planowałam spróbować dostać się do szkoły doktorskiej - nie udało się i robię w życiu inne rzeczy, ale wciąż mam pewne ambicje naukowe. I z tym wiąże się dzisiejszy wpis. Aby dostać się do szkoły doktorskiej należy uzyskać odpowiednią liczbę punktów, w skrócie dwóch kategoriach: wcześniejsze osiągnięcia oraz rozmowa egzaminacyjna. W pierwszej kategorii wiele można uzyskać, między innymi publikując artykuły w czasopismach naukowych. 

Tekst jest nieco chaotyczny pod względem czasu - opisywałam te przygody w miarę na bieżąco i są to historie od roku 2019. Ale tak naprawdę moja przygoda z publikacjami zaczęła się od czasopisma numer 2 - był to proces dość wymagający, czasochłonny i trochę traumatyczny, bo recenzenci byli wyjątkowo (naprawdę wyjątkowo, od tamtego czasu dostałam mnóstwo recenzji - pozytywnych, negatywnych, neutralnych, ale żadne nie były tak uszczypliwe, aroganckie i niekonstruktywne, jak w przypadku tych pierwszych) krytyczni, ale z perspektywy czasu nawet to doceniam, bo wiedziałam, czego się spodziewać i nieco się uodporniłam (ale też nigdy później nie zetknęłam się z taką złośliwością). Ale pierwsze koty za płoty i po tym nie miałam już żadnych problemów, aby słać swoje teksty w świat. Z pewnymi sukcesami, bo opublikowałam 4 artykuły, a piąty dosłownie wczoraj czy przedwczoraj znów zgłosiłam do jednego z czasopism - ale o tym przeczytacie już poniżej. 

Czasopismo numer 1

Moja korespondencja z tym czasopismem trwa od grudnia 2019 roku. Przy czym się tak ciągnie trochę z mojej winy. Ale tylko trochę, bo pierwszą odpowiedź dostałam w lutym 2020. Potem był koronawirus, ja nie miałam ani czasu, ani głowy, aby skrócić tekst, więc po poprawkach wrócił on do redakcji dopiero w październiku 2020. Po czym się okazało, że czasopismo przeszło gruntowne zmiany, ale mój tekst miał trafić do redakcji. Więc napisałam raz jeszcze w kwietniu 2021. Tekst do redakcji dotarł, ale przez te wszystkie zmiany, dalej (piszę to w połowie maja 2021) nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. 

Przypuszczam, że nic, bo do czasu publikacji nie dostałam już żadnej wiadomości.

Czasopismo numer 2

Tu już mam potwierdzoną publikację, a wszystko odbywało się miło, szybko i sprawnie. Tekst wysłałam do konkretnego numeru tematycznego na dzień przed tym, gdy czasopismo kończyło przyjmować artykuły. Dosłownie następnego dnia dostałam potwierdzenie, że artykuł dotarł do redakcji (patrz czasopismo wyżej - 2 miesiące). Aczkolwiek dwa miesiące wydają się dość standardowym czasem, bo i z tego po dwóch dostałam informację, że mój artykuł może być opublikowany, przy czym nie w tym numerze, do którego go zgłaszałam, ale za rok - bo tak wypada następny pasujący temat. Potem był proces recenzyjny (BARDZO traumatyczny - ale był to pierwszy i jedyny taki). Na początku maja zostałam poproszona, aby umieścić artykuł w systemie, co było całkiem zabawne, bo już go mniej więcej obczaiłam - dosłownie 3 czy 4 dni wcześniej umieszczałam w takim systemie artykuł do czasopisma numer 3.
Później dostałam nawet złożony artykuł do korekty autorskiej. Ostatecznie tekst ukazał się 30 grudnia 2021 - 14 miesięcy od wysłania zgłoszenia.

Czasopismo numer 3

Od razu załącza się wszystko w systemie open journal. Gdy to zrobiłam, od razu dostałam maila potwierdzającego zgłoszenie  i nie mam pojęcia, czy to była wiadomość automatyczna, czy nie. Szybkość sugerowałaby, że tak, ale informacje w samym mailu trochę przeczą tej tezie. 

