czwartek, 27 listopada 2025

K-pop 2025 - listopad

 Hello!

Przez cały listopad, do momentu zabierania się za pisanie tego wpisu, przesłuchałam może 6 piosenek i o większości nawet nie miałam ochoty pisać, więc nieco podobnie, jak w poprzednim miesiącu w zasadzie jest to bardziej szybki przegląd wszystkiego na raz. Ale też faktem jest, że w tym miesiącu żadna duża grupa, która mnie interesuje, nie wydawała nic nowego. 


Miyeon

Czekałam, aby napisać o nowy wydaniu Miyeon, aż ukaże się główny singiel, ale Reno podoba mi się dużo, dużo bardziej niż Say My Name. Jestem wręcz bardzo zaskoczona, że to nie Reno jest głównym singlem, bo to ciekawsza piosenka, ma bardziej interesujący koncept i na pierwszy rzut oka w teledysk także włożono o wiele więcej pracy i pomysłowości. Przy czym Say My Name to ładna piosenka tyle, że nieszczególnie specjalna. 

Ale musiałam wrócić do tego wpisu, bo zauważyłam, że Say My Name jednak zapada w pamięć, bo złapałam się na nuceniu tej piosenki podczas spaceru. 

Tunel Vision ITZY zrobiło na mnie zero wrażenia, chociaż początkowo miałam trochę nadziei dla tej piosenki. Ale chyba i ogólnie to wydanie przeszło zupełnie bez echa. Cynical Sunmi jest za to pomysłowe i nawet jeśli piosence brakuje trochę treści, to nadrabia walorami scenicznymi i choreografią. Napisałam, że żadna grupa, która mnie interesuje nie wydała nic nowego, ale przecież pojawiła się nowa piosenka RIIZE. Tyle że nie jestem do końca przekonana czy mi się podoba (ma tytuł Fame). Nie wiem, czy z braku laku, czy z jakiejś innej przyczyny, której sama do końca nie rozumiem, ale całkiem spodobała mi się nowa piosenka ALLDAY PROJECT pod tytułem One more time, bo ma zapadający w pamięć refren (przy czym bardzo bym chciała, aby istniała wersja albo bez zwrotki Tarzzana, albo żeby bardzo, bardzo ją zmienić, bo nie mogę jej przeboleć). Nowa piosenka Cha Eun-woo (Saturday Preacher) to jest ten moment, gdy bardzo chciałabym lepiej znać się na gatunkach muzyki, ale widziałam gdzieś, że piosenka jest określana słowami retro, disco i funky - i bardzo się z tym zgadzam, bo przywołuje ona dokładnie takie skojarzenia. No i teledysk ma jakąś tam fabułę, za którą można podążać. Do It jest bardzo spoko, nic nadzwyczajnego, ale warto zauważyć, że to nieco łagodniejsza piosenka niż zazwyczaj w przypadku Stray Kids i powiedziałabym, że dzięki temu nawet bardziej wpadająca w ucho. Supermodel VVUP to jest pierwsza piosenka dziewczyn, którą jestem w stanie przesłuchać w całości. (A w ogóle okazało się, że byłam święcie przekonana, że VVUP i VVS to ta sama grupa i dopiero teraz odkryłam, że nie). Pisząc o zespołach, których nowe piosenki jakoś nie robią wielkiego szumu, trzeba wspomnieć o NCT DREAM. Mam wrażenie, że tak od dwóch lat nie mówi się o tej grupie tyle, co wcześniej. Ale może wynika to z tego, że na przykład Beat It Up to jak najbardziej poprawna, całkiem spoko piosenka z oczywistym konceptem, ale nie ma w niej nic nadzwyczajnego (a wręcz nawet ciekawego). UWAGA! Mam hit. Baby blue MONSTA X! Przyznaję, że ich dwie ostatnie piosenki, które dostały teledyski, mi się nie podobały i trochę bałam się włączać baby blue. Piosenka ma bardzo retro vibe i sprawdziłam, że to podobno gatunkowo synthpop (chociaż gdy przeczytałam, jakie inne kpopowe piosenki też są synthpopowe, to trochę zwątpiłam, ale może to dlatego że baby blue ma dość smutny klimat). Piosenka jest też po angielsku, a z tego, co pamiętam, większość anglojęzycznych Monsta X było naprawdę dobrych. Gdyby ktoś mi powiedział, że piosenka HomeRUN zespołu NOWZ była kiedyś piosenką Stray Kids, to bym mu uwierzyła. Od pierwszych wersów można wręcz powiedzieć, który członek SK śpiewałby którą partię. I na koniec piosenka, która mnie zaskoczyła, bo przyznaję też, że jakoś nie zwróciłam uwagi na debiut tego zespołu, bo ich nazwa mnie trochę pokonała, a mowa o Baby DONT Cry. Ale ich nowa piosenka I don't care naprawdę mi się podoba. Chyba dlatego, że ma trochę retro vibe, ale chyba bardziej - ponieważ nie jest taka mdła, jak ostatnio w zwyczaju mają girlsbandy.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

niedziela, 23 listopada 2025

Nie przeszkadza - Dom zła

Hello!

