Hello!
Dziś ostatnia część opowieści o mojej próbie dowiedzenia się dlaczego książka Tajemnice Korei Północnej wygląda jak wygląda. Nie ma już tytułu wpisu, który był w dwóch poprzednich częściach, bo doszłam do wniosku, że chociaż to wyrażenie z korporacyjnego socjolektu, ale też wykorzystywane bardzo potocznie, jest jednak mało eleganckie i za bardzo tytuły skojarzyły mi się jednak z takimi tanimi tytułami clicbite z Youtube.
A teraz reszta historii.
Prawdę powiedziawszy to nie wiem od czego zacząć. Może chronologicznie.
13 marca koło 20.20 zobaczyłam na Facebooku po raz kolejny reklamę książki Tajemnice Korei Północnej i coś we mnie pękło. Wzięłam więc link do bloga i wstawiłam go w komentarze. Byłam taka sprytna, że zrobiłam screena.
Tu jest.
Jak się okazało słusznie. Bo 15 marca komentarza już nie było, a ja nie miałam możliwości polubić ani tym bardziej skomentować nic na Facebooku wydawnictwa. Powiem Wam szczerze, że tego się nie spodziewałam (znaczy podskórnie trochę chyba jednak tak, skoro zrobiłam screena) i poczułam się zażenowana, bo to trochę jednak dziecinada. Serio. I ta zwiększona liczba polubień tego postu.
Jeśli ktoś miał chociaż podstawy PR to wie, że usuwanie negatywnych komentarzy to najsłabsza rzecz jaką można zrobić. Na takie komentarze się odpowiada i wyjaśnia. Ale wydawnictwo udawało, że tego nie widzi, podobnie jak moich i innych osób oznaczeń na Facebooku.
A z zabawnej strony, pomyślałam sobie, że poczułabym się wyróżniona, gdyby ta sprawa trafiła na profil/grupę Kryzysy w social media wybuchają w weekendy. Bardzo lubię tę stronę, czytanie jej działa odstresowująco, podobnie jak czytanie czaplicka.eu
A tu nie ma. Jak widać nie mam też możliwości polubienia i komentowania.
Rano 15 kwietnia napisałam przypominającego się maila do pani, która odpisywała mi wcześniej. Dostałam tylko odpowiedź, że mail został przekazany dalej.
Gdy wróciłam z zajęć zobaczyłam, że mam w temacie odpowiedź od kogoś innego. Wiadomość w skrócie brzmiała tak: "Nie wiemy, co Pani od nas chce, ale jak widziała Pani jeszcze jakieś inne błędy oprócz tych opisanych na BLOGU, to proszę nas poinformować."
To znaczy: a) ktoś z wydawnictwa widział bloga i przypuszczam, że dzięki temu usuniętemu komentarzowi, b) ktoś nie widział licencjatu. Co może oznaczać, że pani z marketingu go wcale nie przekazała do redakcji te 3 tygodnie temu.
To podkreślenie bloga wyżej jest oczywiście moje.
Odpisałam drugiej pani z dłuższymi wyjaśnieniami i wyrażeniem wątpliwości, czy widziała ona mój licencjat. Dostałam odpowiedź, że nie widziała. Więc ja nie wiem, komu pani z marketingu go przekazała, bo jakoś wątpię czy druga pani, która mi odpisywała, kłamałaby, że go nie widziała. W każdym razie cieszyłam się tylko, że postanowiłam się przypomnieć, bo bez tego nie otrzymałabym żadnej odpowiedzi.
Tak najogólniej w pewnym momencie poczułam się jakby wydawnictwo uważało, że wydanie książki z taką ilością literówek jest w porządku wobec czytelnika, a ja się bezpodstawnie czepiam. Ale jeśli by tak było, to mogli mi napisać: "To nie literówki, to tak specjalnie." I też byłabym zadowolona. Bo ogólnie w tym miejscu to nie jest kwestia czy to jest książka o Korei czy nie, tylko tego ile tam jest literówek. I jakie one są. Równie dobrze moje czepianie się mogłoby dotyczyć zdania typu "Pan Kowalski ma zielonego psa; choć według moich źródeł pies pana Gowalskiego jest pomalowany." Kuje w oczy. Ale jakby ktoś napisał "Ups, nie zauważyłem" to przyjęłabym to do wiadomości.