Odpowiedź - niestety artykuł został odrzucony przez redakcję, ale dostałam dość dokładną ogólną informację zwrotną dlaczego, więc gdybym chciała go poprawić, aby spróbować raz jeszcze, to wiem, co robić - dostałam niecałe dwa tygodnie po zgłoszeniu. Także szybko.

Dla artykułu będę szukała nowego miejsca i być może postaram się pogłębić analizę, aczkolwiek i tak jest on na granicy dopuszczalnej liczby znaków. 

Podejście drugie po dwóch latach

Bo tak wyszło, że artykuł, który trochę niechcący napisałam, poprawiając tekst do Czasopisma 4, tam się ukazać nie może, będzie (a przynajmniej powinien) pasować do tego. A przynajmniej taką mam nadzieję. Z tego, co widzę, mogę się spodziewać szybkiej odpowiedzi. Artykuł przesłałam w połowie marca.  

Na koniec kwietnia dostała informację, że tekst dostał się do etapu recenzji! Tylko warto byłoby go uzupełnić - więc dopiszę, co mam dopisać i prześlę do recenzji.

Recenzje dostałam na sam koniec czerwca i były mocno średnie. Artykuł wymagał sporo dodatkowej pracy, ale uzupełniłam i poprawiłam, co tam chcieli recenzenci i odesłałam na kolejną rundę ocen redakcji. Która się nie powiodła, ale uwaga...

Do trzech razy sztuka!

Dosłownie przedwczoraj (5 czerwca 2024) wysłałam do tego samego czasopisma tekst poprawiony po raz kolejny. Mogę tylko czekać na informacje od redakcji/recenzje.

Czasopismo numer 4

Wysłałam maila w piątek, potwierdzenie przyjęcia dostałam w poniedziałek. Tego się spodziewałam, bo czasopismo na stronie miało podane, kiedy sekretariat czasopisma działa. W mailu potwierdzającym dostałam 3 akapity tekstu informujące o tym, że procedura dopuszczenia tekstu do druku jest BARDZO długa i w sumie bardzo niepewna. Policzymy. O ile tekst w ogóle zostanie przekazany do recenzji. 

Po 8 miesiącach dostałam informację, że jeśli tekst dopracuję i odeślę na czas, to może on zostać włączony do procesu wydawniczego.  

Dopracowałam, odesłałam i czekałam na recenzje. Pięć miesięcy, po czym postanowiłam napisać, czy coś w ich sprawie wiadomo. Okazało się, że wiadomo na koniec grudnia. Jedna recenzja była pozytywna, sugerująca małe zmiany. Kłopot był z drugą - a dokładnie dopiero po drugiej recenzji redakcja ogarnęła, że mój tekst nie do końca jest językoznawczy. Niestety wymagałby bardzo gruntownych poprawek w obszarach, na których się nie do końca znam, aby dostać się do tego czasopisma. Ale plus jest taki, że recenzje były naprawdę konstruktywne i cała komunikacja z osobami z czasopisma - chociaż proces był bardzo długi - była naprawę bardzo miła.

Podejście drugie

Zabrałam się i poprawiłam ten artykuł. A w zasadzie to napisałam drugi, chociaż pozostając w moim ulubionym obszarze badawczym. Pojęcia nie mam, co z tego wyniknie, bo chociaż z jeden strony dobrze wiem, o czym pisałam, to jednocześnie językoznawstwo jako takie nie jest moim konikiem, a temat wymagał wielu odniesień oraz wielu jeszcze innych kontekstów. W każdym razie wysłałam go na koniec stycznia. 