W ramach tegorocznej akcji Czytaj PL zdecydowałam się na wysłuchanie książki Dom zła, bo nie tylko autor pochodzi i mieszka w tym samym mieście co ja (i nawet byłam na spotkaniu autorskim), to jeszcze osadził akcję tej książki w Ostrołęce. I tak, gdy tylko zaczęłam słuchać audiobooka, dla klimatu poszłam sobie na spacer na ulicę, na której w książce doszło do zbrodni i początkowo przy słuchaniu dużą część moich myśli zajmowało robienie mapy miasta i zastanawianie się, czy w opisanym czasie bohater rzeczywiście mógł przemieścić się z jednego miejsca w inne. Odhaczałam sobie w głowie także inne rzeczy na temat miasta, które się mogły lub nie mogły zgadzać i mam wrażenie, że dla mieszkańców Ostrołęki to dodatkowa warstwa rozrywki. Ale przejdźmy już do zasadniczego tekstu - tylko ostrzegam, że rozpoczynam narzekaniem.

 


Tytuł: Dom zła
Autor: Jakub Rutka
Wydawnictwo: Znak JednymSłowem 

W opuszczonym domu przy Nowomiejskiej kryje się zło.
Kim był szaleniec, który w 1994 roku zamordował tam całą swoją rodzinę?
I dlaczego nikt nie słyszał o tej makabrycznej zbrodni sprzed lat?
Jacek Gadowski nigdy nie myślał, że z podcastera kryminalnego zamieni się w detektywa. Jeden telefon od tajemniczego słuchacza sprawia jednak, że radiowiec rozpoczyna własne śledztwo.
To, co początkowo wygląda jak marzenie fana true crime, szybko okazuje się śmiertelnym niebezpieczeństwem. Bo dokładnie trzydzieści lat po tragedii historia może się powtórzyć…
 

opis wydawnictwa

Nie będę ukrywała, że każda jedna wzmianka pod tytułem „było tylu i tylu widzów na lajfie” wzbudzała we mnie fale śmiechu. Miałam wrażenie, że pisanie o obserwatorach na Instagramie i Youtubie nie licuje z tematyką sprawy kryminalnej, ale z drugiej strony chociaż ja sama od podcastów true crime raczej trzymam się z daleka, to jednak wiem, że cyferki dla wszystkich influencerów czy twórców internetowych treści są ważne. Co nie zmienia faktu, że zapewne zupełnie niezamierzenie bawił mnie niesamowicie ten aspekt książki.

Drugą rzeczą, która im dalej słuchałam, tym bardziej mnie denerwowała, była kreacja głównego bohatera. Zachowywał się on, jakby nie miał życia poza sprawą, a za to miał klapki na oczach albo może lepiej - widzenie tunelowe. Górnolotne nazywanie go dziennikarzem także mnie irytowało, bo nie tylko wydawało się, że nie ma on pojęcia o etyce dziennikarskiej, ale także nawet miał problem z konwenansami i jakąś ludzką przyzwoitością w wielu momentach. I czasami się reflektował, a czasami przepraszały go osoby, które on powinien był prosić o wybaczenie za swoje głupie i nieodpowiednie zachowania. Może to trochę przesada, gdybym napisała, że główny bohater wyżej się wypróżnia niż jest to fizycznie możliwe, ale arogancji mu nie brakuje. Momentami naprawdę się zastanawiałam za kogo on się w ogóle uważa, że się tak zachowuje. 

Jednak najbardziej kulawą stroną Domu zła jest jego wątek romantyczny i nawet nie będę się w tym temacie rozpisywać - jest on po prostu skręcająco żenujący, żeby wprost nie napisać cringowy. Momentami interakcje bohaterów przyprawiały o wybuchy śmiechu (co dodatkowo nie jest zbyt dobre, gdy idzie się przez całe miasto, słuchając audiobooka). Może tylko dodam, że obiektem uczuć Jacka jest policjantka z wydziału patrolowego, tylko częściowo związana z dochodzeniem.