Mój brat postanowił napisać do wydawnictwa w tej sprawie na Facebooku i dostał odpowiedź, że kwestia błędów została przekazana do korekty.
W każdym razie przesłałam fragment licencjatu jeszcze raz i dostałam odpowiedź mniej więcej: "Dziękujemy, uwagi zostaną wzięte pod uwagę przy dodruku książki".
Ja też dziękuję, ale to nie jest odpowiedź, której oczekiwałam. Szczerze to gdyby napisali mi "redakcja tak chciała i tak zrobiła" to byłabym w pełni usatysfakcjonowana, a tak dalej nie wiem, dlaczego książka wygląda jak wygląda.
Więc chodziłam i biłam się z myślami całe popołudnie i wieczór, czy pisać jeszcze raz tego samego maila, w którym się pytam dokładnie o "Dlaczego książka, która wygląda jakby nie przeszła korekty została wydana" i parę innych kwestii i ostatecznie uznałam, że napiszę przed godziną 23.
To nie jest tak, że ja oczekiwałam, że wydawnictwo będzie mnie przepraszało i posypywało głowę popiołem, bo mnie to w ogóle nie obchodzi. Mnie interesuje DLACZEGO. Ale jak by powiedzieli, że spieszyło im się z wydaniem książki to przyjęłabym to do wiadomości. A oni się nie chcieli wytłumaczyć. W sumie to wcale im się nie dziwię.
16 kwietnia dostałam w końcu w miarę satysfakcjonującą odpowiedź (w każdym razie innej już nie dostanę): "Brak ujednolicenia nazwisk obcojęzycznych powstaje zwykle na poziomie konsultacji językowej i późniejszej korekty." Dalej: "ku naszemu ubolewaniu nie istnieją książki niepozbawione literówek". I informacja, że tutaj możemy zakończyć korespondencję w tym temacie.
Czyli podsumowując: założenia, które wyciągnęłam w licencjacie, że był problem z korektą, były słuszne. I wiecie to nie tak, że ja nie wiem, że w każdej książce są literówki, tylko nie w każdej książce w jednym zdaniu jedna osoba ma to samo nazwisko. Także ja zrobiłam robotę, którą powinna zrobić korekta, zostało mi za to nawet podziękowanie, ale tak naprawdę dlaczego redakcja zdecydowała się na pewne rozwiązania się nie dowiedziałam.
W czasie pisania licencjatu upadł we mnie mit o jakiejś misji wydawania książek, tym że wydawnictwa się przejmują jakością. I, jak widać, nie przejmują się także opiniami klientów. Ogólnie sprawa ma się pewnie tak, jak twierdzi mój promotor, że oni wszyscy nie wiedzą o co mi chodzi, dlaczego ja się tym przejmuję, ale co najistotniejsze, oni sami nie wiedzą, jak być powinno, ale się do tego nie przyznają.
ALE
Na stronie redakcyjnej podpisane są korektorki i podana jest nazwa firmy. Postanowiłam wziąć przykład z mojego brata i napisać do nich na Facebooku. Przy czym, gdy wchodziłam na ich stronę internetową to tam były inne nazwiska pań pracujących w firmie, a książki nie było w ich portfolio więc najpierw się zapytałam, czy one w ogóle przy tej książce pracowały. Okazało się, że to jednak one.