Na początku marca okazało się, że w styczniu czasopismo opublikowało artykuł bliźniaczo podobny do mojego zmienionego. Nie żartuję, panowie napisali prawie taki sam artykuł jak mój, z tym, że ja skupiam się na Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych. Z jednej strony cieszę się, że temat koreańskich topominów się rozwija, ale z drugiej to ja chciałabym go rozwijać. Pan z czasopisma zasugerowała, aby spróbować go opublikować gdzie indziej.

Czasopismo numer 5

Zgłosiłam się do numeru tematycznego i monograficznego, gdzie najpierw trzeba było wysłać tytuł i streszczenie, a na dosłanie artykułu były dwa miesiące. 

Wysłałam go - przez system - dzień przed ostatecznym czasem. Później redakcja czasopisma kontaktowała się ze mną przez wymianę wiadomości wewnątrz tego systemu, co przebiegało szybko i sprawnie. Wiedziałam, że ten szykowany numer monograficzny jest na drugą połowę 2022 roku, artykuły się wysyłało do końca listopada, a pierwszy znak, że ktoś ten tekst widział, dostałam nieco ponad tydzień później (oprócz automatycznego, wciąż chyba, potwierdzenia, że w ogóle dotarł). 

Na początku 2022 wszystko poszło nieco szybciej, bo zostałam zapytana czy dam radę wprowadzić poprawki i załatwić biurokrację, tak aby tekst mógł ukazać się we wcześniejszym numerze (lub przenieśli ten, do którego początkowo się zgłaszałam - nie wiedziałam). Więc zrobiłam wszytko szybciutko. 

Artykuł ukazał się na koniec marca 2022.

Czasopismo numer 6

Postanowiłam się nie poddawać i spróbować mój niejęzykoznawczy tekst, wysłać do językoznawczych czasopism (wprowadziłam też po drodze sugerowane wcześniej poprawki!), wysłać do czasopisma bardziej ogólnego. Już tego samego dnia dostałam maila, że temat bardzo ciekawy i zostanie przekazany recenzentom! To było w drugim tygodniu stycznia - zobaczymy, ile poczekam na recenzje i co z nich wyniknie. 

Czekałam na recenzje dokładnie dwa miesiące. I dostałam informację, że jeśli do końca marca odeślę poprawiony tekst, to ukaże się w czerwcowym numerze czasopisma. 

Tekst po mocnych redakcyjnych poprawkach został opublikowany w sierpniu 2023 roku!

Ciekawostka - czasopismo numer X

Które samo się do mnie zgłosiło. Oczywiście to brzmi zbyt pięknie, aby było prawdą. Albo inaczej - tak, czasopisma niekiedy (na przykład do specjalistycznych numerów tematycznych) piszą do konkretnych naukowców, czy by czegoś nie napisali, ale nie żartujmy sobie, że mój pierwszy artykuł wywołał takie poruszenie, że dowiedzieli się o nim wydawcy w Nowym Jorku. To coś, co do mnie napisało to drapieżne wydawnictwo (predatory journal) - w największym skrócie polega to na tym, że wydawnictwo pobiera wysoką opłatę za publikację artykułu. Który nie przechodzi żadnej lub prawie żadnej weryfikacji, ale proces publikacji jest szybki (miesiąc). 

Pomyślałam, że o tym wspomnę, bo ktoś mógłby się nabrać. O istnieniu tych drapieżnych wydawnictw dowiedziałam się głównie po tekstach dotyczących eksperymentu i postaci Anny O. Szust (można o nim poczytać tutaj; nie dotyczył on bezpośrednio tego rodzaju czasopism, ale jest bardzo, bardzo ciekawy) i z contentu Dawida Myśliwca. Na uczelni praktycznie nie słyszałam o takich praktykach i nie byłam przed nimi ostrzegana. A w sumie szkoda, bo wcale nie tak trudno się na to nabrać. Bo w sumie dostałam dwa takie maile - z tym, że ten pierwszy od razu wyglądał podejrzanie ze wszystkich stron i praktycznie od razu go usunęłam. Ten drugi - co prawda trafił do spamu - ale wyglądał nieco bardziej legitnie i chwilę trwało, aż ustaliłam, że niejako podszywa się on pod polskie czasopismo - a dokładnie ma jedno słowo więcej na początku takich samych pięciu kolejnych. To polskie czasopismo nawet ma zakładkę "uwaga! to nie my wysyłamy te maile". Potem zdarzało mi się dostawać podobne - nawet po polsku! Później średnio raz na miesiąc-dwa dostawałam podobne maile. Teraz dostaję około 10 podobnych wiadomości miesięcznie.