Ale pod względem kryminalnym i zagadki naprawdę mi się ta historia podobała, a w drugiej połowie miałam problemy, żeby zakończyć słuchanie, bo chciałam dosłuchać jeszcze kawałek i jeszcze kawałek. Także pod tym względem była to książka naprawdę wciągająca. Ten element narracji był budowany naprawdę sprawnie, kumulując kolejne informacje. Miałam wrażenie kuli śnieżnej w bardzo pozytywnym znaczeniu, która w odpowiednim momencie osiągnęła oczekiwaną wielkość i rozbiła się w możliwie lekko karykaturalno-sztampowym zakończeniu, ale nie było ono złe. Spodobało mi się także to, że ostatecznie nie ma tam nic paranormalnego. Muszę też nawiązać do opisu wydawnictwa, bo dość zaskakująco, gdy pierwszy raz je przeczytałam - już po wysłuchaniu książki - miałam wrażenie, że nie oddaje ono dobrze jej treści, ale gdy się nad tym zastanowiłam, to okazuje się, że po prostu zło jest z jednej strony o wiele bardziej banalne, ale z drugiej złożone i nieoczywiste i trzeba go szukać głębiej. A drugie pytanie jest ciekawsze niż się wydaje, bo książka daje na nie dość przewrotną odpowiedź, w dość zaskakującej formie. 

Aby to podsumować: fabuła kryminalna książki - całe śledztwo zarówno w wykonaniu Jacka, jak i policjantów (nie ma tego wiele i ich osiągnięcia są także niewielkie, ale są) - mi się podobała ALE nie polubiłam głównego bohatera, wątek romantyczny to jeden wielki cringe, każde wspomnienie o widzach na transmisji (1,5 tysiąca na TikToku i 2 tysiące nowych obserwujących na Instagramie po jednej z transmisji; mam wrażenie, że o jakaś matematyka influencera, ale ona coś nie matematykuje) powodowało u mnie niesamowite rozbawienie. I naprawdę niepolubienie bohatera nie przekreśla tej książki, a wręcz napiszę, idźcie i korzystajcie z CzytajPL, Dom zła dostępy jest zarówno w e-booku, jak i audiobooku i jako kryminał na jesień sprawdza się znakomicie (chociaż akcja dzieje się od połowy sierpnia). A audiobooka czyta autor!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

środa, 19 listopada 2025

Nie ma okazji ich poznać - Fantastyczna 4: Pierwsze kroki

 Hello!

O tym, że planuję zobaczyć film Fantastyczna 4: Pierwsze kroki wspominałam w kinowych planach na ten rok - i oczywiście filmu w kinie nie zobaczyłam, ale dość szybko zauważyłam, że jest już dodany na Disney+ i włączyłam go sobie w listopadowy wieczór. 

Może najpierw kilka słów o mojej wcześniejszej styczności z F4. Po pierwsze to nie jest moja ulubiona grupa bohaterów, wolę X-Menów. Widziałam film z 2005 roku, ale niewiele z niego pamiętam, za to Narodziny Srebrnego Surfera zobaczyłam nawet w kinie (ramach szkolnego wyjścia) - i byłam trochę przerażona, bo był to czas, gdy kosmos i nadchodzący z niego koniec świata był dla mnie najstraszniejszym konceptem i z samego seansu też nic nie pamiętam. Filmu z 2015 roku nie widziałam wcale i zupełnie nie byłam nim zainteresowana.

Trochę spoilerów! 

Fantastyczna 4: Pierwsze kroki to całkiem sympatyczny film, kojarzący się z Jetsonami. Ale też w tym filmie niemalże wszystko wydaje się takie łatwe, w działaniach bohaterów nie czuć żadnej pilności, jak już zaczną coś robić, to w zasadzie wszystko im wychodzi (chyba że akurat zostało za dużo czasu do końca filmu i coś musi się popsuć), przechodzą od zera pomysłów do koncepcji teleportacji planety w jakieś 6 minut i próbują to realizować, współpracując z całym światem, choć poza spotkaniami czegoś, co chyba ma być ichniejszą wersją ONZ, nie widzimy żadnego przedstawiciela jakiegokolwiek kraju, z którym nasi bohaterowie by rozmawiali. Ba, nie ma nawet jakiegoś prezydenta USA czy kogokolwiek takiego - chyba że oni jako pierwsza rodzina mają zwierzchnictwo nad wszystkim w Stanach. Pod tym względem film jest wręcz boleśnie kameralny. I on się nawet nie ogranicza do jednego miasta - ogranicza się do wieży Fanatycznych i jednej przecznicy. Tam w zasadzie nie ma drugiego i trzeciego planu - są główni bohaterowie, główni przeciwnicy i dwie, może trzy, postaci epizodyczne. 