I napisanie do nich to był genialny pomysł, gdyż dowiedziałam się z jednej wiadomości tysiąc razy więcej rzeczy niż z całej wymiany maili z wydawnictwem. A w sumie dostałam 3 dłuższe wiadomości. Na przykład, dowiedziałam się, że wydawnictwo nie skontaktowało się z korektorkami, aby odpowiedzieć na moje wątpliwości, a co, przynajmniej mi, wydawałoby się pierwszym krokiem do zrobienia. Dowiedziałam się, że one robiły też tylko jedną korektę. I bardzo spodobało mi się, co napisała ta pani, parafrazując "książka miała niezwykłego pecha, że ludzie, którzy nad nią pracowali byli nieuważni". Alleluja, to jest całkiem konkretna odpowiedź. Naprawdę w porównaniu z odpowiedziami od wydawnictwa to ogromy postęp. Poza tym pani, która mi odpisywała wyjaśniła mi parę innych kwestii, które tu są mniej istotne, ale wykorzystam je w licencjacie. W skrócie z dosłownie 7 czy 8 wiadomości na Facebooku wymienionych w czasie około 3 godzin, dowiedziałam się więcej i w zdecydowanie milszym i konkretniejszym stylu niż od wydawnictwa w ciągu 3 tygodni. I w sumie to nawet mi przykro, że tak wyszło z tą książką, bo pani z korekty naprawdę zaangażowała się w odpowiadanie na moje wiadomości.
Oooo!
OdpowiedzUsuńJak super, że się nie poddawałaś i zdecydowałaś się na napisanie (do tak naprawdę) źródła. Postawa godna Sherlocka :D
Szczerze powiedziawszy, ja pewnie bym się poddała po odpowiedzi wydawnictwa, dlatego naprawdę Cię podziwiam!
Szkoda, że wydawnictwo tak postanowiło załatwić sprawę (chociaż w części je rozumiem, bo przyznawanie się do błędów nigdy nie jest łatwe i trochę trudno im w tym momencie cokolwiek zrobić), ale jednak - mogło zachować się zupełnie inaczej. Tak, żeby nie pozostawiło to niesmaku.
Chciałam doprowadzić sprawę do końca, a nie miałam za bardzo co do stracenia.
UsuńNie chciałam przeprosin, już nawet nie chciałam ogólnej odpowiedzi, dlaczego ta książka wygląda jak wygląda, zadałam redaktorce, z którą pisałam konkretne pytania, nawet nie o te literówki, tylko o pewne kwestie, o których jak przypuszczam decydowała właśnie redakcja. Ale nawet tego, kto podejmował niektóre decyzje się nie dowiedziałam. Ta firma korektorska była pewnym źródłem, aczkolwiek nie mogła mi odpowiedzieć na pytania, na które, znów jak przypuszczam, bo pewności nie mam, mogłaby mi odpowiedzieć redakcja. Gdybym tylko dostała kontakt do jakieś osoby decyzyjnej.
Fajnie że wreszcie odpisali ale szkoda że nie 'robią' nic no ale cóż ... może kiedyś jak będzie więcej takich zgłoszeń wezmą zrobią poprawkę :)
OdpowiedzUsuńGratulację cierpliwości w doprowadzeniu tej sytuacji do końca.
OdpowiedzUsuńKsiążki jak narkotyk
Podziwiam że byłaś taka wytrwała w tej sprawie, choć pewnie nie było to warte tylu nerwów. W każdym razie wydawnictwo potraktowało cię okropnie a akcja z usuwaniem negatywnych komentarzy - po prostu mistrzostwo xd
OdpowiedzUsuńPo książkę na pewno nie sięgnę i będę uważać kupując coś od wydawnictwa
Śledzę tę sprawę na fejsie już od jakiegoś czasu i muszę przyznać, że mega dobrze to rozegrałaś, bo taka wytrwałość to jest coś naprawdę fajnego!
OdpowiedzUsuńPodziwiam, że miałaś chęci i siły, aby ciągnąć tę sprawę. Dobrze, że ostatecznie udało Ci się czegokolwiek dowiedzieć!
OdpowiedzUsuń