Ciekawostka z innej beczki - otóż osoby (czy to sekretarze redakcji, czy jakieś inne osoby, które się ze mną kontaktowały) pracujące w czasopismach naukowych mają bardzo ciekawe daty i godziny pracy. Maile w niedziele to standard, ale przychodziły także 1 i 3 maja, w wigilię, wysłane o 1 czy 2 w nocy.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

poniedziałek, 3 czerwca 2024

Efektowność kameralna - Problem Trzech Ciał

Hello!

Podchodziłam jak pies do jeża do tego serialu, bo - jak, uwaga, najwyraźniej wielu mieszkańców Chin - nie byłam przekonana, czy przenoszenie współczesnej części opowieści poza Chiny to dobra koncepcja. Ale na pewno lepiej, że trafiliśmy do Londynu w Wielkiej Brytanii, niż gdyby akcja działa się gdzieś w USA. 

Mój sceptycyzm nie był uzasadniony. A przynajmniej nie do końca. 

Jeśli obserwujecie bloga od jakiegoś czasu, to być może pamiętacie moje recenzje serii Wspomnienie o przeszłości Ziemi - a jeśli nie, to szczerze zapraszam do zapoznania się. W każdym razie od przeczytania stałam się fanką tej opowieści i jak już wspominałam do serialu podchodziłam nieprzekonana. Netflix swoją serię opisuje tak: „Piątka genialnych przyjaciół dokonuje przełomowych odkryć na przestrzeni lat. Rozwikływanie praw nauki prowadzi w końcu do wykrycia śmiertelnego zagrożenia” - mówi to dokładnie nic, ale może dla osób nieznających książek to lepiej.

Bo ten serial ma taką ciekawą właściwość, że być może lepiej się go ogląda bez znajomości książki (a w sumie bez znajomości wszystkich 3 książek - bo gdy wie się o rzeczach, które się dzieją później, te zaprezentowane w pierwszym tomie robią o wiele mniejsze wrażenie; poza tym bohaterowie i wydarzenia są trochę wymieszane) i jednocześnie rozjaśnia on pewne rzeczy, które w książce mogą być trudne do wychwycenia. Co mam tu dokładnie na myśli - gdy czytałam książkę bardzo trudno było mi połapać się w postaciach i sama warstwa wydarzeń w Problemie trzech ciał była skomplikowana. O wiele lepiej pamiętam pewne koncepty, pomysły czy nawet pewne pojedyncze, ale bardzo obrazowe sceny niż zasadniczą fabułę tej książki. Także oglądanie serialu nadało pewnemu chaosowi, który towarzyszył mojemu czytaniu, porządku. Przy czym serial zaznacza, że jest "na motywach/inspirowany" niż dokładną adaptacją prozy Liu Cixina.

Bardzo wciągnęłam się w serial, ale chociaż jak napisałam posiadanie twarzy przypisanych do poszczególnych postaci porządkuje oglądanie, to jeszcze nie znaczy, że bohaterowie mają charakter. Chociaż dobrani są bardzo charakterystycznie. Niestety są pokazywani dość chaotycznie, wydarzenia z ich udziałem są porozbijane, czasami nie wiemy, gdzie bohaterowie są, a czasami w ogóle dlaczego są. Dostaliśmy w sumie koncentrację bohaterów ze wszystkich 3 książek (o ile dobrze się połapałam) - co ma swoje plusy i minusy - ale to niestety ostatecznie serial przytłacza.