Co do Galaktusa - wydał mi się on strasznie naciągany i już Celestiale w Eternalsach były ciekawszym i straszniejszym konceptem. Co do Srebrnej Surferki to akurat jej postać wydaje się najlepiej poprowadzona: dostajemy środek, początek i koniec pewnej drogi i prostą, ale efektywną opowieść o bohaterce, która z sobie znanych powodów i motywacji, podjęła takie, a nie inne decyzje. I najlepszą sekwencją w całym filmie jest ta, gdy główni bohaterowie przed Srebrną Surferką uciekają. 

Franklin, czyli dziecko państwa Fantastycznych, czasami wygląda normalnie i grała go mała aktorka Ada Scott, a czasami wygląda jak tylko troszkę lepsze CGI niż Renesmee w Przed świtem, co bywało momentami bardzo rozpraszające. Podobnie porozciągany Reed momentami wyglądał (raczej niezamierzenie) śmiesznie. Z innych rzeczy, które trochę mnie powaliły - bohaterowie startują swoją rakietą praktycznie ze środka miasta i być może została ona wymyślona tak, aby być bezpieczną, ale w naszym świecie odległość od takie rakiety powinna wynosić jakieś 3 kilometry*.

Zastanawiam się, czy powinnam się już przyzwyczaić, że fabuły filmów superbohaterskich są do bólu proste i czepianie się tego to narzekanie na oczywistości, czy jednak fakt, że gdy myślę o prostocie fabuły pokazanej w tym filmie, chce mi się zgrzytać zębami, to problem filmu a nie mój. Przy czym to nie jest tak, że ten film źle się ogląda, ba! nawet się na nim nie nudziłam, nie miałam ochoty siedzieć w telefonie i zasadniczo dobrze się na niego patrzy, nawet oglądając go na laptopie. A jednak fabuła na zasadzie: pojawia się zagrożenie, bohaterowie lecą rozmawiać z zagrożeniem, bohaterowie uciekają przed zagrożeniem - po drodze bohaterka rodzi dziecko, a rodzina to główny motyw tego filmu - nie pokonując go, ludzie oczekują, że zagrożenie zostanie zażegnane ofiarą bohaterów, bohaterka ma wyjaśniającą mowę, bohater zainspirowany wpada na pomysł, jak uniknąć zagrożenia, pomysł prawie wypala, ale jednak nie, zmiana planu (po drodze konflikt rodzinny, bo Pan Fantastyczny rozważa za i przeciw każdej opcji, cały czas i widzi najczarniejsze scenariusze, Sue o tym wie i wcale jej się to nie podoba; a ostatecznie trzeba pójść na swego rodzaju kompromis), side quest Ludzkiej Pochodni na temat Srebrnej Surferki przynosi owoce (tutaj plus dla Sue dla bycie zainteresowaną siostrą, bo zachodziła do niego i pytała, co porabia), zagrożenie zażegnane, a Franklin prawdopodobnie jest dość magiczny. Lub zmutowany. Lub kosmiczny. Jak kto woli. Plusy: jest spójnie i na dobrą sprawę to zamknięta opowieść, jest widoczny koncept wizualny, tak naprawdę nie ma czego w tym filmie zepsuć. Można tylko na przykład zapomnieć, że bohaterów jest 4, bo Ben Grimm łaskawie dostaje namiastkę wątku romantycznego i to w sumie tyle, ile można o nim powiedzieć w całym filmie. Przy czym to nie jest też tak, że dzięki większej liczbie minut na ekranie jakoś lepiej charakterologicznie poznajemy pozostałych bohaterów - bo to nieprawda. 

Jednym z najciekawszych, a prawie nieeksplorowanych w tym filmie aspektów życia głównych bohaterów jest to, jak bardzo są na świeczniku i nikt nie tylko nie próbuje tego kwestionować, co oni się wpisują w tę narrację i ją podtrzymują. Sądziłam, że Sue będzie trochę chroniła ciążę i nie będzie opowiadała o niej publicznie, ale dowiadujemy się, że społeczeństwo robiło zakłady, czy będzie to chłopiec czy dziewczynka i nikt przez sekundę nie pomyślał, że to nieodpowiednie. Gdy bohaterowie wychodzą z rakiety, towarzyszą im kamery i od razu odbywa się konferencja prasowa. W tym filmie jest to znormalizowane do tego stopnia, że oglądało mi się to naprawdę niekomfortowo. Za to społeczność w filmie czuło się bardzo komfortowo z żądaniem, aby bohaterowie oddali noworodka Galaktusowi, skoro tego zażądał za nieniszczenie Ziemi. Ale też fakt, że Reed szczerze powiedział ludziom, czego zażądał Galaktus wywołał we mnie reakcję pod hasłem „zamknij się”.

Ten film na pewno nie sprawił, że jakoś szczególnie polubiłam Fantastyczną Czwórkę, ale na dobrą sprawę nie ma w nim przestrzeni, aby ich polubić, bo nie ma nawet okazji ich dobrze poznać. Przy czym - jak pisałam - na ten film się naprawdę dobrze patrzy, nawet jeśli zna się i irytuje schematem filmów superbohaterskich. 

*Spędziłam dużo czasu, próbując ustalić jakąś konkretną liczbę, ale a) zależy to od wielkości rakiety, b) zaleceń instytucji ją wysyłających, c) rzeczywistego zagrożenia, d) możliwości utraty słuchu. Ale te 3 km wydały się i tak najbliższe. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

sobota, 15 listopada 2025

Należy zebrać drużynę - The Witcher 4

 Hello!

Gdy zabierałam się za oglądanie 4 sezonu, uświadomiłam sobie, że prawie nic nie pamiętam z trzeciego. Recap leciał przed moimi oczami, a ja zastanawiałam się, czy nie powinnam wrócić i obejrzeć całość - na co i tak nie miałam ani czasu, ani ochoty. Cóż, nie zapowiadało to najlepszego seansu. Ale okazało się, że nie było tak najgorzej.

O sezonie pierwszym - The Witcher / Wiedźmin 
O sezonie drugim - Z braku laku - The Witcher 2
O sezonie trzecim - Nuda - Wiedźmin sezon 3

Może zacznę od tego, że w zasadzie zupełnie nie odczułam zmiany aktora grającego tytułowego bohatera i prawdę powiedziawszy, zupełnie nie widziałam jakichś szczególnie negatywnych głosów wobec Liama Hemswortha. Rzuca się to odrobinę w oczy, ale bardziej w kontekście ogólnej sylwetki bohatera niż jego twarzy. I im więcej się myśli o tej zmianie, tym bardziej się o niej pamięta - ale jeśli przyjmie się ją, jak jest - spokojnie można serial oglądać. 

A jak wygląda ten sezon?

Wiedźmin naprawdę zbiera drużynę, chociaż nie przed wyruszeniem w drogę, a po drodze i mają przygody.

Yennefer zbiera drużynę, ale pojedynczo i skłania ją, aby przybyła do jej centrum operacyjnego w zamku na klifie i strasznie dużo gadają, przygotowując się do wielkiej bitwy.

Ciri do drużyny dołącza i mają przygody.

I to jest dosłownie cały sezon. I to jest też mniej więcej kolejność, w jakiej obchodziły mnie poszczególne wątki, tylko bardziej akuratnie byłoby wiedźmin, długo nic i dopiero czarodziejka i Ciri. Z tego, co pamiętam z czytania książek moment, gdy Ciri była ze Szczurami też nie należał do moich ulubionych, za to bardzo lubiłam drużynę Geralta, więc tu jest podobnie. I nie przywołuję tu książek tylko dla porównania, ale dlatego że mogę z nich wielu rzeczy nie pamiętać, ale pamiętam, jak kończy większość bohaterów - i oczywiście brałam pod uwagę, że serial może to zmienić, ale oglądanie go z tą wiedzą, trochę ciąży, bo trudno się do nich przywiązać.

Ciąży też to, że ten sezon się totalnie urywa. Jedne wątki bardziej gwałtownie niż inne, ale bum! i Netflix poleca oglądanie filmu o Szczurach. Próbowano to jakoś zeszkatułkować czy oprawić narracyjnie w ramę z tego, jak Nimue słuchał opowieści o przygodach naszych głównych bohaterów, co z jednej strony ma sens książkowy, natomiast w serialu wydało mi się zabiegiem na siłę próbującym jakoś spiąć pierwszy i ostatni odcinek - a szczególnie usprawiedliwić fakt, że sezon tak się urywa. 

Postacią, której wątków nie pamiętam z książki, jest Yennefer, ale nie wydaje mi się, aby w materiale źródłowym była taka patetyczna. Triss po trzech sezonach wciąż jest jakąś przypadkową czarodziejką wśród innych czarodziejek i mogłaby mieć równie dobrze każde inne imię. Przejrzałam sobie moje recenzje poprzednich sezonów i moje odczucia wobec tego serialu są zaskakująco stałe - Geralt spoko, reszta nudna. Trzeci sezon nie podobał mi się bardzo, ten na pewno oglądało mi się lepiej, ale nie znalazłam w nim ani jednej emocjonalnej nuty czy sceny - a w każdym poprzednim jakaś była - i nie udało mi się jakoś szczególnie przywiązać do bohaterów (i to nie tylko Szczurów). Najbliżej wywołania jakiś emocji byli Milva i Cahir, ale to okruszynki. I to w sumie tyle, nie ma co się powtarzać. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

wtorek, 11 listopada 2025

Koreańskie bingo - Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią

 Hello!