Wydaje się, że dla widzów (od końca drugiego odcinka) jest dość jasne i oczywiste, że do Ziemi zbliżają się kosmici, ale nie jest to wiadome bohaterom i nie pamiętam, czy w książce było aż tyle filozoficznych niesubtelności, ale w serialu jest ich mnóstwo. Chodzi o stwierdzenia o koszcie przeżycia, naturze - lub jej braku - zła. Z drugiej strony, wraz z kolejnymi odcinkami coraz bardziej zaczynało denerwować mnie to, jak niewiele jest wyjaśnione z naukowego punktu widzenia oraz z motywacji bohaterów. Widać, że aktorzy się starają. Na przykład nie kupiła mnie zupełnie postać Auggie, bo miota się pomiędzy wyglądaniem na arogancką i skrajnymi emocjami, ale nie można zarzucić aktorce, że źle gra - natomiast nie zmienia to faktu, że czasami w ukazywaniu postaci są takie dziury, że trochę zapomina się budować ich motywacji. Bardzo było mi szkoda postaci granej przez Benedicta Wonga, bo chociaż ją polubiłam i podobało mi się, jak aktor grał, tak ogólnie detektyw Clarence wypada wyjątkowo nijako i bez polotu.

Podobno motywacją twórców serialu w wyniesieniu akcji z Chin było to, aby z tematyką serialu lepiej rezonowali ludzie z innych części świata. Tyle że moim zdaniem to wcale nie sprawiło, że serial jest w pewnym sensie mniej klaustrofobiczny - po prostu zamiast z chińskimi ekspertami w Chinach, siedzimy z ekspertami pochodzącymi lub mającymi korzenie w różnych zakątkach świata w Anglii. To nie jest tak, że dzięki temu mamy poczucie, że cała ludzkość walczy z kosmitami. Nie, z kosmitami wciąż w różnym stopniu walczą (lub ich poznają/wyznają) osoby skupione w jednym miejscu na Ziemi. Żebym nie została źle zrozumiana - to kwestia geografii. Z jednej strony rozumiem, czemu bohaterowie (choć uwaga serialu bardzo wybiórczo skupia się na jednym, dwóch z nich na długie okresy) są trzymani mniej więcej w jednym miejscu, ale z drugiej żałuję, że fizycznie nie mieliśmy różnorodności geograficznej.

I to jeden z powodów, czemu serial jest nieco klaustrofobiczny. Dwa ma to związek z tym, jak niewiele poza naszymi bohaterami (a w porywach mamy 10 ważnych bohaterów) pokazuje. I jak niewiele wyjaśnia. Ludzkość umieszcza w serialu ileś tam (100? 300?) bomb jądrowych  w kosmosie - i choć mamy scenę, gdy ktoś się oburza, ile to będzie kosztowało, nigdy nie dowiadujemy się, skąd się te pieniądze się wzięły. Mamy powiedziane, że jakaś rakieta z bombą będzie startowała z kosmodromu Bajkonur - fantastyczna okazja, by wyjść z Anglii i wykorzystać zasadę pokazuj, nie mów, ale oczywiście to się nie dzieje. Pomijam, że cały aspekt naukowy serialu zamyka się w trzech, może czterech, scenach.

Piszę klaustrofobiczny, ale nieco milszym określeniem byłoby kameralny - ten serial to nie jest wielkoskalowe, efektowne przedsięwzięcie. Ma efektowne sceny, które można policzyć na jednej ręce. Także moje odczucia wobec tego serialu są ambiwalentne, mam wrażenie, że był prezentowany jako większe przedsięwzięcie niż się okazał. Mam wrażenie, że fragmenty z Chin i tak udały się najlepiej, bo tworzyły najbardziej spójną i poruszającą historię, były też ciekawsze, bo - wbrew pozorom - nie były aż tak klaustrofobiczne jak reszta serialu (czy może ich ograniczenia były zwyczajnie lepiej uzasadnione w fabule).

Ale jestem ciekawa, co zobaczymy w kolejnych sezonach.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M