Zgodnie z zapowiedzią - sprawdzam, czy książka Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią zgarnia koreańskie bingo! W książce niemalże nie pojawiają się wzmianki o Korei Północnej - chyba ze dwie gdzieś w drugiej połowie, ale przez długi czas sądziłam, że autorka w końcu wcale nie wspomni o tym drugim kraju - więc cała część bingo, która jego dotyczy jest usunięta. Zostały część ogólna i południowokoreańska.


Tytuł: Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią
Autorka: Ewa Białas-Bomba
Wydawnictwo: Pascal


KOREA

Kimchi

„A kiedy jeszcze dorzucimy do tego dodatki w postaci (...) aromatycznego kimchi (...)” (s. 110).

Soju

„(...) pilnują, byśmy zawsze mieli czym przegryzać kolejne kieliszki soju (...)” (s. 128).

Hanbok

„Odbędziemy podróż w czasie, by spacerując po Seoulu w hanboku (...)” (s. 9).

Konfucjusz

„Świątynia Jongmyo (...) to najstarsza królewska świątynia konfucjańska na świecie!” (s. 37).

Hangul (hangeul) i Sejong Wielki

„Tak to ten od hangeula, bo właśnie tutaj w 1443 roku na zlecenie króla Sejonga (...) powstał koreański alfabet” (s. 28)

Hanok 

„(...) na tle koreańskiej wioski wypełnionej hanokami (...) – tradycyjnymi koreańskimi domami” (s. 39).

Nie pojawiają się: ondol, Kim, Park, Lee to najpopularniejsze nazwiska oraz historia o metalowych pałeczkach. Zdziwiłam się, że nie ma nic o ondolu, bo autorka sporo miejsca poświęca hanokom. Czyli mamy 6 na 9 punktów.


KOREA POŁUDNIOWA

Czebol

„(...) twórca Lotte – Shin Kyuk-ho – stojący za jednym z największych południowokoreańskich jaebeoli (...), czyli konglomeratów” (s. 89). 
 
Pali-pali

„W tym zabieganym społeczeństwie, charakteryzującym się kulturą palli-palli «szybko, szybko», niewiele jest chwil wytchnienia” (s.161).

Hallyu / Koreańska fala. Albo inaczej: spróbować napisać o hallyu i nie napisać o serialu "Winter Sonata" 

„Stały się jednym z kluczowych elementów hallyu, czyli koreańskiej fali” (s. 17). 

„(...) ikoniczna już k-drama Winter Sonata (...) to właśnie tej produkcji przypisuje się rozpowszechnienie koreańskiej fali na szeroką skalę” (s. 229).

Cud nad rzeką Han

„(...) czym jest «cud nad rzeką Han». To historia o tym, jak Korea Południowa dokonała największego w dziejach skoku gospodarczego” (s. 157). 

Samobójstwa

„Ma to zapewnić bezpieczeństwo w kraju, w którym współczynnik samobójstw jest jednym z najwyższych na świecie” (s. 326–327). 

Azjatycki kryzys 1997

„Wszystko zaczęło się w 1997 roku, kiedy wielki kryzys finansowy nawiedził Azję (...)” (s. 59).

Hagwon

„(...) i równie dobre hagwony (...), czyli popularne w Korei Południowej «szkoły po szkole» (...)” (s. 207).

Nie pojawiają się: nadgodziny, metafora o krewetce, przegrana Polski z Koreą Południową w piłce nożnej w 2002 roku oraz hoesik. 7 na 11 punktów. 

W sumie 13 na 20 - to bardzo dobry wynik, szczególnie biorąc pod uwagę, że książka jest przewodnikiem, a nie jakimś innym gatunkiem literatury niefikcjonalnej jak reportaż, bardziej typowa książka podróżnicza czy o życiu w tym kraju. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

 

 

piątek, 7 listopada 2025

Za rękę - Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią

Hello! 

Wcale chyba nie miałam kryzysu czytelniczego, potrzebowałam jedynie wrócić do książek w tematach, które naprawdę mnie interesują i… podnoszą mi ciśnienie. 

Tytuł: Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią
Autorka: Ewa Białas-Bomba
Wydawnictwo: Pascal

Pierwszą rzeczą, która przeraziła mnie w tej książce jest fakt, że stolica Korei Południowej zapisywana jest jako SEOUL. Chciałam pochwalić książkę, że ma spis treści na początku, ale przywaliła mi takim zerowym poszanowaniem dla zasad języka polskiego i polskiej onomastyki. I przynajmniej jest to konsekwentne, bo wszystkie nazwy własne (Busan, Jeju i inne), nie są zapisywane zgodnie ze standardami polskimi. Co autorka wyjaśnia na koniec wstępu i proponuje własną transkrypcję (ale zasadniczo wyrazy  będą się pojawiać zgodnie z latynizacją zmienioną). Innym problemem jest niekonsekwentne nieodmienianie imion i nazwisk, co niekiedy może sugerować, że osoby przywoływane w tekście są innej płci niż w rzeczywistości. A jak już się czepiam na samym początku - nie wiem też, dlaczego wiele rzeczy się w książce powtarza (na przykład na pierwszych 30 stronach 3 razy pojawia się informacja, że król Sejong to ten od hangeula, ale to tylko jedna z wielu takich drobnych rzeczy; przez całą książkę przewijają się w nawiasie lata japońskiej okupacji Korei czy wojny koreańskiej i po 10 razie naprawdę miałam okazję rzucić tą książką, bo ile można… a potem na kolejnej kartce znów się pojawiła i już poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę ktoś świadomie postanowił, że tak będzie, ktoś zapomniał tego pousuwać, czy jest to wyraz niewiary w inteligencję czytelnika). W książce też nie ma przypisów bibliograficznych i informacji o źródłach (a te przydałyby się przynajmniej przy różnych danych liczbowych, na przykład w opowieści o Cheonggyecheon). 

Wstęp odkrywa przed czytelnikiem, że książka nie jest reportażem, co może sugerować podtytuł i byłam pod wrażeniem, że jest to właśnie jakiś rodzaj reportażu. Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią to przewodnik. I to bardzo subiektywny. I pomyślałam, że prowadzącym czytelnika za rączkę, jeszcze zanim przeczytałam: „Przyszła więc pora, bym wzięła Was za rękę i zaprowadziła (…)” (s. 20). To zbyt poufały sposób prowadzenia narracji, jak dla mnie, zdecydowanie wolę, gdy autorzy czy autorki nieco bardziej ukrywają się w tekście. Ale muszę uczciwie napisać, że gdy autorka pisała o wydarzeniach historycznych czy gdy opisywała konkrety, czytało się to bardzo ciekawie, bo zasadniczo ma dość lekkie pióro i książkę czyta się błyskawicznie. Co niestety może oznaczać, że niewiele z zawartych w niej wiadomości czy wskazówek zostanie w głowie czytelnika. 

Proporcje tekstu do zdjęć w tej książce to takie powiedziałabym 3 do 2, co ma nawet sens, biorąc pod uwagę, że ma być przewodnikiem. Ale wracając jeszcze do kwestii obecności autorki w książce - jest ona widoczna na wielu, wielu zdjęciach. I o ile rozumiem, że w rozdziale o hanbokach było to uzasadnione - a teraz gdy o tym myślę, szkoda, że autorka nie pokazała także męskiej wersji tego stroju - to nie do końca łapię, czemu tak dużo jej zdjęć jest w kolejnych rozdziałach.

Na pewno zakładanym czytelnikiem tej pozycji jest dziewczyna, a wręcz powiedziałabym, że nastolatka. Książką powinny zainteresować się fanki i fani BTS, bo w rozdziale „Seul w rytmie k-popu” (ktoś nie dopatrzył, że na stronie rozpoczynającej rozdział, Seul jest po polsku) autorka poświęca dużo miejsca opisom lokalizacji wiązanych z zespołem i jego członkami. I jest tym chyba bardzo rozentuzjazmowana, bo wszystkie podtytuły w tej części mają wykrzykniki („Zagraj w podchody z chłopakami z BTS!”, „Świętuj urodziny ukochanego idola!” itd.). 

Na plus zaliczam autorce, że pisze k-pop, k-dramy i tak dalej, a nie K-pop. Oprócz miejsc autorka poleca także akuratne k-dramy i filmy i podaje w jakich dramach pojawiały się opisywane miejsca. Jest także cały rozdział poświęcony k-dramowemu zwiedzaniu. Innym plusem przewodnika jest to, że jest bardzo aktualny, wręcz odnosi się niekiedy do rzeczy z początku tego roku. To dość ważne, bo po pierwsze książki o Korei, które ukazywał się jeszcze kilka lat temu (przeważnie tłumaczone) już w roku, gdy miały polską premierę, nie były faktograficznie poprawne, bo po drugie - w Korei, w k-popie obraz zmienia się jak w kalejdoskopie ustawionym w wirówce. 

Tak gdzieś po przeczytaniu kilku stron drugiego rozdziału uderzyło mnie, że autorka nic nie pisze o tym, jak się poruszać po Seulu. To znaczy, o ile wiem, opisywane w pierwszym rozdziale pałace są gdzieś niedaleko siebie (a przynajmniej jakaś ich część), ale już wioska hanoków Namsangol to raczej dalsza wycieczka. Na szczęście na końcu jest rozdział, w którym opisano komunikację miejską w Seulu, natomiast wciąż nie wyjaśnia on, jak przemieszczać się pomiędzy poszczególnymi opisywanymi przez autorkę punktami (poza wyspą Dżeczu, bo tam samochodem). Co trochę stoi w sprzeczności z, jak mi się wydaje, zakładanym konceptem tego przewodnika, czyli tym, aby prowadził dokładnie po kolei po opisywanych miejscach. 

To nie jest tak, że ja tę książkę odradzam lub polecam, ale przeczytałam ją w jakieś 3,5–4 godziny i gdy już dobrnęłam do końca, zerknęłam na okładkę i zobaczyłam, jaka jest jej cena okładkowa – 69,99 złotych i trochę załapałam się za głowę. Korea Południowa. Ojczyzna k-popu, w której tradycja przeplata się z technologią to książka, która ma swoje zalety, ale ma także wady. Które zapewne części osób będą przeszkadzały mniej niż mi.

A w następnym wpisie przekonamy się, czy ta książka zalicza koreańskie bingo!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

 

poniedziałek, 3 listopada 2025

K-pop 2025 - październik

 Hello!

W październiku byłam trochę zapracowana i nawet nie miałam kiedy narzekać, że nie ma czego słuchać, bo i tak nie miałam za bardzo czasu, aby czegokolwiek słuchać.

NMIXX - Blue Valentine

Know About Me jest jedną z moich 3 ulubionych piosenek wydanych w tym roku i nie zdziwię się, jeśli będzie na pierwszym miejscu mojego Spotify, ale z NMIXX nigdy nic nie wiadomo i nie nastawiałam się za bardzo, że Blue Valentine mi się spodoba. I słuchając piosenki, i oglądając teledysk, stałam się uosobieniem konfuzji. Po prostu jestem pewna, że i jedno, i drugie powstawało na zasadzie: więcej? tak! dziwniej? tak! Piosenka mi się nie podoba, teledysk jest ciekawy, ale boli mnie od niego głowa, a choreografia okazała się zaskakująco infantylna. Ale miałam chwilę, aby przesłuchać całą płytę i w sumie oprócz piosenki PODIUM (no i nie dałam rady też przesłuchać obu O.O), to całkiem mi się te utwory podobały (choć nie będę do tej płyty wracała).

TEMPEST - In The Dark

To jest zaskoczenie, bo karierę Tempest śledzę tak nawet nie jednym okiem, co połową (ale wspominałam już o nich kiedyś na blogu i gdy debiutowali, to myślałam o Tempest, o Burza, o Szekspir). Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałam k-popowy teledysk tak wciągnięta i zafascynowana fabułą. Ale w zasadzie chyba bardziej zaskoczyła mnie sama piosenka. Przesłuchałam nawet 4 pozostałe piosenki na minialbumie i są naprawdę bardzo w porządku.

Zrobiłam przebieżkę po teledyskach i piosenkach i oto jej efekt: 

AM8IC zaprezentowali światu piosenkę Buzzin' inspirowaną i czerpiącą z Pogromców Duchów, bardzo akuratny czas na jej wypuszczenie i jest bardzo fajna. Myślę, że warto też zwrócić uwagę na Going south JUSTB. Xdinary Heroes dowodzą w ICU, że nie ma czegoś takiego jak za dużo perkusji i że piosenka może mieć 4 minuty! Bo na przykład takie Hollywood Action BOYNEXTDOOR jest super (i muzycznie, i teledyskowo), ale na dobrą sprawę nie ma nawet dwóch i pół minuty. Od pierwszych sekund najnowszego japońskiego wydania TXT pomyślałam, że słyszałam już tę gitarę i znam ogólny vibe tej piosenki i ktoś w komentarzach napisał, że to klimat jak The 1975 - i to tego z czasów Girls, bo chyba ta piosenka jest najbardziej podobna (a przynajmniej o niej pierwszej pomyślałam, gdy już zostałam oświecona co do klimatu). Podsumowując, Can't Stop BARDZO mi się podoba, tylko znów jest tak niesamowicie krótkie! Back to Life &TEAM to coś dla fanów bardziej dramatycznych piosenek (wiecie, ta piosenka nie ma tytułu Bring me back to life tylko dlatego, że Bring me to life Evanescence już istnieje). Aż się zdziwiłam, że aż tyle piosenek mi się podoba, ale doszłam do Beat-Boxer NEXT i musiałam odpuścić, to nie piosenka dla mnie, a miałam kolejne na liście. YUTA wydał swój w zasadzie j-rockowy album PERSONA i nie ma na nim czego nie lubić. Lost and Found Xdinary Heroes - bardzo spoko piosenka i teledysk ma ponad 5 minut! Mam nadzieję, że znajdę czas, aby przesłuchać płytę. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M